mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Świdziniewski Wojciech - Dziesiąty szczur

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :281.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Świdziniewski Wojciech - Dziesiąty szczur.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 8 osób, 20 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 11 z dostępnych 11 stron)

Świdziniewski Wojciech Dziesiąty szczur Z „Science Fiction” nr 5 – czerwiec 2001 Piotrkowi, Karolinie, Magdzie i Mariuszowi Dziękuję nieformalnemu klubowi motocyklowemu "Schmulers", zwłaszcza Muńkowi i Malej z Białegostoku, za cenne uwagi techniczne, a także opowieści przy kuflu piwa. - Artur, daj szluga - Krasny odstawił pustą puszkę po piwie na krawężnik, na którym siedział. Artur wyciągnął Mocne i poczęstował przyjaciela. - Chyba w końcu się uspokoiło - powiedział Krasny, rozglądając się dookoła. Zmęczony Artur przytaknął bez słowa. Jeszcze kilka godzin temu toczyli zażarty bój o swoje życie. Artur miał rozerwaną na piersi koszulkę King Diamonda, spod której czerwienił się obrzęk wzdłuż szerokiej ciętej rany. Każdy głębszy wdech powodował, że krzywił się niemiłosiernie. Grubas Krasny nic odniósł większych obrażeń, jeśli nie liczyć sporej garści włosów, jaką stracił ze swojej bujnej blond czupryny, i złamanego trzonka topora, atrapy zakupionej w San Marino, która nad podziw dobrze sprawdziła się w ulicznej walce wręcz. Krasny jeszcze raz rzucił okiem na miasto. Białystok wyglądał niczym czeczeński Groźny z czasów wojny z Rosjanami. Płonące wieżowce, zniszczone domy, dymiące wraki samochodów i trupy. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy trupów noszących na sobie ślady walki, niewyobrażalnego okrucieństwa ale i spokoju, jaki oferowała śmierć. Krasny niemal machinalnie, na wpółświadomie lustrował najbliżej leżące zwłoki. Nie wywoływały już u niego żadnych reakcji. - Wiesz - odezwał się Artur. Widać było, że mówienie sprawia mu trudność. - Jak tak walczyliśmy z tymi świrami, to czułem się, jak gdyby ktoś przeniósł mnie w sam środek filmowego planu "Martwicy mózgu". Tylu flaków i rozchlapanego mózgu w życiu jeszcze nie widziałem, ale wiesz co? Całkiem szybko się przyzwyczaiłem. Krasny pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Co teraz zrobimy? - spytał ni to siebie, ni to Krasnego Artur. Krasny wzruszył ramionami i głęboko zaciągnął się papierosem. Siedzieli tak w ciszy, przerywanej postukiwaniem topora o asfalt. Monotonię wczesnego popołudnia przerwał charakterystyczny dźwięk dwusuwowego silnika motocykla. - Cagiva Mito - krótko stwierdził Krasny. - Taka sama jaką mają Krasnal i Panek. Spojrzeli po sobie z nadzieją. Szeroką, główną ulicą osiedla pędził mały czerwony motocykl o sportowej sylwetce. Krasny i Artur z radością stwierdzili, że siedzi na nim dwójka pasażerów. Prowadziła Krasnal. Przybysze zatrzymali się przed siedzącymi i wyłączyli silnik. Przez chwilę cała czwórka napawała się swoją obecnością, czerpiąc z tego siłę i nadzieję na przyszłe, bez wątpienia ciężkie dni. Patrzyli na siebie z niemą satysfakcją, jaką sprawiała im świadomość, że przeżyli w świecie, który z dnia na dzień stał się tonącym w potokach krwi i szaleństwa horrorem. Panek zeskoczył z tylnego siodełka małej cagivy i rozmasował sobie pośladki. - Ależ mnie boli dupsko - syknął, krzywiąc się. To małe gówno nie nadaje się na długie trasy. Przynajmniej dla pasażera. Wszyscy zaśmiali się nerwowo. Uściskali się. Krasnal popłakała się z radości. Przyszedł czas na pytania. - Matka? - spytał Panek Artura, swego brata. - Nie żyje. - Zgred? - Pal go licho. Oby sczezł w piekle. - Gośka? - ponownie spytał Panek. Artur wyciągnął kolejnego mocnego i przypalił go, znowu krzywiąc się z bólu. - Nie daje znaku życia. Pewnie też nie żyje - odpowiedział prawie beznamiętnie. - Co ci się stało? - spytała Krasnal z matczyną czułością. widząc jego ranę. Każdy normalny człowiek w tym świecie był na wagę złota, a tym bardziej przyjaciel. Nie mogli sobie pozwolić na utratę żadnego z nich. - Jakiś świr chlasnął mnie tasakiem. Mało brakowało - wyjaśnił Artur. - Trzeba to opatrzyć - stwierdziła kategorycznie. Krasny wstał z krawężnika, poprosił o papierosa, podszedł do najbliższego samochodu i zaczął walić toporem w zamek bagażnika. Przyjaciele patrzyli na niego, zastanawiając się, czy i jego nie ogarnęło szaleństwo. Po otwarciu kufra Krasny wyciągnął apteczkę i podał Pankowi. Panek pokręcił głową i parsknął śmiechem. - Nic mi nie jest - oponował Artur. - Zamknij się - powiedzieli równocześnie Krasny i Krasnal. Artur ściągnął koszulkę. Potężna eksplozja wstrząsnęła miastem. Nad górującą na horyzoncie elektrownią zawisła ogromna czarna chmura przetykana jęzorami ognia. - Cały czas coś tam wybucha - wyjaśnił Krasny. - Jakiś szalony batalion czołgów ostrzeliwał ją przez całą noc. U was w Olsztynie też było tak wesoło? - Tak - pospieszył z odpowiedzią Panek. - Zwłaszcza jak wojsko weszło do miasta. Szaleństwo nie ominęło i naszej armii. Takich jatek nie powstydziłby się horror klasy D. Krasny pokiwał głową ze zrozumieniem. - U nas to samo. Lepiej nie zapuszczać się na Lipową. Czołgi rozjechały tam kilka tysięcy ludzi. Cała ulica to świeża mielonka. Co gorsza, zaczyna śmierdzieć. Jako łapiduch, co prawda od zwierząt, powinieneś domyślać się, co było powodem tego szaleństwa? - Wirus, prion, nowe bakterie? Coś z tych rzeczy; sądząc po szybkości, z jaką się rozprzestrzeniał, roznoszone drogą kropelkową. - Skąd? Panek wzruszył ramionami. Artur naciągał na siebie koszulkę, kryjąc szeroki opatrunek owijający pierś. Znowu jak poprzednio, usłyszeli najpierw pracę silnika motocyklowego Podjechał do nich Maniak na czoperowatej Hondzie Shadow. Za nim siedziała Mała, jego narzeczona. Powitaniom i radości nie było końca. Grono przyjaciół powiększyło się o kolejne dwie osoby. Znowu posypały się pytania. - Co z olsztyńskim "Bikerem"? - zaczął pierwszy Maniak. - Cisza. Nic nam nie wiadomo, czy ktoś przeżył. - odparła Krasnal. - A tutaj? - Z mojej i Małej rodziny nikt nie ocalał. Kwiatek, Stefan... - Michaś? - spytał Krasny.

- Spotkałem go dzisiaj. Wracał od strony ruskiej granicy. Rosjanie są dwadzieścia kilosów od Białegostoku. Stosują taktykę spalonej ziemi. Ledwo uszedł z życiem. Pojechał na południe Polski. - Tego się można było po ruskich spodziewać. Trzeba stąd spieprzać na zachód. Co z Agnieszką? - spytał Krasny. - Michaś nie widział się z nią. Szukał jej cały czas. Podejrzewa, że też nie żyje. - Krasnal usiadła na asfalcie i zaczęła szlochać. - To koniec... Już po nas... - Zamknij się - burknęli Krasny i Artur, ale i oni odnosili to samo wrażenie. Szaleństwo i armia rosyjska. Mordercza kombinacja. Mała przykucnęła za Krasnal i objęła ją ramionami. Szlochając szeptały coś do siebie. - Jeśli mamy jechać na zachód, to musimy mieć środek transportu. Najlepiej motocykle - przerwał ponurą ciszę Panek. - Główne drogi są zatarasowane przez zniszczony sprzęt wojskowy i wraki samochodów. Tylko motocykle zapewnią nam szybkie przemieszczanie się. - Masz rację - potwierdził myśl przyjaciela Krasny.- Proponuję przenocować w pobliskim kościele, ale najpierw skombinować sprzęt i dopiero rano ruszyć do Warszawy. Panek i Maniak skrzywili się. - Wiesz, jaki mamy stosunek do kościoła - zaoponował Maniak. - Wiem i pieprzę to. Kościół to według mnie jedyne czyste miejsce w tym mieście. Ruszamy? - Dobra - zgodził się już bez oporów Panek. - Co za kościół? - Najbliższy - Krasny wskazał na potężny budynek o zdruzgotanej wieży na rogu Radzymińskiej i Alei Tysiąclecia Państwa Polskiego. - Kościół Miłosierdzia Bożego. - Ładne mi miłosierdzie - mruknął Maniak, odpalając Shadowa.- Wsiadaj, Panek. Poszukamy jakichś fajnych sprzętów. Mam kilka niezłych namiarów. Maniak i Panek odjechali w głąb miasta. Krasnal dosiadła swojej cagivy i powoli, towarzysząc spieszonym Arturowi, Krasnemu i Małej ruszyła ku podziemiom kościoła Miłosierdzia Bożego. W świątyni panowała nabożna cisza. Szaleństwo nie dotknęło tego miejsca. Rozbili obóz w przedsionku. Krasny stwierdził, że nie ma potrzeby bardziej profanować świętego miejsca. Po półgodzinie wrócili Panek i Maniak. Panek dosiadał nowego Shadowa. - To dla ciebie, Krasny - powiedział z dumą Maniak. - Amerykańska wersja. Rocznik 86. Pięćset pojemności. Krasnemu zabiło żywiej serce. - Dzięki - mruknął tylko i podszedł do motocykla. -Nie wiem, czy sobie z nim poradzę. To ciężka i szybka maszyna. Pomrukując do siebie czy też do motocykla, głaskał i dotykał wszystkich części. Odpalił starter. Silnik wszedł na wolne obroty, miłym pomrukiem witając nowego właściciela. - Jedziemy po twój, Panek - powiedział Maniak. Wrócili z Yamahą FJ 1200. Na jej widok Mała rozpłakała się gwałtownie. - To maszyna Konrada... - wydukała i uciekła w ramiona Maniaka. Konrad był jej bratem. - Krasny, wskakuj na swojego Shadowa - zadysponował Maniak - Jedziemy po naftę. Naftą określał piwo. Krasny dosiadł hondy i odpalił ją. Rozkoszne drżenie przebiegło po jego ciele, wtórując pracy silnika motocykla. Powoli ruszył przed siebie, przejechał kilkadziesiąt metrów i zatrzymał się. Maniak dojeżdżając do niego krzyknął, by prowadził. W najbliższym sklepie parę ulic dalej zaopatrzyli się w zgrzewkę piwa, kilkanaście konserw, chleb nie pierwszej świeżości i papierosy. Wróciwszy do kościoła zobaczyli pozostałych, stojących nad świeżymi zwłokami człowieka z rozłupaną czaszką. Panek trzymał w ręku skrwawiony topór Krasnego i spokojnie palił papierosa. - To świr - wyjaśnił. - Rzucił się na nas. - Podniósł topór. - Zajebista rzecz. - Się wie. - Krasny odebrał mu broń i zaczął ją wycierać o koszulę trupa. - Byle gówna bym nie ciągnął przez pół Europy. Odciągnęli zwłoki dalej, by nie kłuły w oczy swoją martwotą. Nie pomyśleli nawet o ich pogrzebaniu. Wokół leżało tyle trupów, że jeden więcej nie robił różnicy. Weszli do środka i zajęli się kolacją. Maniak zaczął opowiadać przeróżne śmieszne historie, w sposób, w jaki tylko on potrafił, choć można było wyczuć, że robi to z pewnym przymusem. Uśmiali się do łez, na chwilę zapominając o zaszłych wydarzeniach i niepokojącym dniu jutrzejszym. Potem rozsiedli się z puszkami piwa i ich myśli wróciły do teraźniejszości. Snuli plany na przyszłość. Zdecydowali, że zatrzymają się w Warszawie na dzień lub dwa, a potem ruszą do niemieckiej granicy, zatrzymując się u

rodziny Krasnego pod Głogowem. Pełne brzuchy i jaka taka nadzieja przeżycia następnych dni sprawiły, ze humory im się nieznacznie poprawiły. Krasny obserwował swych przyjaciół. Nie dało się ukryć, że ostatnie dni mocno każdego z nich zmieniły. Uśmiech rzadko kiedy gościł na zmęczonych twarzach, a gdy już się uśmiechnęli, to szybko poważnieli. Krasny spoglądał na każdego z nich, jakby widział ich po raz ostatni i chciał zapamiętać rysy twarzy, jak i te chwile, które wspólnie przeżyli. Maniak, zapalony cyklista i złota rączka mechaniki. Mała, jego narzeczona i podpora. Panek, białostocki chuligan i nieuk, który stał się wziętym weterynarzem w Olsztynie. Krasnal, kobieta życia Panka, trochę szalona i nad wyraz spontaniczna, a jednak panicznie bojąca się starości. Wszyscy, łącznie z Arturem, stanowili zgraną paczkę, która znała swoje słabości, wady i zalety. Wszyscy wiedzieli, że Maniak jest chorobliwie zazdrosny o Małą, że Krasnal żyła w cieniu kompleksu swojego wieku i żadne tłumaczenia nie potrafiły powstrzymać jej łez, gdy na siłę wmawiała sobie, że jest stara. Wiedzieli też, że Panek ma świra na jej punkcie i gotów jest dla niej zrobić wszystko. Cała ta wzajemna znajomość sprawiała, iż w swoim towarzystwie czuli się silni i bezpieczni, a tego potrzebowali teraz najbardziej. Artur poczęstował Krasnego papierosem. Grubas zaciągnął się mocnym. Artur rzucił jakąś uwagę i towarzystwo roześmiało się. Krasny zakrztusił się dymem. Maniak skomentował to na swój ordynarny sposób i podziemia kościoła zagrzmiały śmiechem, czystą radością, w której słychać było niepewność jutra, ale i przekonanie, że dopóki to grono przyjaciół jest razem, to nie jest jeszcze tak źle. * * * Rankiem zebrali prowiant i ruszyli w drogę. Nad wschodnią częścią miasta gęstniały chmury potężnych pożarów i krążyły już rosyjskie helikoptery. Jeden z nich przeleciał nawet nad kościołem, który dał im schronienie. Rosjanie nie spieszyli się, tylko metodycznie wypalali dom po domu, ulicę za ulicą. Zostawili za sobą miasto, które dla części z nich było rodzinnym gniazdem, lecz teraz stało się postrzępionym zniszczonymi budynkami grobowcem setek tysięcy ludzi. Białystok pożegnał ich wonią rozkładu i swądem spalenizny. Rwali przed siebie na motocyklach, omijając dziesiątki samochodowych wraków, unieruchomionych czołgów i wozów opancerzonych. Czasami szerokim, wielokilometrowym objazdem po polnych drogach i wertepach, musieli omijać miasteczka kompletnie zrujnowane i zatarasowane potężnymi karambolami. Tak było trzydzieści kilometrów od Białegostoku w Jeżewie Starym, na którego ulicach rozegrała się regularna bitwa pancerna. Dwie kolumny czołgów, jedna jadąca od strony Warszawy, a druga z Łomży, starły się ze sobą w samym centrum Jeżewa. Smród śmierci wyczuć można było już na kilkaset metrów przed miasteczkiem. Z daleka można było dostrzec szczątki wszelkiej maści pojazdów i ruiny budynków. Nawet głębiej nie wjeżdżali, tylko od razu wyminęli miasteczko szerokim łukiem. Jakieś dwadzieścia kilometrów za Jeżewem, Krasnemu skończyło się paliwo, a i cagiva Krasnal jechała już na rezerwie. Krasnemu Maniak wybaczył to niedopilnowanie, grubas dopiero zapoznawał się z motocyklem, ale Krasnal oberwało się w specyficzny dla Maniaka sposób. Naigrawał się i "kleił" z niej, aż się popłakała i uciekła w ramiona Panka. Zaraz potem Maniak dostał burę od Małej. Przeprosił Krasnal i wszystko wróciło do normy. Krasny już tyle razy widział podobną scenę między Maniakiem i Krasnal, że tylko uśmiechał się pod nosem i porozumiewawczo mrugał do Artura. Następny postój zrobili w Zambrowie, na stacji benzynowej. Rosjanie byli już daleko za nimi, a im coraz mocniej dokuczało zmęczenie, więc zatrzymali się na kilka godzin. Przeszukali stację i nie znajdując niczego ciekawego, oprócz kilku trupów, umościli się w sklepie. Zaczęli rozpatrywać, co mogło być powodem szaleństwa, które ogarnęło Polskę. Panek podtrzymywał swoją wersję, że to prawdopodobnie jakiś wirus. Krasny zauważył, że jeśli tak, to dlaczego nie opanował Ruskich, a w Polsce infekcja przyjęła, aż takie rozmiary. Panek przyznał mu rację, że to się nie trzyma kupy. Rosjanie działali brutalnie i z okrucieństwem, lecz w ich poczynaniach nie było nic z szaleństwa, raczej chłód i metodyczność, zachowanie typowe dla naszych braci Słowian zza Buga. - W takim razie to na pewno UFO - rzucił niedbale Artur, zaciągając się mocnym. - Za dużo naoglądałeś się "Z archiwum X" - skwitował jego wypowiedź Krasny. - Zaraz pewnie wejdą tu Moulder i Scully. Zamachają szmatą FBI, zadadzą nam parę pytań, uzyskają nic nie znaczące odpowiedzi. Moulder, jak to ma w zwyczaju, rozejrzy się po miejscu zdarzenia i choćby było ono dokładnie przeszukane przez specjalistów, znajdzie trop, który doprowadzi go do rozwiązania zagadki.

Krasny, obrazując to, podszedł do pierwszej lepszej drobnostki leżącej na ziemi, a która zwróciła jego uwagę. Podniósł z ziemi łańcuszek z jakimiś blaszkami. Przyjrzał mu się i zmarszczył brwi. - Dziwne - powiedział, oglądając znalezisko. - Co to jest? - spytały jednocześnie Krasnal i Mała. Kobiety zawsze łase są na błyskotki. - Nieśmiertelnik. - Maniak wzruszył ramionami. - Można go zrobić na zamówienie. - Ale nie taki. - To znaczy? - To jest nieśmiertelnik marines. Amerykańskich marines. Ma nawet wygrawerowane ich hasło, "Semper fi". To skrót z łaciny. Semper fidelis, zawsze wierni. - Odpustowa zabawka - podsumował Panek, przechodząc nad tym do porządku rzeczy. Krasny schował wisiorek i wrócił do towarzystwa. Maniak, który wydawał się z początku trochę przybity zaistniałą sytuacją, zaczął wracać do formy. Objawiało się to u niego przeróżnymi dywagacjami na temat wydalania, rzygania i pierdzenia. Chłopak miał fantazję. Mała tylko się krzywiła i go uspokajała. Bezskutecznie. Zjedli, zdrzemnęli się i ruszyli dalej. Słońce już stało w zenicie. Dalszą trasę, aż do Marek, przejechali bez przeszkód, jeśli nie liczyć paru karamboli. Dopiero pod Warszawą zaczęły się jatki. Praktycznie cała stolica była jedną wielką katastrofą, pełną poszatkowanych trupów, zmiażdżonych przez samochody ciał i przytłoczoną ciężkim powietrzem nasyconym przenikliwą wonią rozkładu. Gdy dojechali bliżej centrum i znacznie zwolnili, jadący na czele Maniak usłyszał za sobą dziwny, ledwo przebijający się przez pracę silników dźwięk. Śmiech. Przeciągły, pełen satysfakcji i niekłamanej radości. Obejrzał się za siebie. Motocykl Krasnego boksował, a on sam śmiał się do rozpuku, ledwo panując nad maszyną. Siedzący za nim Artur rozłożył szeroko ręce, pokazując, że nie wie, o co chodzi. Zatrzymali się. Musieli trochę poczekać, aż Kraśnemu przejdzie. W końcu grubas wytarł łzy i nos, bo cały się zasmarkał. - Wybaczcie mi - powiedział w końcu ciężko oddychając. - Żyłem... Tfu! Mieszkałem w Warszawie trzy miesiące i były to najgorsze trzy miesiące w moim życiu. Tak porąbanego miasta nigdy nie widziałem, a spędziłem już trochę czasu w Poznaniu i Gdyni. Marzyłem po nocach, żeby jakiś szaleniec podłożył pod nią bombę, a mnie pozwolił odpalić lont. Zrobiłbym to bez mrugnięcia okiem. Jak Bóg w Sodomie i Gomorze, próbowałbym znaleźć kilku sprawiedliwych i zaprawdę powiadam wam, uratowałbym tylko Kazika Staszewskiego. Reszta poszłaby z dymem. O Boże! Jak ja nienawidzę tego miasta. Jaguarów z rejestracją "SEX" i zadufanych w sobie dupków. Tu nawet zakonnica potrafi cię zjechać takimi matczynymi słowami, że Maniak by się nie powstydził. A teraz? Proszę. Moje marzenie się ziściło. Nawet nie musiałem do tego ręki przykładać... Maniak zaryczał swoim potępieńczym śmiechem. - Masz rację. Znam wielu warszawiaków, ale tylko kilku nadaje się do wspólnego wypicia nafty. - Wiem, co myślisz, Krasnal - powiedział poważnie Krasny, zwracając się do dziewczyny na widok jej charakterystycznego uśmieszku, pod którym krył się brak aprobaty dla czyjegoś sposobu myślenia, bądź właśnie podjętej decyzji. - Myślisz, że jestem wyzbytym uczuć dupkiem, śmiejącym się z ludzkiego nieszczęścia. Myślisz, że mam mózg przeżarty alkoholem, niezdolny do współczucia. Może tak, może nie; ale nienawidzę szmulów pierdolonych, gogusiów uważających się za pępek świata, a będących tylko tym, co pozostaje po strawionym obiedzie, czyli gównem. Ludzie tu żyjący wymagają od reszty kraju uznania tylko dlatego, że są warszawiakami. Większość z nich nic sobą nie reprezentuje, ale nosy mają zadarte jak członkowie Kelly Famiły. Aaa, co ci tam będę tłumaczył. Pamiętasz, na jeziorach, jak spotkaliśmy grupę płetwonurków z miasta stołecznego. Jak szpanowali swoim sprzętem, że co to nie oni? Jak grozili rybakom, że poprzecinają im żyłki, bo przeszkadzają im nurkować? Z jaką wyższością traktowali wszystkich dookoła, a zwłaszcza ciekawych laików chętnych zapoznać się z możliwością zwiedzenia podwodnego świata? Sama wtedy powiedziałaś, że takim to betonowe buty i do ścieku, bo szkoda marnować czyste jezioro. Mam rację? - Może i masz - odpowiedziała krótko Krasnal i odpaliła cagivę. Reszta zrobiła to samo. - Ale się odpiąłeś - rzucił tyko do ucha Krasnego Artur i ruszyli dalej. Zatrzymali się na pasie zieleni w Alejach Jerozolimskich, tuż przy zapadniętej kopule Dworca Centralnego. Krasny z lubością i satysfakcją patrzył na zniszczone miasto. Zdecydowali, że najbliższą noc spędzą w tym miejscu. Panek i Maniak wyruszyli motocyklami na miasto w poszukiwaniu jakiegoś namiotu.

Reszta, siedząc na bagażach, napawała się błogą ciszą. O dziwo, nawet nie śmierdziało trupami, a może już się przyzwyczaili do tego wszechobecnego zapachu. Dwa razy przeleciał nad nimi helikopter. Śmigłowce leciały za wysoko, aby rozpoznać ich barwy. Krasny przypomniał im o Rosjanach i amerykańskim nieśmiertelniku. Przenieśli się więc pod wiadukt, który chronił ich przed potencjalnym deszczem i wścibskimi oczami. Maniak i Panek wrócili po godzinie, tachając potężny namiot. Mieli skwaszone miny. - Miałeś rację, Krasny - powiedział tylko Panek. - Z czym? - Nie szczym, tylko sikamy - rzucił Maniak. -Byliśmy aż pod Okęciem. Ruch tam jak na Marszałkowskiej. Amerykanie. Stawiają tam jakieś dziwne baraki, a dookoła pełno ciężkiego sprzętu, transportowce, silne patrole w maskach pegaz szwędają się po całym terenie. Próbowaliśmy się do nich zbliżyć. Wycelowali w nas broń i kazali spieprzać. Znaleźliśmy też wojskowego hummera, a w środku dwa trupy marines. Ktoś z kuszy przyszpilił ich do siedzeń. W środku mieli dwa baniaki z wodą z jakimś specjalnymi zaworami. Ich maski i manierki też były przerobione tak, żeby mogli pić tę wodę bez kontaktu z powietrzem. Zabraliśmy im te dwa gnaty. - Maniak wyciągnął z sakw dwa automatyczne karabinki. - Przydadzą się - stwierdził krótko Panek. - Tak jak i twój topór. - Nie podoba mi się to - Krasny pokręcił głową. - Może szykują się, żeby nam pomóc? - powiedziała Mała. - To czemu nie pozwolili się zbliżyć? Mała wzruszyła ramionami i zasępiła się. - Wiecie co? - zaczął Panek. - Z tym szaleństwem mogłoby być tak. Najpierw zainfekowano lub zatruto wszystkie zbiorniki wody, wprowadzając tam jakiś nieaktywny środek, bądź uśpionego wirusa. Po kilku miesiącach wirus dociera do wszystkich. Jest w chlebie, napojach, wszędzie tam, gdzie używano zainfekowanej wody, choćby tylko do mycia. Potem jakiś impuls powoduje, że wirus uaktywnia się. Podobno są wirusy aktywowane jakimś zewnętrznym czynnikiem, a mogą to być fale radiowe odpowiedniej częstotliwości, promieniowanie radioaktywne, jonizujące, czynniki środowiskowe w połączeniu z czynnikami genetycznymi, substancje chemiczne o właściwościach kareno- czy teratogennych. Skutki ich działania mogą ujawnić się dopiero w czasie odległym od momentu ich zadziałania. Może to być też wysoka temperatura otoczenia itp. Cały czas mamy przecież upały. Metabolizm wówczas zmienia się, zaczynają się wydzielać związki regulujące działanie organizmu w wysokich temperaturach. Może to aktywować wirusa. Wirus powoduje trwałe uszkodzenia mózgu prowadzące do szaleństwa, a w końcu do śmierci. - Połowy z tego nie zrozumiałem, zwłaszcza gdy wspomniałeś o teradontach i karcerach, i się troszkę pogubiłem. Brzmi to jednak całkiem przekonująco - Krasny podrapał się po głowie. - Tylko czemu my nie zwariowaliśmy? Panek uśmiechnął się. - Znacie to stwierdzenie, że po wojnie atomowej zostaną tylko szczury i karaluchy... - Znamy - wtrącił Krasny. - Kiedyś Michaś opowiadał mi, jak wrzucił muchę do cyjanku potasu. Całkiem długo merdała nóżkami, w końcu padła. Wyciągnął ją, położył na stole i zajął się czymś innym, a ta cholera

po jakimś czasie odżyła! Zaaplikował jej znowu to samo. Sytuacja powtórzyła się i to kilka razy, zanim padła definitywnie... - Mała popatrzyła na niego ze zgorszeniem. - Michaś? Zrobił coś takiego biednej muszce? Niemożliwe. - Naprawdę! Spytajcie go o to, albo o żuka w metalizatorze... - Pozwolisz mi skończyć? - wtrącił Panek. - O czym to ja... ? Aha, więc jak się aplikuje szczurom, powiedzmy wybranym dziesięciu sztukom, nową trutkę, to dziewięć zdycha, a dziesiąty uodparnia się! - Szczury - mruknął Maniak. - Jesteśmy dziesiątym szczurem! Tego dziesiątego szczura trzeba usunąć "ręcznie"! Stąd Rosjanie w Białymstoku i Amerykanie w Warszawie! Tylko jaki mieliby cel w zainfekowaniu całego kraju? Nikt nie był zdolny odpowiedzieć na to pytanie. - Skoro chcą nas usunąć, jak to Maniak określił, ręcznie, to trzeba się nam dozbroić - powiedział Krasny. - Chodź, Artur, do Centralnego, widziałem tam kiedyś parę ładnych japońskich katan. - Szczur to brzmi dumnie - odparł Artur i z wypiętą piersią, trąbiąc fanfary, poszedł za Krasnym. Wrócili bladzi, niemal fioletowi i zarzygani, ale z uśmiechem na ustach. Artur z dumą zaprezentował swoją nową broń, która tak jak topór Krasnego była atrapą, ale wydawała się być zrobiona solidnie. Artur usiadł i coś mamrocząc zaczął ją ostrzyć kamieniem z pochwy myśliwskiego noża, który również przyniósł z wyprawy na dworzec. - Coś tak. Krasny, niewyraźnie wyglądacie. Jakby ktoś wam próbował wyrwać z dupy jutrzejszy obiad - stwierdził Maniak. - Szliśmy po trupach do celu. Dosłownie - obrazowo tłumaczył Krasny. - Zauważyliśmy parę ciekawych rzeczy. Skrzepłe kałuże krwi na śliskim podłożu zwiększają przyczepność. Ciało człowieka po kilkunastu dniach rozkładu jest mięciutkie jak kaczuszka i trudno z niego wyciągnąć nogę - tu pokazał but pokryty jakąś mazią. - Rozerwana jama brzuszna pełna wzdętych jelit swoim zapachem powoduje odruch wymiotny... Starczy, czy mam ci jeszcze opowiedzieć o kończynach, które z brzydkim odgłosem i nadzwyczajną łatwością odrywają się od korpusu? - Starczy. - Maniak też pobladł, a Artur zrzygał się na samo wspomnienie, po czym, próbując pogwizdywać, wrócił do przerwanej pracy. Rozbili namiot, zjedli i przy piwie przesiedzieli nic nie robiąc aż do wieczora. Przez cały dzień latały helikoptery. Parę osób przeszło Alejami, ale nie podeszły do nich. Maniak był w ponurym nastroju i chciał komuś włomotać. Mógł się wyżyć dopiero późnym wieczorem, kiedy to dosiadł się do nich jakiś starszy, mocno podpity facet. Nie sprawiał wrażenia świra, więc pozwolili mu chwileczkę zostać. Potem zrobił się upierdliwy i Maniak, cały czas twierdząc, że nie jest agresywny po alku, kazał mu się wynosić. Gościu w ogóle nie reagował. Maniak raz, czy dwa, wyprowadzał typka poza ognisko. Ten wracał jak bumerang. Wszyscy mieli tego dość, oprócz gościa, oczywiście. Mała powiedziała, że go przekona, żeby sobie poszedł. Facet we wszystkim jej przytakiwał, ale twardo siedział dalej. - Maasz ...czy jak Chi...Chinka - wybełkotał w końcu. - Co on powiedział? - spytał Maniak. Jak do tej pory siedział ze stoickim spokojem, pozwalając Małej dokończyć negocjacje. - Powiedział, że Mała ma oczy jak Chinka - przetłumaczył Krasny. Maniak wstał, złapał faceta za fraki, dwa razy trzasnął z plaskacza, wyprowadził za teren obozowiska i kopnął w dupę tak, że gościu głową wpadł przez szybę do stojącego opodal samochodu. Wisiał tak, do połowy zanurzony we wraku. Nie zrobiło to na nikim wrażenia. Wszyscy mieli go powyżej uszu. Maniak wrócił do ogniska i powiedział krótko: - Lepiej. Posiedzieli tak może z godzinę, pół. Gościu zaczął się ruszać. Wygramolił się z wraka i ruszył w stronę ogniska. Dziwnie się zachowywał. Coś niezrozumiale bełkotał, miał wściekły wyraz twarzy i pianę na ustach. Wyglądał jak setka innych świrów, ofiar potencjalnego wirusa Panka. Maniak odbezpieczył karabinek, pytając: - Świr, czy nie świr? - Świr, świr - przytaknęli Fanek i Krasny. Dziewczyny z przerażeniem patrzyły na Maniaka. Artur poczęstował Krasnego mocnym. Maniak przeciągnął krótką serią po świrze. Gościa rzuciło do tyłu, na samochód z którego właśnie wylazł. Zamarł, oparty o drzwi. Maniak usiadł i pociągnął piwa z puszki.

- Jeszcze lepiej - mruknął krótko. Panek zauważył, że uderzenie głową w szybę wywołało u gościa uaktywnienie potencjalnego wirusa. Krasny stwierdził, że w takim razie cały kraj musiał nieźle dostać po łbie. Roześmiali się wszyscy oprócz Krasnal. - Jak tak możecie! - wybuchła. - Nieczułe skurwysyny! Przecież to był człowiek... - Nie człowiek, tylko świr - przerwał jej Krasny. - Zamknij się! Ty jesteś z nich najgorszy! Łazisz po trupach, cieszysz się, gdy umiera Warszawa! - Krasnal, uspokój się - Panek próbował załagodzić sytuację. - Zamknij japę! - Krasnal krzyknęła krótko. -Mordujecie ludzi jak... jak zwierzęta w rzeźni. Zachowujecie się, jakbyście grali w jakąś krwistą grę komputerową. Gdzie są wasze uczucia! - Krasnal - zaczął Krasny zaciągając się papierosem - widzę, że sytuacja cię trochę przerasta. Pozwól, że coś ci wyjaśnię. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale świat zmienił się. Wszyscy straciliśmy nasze rodziny, przez takich typków jak ten co się do nas przyplątał, a pośrednio pewnie przez Amerykanów i Rosjan. Nagle o twoim życiu zaczyna decydować to, czy zdążysz uchylić się przed ciosem i w miarę szybko wyeliminować świra. Już nie liczy się wykształcenie, zasobny portfel i znajomości. Liczy się tylko to, że musimy przeżyć... - Czyli jak przyprze cię głód, to zjesz ludzkie mięso?! -wyrzuciła z siebie. Krasny skrzywił się. - Mówisz tutaj o takich skrajnościach, do których nawet ja sam bym się nie posunął. Słuchaj, to jest nowy świat z nowymi regułami, więc albo się do tych reguł przystosujesz, albo zginiesz. - Jesteśmy jak ten dziesiąty szczur - dopowiedział Artur. - Właśnie. Musimy zmienić sposób myślenia i zapomnieć o starym świecie, bo on na pewno już nie wróci. Teraz my jesteśmy ludźmi. My i tylko my. Reszta to świry, Rosjanie i Amerykanie... - Ładnie powiedziane - znowu odezwał się Artur. - Co najmniej dwójka z tej reszty to nasi wrogowie. Amerykanie są neutralni, ale pewnie tylko do czasu. Twierdzisz, że jesteśmy wyzbyci uczuć. I tu się mylisz. Kocham ciebie. Fanka, Maniaka, Małą, Artura, jak siebie samego. Wasze szczęście jest moim szczęściem. Oddam życie za to, by was uratować z opresji i naprawdę mam to w dupie, czy wy zrobicie to dla mnie. Na tym polega przyjaźń, a ja was uważam za przyjaciół. Świry stoją nam na drodze, więc trzeba ich usunąć. Przed Rosjanami trzeba uciekać, a Amerykanom nie rzucać się w oczy. Oprócz tego trzeba mieć co zjeść, przespać się i mieć zawsze pełny Zbiornik wachy w motocyklu. Takie są nowe reguły tego świata. Nie ma co tu roztrząsać czy to jest moralne, czy nie. Trzeba żyć na takich warunkach, jakie dyktuje świat. Koniec. Kropka. Więcej do tego tematu nie zamierzam wracać, i tak już powiedziałem za dużo. Krasnal popatrzyła na resztę siedzących przy ognisku. - Też tak myślicie? Milczeli. - Nienawidzę was! - wrzasnęła i pobiegła w ciemność, a Panek za nią. Wrócili po jakimś czasie i od razu poszli do namiotu. - Dobra, ja z Arturem obejmiemy pierwszą wachtę. Potem ty, Maniak, z Pankiem. OK? * * * Rano, przed wyjazdem. Krasnal podeszła do Krasnego. - Przemyślałam sobie to, co powiedziałeś. Masz rację, może nie do końca, ale masz. Chcę cię prze... - Nie przepraszaj - przerwał jej. - To nie twoja wina. To wina nowej rzeczywistości. - Przytulił ją. - Wskakuj na motocykl i ruszamy. Mamy przed sobą cel - i zbiorniki pełne wachy. Wyjechali z Warszawy na Poznań. Praktycznie cały czas musieli jechać poboczem. Samochód piętrzył się na samochodzie. Nawet nie zauważyli, kiedy Krasny został w tyle. Musieli zawrócić parę kilometrów, zanim go znaleźli. Siedział na drugim pasie, prowadzącym do Warszawy, postukując toporem o asfalt. Artur krążył niespokojnie za jego plecami z papierosem w zębach. - Co się stało? - spytała Krasnal. - Zatrzymał się, jak tylko zobaczył tę czerwoną Octavię stojącą na poboczu. Zajrzał do środka, powiedział "o, kurwa", usiadł i tak siedzi. Nie reaguje na pytania. Maniak zajrzał do auta. W środku siedzieli dwaj mężczyźni, jeden starszy, drugi młodszy, a na tylnym siedzeniu kobieta. Cały samochód był poszatkowany kulami. Dookoła leżały łuski. Gdy podeszli do Krasnego, powiedział tylko: - To rodzina, do której jedziemy.

Maniak, wiedząc, że z takiego stanu może wyrwać człowieka tylko jakaś prosta praca, która zajmie ciało i umysł, spytał: - Chcesz ich pochować? Krasny zaprzeczył. - Spalić. Spalić, jak ostatni most łączący ze starym światem. Nie mam już nikogo, oprócz was. Maniak oblał samochód z wierzchu i w środku benzyną. Odciągnęli Krasnego, Artur rzucił do środka swoją ulubioną zapalniczkę Zippo. Płomienie buchnęły i objęły cały samochód. Jeszcze dobrze się nie rozpalił, a już Krasny odpalał motocykl. - Ruszyli dalej. Dogonił ich tylko huk eksplozji. Gdzieś w połowie drogi między Koninem, a Warszawą zrobiło się luźniej na jezdni, więc wskoczyli na asfalt i pruli przed siebie, jakby ich sam diabeł gonił. Pod Koninem ujrzeli nadjeżdżających z naprzeciwka motocyklistów. Ośmiu, może dziewięciu. Maniak, który prowadził kolumnę, zwolnił, tak jak i nadjeżdżający od strony Konina. Krasny wyciągnął topór, Artur swoją katanę, a Maniak z Pankiem karabinki. Minęli się z prędkością około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Krasny zlustrował motocykle nadjeżdżających. Same sportowe plastiki, jakby ściągnięte prosto z toru, bez lusterek, z zabudowanymi tylnymi siedzeniami. Minąwszy się, obie grupy przyspieszyły. Nagle Krasnal, lekko tylko wyprzedzająca jadącego na końcu Krasnego, wystrzeliła z motocykla jak z procy. Poszybowała przez kierownicę i uderzyła o asfalt. Wciąż jadąca prosto cagiva przejechała po niej i zatrzymała się kilka metrów dalej w rowie. Pierwszy dopadł leżącej Krasny. Przód jej kombinezonu szybko czerwienił się od krwi. Krasny przyłożył rękę do rany i szybko ją cofnął. Coś go ukłuło. Rozpiął kombinezon. Z klatki piersiowej Krasnal sterczał grot. Obrócił ją delikatnie na bok. Bełt z kuszy, wystrzelony w plecy dziewczyny, zagłębił się aż po lotki, druzgocząc kręgosłup. Maniak i Panek już do nich dojeżdżali. Panek dosłownie rzucił ciężką FJ i przypadł do Krasnal. - Karolina, powiedz coś... - łkał, tuląc ją do siebie. Krasny z Arturem już siedzieli z powrotem na motocyklu. Grubas tylko rzucił do Maniaka? - Załatwili ją z kuszy! - i pomknął w ślad za plastikami. - Co?! - powiedział kompletnie zdezorientowany Maniak. Krasny wyciskał z Shadowa co się tylko dało, żeby dogonić plastiki. Gnali tak dobre dwadzieścia kilometrów. Dogonili dwóch maruderów, jednego bardziej wysuniętego do przodu. - Weź topór! - krzyknął do Artura Krasny. - Daj mi katanę! Dopadli motocyklistę na plastiku. Obejrzał się i chciał przyspieszyć. Krasny ciął go kataną w plecy. Plastik poderwał się lekko, wtedy Artur uniósł się "w strzemionach" i rąbnął go toporem w nasadę szyi. Trafiony pochylił się do przodu, wyrywając broń z ręki Artura. Plastik zaczął boksować, uderzył w Shadowa Krasnego, spychając go prosto na spalony wrak jakiejś osobówki. Krasny dał po heblach. Czuł, jak Artur napiera całym ciałem na jego plecy. Zatrzymali się. Jadący przed nimi drugi plastik zauważył co się stało i zaczął zawracać trąbiąc. Reszta watahy również zawróciła. Krasny i Artur podbiegli do martwego kierowcy plastika, leżącego w rowie. Grubas oddał katanę Arturowi. Sam nogą zaparł się o trupa i wyciągnął topór. Odwrócili się w samą porę. Nadjeżdżający nowy przeciwnik właśnie składał się do strzału z kuszy. Rzucili się z powrotem do rowu. Bełt poszybował gdzieś w pole. Artur rzucił w przejeżdżającego obok plastika kataną. Nie trafił w kierowcę, ale za to w szprychy przedniego koła. Motocyklista, przeraźliwie krzycząc, poszybował w górę i plasnął na asfalt. Artur pobiegł do leżącego motocykla po katanę, a Krasny stanął na poboczu. Reszta plastików była przeraźliwie blisko. Huk silników wwiercał się w uszy Krasnego. Koniec, pomyślał tylko, rzucając się na jezdnię. Pierwszy pocisk z kuszy poleciał daleko w lewo. Drugi wbił się w nawierzchnię drogi. Przejadą po mnie, pomyślał w panice Krasny i zaczął turlać się do rowu. Usłyszał tylko łoskot maszyn i trzask karabinu maszynowego. Jakiś motocykl przejechał obok niego. Krasny podniósł głowę znad krawędzi rowu, ale zaraz ją pochylił. W jego kierunku pędził plastik bez kierowcy. Przeskoczył nad nim i zarył w pole. Przed nim, na swoim Shadowie i z karabinkiem w ręce, szalał Maniak. Pruł do wszystkiego, co się rusza. Załatwił trzech. Reszta rozpierzchła się po przydrożnych polach, zawróciła i pomknęła w kierunku Warszawy.

Maniak znalazł Krasnego nad ciałem Artura. Brat Panka dostał w klatkę piersiową. W ręku trzymał ułomek swojej katany. - Kurwa! Kurwa! Kurwa! - klął Krasny. Panek siedział pod drzewem, przy nim Mała, która coś do niego mówiła. Panek patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Maniak i Krasny kończyli właśnie kopać szeroki, dwuosobowy grób. - Chodź Panek, pożegnasz się z Krasnal i Arturem. * * * Wieczór spędzili parę kilometrów dalej, w Rychwale, małej miejscowości na trasie do Jarocina. Było ciepło, więc rozmościli się w sadzie za jakimś domkiem jednorodzinnym. Siedzieli we czwórkę pogrążeni w smutku. Nikt się nie odzywał, tylko Krasny głośno żłopał piwo. - Mam tego dość - Panek pokręcił głową. - To wszystko mnie przerasta. Początkowo traktowałem to jak piknik, jakąś wspólną wycieczkę motocyklową... - Trupy nie przeszkadzały? - spytał Krasny. Panek wzruszył ramionami. - Sam przyczyniłem się do powstania kilkunastu z nich, zresztą, tyle ich widziałem, że nie robią już na mnie wrażenia. Dopiero jak zobaczyłem Krasnal i Artura martwych, dotarło do mnie, jak bardzo się wszystko zmieniło. To były dwie osoby, które dla mnie najwięcej znaczyły. Teraz, bez nich, życie nie ma większego sensu... - Masz jeszcze nas - powiedziała cicho Mała. - To nie zmienia sytuacji. Dopiero teraz sobie uświadomiłem sobie, jak łatwo jest was stracić. Żadne z nas nie jest pewne, czy jutrzejszego wieczora znowu razem zasiądziemy przy ognisku... Idę spać - i Panek wstał, kierując się do namiotu. - I tak nie zaśniesz - zatrzymał go Krasny. - Ani ja, ani Maniak. No, może Mała, ale nie my. Trzeba napić się za naszych przyjaciół. Maniak przytaknął ruchem głowy: - Oni by tego chcieli. Panek wrócił do ogniska. Pili całą noc, wspominając nieobecnych przyjaciół, aż blady świt zaskoczył ich wszystkich zapłakanych, ale w jakiś sposób oczyszczonych. Byli gotowi do dalszej drogi. Dopiero teraz tak naprawdę poczuli, że znaleźli się w świecie rządzącym się nowymi, bardziej brutalnymi zasadami. Popłakali się pierwszy raz od chwili, gdy szaleństwo ogarnęło cały kraj. Tak jakby dopiero teraz dotarło do nich, co i kogo stracili. * * * Spali do południa, potem Maniak zarządził pobudkę. Był tym starym Maniakiem, jakiego nie widzieli już od dawna. Klął i sypał żartami, tak jak tylko on potrafił. Nawet Panek parę razy się uśmiechnął. Dosiedli motocykli i ruszyli przed siebie. Minęli opustoszały Jarocin i strawione przez pożar Leszno. Wszędzie, gdzie się zatrzymywali, towarzyszył im fetor rozkładających się ciał, więc postoje robili w miarę możliwości jak najkrótsze. Z ulgą stwierdzili nieobecność Amerykanów i Rosjan, a świrów spotykali w śladowych ilościach. Czuli się znacznie lepiej niż ostatnimi dniami, choć wciąż leżała na nich cieniem utrata dwójki najlepszych przyjaciół. Za Gostyniem, gdzieś mniej więcej w połowie drogi do Głogowa, zaczął siąpić deszcz. Krasny czul, jak nogi zaczynają mu przeszywać szpile zimna. To deszcz i wiatr sprawiły, że nawet skórzane spodnie nie stanowiły już ochrony przed ufratą ciepła. Krasny trochę zwolnił i zaczął sobie masować kolana. Jego przyjaciele pomknęli do przodu i zniknęli za zakrętem. Grubas usłyszał nagle terkot broni maszynowej. Coś ukłuło go w serce. Nagły zastrzyk adrenaliny sprawił, że zakręciło mu się w głowie. Przekręcił manetkę gazu i runął przed siebie. Minął zakręt i wyhamował, stawiając motocykl w poprzek drogi. Parę metrów od niego Panek, w poobdzieranym kombinezonie, bezskutecznie próbował podnieść swoją FJ-tę. W ich kierunku biegło kilku amerykańskich żołnierzy w maskach pegaz. Za nimi leżał motocykl Maniaka, a tuż koło niego sam Maniak i Mała. Krasny nie miał wątpliwości. Oboje byli martwi. Nad ciałami stała grupka żołnierzy. Gdy Krasny wypadł zza zakrętu, odwrócili swe bezduszne maski w jego stronę. Upiory!, pomyślał, a do Panka krzyknął: - Wskakuj!

Panek jak piskorz wśliznął się na tylne siodełko Shadowa. Krasny dodał gazu, stawiając motocykl na tylnym kole. Omal się nie wywrócili. Dookoła bzykały kule. Krasny pochylił się i pruł ile mocy było w silniku hondy. Skręcili gdzieś w polną drogę i mknęli, dalej i dalej. W końcu Krasny opamiętał się, mruknął do Panka, że musi odpocząć. Zajechali na jakieś wiejskie podwórko. Jak tylko Krasny się zatrzymał, Panek zsunął się z motocykla. - O, Boże! Panek! - Krasny starał się go podnieść. Gdy go chwycił za plecy, poczuł lepką krew. - Nie! Tylko nie to! Położył go na ziemi i przykrył kocem. Panek zakaszlał. Krasny musiał przekręcić mu głowę, by mógł wypluć krew. Ranny na chwilę odzyskał przytomność. - Wojciechu... - wyszeptał tylko i zaniósł się krwawym kaszlem. W kącikach jego ust pojawiła się różowa piana. - Piotrek, nie rób mi tego! - histeryzował Krasny. - Nie zostawiaj mnie samego! Słyszysz! Panek odszedł. Krasny siedział z jego głową na kolanach i płakał. Nic mu nie zostało. Nawet to, co kiedyś wyjaśniał Krasnal o przystosowaniu się do nowych zasad otaczającego świata, straciło sens. Są pewne granice wytrzymałości człowieka. Póki ma jakąś nadzieję związaną z przyszłością, będzie się starał przystosować, ale nie wtedy, gdy wszystko straci. Było mu obojętne czy pada deszcz, czy świeci słońce, czy jest jasno, czy ciemno. Wszystko jedno. Świat był mu obojętny nawet wtedy, gdy usłyszał, jak pod gospodarstwem zatrzymuje się samochód i ktoś coś krzyczy po angielsku. Obojętność. Jedyna słuszna reakcja. Chrzęst ciężkich butów na żwirze. Czyjeś kroki za plecami. Ktoś odbezpieczył broń. Krasny uśmiechnął się i pogłaskał zimne czoło Panka. Wszystko jedno. Huk wystrzału. Dziesiąty szczur odszedł. Wojciech Swidziniewski