Katarzyna
Terechowicz
Wojciech Cesarz
Czego pragnie
Maryla
Autorzy pragną
podziękować
przybyszom z kosmosu
za życzliwe
podpowiedzi oraz
konsultacje dotyczące
opisu rzeczywistości.
Dziękujemy również
Keithowi Richardsowi
za niewtrącanie się w
chronologię wydarzeń.
Na koniec informujemy,
iż chętnie byśmy
zapewnili czytelników,
że wszystkie osoby i
wydarzenia
występujące w powieści
są tylko fikcją literacką,
ale nie jesteśmy tego
pewni.
Maryla
Mam dwadzieścia osiem lat, na imię
Weronika i ciało bogini. Jestem
wschodzącą gwiazdą sceny teatralnej.
Mój chłopak – znany, utalentowany
reżyser – od rana do wieczora wodzi za
mną wzrokiem zakochanego spaniela.
Właśnie wybieramy się w długą,
fascynującą podróż po Indiach i Azji.
Mówię biegle po angielsku, włosku,
hiszpańsku i katalońsku, uczę się
perskiego, a moje pasje to freeride,
backpacking, fitness joga, dancehall i
medytacja transcendentalna. Mam
mnóstwo przyjaciół i żyję bardzo
intensywnie, ale czasami potrzeba mi po
prostu ciszy i wtedy uciekam do mojej
hacjendy w Andaluzji…
No dobra, żartowałam. Tak
naprawdę – niedługo skończę trzydzieści
trzy lata. Podejrzewam u siebie cholerną
nadwagę, noszę okulary i mam na imię
Maryla. Nie uprawiam żadnego sportu
od piętnastu lat, za to codziennie sobie
obiecuję, że zapiszę się na basen i
fitness. Ostatnie sukcesy odniosłam w
drugiej klasie szkoły podstawowej,
kiedy wygrałam temperówkę w
konkursie recytatorskim. Marzyłam o
tym, żeby być aktorką, ale pracuję jako
suflerka w teatrze, tak wyszło. Mam
dziwne nawyki i fobie… na przykład za
nic nie usnę bez sfatygowanego misia
koala z dzieciństwa. Nie mam chłopaka.
Najdłuższy związek, jaki zaliczyłam, to
sto pięćdziesiąt pięć dni i osiem godzin,
a zakończył go SMS o treści „Nie
wyrabiam, nie gniewaj się, ale może
wrzućmy na luz?”, który przyszedł o
czwartej nad ranem. I jeszcze jedno.
Nigdy się nie dowiedziałam, kim jest
mój ojciec, a matka, która jest
psychiatrą, po prostu marzy o tym, żeby
nafaszerować mnie prozakiem. Za to
moja babcia jest celebrytką. Czy może
być gorzej?
– Maryla! Kurwa żeż mać, co z tobą,
do jasnej cholery! – ktoś mi zasyczał do
ucha.
Wytarłam ucho i obejrzałam się.
Czerwony na twarzy Mieczysław, nasz
inspicjent, boleśnie szarpał mnie za
ramię. Siedziałam za kulisami,
skurczona przy małym, kulawym
stoliczku – nikt go nie wymienił, bo i po
co, wszyscy i tak wiedzą, że kultura jest
niedoinwestowana. Przede mną leżał
tekst trwającej bite trzy godziny (bez
przerwy) sztuki pióra duńskiego pisarza
Hansa Cecila Aarestraeupa czy jakoś
tak. Praca przy tym spektaklu odbierała
mi apetyt, co było okolicznością dość
sprzyjającą w mojej podjazdowej walce
z nadwagą. Wyprostowałam się i
rzuciłam okiem na scenę, gdzie w
strasznych konwulsjach miotała się
gwiazda naszego teatru, Helena. Była
bez majtek. Nad nią stał piękny Waldek,
nasz czołowy amant, któremu wydaje
się, że jest Marlonem Brando – jednak
niestety dla niego, a szczególnie dla
widzów, nie jest. Za to ma za sobą długą
i usianą cierniami karierę. Waldek
wpatrywał się w Helenę tak
intensywnie, że na czole nabrzmiały mu
żyły.
– Jesteś tłukiem! – wrzeszczał. – Ten
twój cały wykoncypowany przez ciebie
świat się wali! Ten twój pierwiastek
estetyczny, i co? I co?
Odpowiedzi nie było. Facet
powtarzał się, jak zdarta płyta, krzycząc
histerycznie: – I co? I co?!
Spojrzałam na Helenę, w jej oczach
była rozpacz. Zaczęła iść na czworakach
w moim kierunku. No tak, znowu
zapomniała tekstu. Jak się chleje tyle
wódy i Bóg wie czego jeszcze, trzeba
się liczyć z tym, że komórki w mózgu po
prostu znikają jedna po drugiej. Wy–pa–
ro–wu–ją. Bły–ska–wicz–nie. Wstałam
zza stolika, pochyliłam się w jej stronę i
zaczęłam podrzucać tekst:
– Ty oszuście. Zawoalowane, ukryte,
zniweczone drgnienia mojej skołatanej
duszy…
– Ty oszuście!!! – zawyła Helena. –
Zawoalowane, ukryte, zniweczone
drgnienia mojej skołatanej dupy…
Przeżegnałam się szybko i
zamknęłam oczy.
Teatr i okolice
Tej premiery nigdy nie zapomnę.
Nasza scena, najbardziej snobistyczna w
mieście, została ośmieszona, i to ja się
do tego przyczyniłam – usłyszałam od
Szekspira, szacownego dyrektora teatru,
który nerwowo chodził po swoim
gabinecie, przeczesując palcami
przyprószoną siwizną grzywę.
Następnie, w trakcie długiej przemowy,
Szekspir dał mi do zrozumienia, że: a)
od dawna mnie obserwuje i nie mam w
sobie dość entuzjazmu, b) moja dykcja
pozostawia wiele do życzenia, c) nic mi
nie pomoże, że moja babcia jest
celebrytką i wszystkich zna, d) smutny
wniosek sam się nasuwa – moja posada
jest poważnie zagrożona.
Wróciłam do domu dobrze po
północy. Mimo że było tak późno,
otworzyłam butelkę wina. Odczuwałam
nieodpartą potrzebę upicia się do
nieprzytomności. Tak, dobrze
wiedziałam, co to jest kac, ale w tym
momencie naprawdę nie miało to
znaczenia. Upiłam pierwszy łyk wina,
przymykając oczy. Ups! Zanim zdołałam
się choć odrobinkę rozluźnić, moja
komórka zamiauczała. Ten dźwięk
wgrałam do telefonu i przypisałam do
numeru Kocurka, czyli mojej matki –
wielbicielki i kolekcjonerki kotów. W
tej chwili ma ich około sześciu, o ile się
nie pogubiłam, bo liczba jej kotów
wciąż się zmienia i faluje… zresztą jak
wszystko we wszechświecie.
– Cześć, kochanie, co robisz?
– Właśnie wróciłam z pracy, o mało
mnie nie wylali. Ta kretynka, Helena,
plotła na scenie kompromitujące bzdury
i Szekspir oczywiście zwalił winę na
mnie.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła
długa cisza.
– Słuchaj, Marylko, musimy
porozmawiać.
Serce mi kołatało, a mój oddech
niebezpiecznie przyspieszył. Rozmowa z
Kocurkiem oznaczała kłopoty. Kłopoty z
tożsamością, oczywiście moją.
– Tak, a o czymś konkretnym? –
rzuciłam lekko.
– O tobie, córeczko. O twoim
życiu… – (chwila milczenia) – nie
mówię o ambicjach zawodowych, bo w
twoim wypadku… – (ciężkie
westchnienie) – …no cóż, spuśćmy
zasłonę milczenia.
– Ale… ja przecież mam ambicje…
– próbowałam zaprotestować. – Całe
mnóstwo ambicji…
Kocurek wszedł mi w słowo,
dokopując mi z jakąś chorą satysfakcją:
– Aktorką nigdy nie będziesz, jesteś za
słaba psychicznie. Ale… – (kołatanie
serca koszmarnie się nasiliło) – …
powinnaś być już CO NAJMNIEJ
krytykiem teatralnym. Nie mówiąc o
doktoracie. W twoim wieku niektórzy
już robią habilitację.
Nieświadomie zacisnęłam pięści.
Kocurek kontynuował, pełen troski o
swoją nieudaną córkę:
– W podstawówce całkiem nieźle
pisałaś, ale talent trzeba rozwijać.
Trzeba mieć motywację, ciężko nad
sobą pracować… – Matka ze smutkiem
zawiesiła głos, a ja podjęłam żałosną
próbę zakończenia rozmowy.
– Jestem padnięta. Przed chwilą
wróciłam z pracy i…
– Nie rozumiem, córeczko, powinnaś
być KIMŚ, masz świetne geny.
Naprawdę się o ciebie martwię. Jak
sobie wyobrażasz swoją dalszą
zawodową karierę? A co będzie z
emeryturą? Powiedz, co z tobą jest NIE
TAK?
– Poproszę o inny zestaw pytań –
wybąkałam.
Na to ostatnie pytanie naprawdę
trudno byłoby mi odpowiedzieć. Bo
gdzieś tam, w najgłębszych zakamarkach
swojego mózgu od dawna
podejrzewałam, że faktycznie coś ze
mną jest NIE TAK. Tymczasem Kocurek
powoli się rozkręcał.
– Jesteś coraz starsza… przykro mi
to mówić, ale powiedzmy to sobie
wprost: ostatnio bardzo się roztyłaś i
jesteś dość… zapuszczona. W ogóle o
siebie nie dbasz. Czasami mam
wrażenie, że twoje włosy dawno nie
widziały szczotki. A przecież jesteś
KOBIETĄ. Spójrz na swoją babcię. Ma
prawie siedemdziesiąt pięć lat i nie
wyjdzie z domu bez manikiuru i
pedikiuru.
Łyknęłam wino z gwinta, oblewając
przy tym swoją najlepszą bluzkę, a
matka ciągnęła dalej smutnym,
załzawionym głosem:
– Prawda jest taka, że nie podobasz
się facetom, nie wiem… może dlatego,
że jesteś kompletnie pozbawiona
wdzięku?… Ale to jeszcze nie jest
powód, żeby się załamywać. Uwierz mi,
że seksapil można w sobie wypracować,
Marylko. TRZEBA TYLKO CHCIEĆ. A
tobie się nie chce. Proszę cię na
wszystko, nie bądź taką życiową
abnegatką. Pamiętaj, z jakiej rodziny
pochodzisz… Twoja prababcia,
feministka i wybitna pisarka, miała
adoratorów na pęczki i napisała siedem
niezłych książek.
– Chyba nikt ich nie czytał –
wtrąciłam.
– Ja czytałam, i ty też powinnaś –
odparował Kocurek. – Poza tym kim ty
jesteś, żeby krytykować prababcię?
Właśnie, kim ja jestem, do cholery? I
co się ze mną dzieje? Usiadłam ciężko
na kanapie, próbując uspokoić oddech i
wymyślić jakąś w miarę inteligentną
odpowiedź, a tymczasem Kocurek
ciągnął z podejrzanym ożywieniem: –
Nie bądź taka… rozmemłana. Weź się w
garść, Marylko, musisz kontynuować
dobre tradycje w rodzinie. Spójrz na
swoją babcię, spójrz na mnie… No i
spójrz na siebie – zakończyła matka
grobowym głosem.
Upiłam jeszcze jeden łyk wina.
Porządny.
– Co ty tam łykasz? – zainteresowała
się. – Chyba nie alkohol? Masz bardzo
słabą strukturę psychiczną, skłonną do
uzależnień. Wiem, co mówię, kochanie.
Uważaj, uważaj na siebie, słonko.
Niedawno jeden z moich byłych
pacjentów popełnił samobójstwo.
Przerwał terapię, odstawił lekarstwa.
Znaleźli go po dwóch tygodniach…
straszny widok. A ja już od dawna z
wielkim niepokojem rozpoznaję u ciebie
klasyczne symptomy depresyjno–
maniakalne.
– Jakie znowu maniakalne? –
zaprotestowałam słabo.
– Jak to, już zapomniałaś? A ten
wypad na narty z ćpunem? Którego na
dodatek wywlokłaś z jakiejś podejrzanej
speluny? Cud, że to się nie skończyło
HIV–em. Albo czymś jeszcze gorszym.
Kobieta powinna się szanować.
– To wcale nie speluna, lecz
najmodniejszy klub w mieście. Poza tym
Dominik to nie żaden ćpun, tylko
normalny facet, informatyk. Projektuje
gry komputerowe – próbowałam z nią
nieudolnie polemizować.
Ten cholerny Dominik! Poznałam go
w klubie, na koncercie afrojazzowym
rok temu. Koncert był rewelacyjny, a
Dominik wydawał się uroczy. Chwila
nieuwagi i… stało się. Może nie
zakochałam się bez pamięci, może się
tylko zadurzyłam? W każdym razie
przestał mi być obojętny. Chodziliśmy
ze sobą, jak już wspominałam, sto
pięćdziesiąt pięć dni i osiem godzin.
Związek z Dominikiem wydawał się
obiecujący… nawet pojechaliśmy na
narty do Słowacji. Nauczyłam się
jeździć pługiem, opiłam grzanego wina i
w sumie było wesoło, bo Dominik
okazał się całkiem zabawnym facetem.
Tuż po powrocie diametralnie
zmieniłam o nim zdanie, kiedy zerwał ze
mną za pomocą pokrętnego SMS–a i
szybciutko wrócił do swojej byłej
dziewczyny.
– Nie rozśmieszaj mnie – zarechotała
matka nieprzyjemnie. – Najmodniejszy
klub? Obskurna tancbuda z zasikaną
podłogą, gdzie w toalecie dzieci
wstrzykują sobie heroinę, a pryszczate
nastolatki na dopalaczach podrygują w
rytm ogłuszającego łomotu. Wiem, co
mówię. Martynika tam była. I
powiedziała, że dno. Bo to nie jest
miejsce dla osób z klasą, takich jak ona.
– Chcesz powiedzieć, że ja nie mam
klasy, tak? – spytałam zaczepnie.
– Ależ skąd, nic takiego… jesteś
przewrażliwiona. Dlaczego wszystko
bierzesz do siebie?
Martynika to córka jej przyjaciółki,
Teresy. Jest blondynką, ma figurę i
twarz modelki, zrobiła doktorat z
socjologii i mieszka w Szwecji, gdzie
wyszła bogato za mąż. Czasem mam
wrażenie, że gdyby to było możliwe,
Kocurek podmieniłby się z Teresą na
córki. Zamiast tego wciąż słyszę
niekończące się wstawki o Doskonałej,
Nieskazitelnie Pięknej Martynice i jej
wybitnych zdolnościach. I oczywiście o
tym, jaką to Martynika jest idealną
córką. Martynika to, Martynika tamto,
Martynika powiedziała, Martynika była,
Martynika kupiła… rzygam tą całą
Martyniką.
– Ŕ propos, znasz ostatnie wieści?
Martynika jest w ciąży. I będzie miała
bliźniaki! Wyobrażam sobie, jakie
piękne będą dzieci, ona jest
zjawiskowa, a ten jej Olaf też
superprzystojny, wygląda jak James
Bond, poza tym jest wybitnym
intelektualistą, wykłada na
uniwersytecie w Uppsali filozofię… –
(ciężkie westchnienie) – Wiesz, że
kupili nowy dom pod Sztokholmem, nad
zatoką? Wyślę ci zdjęcia. Martynika
zaprojektowała dla swojej matki pokój z
jacuzzi i oknem panoramicznym… Tak,
niektórzy to mają szczęście do dzieci…
– (po chwili ponurego milczenia): – A
wracając do twojego żałosnego
romansu, to bardzo się cieszę, że
okazałaś się mądra i pogoniłaś tego
dupka, niedoszłego informatyka, w
cholerę. Chciał się wkręcić do rodziny,
cwaniaczek.
Gdy się rozłączyłam, to już nawet
upić mi się nie chciało. Mdliło mnie i
miałam przygnębiającą pewność, że
jestem beznadziejna, rozmemłana, a
Katarzyna Terechowicz Wojciech Cesarz Czego pragnie Maryla
Autorzy pragną podziękować przybyszom z kosmosu za życzliwe podpowiedzi oraz konsultacje dotyczące opisu rzeczywistości. Dziękujemy również Keithowi Richardsowi za niewtrącanie się w
chronologię wydarzeń. Na koniec informujemy, iż chętnie byśmy zapewnili czytelników, że wszystkie osoby i wydarzenia występujące w powieści są tylko fikcją literacką, ale nie jesteśmy tego pewni.
Maryla Mam dwadzieścia osiem lat, na imię Weronika i ciało bogini. Jestem wschodzącą gwiazdą sceny teatralnej. Mój chłopak – znany, utalentowany reżyser – od rana do wieczora wodzi za mną wzrokiem zakochanego spaniela. Właśnie wybieramy się w długą, fascynującą podróż po Indiach i Azji. Mówię biegle po angielsku, włosku,
hiszpańsku i katalońsku, uczę się perskiego, a moje pasje to freeride, backpacking, fitness joga, dancehall i medytacja transcendentalna. Mam mnóstwo przyjaciół i żyję bardzo intensywnie, ale czasami potrzeba mi po prostu ciszy i wtedy uciekam do mojej hacjendy w Andaluzji… No dobra, żartowałam. Tak naprawdę – niedługo skończę trzydzieści trzy lata. Podejrzewam u siebie cholerną nadwagę, noszę okulary i mam na imię Maryla. Nie uprawiam żadnego sportu od piętnastu lat, za to codziennie sobie obiecuję, że zapiszę się na basen i fitness. Ostatnie sukcesy odniosłam w drugiej klasie szkoły podstawowej,
kiedy wygrałam temperówkę w konkursie recytatorskim. Marzyłam o tym, żeby być aktorką, ale pracuję jako suflerka w teatrze, tak wyszło. Mam dziwne nawyki i fobie… na przykład za nic nie usnę bez sfatygowanego misia koala z dzieciństwa. Nie mam chłopaka. Najdłuższy związek, jaki zaliczyłam, to sto pięćdziesiąt pięć dni i osiem godzin, a zakończył go SMS o treści „Nie wyrabiam, nie gniewaj się, ale może wrzućmy na luz?”, który przyszedł o czwartej nad ranem. I jeszcze jedno. Nigdy się nie dowiedziałam, kim jest mój ojciec, a matka, która jest psychiatrą, po prostu marzy o tym, żeby nafaszerować mnie prozakiem. Za to moja babcia jest celebrytką. Czy może
być gorzej? – Maryla! Kurwa żeż mać, co z tobą, do jasnej cholery! – ktoś mi zasyczał do ucha. Wytarłam ucho i obejrzałam się. Czerwony na twarzy Mieczysław, nasz inspicjent, boleśnie szarpał mnie za ramię. Siedziałam za kulisami, skurczona przy małym, kulawym stoliczku – nikt go nie wymienił, bo i po co, wszyscy i tak wiedzą, że kultura jest niedoinwestowana. Przede mną leżał tekst trwającej bite trzy godziny (bez przerwy) sztuki pióra duńskiego pisarza Hansa Cecila Aarestraeupa czy jakoś tak. Praca przy tym spektaklu odbierała mi apetyt, co było okolicznością dość
sprzyjającą w mojej podjazdowej walce z nadwagą. Wyprostowałam się i rzuciłam okiem na scenę, gdzie w strasznych konwulsjach miotała się gwiazda naszego teatru, Helena. Była bez majtek. Nad nią stał piękny Waldek, nasz czołowy amant, któremu wydaje się, że jest Marlonem Brando – jednak niestety dla niego, a szczególnie dla widzów, nie jest. Za to ma za sobą długą i usianą cierniami karierę. Waldek wpatrywał się w Helenę tak intensywnie, że na czole nabrzmiały mu żyły. – Jesteś tłukiem! – wrzeszczał. – Ten twój cały wykoncypowany przez ciebie świat się wali! Ten twój pierwiastek
estetyczny, i co? I co? Odpowiedzi nie było. Facet powtarzał się, jak zdarta płyta, krzycząc histerycznie: – I co? I co?! Spojrzałam na Helenę, w jej oczach była rozpacz. Zaczęła iść na czworakach w moim kierunku. No tak, znowu zapomniała tekstu. Jak się chleje tyle wódy i Bóg wie czego jeszcze, trzeba się liczyć z tym, że komórki w mózgu po prostu znikają jedna po drugiej. Wy–pa– ro–wu–ją. Bły–ska–wicz–nie. Wstałam zza stolika, pochyliłam się w jej stronę i zaczęłam podrzucać tekst: – Ty oszuście. Zawoalowane, ukryte, zniweczone drgnienia mojej skołatanej
duszy… – Ty oszuście!!! – zawyła Helena. – Zawoalowane, ukryte, zniweczone drgnienia mojej skołatanej dupy… Przeżegnałam się szybko i zamknęłam oczy. Teatr i okolice Tej premiery nigdy nie zapomnę. Nasza scena, najbardziej snobistyczna w
mieście, została ośmieszona, i to ja się do tego przyczyniłam – usłyszałam od Szekspira, szacownego dyrektora teatru, który nerwowo chodził po swoim gabinecie, przeczesując palcami przyprószoną siwizną grzywę. Następnie, w trakcie długiej przemowy, Szekspir dał mi do zrozumienia, że: a) od dawna mnie obserwuje i nie mam w sobie dość entuzjazmu, b) moja dykcja pozostawia wiele do życzenia, c) nic mi nie pomoże, że moja babcia jest celebrytką i wszystkich zna, d) smutny wniosek sam się nasuwa – moja posada jest poważnie zagrożona. Wróciłam do domu dobrze po północy. Mimo że było tak późno,
otworzyłam butelkę wina. Odczuwałam nieodpartą potrzebę upicia się do nieprzytomności. Tak, dobrze wiedziałam, co to jest kac, ale w tym momencie naprawdę nie miało to znaczenia. Upiłam pierwszy łyk wina, przymykając oczy. Ups! Zanim zdołałam się choć odrobinkę rozluźnić, moja komórka zamiauczała. Ten dźwięk wgrałam do telefonu i przypisałam do numeru Kocurka, czyli mojej matki – wielbicielki i kolekcjonerki kotów. W tej chwili ma ich około sześciu, o ile się nie pogubiłam, bo liczba jej kotów wciąż się zmienia i faluje… zresztą jak wszystko we wszechświecie. – Cześć, kochanie, co robisz?
– Właśnie wróciłam z pracy, o mało mnie nie wylali. Ta kretynka, Helena, plotła na scenie kompromitujące bzdury i Szekspir oczywiście zwalił winę na mnie. Po drugiej stronie słuchawki zapadła długa cisza. – Słuchaj, Marylko, musimy porozmawiać. Serce mi kołatało, a mój oddech niebezpiecznie przyspieszył. Rozmowa z Kocurkiem oznaczała kłopoty. Kłopoty z tożsamością, oczywiście moją. – Tak, a o czymś konkretnym? – rzuciłam lekko.
– O tobie, córeczko. O twoim życiu… – (chwila milczenia) – nie mówię o ambicjach zawodowych, bo w twoim wypadku… – (ciężkie westchnienie) – …no cóż, spuśćmy zasłonę milczenia. – Ale… ja przecież mam ambicje… – próbowałam zaprotestować. – Całe mnóstwo ambicji… Kocurek wszedł mi w słowo, dokopując mi z jakąś chorą satysfakcją: – Aktorką nigdy nie będziesz, jesteś za słaba psychicznie. Ale… – (kołatanie serca koszmarnie się nasiliło) – … powinnaś być już CO NAJMNIEJ krytykiem teatralnym. Nie mówiąc o doktoracie. W twoim wieku niektórzy
już robią habilitację. Nieświadomie zacisnęłam pięści. Kocurek kontynuował, pełen troski o swoją nieudaną córkę: – W podstawówce całkiem nieźle pisałaś, ale talent trzeba rozwijać. Trzeba mieć motywację, ciężko nad sobą pracować… – Matka ze smutkiem zawiesiła głos, a ja podjęłam żałosną próbę zakończenia rozmowy. – Jestem padnięta. Przed chwilą wróciłam z pracy i… – Nie rozumiem, córeczko, powinnaś być KIMŚ, masz świetne geny. Naprawdę się o ciebie martwię. Jak
sobie wyobrażasz swoją dalszą zawodową karierę? A co będzie z emeryturą? Powiedz, co z tobą jest NIE TAK? – Poproszę o inny zestaw pytań – wybąkałam. Na to ostatnie pytanie naprawdę trudno byłoby mi odpowiedzieć. Bo gdzieś tam, w najgłębszych zakamarkach swojego mózgu od dawna podejrzewałam, że faktycznie coś ze mną jest NIE TAK. Tymczasem Kocurek powoli się rozkręcał. – Jesteś coraz starsza… przykro mi to mówić, ale powiedzmy to sobie wprost: ostatnio bardzo się roztyłaś i
jesteś dość… zapuszczona. W ogóle o siebie nie dbasz. Czasami mam wrażenie, że twoje włosy dawno nie widziały szczotki. A przecież jesteś KOBIETĄ. Spójrz na swoją babcię. Ma prawie siedemdziesiąt pięć lat i nie wyjdzie z domu bez manikiuru i pedikiuru. Łyknęłam wino z gwinta, oblewając przy tym swoją najlepszą bluzkę, a matka ciągnęła dalej smutnym, załzawionym głosem: – Prawda jest taka, że nie podobasz się facetom, nie wiem… może dlatego, że jesteś kompletnie pozbawiona wdzięku?… Ale to jeszcze nie jest powód, żeby się załamywać. Uwierz mi,
że seksapil można w sobie wypracować, Marylko. TRZEBA TYLKO CHCIEĆ. A tobie się nie chce. Proszę cię na wszystko, nie bądź taką życiową abnegatką. Pamiętaj, z jakiej rodziny pochodzisz… Twoja prababcia, feministka i wybitna pisarka, miała adoratorów na pęczki i napisała siedem niezłych książek. – Chyba nikt ich nie czytał – wtrąciłam. – Ja czytałam, i ty też powinnaś – odparował Kocurek. – Poza tym kim ty jesteś, żeby krytykować prababcię? Właśnie, kim ja jestem, do cholery? I co się ze mną dzieje? Usiadłam ciężko
na kanapie, próbując uspokoić oddech i wymyślić jakąś w miarę inteligentną odpowiedź, a tymczasem Kocurek ciągnął z podejrzanym ożywieniem: – Nie bądź taka… rozmemłana. Weź się w garść, Marylko, musisz kontynuować dobre tradycje w rodzinie. Spójrz na swoją babcię, spójrz na mnie… No i spójrz na siebie – zakończyła matka grobowym głosem. Upiłam jeszcze jeden łyk wina. Porządny. – Co ty tam łykasz? – zainteresowała się. – Chyba nie alkohol? Masz bardzo słabą strukturę psychiczną, skłonną do uzależnień. Wiem, co mówię, kochanie. Uważaj, uważaj na siebie, słonko.
Niedawno jeden z moich byłych pacjentów popełnił samobójstwo. Przerwał terapię, odstawił lekarstwa. Znaleźli go po dwóch tygodniach… straszny widok. A ja już od dawna z wielkim niepokojem rozpoznaję u ciebie klasyczne symptomy depresyjno– maniakalne. – Jakie znowu maniakalne? – zaprotestowałam słabo. – Jak to, już zapomniałaś? A ten wypad na narty z ćpunem? Którego na dodatek wywlokłaś z jakiejś podejrzanej speluny? Cud, że to się nie skończyło HIV–em. Albo czymś jeszcze gorszym. Kobieta powinna się szanować.
– To wcale nie speluna, lecz najmodniejszy klub w mieście. Poza tym Dominik to nie żaden ćpun, tylko normalny facet, informatyk. Projektuje gry komputerowe – próbowałam z nią nieudolnie polemizować. Ten cholerny Dominik! Poznałam go w klubie, na koncercie afrojazzowym rok temu. Koncert był rewelacyjny, a Dominik wydawał się uroczy. Chwila nieuwagi i… stało się. Może nie zakochałam się bez pamięci, może się tylko zadurzyłam? W każdym razie przestał mi być obojętny. Chodziliśmy ze sobą, jak już wspominałam, sto pięćdziesiąt pięć dni i osiem godzin. Związek z Dominikiem wydawał się
obiecujący… nawet pojechaliśmy na narty do Słowacji. Nauczyłam się jeździć pługiem, opiłam grzanego wina i w sumie było wesoło, bo Dominik okazał się całkiem zabawnym facetem. Tuż po powrocie diametralnie zmieniłam o nim zdanie, kiedy zerwał ze mną za pomocą pokrętnego SMS–a i szybciutko wrócił do swojej byłej dziewczyny. – Nie rozśmieszaj mnie – zarechotała matka nieprzyjemnie. – Najmodniejszy klub? Obskurna tancbuda z zasikaną podłogą, gdzie w toalecie dzieci wstrzykują sobie heroinę, a pryszczate nastolatki na dopalaczach podrygują w rytm ogłuszającego łomotu. Wiem, co
mówię. Martynika tam była. I powiedziała, że dno. Bo to nie jest miejsce dla osób z klasą, takich jak ona. – Chcesz powiedzieć, że ja nie mam klasy, tak? – spytałam zaczepnie. – Ależ skąd, nic takiego… jesteś przewrażliwiona. Dlaczego wszystko bierzesz do siebie? Martynika to córka jej przyjaciółki, Teresy. Jest blondynką, ma figurę i twarz modelki, zrobiła doktorat z socjologii i mieszka w Szwecji, gdzie wyszła bogato za mąż. Czasem mam wrażenie, że gdyby to było możliwe, Kocurek podmieniłby się z Teresą na córki. Zamiast tego wciąż słyszę
niekończące się wstawki o Doskonałej, Nieskazitelnie Pięknej Martynice i jej wybitnych zdolnościach. I oczywiście o tym, jaką to Martynika jest idealną córką. Martynika to, Martynika tamto, Martynika powiedziała, Martynika była, Martynika kupiła… rzygam tą całą Martyniką. – Ŕ propos, znasz ostatnie wieści? Martynika jest w ciąży. I będzie miała bliźniaki! Wyobrażam sobie, jakie piękne będą dzieci, ona jest zjawiskowa, a ten jej Olaf też superprzystojny, wygląda jak James Bond, poza tym jest wybitnym intelektualistą, wykłada na uniwersytecie w Uppsali filozofię… –
(ciężkie westchnienie) – Wiesz, że kupili nowy dom pod Sztokholmem, nad zatoką? Wyślę ci zdjęcia. Martynika zaprojektowała dla swojej matki pokój z jacuzzi i oknem panoramicznym… Tak, niektórzy to mają szczęście do dzieci… – (po chwili ponurego milczenia): – A wracając do twojego żałosnego romansu, to bardzo się cieszę, że okazałaś się mądra i pogoniłaś tego dupka, niedoszłego informatyka, w cholerę. Chciał się wkręcić do rodziny, cwaniaczek. Gdy się rozłączyłam, to już nawet upić mi się nie chciało. Mdliło mnie i miałam przygnębiającą pewność, że jestem beznadziejna, rozmemłana, a