isbn 978-83-7536-045-5
Wołowiec 2008
Wydanie i
Olandia, wrzesień 1972
Mur był zbudowany z dużych okrągłych kamieni pokry-
tych sinawymi porostami i kończył się dokładnie na równi
z czubkiem głowy chłopca. Żeby zobaczyć, co jest po dru-
giej stronie, maluch musiał wspiąć się na palce. Przed
nim ścieliła się tylko szarość i mgła. Tu, gdzie teraz stał,
równie dobrze mógł być koniec świata, ale przecież do-
skonale wiedział, że jest odwrotnie: za murem świat się
dopiero zaczynał. Ów wielki świat, który rozciąga się
poza granicami ogrodu. Przez całe lato kusiło chłopca,
żeby go odkryć.
Dwukrotnie próbował wdrapać się na mur i dwukrot-
nie jego ręka zsunęła się z chropowatych kamieni, a on
upadł do tyłu w wilgotną trawę.
Nie poddawał się jednak i za trzecim razem dopiął
swego.
Wziął głęboki wdech, podciągnął się na rękach, wczepił
się w zimne kamienie i znalazł się na szczycie.
Było to dla niego nie lada osiągnięcie - ma niecałe sześć
lat i oto po raz pierwszy w życiu przechodzi przez mur.
Przez chwilę siedział na krawędzi niby król na tronie.
Świat po drugiej stronie był wielki i bezkresny, ale przy
tym szary i niewyraźny. Mgła, która tego popołudnia za-
snuła wyspę, nie pozwalała wiele zobaczyć, lecz u pod-
nóża muru chłopiec widział niewielką łączkę porośniętą
7
żółtobrunatną trawą. Kawałek dalej rysowały się niskie
krzaki jałowca i wystające z ziemi omszałe kamienie.
Grunt okazał się równie płaski jak w ogrodzie za jego
plecami, a jednak wszystko wydawało się znacznie dzik-
sze; obce i kuszące.
Chłopiec oparł prawą stopę na tkwiącym w ziemi głazie
i zszedł na łąkę za murem. Po raz pierwszy w życiu znalazł
się sam poza obrębem ogrodu i nikt nie wiedział, gdzie
jest. Tego dnia jego mama pojechała poza wyspę. Dzia-
dek chwilę wcześniej poszedł nad morze, a babcia spała,
kiedy wkładał sandały i wymykał się z domu.
Mógł robić, co chciał. Zaczęła się przygoda.
Zdjął rękę z kamieni muru i zrobił krok w dziką trawę.
Była rzadka, łatwo się przez nią szło. Posunął się jeszcze
kawałek do przodu, a świat przed nim powoli stawał się
wyraźniejszy. Chłopiec zobaczył, że krzaki jałowca na-
bierają konturów, i ruszył w ich stronę.
Miękka ziemia tłumiła wszystkie odgłosy, jego kroki
odzywały się tylko cichym szelestem w trawie. Nawet gdy
podskakiwał na obydwu nogach i mocno tupał, słychać
było jedynie głuche dudnienie, kiedy zaś podnosił stopy,
trawa natychmiast się prostowała, a jego ślady znikały.
Pokonał w ten sposób kilka metrów: Hop, bum. Hop,
bum.
Wszedłszy między wysokie jałowce za łąką, przestał
skakać. Odetchnął chłodnym powietrzem i rozejrzał się
wkoło.
Kiedy skakał po trawie, unosząca się przed nim mgła
cicho podkradła się do niego od tyłu. Kamienny mur na
skraju łąki rozmazał się w oparach, a ciemnobrązowy do-
mek zupełnie zniknął.
Przez chwilę chłopiec zastanawiał się, czy nie zawró-
cić, nie pójść z powrotem przez łąkę i nie wdrapać się na
mur. Nie miał zegarka i nazwy godzin nic mu nie mówiły,
ale niebo nad jego głową było teraz ciemnoszare, a powie-
trze dookoła zrobiło się jeszcze chłodniejsze. Wiedział, że
dzień ma się ku końcowi i wkrótce nadejdzie noc.
Chciał przejść po miękkiej ziemi jeszcze tylko kawałek.
Wiedział przecież, gdzie jest: dom, w którym śpi jego bab-
cia, został z tyłu, chociaż teraz on stracił go z oczu. Ru-
szył ku niewyraźnej ścianie mgły - dało się ją zobaczyć,
ale nie uchwycić: wciąż odsuwała się w magiczny sposób,
jakby się z nim drocząc.
Chłopiec stanął. Wstrzymał oddech.
Świat dookoła zastygł w zupełnej ciszy, on jednak po-
czuł nagle, że nie jest sam.
Czyżby usłyszał we mgle jakiś odgłos?
Odwrócił się. Za sobą nie widział już łąki z murem,
tylko trawę i jałowce. Krzaki wokół niego stały nieru-
chomo. Wiedział, że nie są żywe - w każdym razie nie
tak samo żywe jak on - a mimo to nie mógł przestać my-
śleć o tym, że są bardzo duże. Otaczały go ich milczące
czarne sylwetki i, kto wie, czy nie przysuwały się bliżej,
kiedy nie patrzył.
Odwrócił się znowu i zobaczył kolejne jałowce. Jałowce
i mgłę.
Nie wiedział już, z której strony został letni domek, ale
strach i poczucie osamotnienia kazały mu ruszyć z miej-
sca. Zacisnął pięści i puścił się biegiem przez pustkowie.
Chciał odnaleźć kamienny mur i ogród za nim, ale widział
tylko trawę i jałowce. W końcu nie widział już nawet tego:
świat przysłoniły łzy.
Chłopiec stanął, wziął głęboki wdech, a łzy przestały
płynąć. We mgle nadal widział jałowce, lecz teraz jeden
z nich miał dwa grube pnie. Nagle malec zobaczył, że
krzak się rusza.
8
9
To człowiek.
Jakiś pan.
Wyłonił się z szarej mgły i stanął w odległości zale-
dwie dziesięciu kroków od niego. Był wysoki i barczysty,
miał na sobie bure ubranie i ciężkie kalosze. Zauważył
go. Stał nieruchomo w trawie i patrzył. Na czoło naciąg-
nął czarną czapkę. Wyglądał staro, choć jeszcze nie tak
staro jak dziadek.
Chłopiec nie drgnął. Nie znał mężczyzny, a mama
mówiła, że obcych należy się strzec. Jednak teraz przy-
najmniej nie był już we mgle sam z jałowcami. Zawsze
może się odwrócić i uciec, gdyby ten pan okazał się
niemiły.
- Cześć - odezwał się mężczyzna cicho. Oddychał cięż-
ko, jakby przyszedł we mgle z bardzo daleka albo szybko
biegł.
Chłopiec nie odpowiedział.
Mężczyzna szybko obejrzał się za siebie. Potem znów
popatrzył na niego i bez uśmiechu spytał:
- Jesteś sam?
Chłopiec w milczeniu pokiwał głową.
- Zgubiłeś się?
- Chyba tak - odparł.
- Nie bój się... Znam alvaret jak własną kieszeń - męż-
czyzna zrobił krok w jego stronę. - Jak masz na imię?
- Jens - odrzekł chłopiec.
- A dalej?
- Jens Davidsson.
- Dobrze - nieznajomy skinął głową, a po krótkim wa-
haniu dodał: - Ja mam na imię Nils.
- A dalej? - spytał Jens.
Trochę przypominało to grę. Mężczyzna zaśmiał się
krótko.
- Nazywam się Nils Kant - odparł i zrobił jeszcze je-
den krok do przodu.
Jens stał nieruchomo, przestał rozglądać się dookoła.
We mgle była tylko trawa, kamienie i krzaki. No i ten nie-
znajomy pan, Nils Kant, który teraz zaczął się do niego
uśmiechać, jakby już byli przyjaciółmi.
Mgła ich obiegła, było zupełnie cicho. Nawet ptaki nie
śpiewały.
- Nie bój się - powiedział Nils Kant i wyciągnął rękę.
Stali teraz bardzo blisko siebie.
Jens pomyślał, że Nils Kant ma największe dłonie, jakie
w życiu widział, i zrozumiał, że już za późno na ucieczkę.
Kiedy w ten październikowy poniedziałek wieczorem jej
ojciec Gerlof zadzwonił po raz pierwszy po prawie rocznej
przerwie, Julia natychmiast pomyślała o kościach wyrzu-
conych przez morze na kamienisty brzeg.
Kości białe jak masa perłowa, wypolerowane przez
fale, na linii wody, wśród szarych kamieni niemal lśniące
własnym blaskiem.
Kawałki kości.
Julia nie wiedziała, czy rzeczywiście są na plaży, ale od
ponad dwudziestu lat czekała, żeby je zobaczyć.
Tego dnia Julia odbyła długą rozmowę z ubezpieczalnią
i poszło jej równie źle jak wszystko inne tej jesieni, tego
roku.
Jak zwykle, ile tylko się dało, odkładała telefon na póź-
niej, żeby nie wysłuchiwać westchnień, a kiedy w końcu
zadzwoniła, monotonny głos automatycznej sekretarki
poprosił o jej numer ewidencyjny. Wystukała wszystkie
10
11
swoje cyfry i została przełączona w głąb labiryntu sieci
wewnętrznej, to znaczy w próżnię. Wyglądała przez okno
w kuchni, na stojąco słuchając szumu w słuchawce -
ledwo słyszalnego szumu, jakby gdzieś daleko płynęła
woda.
Kiedy wstrzymując oddech, mocno przyciskała słu-
chawkę do ucha, chwilami dobiegały ją z oddali głosy du-
chów. Czasem odzywały się stłumionym szeptem, czasem
zaś brzmiały ostro i rozpaczliwie. Julia tkwiła uwięziona
w upiornym świecie sieci telefonicznej razem z błagalny-
mi głosami, które nieraz dolatywały z okapu nad kuch-
nią, kiedy paliła papierosa. W przewodach wentylacyjnych
mamrotało i gadało - prawie nigdy nie zdołała wyłowić
poszczególnych słów, mimo to słuchała w skupieniu. Je-
den jedyny raz usłyszała wyraźnie, jak kobiecy głos do-
bitnie stwierdza: „Tak, teraz już najwyższa pora".
Stała przy oknie w kuchni i słuchała szumu, wyglą-
dając na ulicę. Był zimny, wietrzny dzień. Żółte liście
brzóz podrywały się z mokrego asfaltu, żeby uciec przed
wiatrem. Wzdłuż krawężnika zalegała bura breja z liści,
które, rozgniecione kołami samochodów, nigdy już nie
odkleją się od ziemi.
Zastanawiała się, czy ulicą przejdzie ktoś znajomy. Zza
rogu mógł wyłonić się Jens, w garniturze i z krawatem, jak
prawdziwy prawnik, prosto od fryzjera, z teczką w dłoni.
Długie kroki, podniesiona głowa. Widząc ją w oknie, za-
trzymałby się zdumiony, a później podniósłby rękę i po-
machał z uśmiechem...
Nagle szum ustał, a w słuchawce rozległ się zestreso-
wany głos:
- Ubezpieczalnia, Inga, słucham?
To nie jej nowa referentka, bo tamta miała na imię Mag-
dalena. A może Madeleine? Nigdy się nie widziały.
Julia wzięła głęboki wdech.
- Mówi Julia Davidsson, chciałam się dowiedzieć, czy
możecie...
- Pani numer ewidencyjny?
- To jest... Wystukałam go na telefonie.
- U mnie się nie wyświetlił. Mogłaby pani jeszcze raz
podać mi swój numer?
Julia powtórzyła cyfry, w słuchawce zapadła cisza. Pra-
wie nie słyszała szumu. Czy specjalnie ją rozłączyli?
- Julia Davidsson? - odezwała się w końcu konsul-
tantka, jakby wcale nie słyszała, że Julia już się przedsta-
wiła. - W czym mogę pomóc?
- Chciałabym przedłużyć.
- Co przedłużyć?
- Zwolnienie.
- Gdzie pani pracuje?
- W szpitalu Óstersjukhuset, na oddziale ortopedycz-
nym - odparła Julia. - Jestem pielęgniarką.
Czy nadal była pielęgniarką? W ciągu ostatnich lat tak
rzadko się pojawiała na ortopedii, że nikt pewnie za nią
tam nie tęsknił. Ona z kolei zdecydowanie nie tęskniła
za pacjentami, którzy wiecznie uskarżają się na swoje
śmieszne problemy, nie mając pojęcia o prawdziwym nie-
szczęściu.
- Ma pani zaświadczenie lekarskie? - spytała konsul-
tantka.
- Tak.
- Była pani dzisiaj u lekarza?
- Nie, w środę. U psychiatry.
- To dlaczego dopiero teraz pani dzwoni?
- No, bo nie najlepiej się potem czułam... - odparła Ju-
lia i pomyślała: „Przedtem też nie. Uporczywy ból tęsk-
noty w piersi".
12
13
- Powinna pani zadzwonić do nas tego samego dnia...
Julia wyraźnie słyszała oddech kobiety w słuchawce,
może nawet westchnienie.
- Teraz muszę zrobić tak... - ciągnęła konsultantka. -
Wejdę w komputer i zrobię dla pani wyjątek. Tylko ten
jeden raz.
- Dziękuję, to miło - powiedziała Julia.
- Chwileczkę...
Julia nadal wyglądała na ulicę. Było zupełnie pusto.
A jednak nie, właśnie ktoś zbliżał się chodnikiem od
strony większej przecznicy: mężczyzna. Julia poczuła, jak
lodowata dłoń zaciska jej się na żołądku, ale zaraz zoba-
czyła, że jest za stary: łysy, koło pięćdziesiątki, ubrany
w kombinezon poplamiony białą farbą.
- Halo?
Mężczyzna stanął przed domem po drugiej stronie
ulicy, wprowadził kod i otworzył drzwi. Wszedł.
To nie Jens. Zwykły pan w średnim wieku.
- Halo? Julia Davidsson?
Znowu konsultantka.
- Tak? Jestem.
- No, więc napisałam w komputerze, że pani zaświad-
czenie lekarskie już do nas idzie. Zgadza się?
- Dobrze. Ja... - Julia urwała.
Znowu zerknęła na ulicę.
- Coś jeszcze?
- Wydaje mi się... - Julia zacisnęła palce na słuchawce. -
Wydaje mi się, że jutro będzie zimno.
- Aha - odparła konsultantka, jakby to było najzwy-
czajniejsze pod słońcem. - Zmieniała pani numer konta
czy jest ten sam, co do tej pory?
Julia nie odpowiedziała. Szukała normalnych, pospo-
litych słów.
- Czasem rozmawiam ze swoim synem - odezwała się
w końcu.
Po drugiej stronie zrobiło się cicho, ale po chwili roz-
legł się głos konsultantki:
- OK, no więc, jak mówiłam, napisałam...
Julia szybko odłożyła słuchawkę.
Dalej gapiła się za okno w dziwnym przeświadczeniu,
że liście na ulicy układają się w jakiś wzór, wiadomość,
której ona nigdy nie zrozumie, choćby przyglądała im
się bez końca, i nie mogła się doczekać, kiedy Jens wróci
ze szkoły.
Nie, teraz musi już przecież wracać z pracy. Jens powi-
nien skończyć szkołę wiele lat temu.
Kim w końcu zostałeś, Jens? Strażakiem? Adwokatem?
Nauczycielem?
Później tego samego dnia, siedząc na łóżku przed tele-
wizorem w wąskim pokoju swojej kawalerki, oglądała
program edukacyjny o żmijach. Potem zmieniła kanał,
trafiając na program kulinarny, w którym dwoje ludzi
smażyło mięso. Kiedy program się skończył, poszła do
kuchni sprawdzić, czy trzeba odkurzyć stojące w szafce
kieliszki do wina. Tak, jeśli przyjrzeć im się pod światło,
na szkle widać białe drobiny kurzu. Julia wyjęła więc kie-
liszki i jeden po drugim wytarła je porządnie. Miała ich
dwadzieścia cztery, używała wszystkich po kolei. Co wie-
czór piła dwie lampki czerwonego wina, czasem trzy.
Kiedy później leżała na łóżku przed telewizorem,
ubrana w jedyną czystą bluzkę, którą znalazła w szafie,
w kuchni zadzwonił telefon.
Przy pierwszych sygnałach Julia zamrugała oczami,
ale się nie ruszyła. Nie, nie będzie posłuszna. Nie ma
obowiązku odbierać.
14
15
Telefon zadzwonił ponownie. Zdecydowała, że nie ma
jej w domu, że wyszła w ważnej sprawie.
Nie podnosząc głowy, mogła wyjrzeć przez okno, choć
widziała w nim tylko dachy domów przy ulicy, zgaszone
latarnie i sterczące ponad nimi czubki drzew. Słońce za-
szło za miastem i niebo stopniowo ciemniało.
Telefon zadzwonił po raz trzeci.
Był wieczór. Zmierzch.
Telefon zadzwonił po raz czwarty.
Julia nie wstała, żeby odebrać.
Zadzwonił jeszcze jeden raz, a potem zrobiło się cicho.
Na zewnątrz zamrugały latarnie, żeby zaraz rozświet-
lić asfalt.
To był całkiem dobry dzień.
Nie. Właściwie w ogóle nie było dobrych dni. Tyle że
niektóre mijały szybciej.
Julia zawsze była sama.
Drugie dziecko mogłoby pomóc. Michael chciał, żeby
postarali się o rodzeństwo dla Jensa, ale ona nie chciała.
Nigdy nie czuła się dość pewnie, a z czasem Michael oczy-
wiście dał za wygraną.
Często, jeśli nie odebrała telefonu, w nagrodę dostawała
nagraną wiadomość, więc kiedy tego wieczoru przestał
dzwonić, wstała z łóżka i podniosła słuchawkę. Na taśmie
jednak słychać było tylko szum.
Odłożywszy telefon, otworzyła szafkę nad lodówką.
Stała tam butelka dnia, a butelka dnia była jak zwykle
butelką czerwonego wina.
Szczerze mówiąc, to już druga tego dnia butelka czer-
wonego wina, bo do obiadu Julia dopiła tę napoczętą po-
przedniego wieczoru.
Korek wyszedł z głuchym cmoknięciem. Nalała sobie
kieliszek i szybko go wychyliła. Nalała kolejny.
Po całym ciele rozeszło się ciepło i dopiero teraz mogła
się odwrócić, żeby wyjrzeć przez okno. Na zewnątrz było
już ciemno, latarnie rzucały na asfalt tylko kilka okrą-
głych jasnych plam. W ich świetle nic się nie poruszało.
Ale co kryło się w mroku? Tego nie dało się zobaczyć.
Julia odwróciła się do okna plecami, żeby opróżnić
drugi kieliszek. Czuła się spokojniejsza. Rozmowa z ubez-
pieczalnią ją podminowała, ale teraz jej przeszło. Zasłu-
żyła na trzeci kieliszek, który może już wypić powoli
w pokoju. Włączy sobie jakąś muzykę, może Satie, weź-
mie tabletkę i zaśnie przed północą.
Wtedy znowu zadzwonił telefon.
Przy trzecim sygnale Julia ze spuszczoną głową usiadła
na łóżku. Przy piątym wstała, a po siódmym była wresz-
cie w kuchni.
Zanim telefon zadzwonił po raz dziewiąty, podniosła
słuchawkę. Powiedziała szeptem:
- Julia Davidsson.
W odpowiedzi nie usłyszała szumu, lecz cichy, a mimo
to wyraźny głos:
- Julia?
Poznała go.
- Gerlof? - spytała.
Dawno przestała mówić do niego „tato".
- Tak... to ja.
Znowu zapadła cisza i Julia musiała mocniej przycis-
nąć słuchawkę do ucha, żeby cokolwiek słyszeć.
- Chyba... wiem trochę więcej o tym, jak to się stało.
- Co? - Julia gapiła się w ścianę. - Jak co się stało?
- No, jak to... z Jensem.
16
17
Zastygła w bezruchu z wytrzeszczonymi oczami.
- Czy on nie żyje?
To wszystko było jak chodzenie z numerkiem w ręku.
Pewnego dnia wywołują twój numerek i musisz podejść
do okienka informacji. Julia myślała o białych kawałkach
kości wyrzuconych przez morze na brzeg w Stenvik, cho-
ciaż Jens bał się wody.
- Julio, on musi być martwy...
- Ale czy go znaleźli? - przerwała.
- Nie. Ale...
Zamrugała powiekami.
- To dlaczego dzwonisz?
- Nie znaleźli go. Ale ja...
- W takim razie nie dzwoń do mnie! - wrzasnęła, po
czym rzuciła słuchawką.
Potem z zamkniętymi oczami stała przy telefonie.
Numerek, miejsce w kolejce. Ale to nie jest właściwy
dzień, Julia nie chciała, żeby to właśnie tego dnia odna-
leziono Jensa.
Usiadła przy stole i bezmyślnie spojrzała w ciemność
za oknem, potem znów na telefon. Ruszyła się z miejsca
i podeszła do niego, mimo że nie dzwonił.
Robię to dla ciebie, Jens.
Podniosła słuchawkę, rzuciła okiem na przyklejoną do
białych kafelków kartkę, która od lat wisiała nad pojem-
nikiem na chleb, i wykręciła numer.
- Gerlof Davidsson.
- To ja - powiedziała.
- A, tak, tak. Julia.
Zapadła cisza. Julia zebrała się w sobie.
- Nie powinnam była rzucać słuchawką.
- Tak, tak...
- To nic nie zmienia.
- Nie - zgodził się jej ojciec. - Ale człowiek czasem tak
po prostu robi.
- Jaka jest pogoda na Olandii?
- Szaro i zimno - powiedział Gerlof. - Nie byłem dziś
na dworze.
Znowu cisza. Julia wzięła głębszy wdech.
- No, więc dlaczego dzwoniłeś? - spytała. - Coś się
musiało stać.
Zwlekał z odpowiedzią.
- Tak... Wydarzyło się tu parę rzeczy - powiedział. -
Ale ja nic nie wiem. Nic więcej niż do tej pory, w każdym
razie.
Czyli nic więcej niż ja, pomyślała Julia. Przykro mi,
Jens.
- Sądziłam, że masz coś nowego.
- Za to dużo myślałem - ciągnął Gerlof. -I wydaje mi
się, że coś można zrobić.
- Zrobić? A to niby po co?
- Żeby posunąć się naprzód - odparł, po czym zaraz
szybko spytał: - Możesz przyjechać?
- Kiedy?
- Jak najszybciej. Sądzę, że możesz się tu przydać.
- Ale ja nie mogę ot tak sobie po prostu wyjechać - od-
parła, chociaż właściwie nie było to zupełnie niemożliwe:
miała przecież długie zwolnienie. - Musisz coś więcej po-
wiedzieć... wyjaśnić, o co chodzi. Nie możesz nic zdra-
dzić?
Jej ojciec milczał.
- Pamiętasz, w co był ubrany tamtego dnia? - spytał
wreszcie.
Tamtego dnia.
- Tak - tamtego ranka sama pomagała się Jensowi
ubrać i dopiero później dotarło do niej, że miał na sobie
18
19
letnie ciuchy, chociaż była jesień. - Żółte szorty i czer-
wona koszulka - powiedziała. - Z Supermanem. Dostał
ją po bracie ciotecznym, to był taki nadruk, który trzeba
samemu przyprasować żelazkiem, z cienkiej gumy...
- A pamiętasz, co miał na nogach? - przerwał jej
Gerlof.
- Sandały - odparła. - Miał brązowe skórzane sandały
na czarnej gumowej podeszwie. W prawym urwał się pa-
sek z przodu, w lewym kilka pasków było poluzowanych...
Zawsze tak to wyglądało pod koniec lata, ale przyszyłam
mu go...
- Białą nitką?
- Tak - odparła Julia bez namysłu. - Tak, nitka chyba
była biała. Ale jak to? - dodała po chwili zastanowienia.
Przez kilka sekund panowało milczenie. Potem Ger-
lof powiedział:
- Na moim biurku leży stary sandał z prawej nogi.
Zszyty białą nitką. Na oko pasowałby na pięciolatka...
Właśnie mu się przyglądam.
Julii zakręciło się w głowie, musiała się oprzeć
o blat.
Gerlof coś jeszcze mówił, ale ona się rozłączyła, mocno
przyciskając guzik, i w słuchawce znów zrobiło się cicho.
Numerek - właśnie ten numerek dostała i zaraz ją wy-
wołają.
Uspokoiła się. Dziesięć minut później zdjęła palec z przy-
cisku i wykręciła numer Gerlofa. Odebrał po pierwszym
sygnale, jakby czekał na jej telefon.
- Gdzie go znalazłeś? - spytała - Gdzie? Gerlof?
- To skomplikowane - odparł Gerlof. - Wiesz, że, no...
że trochę trudno mi się poruszać, Julio. Jest coraz trud-
niej. I dlatego tak mi zależy, żebyś przyjechała.
20
- Nie wiem... - Julia zamknęła oczy i słyszała tylko
szum w słuchawce. - Nie wiem, czy dam radę. - Widziała
siebie na plaży, widziała, jak chodzi między kamieniami,
ostrożnie zbierając kawałeczki szkieletu, które udało jej
się znaleźć, i przyciska je mocno do piersi. - Może.
- Co pamiętasz? - spytał Gerlof.
- Jak to?
- Z tamtego dnia. Pamiętasz coś szczególnego? - py-
tał. - Skup się.
- Pamiętam, że Jens zniknął... On...
- Nie chodzi mi teraz o Jensa - przerwał jej Gerlof. -
Co jeszcze pamiętasz?
- Czego ty chcesz? Nie rozumiem...
- Pamiętasz mgłę, która zasnuła Stenvik?
Julia milczała.
- Tak - odparła po chwili. - Mgła...
- Pomyśl o niej - powiedział Gerlof. - Spróbuj przypo-
mnieć sobie tę mgłę.
Mgła... Mgła stanowiła nieodłączną część wszystkich
wspomnień z Olandii.
Julia ją pamiętała. Na północy wyspy nieczęsto zda-
rzała się gęsta mgła, ale jesienią nadciągała czasami znad
cieśniny. Zimna i wilgotna.
Ale co się stało we mgle tamtego dnia?
Co się stało, Jens?
Olandia, lipiec 1936
Człowiek, który na Olandii z czasem stanie się przyczyną
wielkiego smutku i strachu, w połowie lat trzydziestych
jest dziesięcioletnim chłopcem. Do niego należy plaża
i szerokie morze.
Nazywa się Nils Kant, ma opaloną skórę, a w ten ciepły
letni dzień włożył krótkie spodenki. Siedzi w słońcu na
okrągłym głazie poniżej domów i rybackich chat w Sten-
vik. Myśli:
To wszystko jest moje.
Ma rację, bo plaża jest własnością jego rodziny. Tak jak
inne rozległe tereny na północnej Olandii, ród Kantów
posiada te ziemie od wieków, a od kiedy przed trzema
laty umarł ojciec Nilsa, chłopiec czuje, że musi o nie dbać.
Nils nie tęskni za ojcem, pamięta tylko, że był wysoki,
milczący i surowy, czasem gwałtowny, i w gruncie rzeczy
cieszy się, że w drewnianej willi niedaleko brzegu czeka
na niego tylko matka, Vera.
Nie potrzeba mu nikogo więcej. Nie potrzeba mu kole-
gów - wie, że w nadbrzeżnych wioskach mieszkają dzie-
ci w każdym wieku, a w najbliższej okolicy także starsi
chłopcy, pracujący już w kamieniołomach - ale akurat ten
odcinek plaży należy tylko do niego. Młynarze w nieda-
lekim młynie i rybacy, którzy przesiadują w chatach, nie
stanowią zagrożenia.
Nils zsuwa się z głazu. Znowu idzie się wykąpać, ostatni
raz przed powrotem do domu.
- Nils! - woła chłopięcy głosik.
Nils nie odwraca głowy, ale słyszy najpierw, jak żwir
i drobne kamienie z chrzęstem staczają się po stromym
stoku powyżej plaży, a po chwili zbliżające się do niego
czyjeś szybkie kroki.
- Nils! Ja też dostałem od matki tofiki! Całą furę tofi-
ków!
To brat Nilsa. Axel, młodszy od niego o trzy lata i bar-
dzo ruchliwy. W ręku trzyma szare zawiniątko.
- Zobacz!
Axel szybko podchodzi do głazu i podniecony spogląda
na Nilsa, po czym rozwija paczuszkę, rozkładając jej za-
wartość na płótnie.
W zawiniątku jest mały scyzoryk i tofiki, lśniące, ciem-
ne mleczne tofiki.
Nils dolicza się ośmiu cukierków. On przed wyjściem
z domu dostał od matki tylko pięć, ale teraz już i tak
wszystkie są zjedzone, a jemu serce wali w nagłym przy-
pływie złości.
Axel bierze jeden ze swoich tofików, przygląda mu się,
po czym wkłada go do buzi i spogląda na połyskującą wodę.
Żuje powoli, z zadowoleniem, jakby należały do niego nie
tylko tofiki, ale także plaża, woda i niebo nad nimi.
Nils odwraca wzrok.
- Idę się wykąpać - mówi, patrząc w wodę. Zeskakuje
na ziemię, ściąga spodenki i odkłada na głaz.
Odwrócony do Axela tyłem, wchodzi między fale, ba-
lansując na śliskich od glonów kamieniach. Między pal-
cami stóp zostają mu brązowe pasemka wodorostów.
Woda jest ciepła od słońca i piana rozpryskuje się na
boki, kiedy jakieś dziesięć kroków od brzegu Nils rzuca się
22
23
w morze. Tego lata nauczył się pływać z głową pod wodą.
Nabiera powietrza, nurkuje zakosami do kamienistego
dna, zawraca i wyskakuje z powrotem na słońce.
Axel stoi na linii fal.
Nils śmiga w wodzie, chlapie na wszystkie strony i fika
koziołki, aż bąble powietrza szumią mu dookoła głowy.
Wypływa jeszcze kilka metrów dalej, tak, że opadające
dno umyka mu spod stóp.
Tuż pod powierzchnią leży tu wielki głaz narzutowy
niby uśpiony potwór morski. Nils wdrapuje się na jego
grzbiet tak, że tylko stopy zostają pod wodą, i znowu
wskakuje do morza. Tutaj nie sięga dna. Kładzie się na
plecach, kopie lekko nogami i widzi, że Axel nadal stoi
na brzegu.
- Jeszcze nie umiesz pływać? - woła.
Wie, że brat nie umie.
Axel nie odpowiada, pod grzywką spuszcza wzrok po-
ciemniały teraz ze wstydu i złości. Ściąga spodnie, po
czym kładzie je na kamieniu obok zawiniątka.
Nils pływa spokojnie wokół podwodnego kamienia,
najpierw na brzuchu, potem na plecach, żeby pokazać,
jakie to łatwe, kiedy się potrafi. Kopie parę razy nogami
i znów wdrapuje się na głaz.
- Pomogę ci! - woła i przez chwilę nawet się zastana-
wia, czyby naprawdę tego nie zrobić: pobawić się tego
dnia w starszego brata i nauczyć malucha pływać. Wy-
magałoby to jednak zbyt dużo czasu.
Więc tylko macha do niego.
- Chodź!
Axel niepewnie stawia stopę w wodzie, maca nogą ka-
mienie, wymachując rękami, jakby balansował na granicy
przepaści. Nils obserwuje tę bojaźliwą wędrówkę swojego
brata w morze.
Po czterech krokach Axel stoi po uda w wodzie, nieru-
chomo wpatrzony w Nilsa.
- Boisz się? - pyta Nils.
To żart. Pożartuje z nim trochę.
Axel potrząsa głową. Nils szybko ześlizguje się z ka-
mienia i płynie w stronę brzegu.
- To nic strasznego - mówi. - Możesz przejść po dnie
prawie cały ten kawałek.
Axel nieporadnie posuwa się za nim, pochylony do
przodu. Nils się cofa, a młodszy brat niechętnie stawia
kolejny krok.
- Dobrze - mówi Nils. Woda sięga im teraz do pasa. -
Jeszcze jeden krok.
Axel wykonuje polecenie, stawia stopę, po czym spo-
gląda na brata z nerwowym uśmiechem. On też się lekko
uśmiecha i kiwa głową, więc malec robi jeszcze jeden
krok.
Nils powoli odchyla się do tyłu i wyciągając ręce da-
leko w bok, opada na plecy, żeby pokazać, jaka woda jest
miękka.
- Każdy potrafi pływać, Axel - stwierdza. - Ja sam się
nauczyłem.
Bez pośpiechu oddala się w stronę podwodnego kamie-
nia. Axel idzie zanim, ale wciąż nie odrywa stóp od dna.
Woda sięga mu do piersi.
Nils znów wskakuje na głaz.
- Jeszcze trzy kroki! - mówi.
To nie do końca prawda: zostało jeszcze jakieś siedem
albo osiem kroków. Axel stawia pierwszy krok, drugi,
trzeci... Musi już wyciągać szyję, żeby usta trzymać nad
powierzchnią wody, tymczasem do kamienia ma jeszcze
trzy metry.
- Musisz oddychać - mówi Nils.
24
25
Axel nerwowo łyka powietrze. Nils siada na kamieniu
i spokojnie wyciąga do niego ręce.
Jego młodszy brat rzuca się do przodu, ale najwyraź-
niej szybko tego żałuje, bo gdy próbuje nabrać powie-
trza, zimna woda zalewa mu usta i gardło. Bije wkoło
rękami, wpatrzony w Nilsa. Kamień jest już poza jego
zasięgiem.
Nils przez kilka sekund przygląda się zmaganiom brata
z wodą, po czym szybko nachyla się do przodu i wyciąga
go bezpiecznie na głaz.
Kurczowo uczepiony kamienia Axel kaszle, łapiąc po-
wietrze krótkimi haustami. Nils staje przy nim i wypo-
wiada słowa, które miał w głowie przez cały czas:
- Plaża jest moja.
Potem skacze pięknie na główkę, wynurza się wiele me-
trów dalej i długimi, spokojnymi ruchami płynie dopóty,
dopóki dłonie nie uderzą o przybrzeżne kamienie, a jego
dowcip zyska błyskotliwą pointę. Teraz może się nim na-
cieszyć. Wytrząsa wodę z uszu i podchodzi do głazu, na
którym Axel rozłożył swoje zawiniątko.
Leżą tam też krótkie spodenki Axela. Nils podnosi je,
wydaje mu się, że widzi pchłę pełznącą wzdłuż szwu, i ci-
ska nimi daleko na brzeg.
Następnie pochyla się nad chusteczką, na której poły-
skuje w słońcu piramidka tofików. Nils bierze jeden i po-
woli wkłada do ust.
Od strony morza dobiega go wściekły ryk, ale on się
tym nie przejmuje. Żuje powoli, przełyka i sięga po na-
stępny cukierek.
Słychać plaśnięcie, Nils się odwraca: jego młodszy brat
wskoczył w końcu do wody.
Nils zaczął już wysychać na słońcu i przezwycięża pierw-
szy odruch, żeby pobiec do brata. Bierze trzeci cukierek.
Nadal słychać chlupot, Nils patrzy. Axel oczywiście nie
dosięga dna i przerażony próbuje wdrapać się z powrotem
na kamień, ale ręce mu się ześlizgują.
Nils żuje cukierek. Żeby wejść na kamień, trzeba
mieć siłę.
Axel jej nie ma, więc zawraca, chcąc dostać się na brzeg.
Macha rękami, wzbija dookoła pianę, lecz nie posuwa się
naprzód. Wlepia w brata wytrzeszczone oczy.
Nils wytrzymuje spojrzenie, przełyka cukierek i wy-
biera sobie następny.
Plusk szybko słabnie. Malec coś krzyczy, ale na brzegu
nie słychać dokładnie co. Po chwili fale zamykają się nad
jego głową.
Teraz Nils stawia krok w stronę morza.
Głowa Axela wynurza się na chwilę, choć tym razem
już nie tak wysoko. Nils widzi właściwie tylko jego mokre
włosy, które prędko znikają z powrotem pod powierzch-
nią. Pojawiają się bąble powietrza, ale natychmiast za-
biera je z sobą niska fala.
Teraz Nils czuje przypływ energii, skacze do wody. Nogi
wzbijają pianę, ręce mocno pracują, wzrok utkwiony w pod-
wodny kamień. Brata jednak nie widać.
Nils płynie szybko w stronę głazu, nurkuje tuż przed
nim, ale że kiepsko mu idzie otwieranie oczu pod wodą,
zaciska powieki. Na ślepo macając w zimnej ciemności, na
nic nie trafia i po chwili wypływa z powrotem na słońce.
Chwyta się kamienia, kaszle, podciąga się.
Jak okiem sięgnąć, wkoło tylko woda. Migotanie słońca
na falach przysłania wszystko, co kryje się pod po-
wierzchnią.
Axela nie ma.
Nils czeka i czeka na wietrze, ale nic się nie dzieje,
więc w końcu, kiedy zaczyna marznąć, zsuwa się do
26
27
I
wody i powoli płynie do brzegu. Nic innego nie można
zrobić. Wychodzi na plażę, oddycha głęboko i opiera się
o głaz.
Długo stoi na słońcu. Czeka na plusk, znajome wołanie,
ale jest zupełnie cicho.
Panuje absolutna cisza. Trudno to pojąć.
Na kawałku szmatki zostały jeszcze cztery cukierki,
Nils przygląda się im.
Myśli, jakie będą mu zadawać pytania - matka i pozo-
stali - zastanawia się, co powie. Potem przypomina sobie
ponury, niekończący się pogrzeb ojca w kościele w Mar-
nas. Wszyscy byli ubrani na czarno i śpiewali psalmy
o śmierci.
Nils pociąga nosem. Brzmi dobrze. Pójdzie do matki
i pociągając nosem, powie, że Axel chciał zostać, chociaż
on mówił, żeby szli do domu. A kiedy wszyscy zaczną szu-
kać Axela, on może pomyśleć o smutnej muzyce organo-
wej na pogrzebie ojca i płakać razem z matką.
Zaraz Nils pójdzie do domu. Wie już, co powie, a czego
nie powie, kiedy tam dotrze.
Ale najpierw zje cukierki brata.
W swoim pokoju w domu starców w Marnas Gerlof Da-
vidsson oglądał przez okno zachód słońca. Gong w kuchni
ucichł właśnie po pierwszym dzwonieniu; niedługo ko-
lacja. Powinien wstać i iść do jadalni. Jego życie jeszcze
nie dobiegło końca.
Gdyby został w Stenvik, w rodzinnej wiosce rybackiej,
mógłby teraz siedzieć nad morzem i patrzyć, jak słońce
powoli tonie w Cieśninie Kalmarskiej. Marnas jednak
leży na wschodnim brzegu wyspy, dlatego co wieczór
słońce chowa się za brzeziną, między domem starców
a kościołem. Teraz, w październiku, niemal całkiem bez-
listne gałęzie brzóz przypominały chude ręce wyciągnięte
w stronę czerwonozłotego dysku.
Nadszedł zmierzch - czas strasznych opowieści.
Kiedy był dzieckiem w Stenvik, o tej porze kończono
pracę na polach i w rybackich budach. Przed nadchodzą-
cym wieczorem ludzie zbierali się po chałupach, choć .
jeszcze nie zapalano lamp naftowych. O zmierzchu starsi
omawiali, co zostało zrobione w ciągu dnia i co wydarzyło
się w innych zagrodach we wsi. Czasem opowiadali dzie-
ciom różne historie.
Gerlof zawsze najbardziej lubił najstraszniejsze histo-
rie. Opowieści o duchach, tajemniczych znakach, trollach
i przypadkach nagłej śmierci na olandzkim pustkowiu.
Czasem opowiadali o wrakach statków, które wypływają
na kamienisty brzeg, roztrzaskując się o skały.
Gong w kuchni zadzwonił po raz drugi.
Jeśli szyper, którego zaskoczył sztorm, zbliżył się za
bardzo brzegu, prędzej czy później musi usłyszeć, jak
kil uderza o kamieniste dno, coraz mocniej i mocniej -
a to już początek końca. Może raz czy dwa trafił się ktoś
tak zręczny i obdarzony dostatecznym szczęściem, żeby
wciągnąć kotwicę i powoli wypłynąć pod wiatr na głę-
boką wodę, ale na ogół, kiedy już się utknęło na mieliźnie,
nie dało się ruszyć na metr. Najczęściej szyper musiał co
prędzej opuszczać pokład, żeby ratować siebie i załogę,
próbować dotrzeć do brzegu przez załamujące się fale,
by w końcu, mokry i zmarznięty, patrzeć, jak sztorm wy-
ciąga jego statek głębiej na mieliznę, a morze stopniowo
go roztrzaskuje.
Szkuta na mieliźnie jest jak rozbita trumna porzucona
na pustkowiu.
28
29
Gong zabrzmiał po raz ostatni i Gerlof wstał, wspie-
rając się o kant drewnianego biurka. Czuł, jak w stawach
odzywa się syndrom Sjógrena. Bolało. W zamyśleniu po-
patrzył na wózek inwalidzki ustawiony w nogach łóżka,
ale ponieważ nigdy nie używał go w domu, teraz także
nie miał zamiaru tego robić. Prawą ręką mocno ścisnął
laskę i ruszył do przedpokoju, gdzie wisiały jego kurtki,
a buty stały w równym rzędzie. Zatrzymał się, ciężej
wsparty na lasce i otworzył drzwi na korytarz. Wyszedł,
po czym spojrzał za siebie.
W korytarzu rozlegało się człapanie. Widział, jak, je-
den za drugim, suną pozostali pensjonariusze. Szli powoli,
o lasce albo przy balkonikach. Mieszkańcy domu starców
w Marnas zbierali się na posiłek.
Niektórzy pozdrawiali się cicho, inni patrzyli tylko
w podłogę.
Ileż mądrości na tym korytarzu, pomyślał Gerlof, do-
łączając do mozolnego pochodu w stronę jadalni.
- Zapraszamy do stołu! - mówiła z uśmiechem Boel,
szefowa oddziału stojąca przed wejściem do kuchni mię-
dzy wózkami na jedzenie.
Wszyscy ostrożnie zajmowali swoje miejsca przy
stołach.
Ileż mądrości. Obok Gerlofa siedział szewc, kościelny
i rolnik, każdy z doświadczeniem i umiejętnościami, ja-
kich nikt już nie poszukuje. On sam nadal potrafił z za-
mkniętymi oczami zawiązać ósemkę - nikomu zupełnie
na nic.
- Dziś w nocy może być przymrozek, Gerlofie - ode-
zwała się Maja Nyman.
- Tak, wieje północny wiatr - odparł Gerlof.
Maja siedziała przy nim, malutka, pomarszczona
i chuda, ale najżywsza na całym oddziale. Uśmiechnęła
się do Gerlofa, a on uśmiechnął się do niej. Jako jedna
z nielicznych potrafiła poprawnie wymówić jego imię:
Jerloff, nie inaczej.
Maja pochodziła ze Stenvik, wyszła za rolnika Hel-
gego Nymana i w latach pięćdziesiątych zamieszkała
na północny wschód od Marnas; kiedy Gerlof został
szyprem, przeprowadził się do Borgholmu. Zanim spot-
kali się w domu starców, nie widzieli się prawie czter-
dzieści lat.
Gerlof wziął kawałek chrupkiego pieczywa i zaczął jeść,
jak zawsze szczęśliwy, że jeszcze może gryźć. Całkowita
łysina, zły wzrok, zupełny brak sił i ból mięśni - ale przy-
najmniej zachował dotąd zęby.
Z kuchni doleciał zapach kapusty: w menu był dzisiaj
kapuśniak. Gerlof wziął do ręki łyżkę i czekał, aż podje-
dzie wózek z jedzeniem.
Po kolacji większość mieszkańców domu starców resztę
wieczoru spędzi przed telewizorem.
Nadeszły nowe czasy. Z wybrzeży Olandii zniknęły
wraki statków i o zmierzchu nikt już nie opowiada hi-
storii.
Kolacja dobiegła końca. Gerlof wrócił do pokoju.
Oparł laskę o półkę z książkami i usiadł przy biurku.
Za oknem nastał już wieczór. Gdyby przechylając się nad
blatem, Gerlof zbliżył twarz do szyby, zobaczyłby zarys
pól ciągnących się na północ od Marnas, a dalej za nimi
brzeg i morze. Bałtyk - jego dawne miejsce pracy. Ale nie
mógł już sobie pozwolić na takie akrobacje, musiał więc
się zadowolić widokiem brzóz na tyłach domu starców.
Teraz zarząd nie nazywał już zakładu domem starców,
choć przecież oczywiście taka była jego funkcja. Zawsze
starano się wymyślić inne, lepiej brzmiące słowa, mimo
30
31
to jednak nadal zjeżdżali się tu starcy, a większość z nich
czekała tylko na śmierć.
Na biurku obok sterty gazet leżał czarny notatnik. Ger-
lof sięgnął po niego. Spędziwszy swój pierwszy tydzień
w domu starców na bezczynnym wyglądaniu przez okno,
zebrał się raz i poszedł do sklepu spożywczego we wsi po
notes. Potem zaczął pisać.
Były tu zarówno myśli, jak i postanowienia. Zapisy-
wał rzeczy, które należało zrobić, i skreślał je po kolei -
wszystkie, oprócz widniejących na samej górze pierwszej
strony słów: OGOLIĆ SIĘ!, które musiały zostać jako czyn-
ność powtarzana codziennie. Trzeba się golić i tego dnia
również o tym pamiętał.
Pierwsza myśl w notesie brzmiała:
CIERPLIWY JEST LEPSZY OD MOCNEGO, OPANOWANY -
OD ZDOBYWCY GRODU.
Godny zastanowienia werset z szesnastego rozdziału
Księgi Przysłów. Zacząwszy jako dziecko czytać Biblię,
Gerlof robił to przez całe życie.
Na końcu zapisków widniały trzy nieskreślone li-
nijki:
ZAPŁACIĆ RACHUNKI.
JULIA PRZYJEŻDŻA WE WTOREK WIECZOREM.
POROZMAWIAĆ JESZCZE Z ERNSTEM.
SERIA ZE STRACHEM Już w księgarniach: Darek Foks Wielkanoc z tygrysem W serii ukażą się także: Jan Seghers Zbyt piękna dziewczyna Thomas Kanger Człowiek, który przychodzi w niedzielę Johan Theorin Nocna śnieżyca Jan Seghers Panna młoda w śniegu Thomas Kanger Pogranicze Jan Seghers Partytura śmierci Johan Theorin: Zmierzch: Przełożyła Anna Topczewska wydawnictwo-! zarne i Więcej informacji: czarne.com.pl Wołowiec 2008 Tytuł oryginału szwedzkiego SKUMTIMMEN Olandzkiemu rodowi Gerlofssonów Projekt okładki i rysunek na okładce © by łukasz mieszkowski Zdjęcie Autora © by cato lein Copyright © by johan theorin, 2007. First published by Wahlström & Widstrand, Stockholm, Sweden. Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Group Agency, Stockholm, Sweden Copyright © for the Polish edition by wydawnictwo czarne, 2008 Copyright © for the Polish translation by anna topczewska, 2008 Redakcja andrzej MASSÉ Korekta barbara sieradzka / d2d.pl anna mroczka / d2d.pl Projekt typograficzny robert OLEŚ / D2D.pl Dziękujemy statens kulturrad za sfinansowanie przekładu książki
isbn 978-83-7536-045-5 Wołowiec 2008 Wydanie i Olandia, wrzesień 1972 Mur był zbudowany z dużych okrągłych kamieni pokry- tych sinawymi porostami i kończył się dokładnie na równi z czubkiem głowy chłopca. Żeby zobaczyć, co jest po dru- giej stronie, maluch musiał wspiąć się na palce. Przed nim ścieliła się tylko szarość i mgła. Tu, gdzie teraz stał, równie dobrze mógł być koniec świata, ale przecież do- skonale wiedział, że jest odwrotnie: za murem świat się dopiero zaczynał. Ów wielki świat, który rozciąga się poza granicami ogrodu. Przez całe lato kusiło chłopca, żeby go odkryć. Dwukrotnie próbował wdrapać się na mur i dwukrot- nie jego ręka zsunęła się z chropowatych kamieni, a on upadł do tyłu w wilgotną trawę. Nie poddawał się jednak i za trzecim razem dopiął swego. Wziął głęboki wdech, podciągnął się na rękach, wczepił się w zimne kamienie i znalazł się na szczycie. Było to dla niego nie lada osiągnięcie - ma niecałe sześć lat i oto po raz pierwszy w życiu przechodzi przez mur. Przez chwilę siedział na krawędzi niby król na tronie. Świat po drugiej stronie był wielki i bezkresny, ale przy tym szary i niewyraźny. Mgła, która tego popołudnia za- snuła wyspę, nie pozwalała wiele zobaczyć, lecz u pod- nóża muru chłopiec widział niewielką łączkę porośniętą 7 żółtobrunatną trawą. Kawałek dalej rysowały się niskie krzaki jałowca i wystające z ziemi omszałe kamienie. Grunt okazał się równie płaski jak w ogrodzie za jego plecami, a jednak wszystko wydawało się znacznie dzik- sze; obce i kuszące. Chłopiec oparł prawą stopę na tkwiącym w ziemi głazie
i zszedł na łąkę za murem. Po raz pierwszy w życiu znalazł się sam poza obrębem ogrodu i nikt nie wiedział, gdzie jest. Tego dnia jego mama pojechała poza wyspę. Dzia- dek chwilę wcześniej poszedł nad morze, a babcia spała, kiedy wkładał sandały i wymykał się z domu. Mógł robić, co chciał. Zaczęła się przygoda. Zdjął rękę z kamieni muru i zrobił krok w dziką trawę. Była rzadka, łatwo się przez nią szło. Posunął się jeszcze kawałek do przodu, a świat przed nim powoli stawał się wyraźniejszy. Chłopiec zobaczył, że krzaki jałowca na- bierają konturów, i ruszył w ich stronę. Miękka ziemia tłumiła wszystkie odgłosy, jego kroki odzywały się tylko cichym szelestem w trawie. Nawet gdy podskakiwał na obydwu nogach i mocno tupał, słychać było jedynie głuche dudnienie, kiedy zaś podnosił stopy, trawa natychmiast się prostowała, a jego ślady znikały. Pokonał w ten sposób kilka metrów: Hop, bum. Hop, bum. Wszedłszy między wysokie jałowce za łąką, przestał skakać. Odetchnął chłodnym powietrzem i rozejrzał się wkoło. Kiedy skakał po trawie, unosząca się przed nim mgła cicho podkradła się do niego od tyłu. Kamienny mur na skraju łąki rozmazał się w oparach, a ciemnobrązowy do- mek zupełnie zniknął. Przez chwilę chłopiec zastanawiał się, czy nie zawró- cić, nie pójść z powrotem przez łąkę i nie wdrapać się na mur. Nie miał zegarka i nazwy godzin nic mu nie mówiły, ale niebo nad jego głową było teraz ciemnoszare, a powie- trze dookoła zrobiło się jeszcze chłodniejsze. Wiedział, że dzień ma się ku końcowi i wkrótce nadejdzie noc. Chciał przejść po miękkiej ziemi jeszcze tylko kawałek. Wiedział przecież, gdzie jest: dom, w którym śpi jego bab- cia, został z tyłu, chociaż teraz on stracił go z oczu. Ru- szył ku niewyraźnej ścianie mgły - dało się ją zobaczyć,
ale nie uchwycić: wciąż odsuwała się w magiczny sposób, jakby się z nim drocząc. Chłopiec stanął. Wstrzymał oddech. Świat dookoła zastygł w zupełnej ciszy, on jednak po- czuł nagle, że nie jest sam. Czyżby usłyszał we mgle jakiś odgłos? Odwrócił się. Za sobą nie widział już łąki z murem, tylko trawę i jałowce. Krzaki wokół niego stały nieru- chomo. Wiedział, że nie są żywe - w każdym razie nie tak samo żywe jak on - a mimo to nie mógł przestać my- śleć o tym, że są bardzo duże. Otaczały go ich milczące czarne sylwetki i, kto wie, czy nie przysuwały się bliżej, kiedy nie patrzył. Odwrócił się znowu i zobaczył kolejne jałowce. Jałowce i mgłę. Nie wiedział już, z której strony został letni domek, ale strach i poczucie osamotnienia kazały mu ruszyć z miej- sca. Zacisnął pięści i puścił się biegiem przez pustkowie. Chciał odnaleźć kamienny mur i ogród za nim, ale widział tylko trawę i jałowce. W końcu nie widział już nawet tego: świat przysłoniły łzy. Chłopiec stanął, wziął głęboki wdech, a łzy przestały płynąć. We mgle nadal widział jałowce, lecz teraz jeden z nich miał dwa grube pnie. Nagle malec zobaczył, że krzak się rusza. 8 9 To człowiek. Jakiś pan. Wyłonił się z szarej mgły i stanął w odległości zale- dwie dziesięciu kroków od niego. Był wysoki i barczysty, miał na sobie bure ubranie i ciężkie kalosze. Zauważył go. Stał nieruchomo w trawie i patrzył. Na czoło naciąg- nął czarną czapkę. Wyglądał staro, choć jeszcze nie tak staro jak dziadek.
Chłopiec nie drgnął. Nie znał mężczyzny, a mama mówiła, że obcych należy się strzec. Jednak teraz przy- najmniej nie był już we mgle sam z jałowcami. Zawsze może się odwrócić i uciec, gdyby ten pan okazał się niemiły. - Cześć - odezwał się mężczyzna cicho. Oddychał cięż- ko, jakby przyszedł we mgle z bardzo daleka albo szybko biegł. Chłopiec nie odpowiedział. Mężczyzna szybko obejrzał się za siebie. Potem znów popatrzył na niego i bez uśmiechu spytał: - Jesteś sam? Chłopiec w milczeniu pokiwał głową. - Zgubiłeś się? - Chyba tak - odparł. - Nie bój się... Znam alvaret jak własną kieszeń - męż- czyzna zrobił krok w jego stronę. - Jak masz na imię? - Jens - odrzekł chłopiec. - A dalej? - Jens Davidsson. - Dobrze - nieznajomy skinął głową, a po krótkim wa- haniu dodał: - Ja mam na imię Nils. - A dalej? - spytał Jens. Trochę przypominało to grę. Mężczyzna zaśmiał się krótko. - Nazywam się Nils Kant - odparł i zrobił jeszcze je- den krok do przodu. Jens stał nieruchomo, przestał rozglądać się dookoła. We mgle była tylko trawa, kamienie i krzaki. No i ten nie- znajomy pan, Nils Kant, który teraz zaczął się do niego uśmiechać, jakby już byli przyjaciółmi. Mgła ich obiegła, było zupełnie cicho. Nawet ptaki nie śpiewały. - Nie bój się - powiedział Nils Kant i wyciągnął rękę. Stali teraz bardzo blisko siebie.
Jens pomyślał, że Nils Kant ma największe dłonie, jakie w życiu widział, i zrozumiał, że już za późno na ucieczkę. Kiedy w ten październikowy poniedziałek wieczorem jej ojciec Gerlof zadzwonił po raz pierwszy po prawie rocznej przerwie, Julia natychmiast pomyślała o kościach wyrzu- conych przez morze na kamienisty brzeg. Kości białe jak masa perłowa, wypolerowane przez fale, na linii wody, wśród szarych kamieni niemal lśniące własnym blaskiem. Kawałki kości. Julia nie wiedziała, czy rzeczywiście są na plaży, ale od ponad dwudziestu lat czekała, żeby je zobaczyć. Tego dnia Julia odbyła długą rozmowę z ubezpieczalnią i poszło jej równie źle jak wszystko inne tej jesieni, tego roku. Jak zwykle, ile tylko się dało, odkładała telefon na póź- niej, żeby nie wysłuchiwać westchnień, a kiedy w końcu zadzwoniła, monotonny głos automatycznej sekretarki poprosił o jej numer ewidencyjny. Wystukała wszystkie 10 11 swoje cyfry i została przełączona w głąb labiryntu sieci wewnętrznej, to znaczy w próżnię. Wyglądała przez okno w kuchni, na stojąco słuchając szumu w słuchawce - ledwo słyszalnego szumu, jakby gdzieś daleko płynęła woda. Kiedy wstrzymując oddech, mocno przyciskała słu- chawkę do ucha, chwilami dobiegały ją z oddali głosy du- chów. Czasem odzywały się stłumionym szeptem, czasem zaś brzmiały ostro i rozpaczliwie. Julia tkwiła uwięziona w upiornym świecie sieci telefonicznej razem z błagalny- mi głosami, które nieraz dolatywały z okapu nad kuch- nią, kiedy paliła papierosa. W przewodach wentylacyjnych mamrotało i gadało - prawie nigdy nie zdołała wyłowić poszczególnych słów, mimo to słuchała w skupieniu. Je-
den jedyny raz usłyszała wyraźnie, jak kobiecy głos do- bitnie stwierdza: „Tak, teraz już najwyższa pora". Stała przy oknie w kuchni i słuchała szumu, wyglą- dając na ulicę. Był zimny, wietrzny dzień. Żółte liście brzóz podrywały się z mokrego asfaltu, żeby uciec przed wiatrem. Wzdłuż krawężnika zalegała bura breja z liści, które, rozgniecione kołami samochodów, nigdy już nie odkleją się od ziemi. Zastanawiała się, czy ulicą przejdzie ktoś znajomy. Zza rogu mógł wyłonić się Jens, w garniturze i z krawatem, jak prawdziwy prawnik, prosto od fryzjera, z teczką w dłoni. Długie kroki, podniesiona głowa. Widząc ją w oknie, za- trzymałby się zdumiony, a później podniósłby rękę i po- machał z uśmiechem... Nagle szum ustał, a w słuchawce rozległ się zestreso- wany głos: - Ubezpieczalnia, Inga, słucham? To nie jej nowa referentka, bo tamta miała na imię Mag- dalena. A może Madeleine? Nigdy się nie widziały. Julia wzięła głęboki wdech. - Mówi Julia Davidsson, chciałam się dowiedzieć, czy możecie... - Pani numer ewidencyjny? - To jest... Wystukałam go na telefonie. - U mnie się nie wyświetlił. Mogłaby pani jeszcze raz podać mi swój numer? Julia powtórzyła cyfry, w słuchawce zapadła cisza. Pra- wie nie słyszała szumu. Czy specjalnie ją rozłączyli? - Julia Davidsson? - odezwała się w końcu konsul- tantka, jakby wcale nie słyszała, że Julia już się przedsta- wiła. - W czym mogę pomóc? - Chciałabym przedłużyć. - Co przedłużyć? - Zwolnienie. - Gdzie pani pracuje?
- W szpitalu Óstersjukhuset, na oddziale ortopedycz- nym - odparła Julia. - Jestem pielęgniarką. Czy nadal była pielęgniarką? W ciągu ostatnich lat tak rzadko się pojawiała na ortopedii, że nikt pewnie za nią tam nie tęsknił. Ona z kolei zdecydowanie nie tęskniła za pacjentami, którzy wiecznie uskarżają się na swoje śmieszne problemy, nie mając pojęcia o prawdziwym nie- szczęściu. - Ma pani zaświadczenie lekarskie? - spytała konsul- tantka. - Tak. - Była pani dzisiaj u lekarza? - Nie, w środę. U psychiatry. - To dlaczego dopiero teraz pani dzwoni? - No, bo nie najlepiej się potem czułam... - odparła Ju- lia i pomyślała: „Przedtem też nie. Uporczywy ból tęsk- noty w piersi". 12 13 - Powinna pani zadzwonić do nas tego samego dnia... Julia wyraźnie słyszała oddech kobiety w słuchawce, może nawet westchnienie. - Teraz muszę zrobić tak... - ciągnęła konsultantka. - Wejdę w komputer i zrobię dla pani wyjątek. Tylko ten jeden raz. - Dziękuję, to miło - powiedziała Julia. - Chwileczkę... Julia nadal wyglądała na ulicę. Było zupełnie pusto. A jednak nie, właśnie ktoś zbliżał się chodnikiem od strony większej przecznicy: mężczyzna. Julia poczuła, jak lodowata dłoń zaciska jej się na żołądku, ale zaraz zoba- czyła, że jest za stary: łysy, koło pięćdziesiątki, ubrany w kombinezon poplamiony białą farbą. - Halo? Mężczyzna stanął przed domem po drugiej stronie
ulicy, wprowadził kod i otworzył drzwi. Wszedł. To nie Jens. Zwykły pan w średnim wieku. - Halo? Julia Davidsson? Znowu konsultantka. - Tak? Jestem. - No, więc napisałam w komputerze, że pani zaświad- czenie lekarskie już do nas idzie. Zgadza się? - Dobrze. Ja... - Julia urwała. Znowu zerknęła na ulicę. - Coś jeszcze? - Wydaje mi się... - Julia zacisnęła palce na słuchawce. - Wydaje mi się, że jutro będzie zimno. - Aha - odparła konsultantka, jakby to było najzwy- czajniejsze pod słońcem. - Zmieniała pani numer konta czy jest ten sam, co do tej pory? Julia nie odpowiedziała. Szukała normalnych, pospo- litych słów. - Czasem rozmawiam ze swoim synem - odezwała się w końcu. Po drugiej stronie zrobiło się cicho, ale po chwili roz- legł się głos konsultantki: - OK, no więc, jak mówiłam, napisałam... Julia szybko odłożyła słuchawkę. Dalej gapiła się za okno w dziwnym przeświadczeniu, że liście na ulicy układają się w jakiś wzór, wiadomość, której ona nigdy nie zrozumie, choćby przyglądała im się bez końca, i nie mogła się doczekać, kiedy Jens wróci ze szkoły. Nie, teraz musi już przecież wracać z pracy. Jens powi- nien skończyć szkołę wiele lat temu. Kim w końcu zostałeś, Jens? Strażakiem? Adwokatem? Nauczycielem? Później tego samego dnia, siedząc na łóżku przed tele- wizorem w wąskim pokoju swojej kawalerki, oglądała program edukacyjny o żmijach. Potem zmieniła kanał,
trafiając na program kulinarny, w którym dwoje ludzi smażyło mięso. Kiedy program się skończył, poszła do kuchni sprawdzić, czy trzeba odkurzyć stojące w szafce kieliszki do wina. Tak, jeśli przyjrzeć im się pod światło, na szkle widać białe drobiny kurzu. Julia wyjęła więc kie- liszki i jeden po drugim wytarła je porządnie. Miała ich dwadzieścia cztery, używała wszystkich po kolei. Co wie- czór piła dwie lampki czerwonego wina, czasem trzy. Kiedy później leżała na łóżku przed telewizorem, ubrana w jedyną czystą bluzkę, którą znalazła w szafie, w kuchni zadzwonił telefon. Przy pierwszych sygnałach Julia zamrugała oczami, ale się nie ruszyła. Nie, nie będzie posłuszna. Nie ma obowiązku odbierać. 14 15 Telefon zadzwonił ponownie. Zdecydowała, że nie ma jej w domu, że wyszła w ważnej sprawie. Nie podnosząc głowy, mogła wyjrzeć przez okno, choć widziała w nim tylko dachy domów przy ulicy, zgaszone latarnie i sterczące ponad nimi czubki drzew. Słońce za- szło za miastem i niebo stopniowo ciemniało. Telefon zadzwonił po raz trzeci. Był wieczór. Zmierzch. Telefon zadzwonił po raz czwarty. Julia nie wstała, żeby odebrać. Zadzwonił jeszcze jeden raz, a potem zrobiło się cicho. Na zewnątrz zamrugały latarnie, żeby zaraz rozświet- lić asfalt. To był całkiem dobry dzień. Nie. Właściwie w ogóle nie było dobrych dni. Tyle że niektóre mijały szybciej. Julia zawsze była sama. Drugie dziecko mogłoby pomóc. Michael chciał, żeby postarali się o rodzeństwo dla Jensa, ale ona nie chciała.
Nigdy nie czuła się dość pewnie, a z czasem Michael oczy- wiście dał za wygraną. Często, jeśli nie odebrała telefonu, w nagrodę dostawała nagraną wiadomość, więc kiedy tego wieczoru przestał dzwonić, wstała z łóżka i podniosła słuchawkę. Na taśmie jednak słychać było tylko szum. Odłożywszy telefon, otworzyła szafkę nad lodówką. Stała tam butelka dnia, a butelka dnia była jak zwykle butelką czerwonego wina. Szczerze mówiąc, to już druga tego dnia butelka czer- wonego wina, bo do obiadu Julia dopiła tę napoczętą po- przedniego wieczoru. Korek wyszedł z głuchym cmoknięciem. Nalała sobie kieliszek i szybko go wychyliła. Nalała kolejny. Po całym ciele rozeszło się ciepło i dopiero teraz mogła się odwrócić, żeby wyjrzeć przez okno. Na zewnątrz było już ciemno, latarnie rzucały na asfalt tylko kilka okrą- głych jasnych plam. W ich świetle nic się nie poruszało. Ale co kryło się w mroku? Tego nie dało się zobaczyć. Julia odwróciła się do okna plecami, żeby opróżnić drugi kieliszek. Czuła się spokojniejsza. Rozmowa z ubez- pieczalnią ją podminowała, ale teraz jej przeszło. Zasłu- żyła na trzeci kieliszek, który może już wypić powoli w pokoju. Włączy sobie jakąś muzykę, może Satie, weź- mie tabletkę i zaśnie przed północą. Wtedy znowu zadzwonił telefon. Przy trzecim sygnale Julia ze spuszczoną głową usiadła na łóżku. Przy piątym wstała, a po siódmym była wresz- cie w kuchni. Zanim telefon zadzwonił po raz dziewiąty, podniosła słuchawkę. Powiedziała szeptem: - Julia Davidsson. W odpowiedzi nie usłyszała szumu, lecz cichy, a mimo to wyraźny głos: - Julia?
Poznała go. - Gerlof? - spytała. Dawno przestała mówić do niego „tato". - Tak... to ja. Znowu zapadła cisza i Julia musiała mocniej przycis- nąć słuchawkę do ucha, żeby cokolwiek słyszeć. - Chyba... wiem trochę więcej o tym, jak to się stało. - Co? - Julia gapiła się w ścianę. - Jak co się stało? - No, jak to... z Jensem. 16 17 Zastygła w bezruchu z wytrzeszczonymi oczami. - Czy on nie żyje? To wszystko było jak chodzenie z numerkiem w ręku. Pewnego dnia wywołują twój numerek i musisz podejść do okienka informacji. Julia myślała o białych kawałkach kości wyrzuconych przez morze na brzeg w Stenvik, cho- ciaż Jens bał się wody. - Julio, on musi być martwy... - Ale czy go znaleźli? - przerwała. - Nie. Ale... Zamrugała powiekami. - To dlaczego dzwonisz? - Nie znaleźli go. Ale ja... - W takim razie nie dzwoń do mnie! - wrzasnęła, po czym rzuciła słuchawką. Potem z zamkniętymi oczami stała przy telefonie. Numerek, miejsce w kolejce. Ale to nie jest właściwy dzień, Julia nie chciała, żeby to właśnie tego dnia odna- leziono Jensa. Usiadła przy stole i bezmyślnie spojrzała w ciemność za oknem, potem znów na telefon. Ruszyła się z miejsca i podeszła do niego, mimo że nie dzwonił. Robię to dla ciebie, Jens. Podniosła słuchawkę, rzuciła okiem na przyklejoną do
białych kafelków kartkę, która od lat wisiała nad pojem- nikiem na chleb, i wykręciła numer. - Gerlof Davidsson. - To ja - powiedziała. - A, tak, tak. Julia. Zapadła cisza. Julia zebrała się w sobie. - Nie powinnam była rzucać słuchawką. - Tak, tak... - To nic nie zmienia. - Nie - zgodził się jej ojciec. - Ale człowiek czasem tak po prostu robi. - Jaka jest pogoda na Olandii? - Szaro i zimno - powiedział Gerlof. - Nie byłem dziś na dworze. Znowu cisza. Julia wzięła głębszy wdech. - No, więc dlaczego dzwoniłeś? - spytała. - Coś się musiało stać. Zwlekał z odpowiedzią. - Tak... Wydarzyło się tu parę rzeczy - powiedział. - Ale ja nic nie wiem. Nic więcej niż do tej pory, w każdym razie. Czyli nic więcej niż ja, pomyślała Julia. Przykro mi, Jens. - Sądziłam, że masz coś nowego. - Za to dużo myślałem - ciągnął Gerlof. -I wydaje mi się, że coś można zrobić. - Zrobić? A to niby po co? - Żeby posunąć się naprzód - odparł, po czym zaraz szybko spytał: - Możesz przyjechać? - Kiedy? - Jak najszybciej. Sądzę, że możesz się tu przydać. - Ale ja nie mogę ot tak sobie po prostu wyjechać - od- parła, chociaż właściwie nie było to zupełnie niemożliwe: miała przecież długie zwolnienie. - Musisz coś więcej po- wiedzieć... wyjaśnić, o co chodzi. Nie możesz nic zdra-
dzić? Jej ojciec milczał. - Pamiętasz, w co był ubrany tamtego dnia? - spytał wreszcie. Tamtego dnia. - Tak - tamtego ranka sama pomagała się Jensowi ubrać i dopiero później dotarło do niej, że miał na sobie 18 19 letnie ciuchy, chociaż była jesień. - Żółte szorty i czer- wona koszulka - powiedziała. - Z Supermanem. Dostał ją po bracie ciotecznym, to był taki nadruk, który trzeba samemu przyprasować żelazkiem, z cienkiej gumy... - A pamiętasz, co miał na nogach? - przerwał jej Gerlof. - Sandały - odparła. - Miał brązowe skórzane sandały na czarnej gumowej podeszwie. W prawym urwał się pa- sek z przodu, w lewym kilka pasków było poluzowanych... Zawsze tak to wyglądało pod koniec lata, ale przyszyłam mu go... - Białą nitką? - Tak - odparła Julia bez namysłu. - Tak, nitka chyba była biała. Ale jak to? - dodała po chwili zastanowienia. Przez kilka sekund panowało milczenie. Potem Ger- lof powiedział: - Na moim biurku leży stary sandał z prawej nogi. Zszyty białą nitką. Na oko pasowałby na pięciolatka... Właśnie mu się przyglądam. Julii zakręciło się w głowie, musiała się oprzeć o blat. Gerlof coś jeszcze mówił, ale ona się rozłączyła, mocno przyciskając guzik, i w słuchawce znów zrobiło się cicho. Numerek - właśnie ten numerek dostała i zaraz ją wy- wołają. Uspokoiła się. Dziesięć minut później zdjęła palec z przy-
cisku i wykręciła numer Gerlofa. Odebrał po pierwszym sygnale, jakby czekał na jej telefon. - Gdzie go znalazłeś? - spytała - Gdzie? Gerlof? - To skomplikowane - odparł Gerlof. - Wiesz, że, no... że trochę trudno mi się poruszać, Julio. Jest coraz trud- niej. I dlatego tak mi zależy, żebyś przyjechała. 20 - Nie wiem... - Julia zamknęła oczy i słyszała tylko szum w słuchawce. - Nie wiem, czy dam radę. - Widziała siebie na plaży, widziała, jak chodzi między kamieniami, ostrożnie zbierając kawałeczki szkieletu, które udało jej się znaleźć, i przyciska je mocno do piersi. - Może. - Co pamiętasz? - spytał Gerlof. - Jak to? - Z tamtego dnia. Pamiętasz coś szczególnego? - py- tał. - Skup się. - Pamiętam, że Jens zniknął... On... - Nie chodzi mi teraz o Jensa - przerwał jej Gerlof. - Co jeszcze pamiętasz? - Czego ty chcesz? Nie rozumiem... - Pamiętasz mgłę, która zasnuła Stenvik? Julia milczała. - Tak - odparła po chwili. - Mgła... - Pomyśl o niej - powiedział Gerlof. - Spróbuj przypo- mnieć sobie tę mgłę. Mgła... Mgła stanowiła nieodłączną część wszystkich wspomnień z Olandii. Julia ją pamiętała. Na północy wyspy nieczęsto zda- rzała się gęsta mgła, ale jesienią nadciągała czasami znad cieśniny. Zimna i wilgotna. Ale co się stało we mgle tamtego dnia? Co się stało, Jens? Olandia, lipiec 1936 Człowiek, który na Olandii z czasem stanie się przyczyną wielkiego smutku i strachu, w połowie lat trzydziestych
jest dziesięcioletnim chłopcem. Do niego należy plaża i szerokie morze. Nazywa się Nils Kant, ma opaloną skórę, a w ten ciepły letni dzień włożył krótkie spodenki. Siedzi w słońcu na okrągłym głazie poniżej domów i rybackich chat w Sten- vik. Myśli: To wszystko jest moje. Ma rację, bo plaża jest własnością jego rodziny. Tak jak inne rozległe tereny na północnej Olandii, ród Kantów posiada te ziemie od wieków, a od kiedy przed trzema laty umarł ojciec Nilsa, chłopiec czuje, że musi o nie dbać. Nils nie tęskni za ojcem, pamięta tylko, że był wysoki, milczący i surowy, czasem gwałtowny, i w gruncie rzeczy cieszy się, że w drewnianej willi niedaleko brzegu czeka na niego tylko matka, Vera. Nie potrzeba mu nikogo więcej. Nie potrzeba mu kole- gów - wie, że w nadbrzeżnych wioskach mieszkają dzie- ci w każdym wieku, a w najbliższej okolicy także starsi chłopcy, pracujący już w kamieniołomach - ale akurat ten odcinek plaży należy tylko do niego. Młynarze w nieda- lekim młynie i rybacy, którzy przesiadują w chatach, nie stanowią zagrożenia. Nils zsuwa się z głazu. Znowu idzie się wykąpać, ostatni raz przed powrotem do domu. - Nils! - woła chłopięcy głosik. Nils nie odwraca głowy, ale słyszy najpierw, jak żwir i drobne kamienie z chrzęstem staczają się po stromym stoku powyżej plaży, a po chwili zbliżające się do niego czyjeś szybkie kroki. - Nils! Ja też dostałem od matki tofiki! Całą furę tofi- ków! To brat Nilsa. Axel, młodszy od niego o trzy lata i bar- dzo ruchliwy. W ręku trzyma szare zawiniątko. - Zobacz! Axel szybko podchodzi do głazu i podniecony spogląda
na Nilsa, po czym rozwija paczuszkę, rozkładając jej za- wartość na płótnie. W zawiniątku jest mały scyzoryk i tofiki, lśniące, ciem- ne mleczne tofiki. Nils dolicza się ośmiu cukierków. On przed wyjściem z domu dostał od matki tylko pięć, ale teraz już i tak wszystkie są zjedzone, a jemu serce wali w nagłym przy- pływie złości. Axel bierze jeden ze swoich tofików, przygląda mu się, po czym wkłada go do buzi i spogląda na połyskującą wodę. Żuje powoli, z zadowoleniem, jakby należały do niego nie tylko tofiki, ale także plaża, woda i niebo nad nimi. Nils odwraca wzrok. - Idę się wykąpać - mówi, patrząc w wodę. Zeskakuje na ziemię, ściąga spodenki i odkłada na głaz. Odwrócony do Axela tyłem, wchodzi między fale, ba- lansując na śliskich od glonów kamieniach. Między pal- cami stóp zostają mu brązowe pasemka wodorostów. Woda jest ciepła od słońca i piana rozpryskuje się na boki, kiedy jakieś dziesięć kroków od brzegu Nils rzuca się 22 23 w morze. Tego lata nauczył się pływać z głową pod wodą. Nabiera powietrza, nurkuje zakosami do kamienistego dna, zawraca i wyskakuje z powrotem na słońce. Axel stoi na linii fal. Nils śmiga w wodzie, chlapie na wszystkie strony i fika koziołki, aż bąble powietrza szumią mu dookoła głowy. Wypływa jeszcze kilka metrów dalej, tak, że opadające dno umyka mu spod stóp. Tuż pod powierzchnią leży tu wielki głaz narzutowy niby uśpiony potwór morski. Nils wdrapuje się na jego grzbiet tak, że tylko stopy zostają pod wodą, i znowu wskakuje do morza. Tutaj nie sięga dna. Kładzie się na plecach, kopie lekko nogami i widzi, że Axel nadal stoi
na brzegu. - Jeszcze nie umiesz pływać? - woła. Wie, że brat nie umie. Axel nie odpowiada, pod grzywką spuszcza wzrok po- ciemniały teraz ze wstydu i złości. Ściąga spodnie, po czym kładzie je na kamieniu obok zawiniątka. Nils pływa spokojnie wokół podwodnego kamienia, najpierw na brzuchu, potem na plecach, żeby pokazać, jakie to łatwe, kiedy się potrafi. Kopie parę razy nogami i znów wdrapuje się na głaz. - Pomogę ci! - woła i przez chwilę nawet się zastana- wia, czyby naprawdę tego nie zrobić: pobawić się tego dnia w starszego brata i nauczyć malucha pływać. Wy- magałoby to jednak zbyt dużo czasu. Więc tylko macha do niego. - Chodź! Axel niepewnie stawia stopę w wodzie, maca nogą ka- mienie, wymachując rękami, jakby balansował na granicy przepaści. Nils obserwuje tę bojaźliwą wędrówkę swojego brata w morze. Po czterech krokach Axel stoi po uda w wodzie, nieru- chomo wpatrzony w Nilsa. - Boisz się? - pyta Nils. To żart. Pożartuje z nim trochę. Axel potrząsa głową. Nils szybko ześlizguje się z ka- mienia i płynie w stronę brzegu. - To nic strasznego - mówi. - Możesz przejść po dnie prawie cały ten kawałek. Axel nieporadnie posuwa się za nim, pochylony do przodu. Nils się cofa, a młodszy brat niechętnie stawia kolejny krok. - Dobrze - mówi Nils. Woda sięga im teraz do pasa. - Jeszcze jeden krok. Axel wykonuje polecenie, stawia stopę, po czym spo- gląda na brata z nerwowym uśmiechem. On też się lekko
uśmiecha i kiwa głową, więc malec robi jeszcze jeden krok. Nils powoli odchyla się do tyłu i wyciągając ręce da- leko w bok, opada na plecy, żeby pokazać, jaka woda jest miękka. - Każdy potrafi pływać, Axel - stwierdza. - Ja sam się nauczyłem. Bez pośpiechu oddala się w stronę podwodnego kamie- nia. Axel idzie zanim, ale wciąż nie odrywa stóp od dna. Woda sięga mu do piersi. Nils znów wskakuje na głaz. - Jeszcze trzy kroki! - mówi. To nie do końca prawda: zostało jeszcze jakieś siedem albo osiem kroków. Axel stawia pierwszy krok, drugi, trzeci... Musi już wyciągać szyję, żeby usta trzymać nad powierzchnią wody, tymczasem do kamienia ma jeszcze trzy metry. - Musisz oddychać - mówi Nils. 24 25 Axel nerwowo łyka powietrze. Nils siada na kamieniu i spokojnie wyciąga do niego ręce. Jego młodszy brat rzuca się do przodu, ale najwyraź- niej szybko tego żałuje, bo gdy próbuje nabrać powie- trza, zimna woda zalewa mu usta i gardło. Bije wkoło rękami, wpatrzony w Nilsa. Kamień jest już poza jego zasięgiem. Nils przez kilka sekund przygląda się zmaganiom brata z wodą, po czym szybko nachyla się do przodu i wyciąga go bezpiecznie na głaz. Kurczowo uczepiony kamienia Axel kaszle, łapiąc po- wietrze krótkimi haustami. Nils staje przy nim i wypo- wiada słowa, które miał w głowie przez cały czas: - Plaża jest moja. Potem skacze pięknie na główkę, wynurza się wiele me-
trów dalej i długimi, spokojnymi ruchami płynie dopóty, dopóki dłonie nie uderzą o przybrzeżne kamienie, a jego dowcip zyska błyskotliwą pointę. Teraz może się nim na- cieszyć. Wytrząsa wodę z uszu i podchodzi do głazu, na którym Axel rozłożył swoje zawiniątko. Leżą tam też krótkie spodenki Axela. Nils podnosi je, wydaje mu się, że widzi pchłę pełznącą wzdłuż szwu, i ci- ska nimi daleko na brzeg. Następnie pochyla się nad chusteczką, na której poły- skuje w słońcu piramidka tofików. Nils bierze jeden i po- woli wkłada do ust. Od strony morza dobiega go wściekły ryk, ale on się tym nie przejmuje. Żuje powoli, przełyka i sięga po na- stępny cukierek. Słychać plaśnięcie, Nils się odwraca: jego młodszy brat wskoczył w końcu do wody. Nils zaczął już wysychać na słońcu i przezwycięża pierw- szy odruch, żeby pobiec do brata. Bierze trzeci cukierek. Nadal słychać chlupot, Nils patrzy. Axel oczywiście nie dosięga dna i przerażony próbuje wdrapać się z powrotem na kamień, ale ręce mu się ześlizgują. Nils żuje cukierek. Żeby wejść na kamień, trzeba mieć siłę. Axel jej nie ma, więc zawraca, chcąc dostać się na brzeg. Macha rękami, wzbija dookoła pianę, lecz nie posuwa się naprzód. Wlepia w brata wytrzeszczone oczy. Nils wytrzymuje spojrzenie, przełyka cukierek i wy- biera sobie następny. Plusk szybko słabnie. Malec coś krzyczy, ale na brzegu nie słychać dokładnie co. Po chwili fale zamykają się nad jego głową. Teraz Nils stawia krok w stronę morza. Głowa Axela wynurza się na chwilę, choć tym razem już nie tak wysoko. Nils widzi właściwie tylko jego mokre włosy, które prędko znikają z powrotem pod powierzch-
nią. Pojawiają się bąble powietrza, ale natychmiast za- biera je z sobą niska fala. Teraz Nils czuje przypływ energii, skacze do wody. Nogi wzbijają pianę, ręce mocno pracują, wzrok utkwiony w pod- wodny kamień. Brata jednak nie widać. Nils płynie szybko w stronę głazu, nurkuje tuż przed nim, ale że kiepsko mu idzie otwieranie oczu pod wodą, zaciska powieki. Na ślepo macając w zimnej ciemności, na nic nie trafia i po chwili wypływa z powrotem na słońce. Chwyta się kamienia, kaszle, podciąga się. Jak okiem sięgnąć, wkoło tylko woda. Migotanie słońca na falach przysłania wszystko, co kryje się pod po- wierzchnią. Axela nie ma. Nils czeka i czeka na wietrze, ale nic się nie dzieje, więc w końcu, kiedy zaczyna marznąć, zsuwa się do 26 27 I wody i powoli płynie do brzegu. Nic innego nie można zrobić. Wychodzi na plażę, oddycha głęboko i opiera się o głaz. Długo stoi na słońcu. Czeka na plusk, znajome wołanie, ale jest zupełnie cicho. Panuje absolutna cisza. Trudno to pojąć. Na kawałku szmatki zostały jeszcze cztery cukierki, Nils przygląda się im. Myśli, jakie będą mu zadawać pytania - matka i pozo- stali - zastanawia się, co powie. Potem przypomina sobie ponury, niekończący się pogrzeb ojca w kościele w Mar- nas. Wszyscy byli ubrani na czarno i śpiewali psalmy o śmierci. Nils pociąga nosem. Brzmi dobrze. Pójdzie do matki i pociągając nosem, powie, że Axel chciał zostać, chociaż on mówił, żeby szli do domu. A kiedy wszyscy zaczną szu-
kać Axela, on może pomyśleć o smutnej muzyce organo- wej na pogrzebie ojca i płakać razem z matką. Zaraz Nils pójdzie do domu. Wie już, co powie, a czego nie powie, kiedy tam dotrze. Ale najpierw zje cukierki brata. W swoim pokoju w domu starców w Marnas Gerlof Da- vidsson oglądał przez okno zachód słońca. Gong w kuchni ucichł właśnie po pierwszym dzwonieniu; niedługo ko- lacja. Powinien wstać i iść do jadalni. Jego życie jeszcze nie dobiegło końca. Gdyby został w Stenvik, w rodzinnej wiosce rybackiej, mógłby teraz siedzieć nad morzem i patrzyć, jak słońce powoli tonie w Cieśninie Kalmarskiej. Marnas jednak leży na wschodnim brzegu wyspy, dlatego co wieczór słońce chowa się za brzeziną, między domem starców a kościołem. Teraz, w październiku, niemal całkiem bez- listne gałęzie brzóz przypominały chude ręce wyciągnięte w stronę czerwonozłotego dysku. Nadszedł zmierzch - czas strasznych opowieści. Kiedy był dzieckiem w Stenvik, o tej porze kończono pracę na polach i w rybackich budach. Przed nadchodzą- cym wieczorem ludzie zbierali się po chałupach, choć . jeszcze nie zapalano lamp naftowych. O zmierzchu starsi omawiali, co zostało zrobione w ciągu dnia i co wydarzyło się w innych zagrodach we wsi. Czasem opowiadali dzie- ciom różne historie. Gerlof zawsze najbardziej lubił najstraszniejsze histo- rie. Opowieści o duchach, tajemniczych znakach, trollach i przypadkach nagłej śmierci na olandzkim pustkowiu. Czasem opowiadali o wrakach statków, które wypływają na kamienisty brzeg, roztrzaskując się o skały. Gong w kuchni zadzwonił po raz drugi. Jeśli szyper, którego zaskoczył sztorm, zbliżył się za bardzo brzegu, prędzej czy później musi usłyszeć, jak kil uderza o kamieniste dno, coraz mocniej i mocniej -
a to już początek końca. Może raz czy dwa trafił się ktoś tak zręczny i obdarzony dostatecznym szczęściem, żeby wciągnąć kotwicę i powoli wypłynąć pod wiatr na głę- boką wodę, ale na ogół, kiedy już się utknęło na mieliźnie, nie dało się ruszyć na metr. Najczęściej szyper musiał co prędzej opuszczać pokład, żeby ratować siebie i załogę, próbować dotrzeć do brzegu przez załamujące się fale, by w końcu, mokry i zmarznięty, patrzeć, jak sztorm wy- ciąga jego statek głębiej na mieliznę, a morze stopniowo go roztrzaskuje. Szkuta na mieliźnie jest jak rozbita trumna porzucona na pustkowiu. 28 29 Gong zabrzmiał po raz ostatni i Gerlof wstał, wspie- rając się o kant drewnianego biurka. Czuł, jak w stawach odzywa się syndrom Sjógrena. Bolało. W zamyśleniu po- patrzył na wózek inwalidzki ustawiony w nogach łóżka, ale ponieważ nigdy nie używał go w domu, teraz także nie miał zamiaru tego robić. Prawą ręką mocno ścisnął laskę i ruszył do przedpokoju, gdzie wisiały jego kurtki, a buty stały w równym rzędzie. Zatrzymał się, ciężej wsparty na lasce i otworzył drzwi na korytarz. Wyszedł, po czym spojrzał za siebie. W korytarzu rozlegało się człapanie. Widział, jak, je- den za drugim, suną pozostali pensjonariusze. Szli powoli, o lasce albo przy balkonikach. Mieszkańcy domu starców w Marnas zbierali się na posiłek. Niektórzy pozdrawiali się cicho, inni patrzyli tylko w podłogę. Ileż mądrości na tym korytarzu, pomyślał Gerlof, do- łączając do mozolnego pochodu w stronę jadalni. - Zapraszamy do stołu! - mówiła z uśmiechem Boel, szefowa oddziału stojąca przed wejściem do kuchni mię- dzy wózkami na jedzenie.
Wszyscy ostrożnie zajmowali swoje miejsca przy stołach. Ileż mądrości. Obok Gerlofa siedział szewc, kościelny i rolnik, każdy z doświadczeniem i umiejętnościami, ja- kich nikt już nie poszukuje. On sam nadal potrafił z za- mkniętymi oczami zawiązać ósemkę - nikomu zupełnie na nic. - Dziś w nocy może być przymrozek, Gerlofie - ode- zwała się Maja Nyman. - Tak, wieje północny wiatr - odparł Gerlof. Maja siedziała przy nim, malutka, pomarszczona i chuda, ale najżywsza na całym oddziale. Uśmiechnęła się do Gerlofa, a on uśmiechnął się do niej. Jako jedna z nielicznych potrafiła poprawnie wymówić jego imię: Jerloff, nie inaczej. Maja pochodziła ze Stenvik, wyszła za rolnika Hel- gego Nymana i w latach pięćdziesiątych zamieszkała na północny wschód od Marnas; kiedy Gerlof został szyprem, przeprowadził się do Borgholmu. Zanim spot- kali się w domu starców, nie widzieli się prawie czter- dzieści lat. Gerlof wziął kawałek chrupkiego pieczywa i zaczął jeść, jak zawsze szczęśliwy, że jeszcze może gryźć. Całkowita łysina, zły wzrok, zupełny brak sił i ból mięśni - ale przy- najmniej zachował dotąd zęby. Z kuchni doleciał zapach kapusty: w menu był dzisiaj kapuśniak. Gerlof wziął do ręki łyżkę i czekał, aż podje- dzie wózek z jedzeniem. Po kolacji większość mieszkańców domu starców resztę wieczoru spędzi przed telewizorem. Nadeszły nowe czasy. Z wybrzeży Olandii zniknęły wraki statków i o zmierzchu nikt już nie opowiada hi- storii. Kolacja dobiegła końca. Gerlof wrócił do pokoju. Oparł laskę o półkę z książkami i usiadł przy biurku.
Za oknem nastał już wieczór. Gdyby przechylając się nad blatem, Gerlof zbliżył twarz do szyby, zobaczyłby zarys pól ciągnących się na północ od Marnas, a dalej za nimi brzeg i morze. Bałtyk - jego dawne miejsce pracy. Ale nie mógł już sobie pozwolić na takie akrobacje, musiał więc się zadowolić widokiem brzóz na tyłach domu starców. Teraz zarząd nie nazywał już zakładu domem starców, choć przecież oczywiście taka była jego funkcja. Zawsze starano się wymyślić inne, lepiej brzmiące słowa, mimo 30 31 to jednak nadal zjeżdżali się tu starcy, a większość z nich czekała tylko na śmierć. Na biurku obok sterty gazet leżał czarny notatnik. Ger- lof sięgnął po niego. Spędziwszy swój pierwszy tydzień w domu starców na bezczynnym wyglądaniu przez okno, zebrał się raz i poszedł do sklepu spożywczego we wsi po notes. Potem zaczął pisać. Były tu zarówno myśli, jak i postanowienia. Zapisy- wał rzeczy, które należało zrobić, i skreślał je po kolei - wszystkie, oprócz widniejących na samej górze pierwszej strony słów: OGOLIĆ SIĘ!, które musiały zostać jako czyn- ność powtarzana codziennie. Trzeba się golić i tego dnia również o tym pamiętał. Pierwsza myśl w notesie brzmiała: CIERPLIWY JEST LEPSZY OD MOCNEGO, OPANOWANY - OD ZDOBYWCY GRODU. Godny zastanowienia werset z szesnastego rozdziału Księgi Przysłów. Zacząwszy jako dziecko czytać Biblię, Gerlof robił to przez całe życie. Na końcu zapisków widniały trzy nieskreślone li- nijki: ZAPŁACIĆ RACHUNKI. JULIA PRZYJEŻDŻA WE WTOREK WIECZOREM. POROZMAWIAĆ JESZCZE Z ERNSTEM.