prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 317
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 184

Salvatore Robert Anthony - Pięcioksiąg Cadderlyego 4 - Zdobyta Forteca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Salvatore Robert Anthony - Pięcioksiąg Cadderlyego 4 - Zdobyta Forteca.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Robert Anthony Salvatore Pięcioksiąg Cadderlyego
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 221 stron)

R. A. Salvatore Zdobyta Forteca (The Fallen Fortress) Pięcioksiąg Cadderly’ego Księga IV Tłumaczenie: Robert Lipski

Dla Nancy, za prawdziwą odwagę.

Prolog Aballister szedł wzdłuż ulicy Lakeview w Carradoonie. Czarny płaszcz, owinięty ciasno wokół chudego jak tyka ciała, ochraniał go przed lodowatymi podmuchami wiatru wiejącego od strony Jeziora Impresk. Był w Carradoonie zaledwie jeden dzień, ale już dowiedział się o szaleńczych wydarzeniach w Dragon’s Codpiece. Cadderly, jego porzucony syn, najwyraźniej zdołał umknąć oddziałowi asasynów, których Aballister wysłał na zgubę syna. Zachichotał na tę myśl, z jego spierzchniętych ust, zniszczonych wypowiadaniem szaleńczych zaklęć i ogniskowaniem fal energii, służących niszczycielskim celom, dobył się przeciągły świst. Cadderly uciekł? Aballister uśmiechnął się, rozbawiony tą myślą. Cadderly zrobił coś więcej. Wraz ze swymi przyjaciółmi zdołał zlikwidować cały kontyngent Nocnych Masek, ponad dwudziestu zawodowych zabójców, a także zabił Bogo Ratha, drugiego co do ważności, po Aballisterze, czarnoksiężnika z Zamczyska Trójcy. Lud Carradoonu opowiadał o wyczynach młodego kapłana z Biblioteki Naukowej. Szeptano również, że Cadderly może być ich nadzieją w tych mrocznych czasach. Czarnoksiężnik nie czuł ojcowskiej dumy z powodu wyczynów syna. Miał własne plany związane z tym regionem; misję podbicia go zlecił mu awatar złej bogini Talony. Wiosną ubiegłego roku zadanie to wydawało się łatwe; siły Zamczyska Trójcy liczyły wówczas ponad osiem tysięcy wojowników, czarowników oraz kapłanów Talony. I nagle Cadderly powstrzymał Barjina, potężnego kapłana, który odważył się wymierzyć cios w samo serce sił dobra tej krainy – Bibliotekę Naukową. Później poprowadził elfy z Shilmisty na zachód ku wielkiemu zwycięstwu nad goblinami i olbrzymami, zmuszając rozproszone grupy popleczników Zamczyska Trójcy do powrotu do mrocznych górskich jaskiń. Nawet Nocne Maski, prawdopodobnie najbardziej przerażająca grupa asasynów z centralnych rejonów Krain, nie zdołały powstrzymać Cadderly’ego. A teraz zima zbliżała się szybkimi krokami, spadł już pierwszy śnieg i inwazja Zamczyska Trójcy na Carradoon musiała zostać odłożona. Nadchodził zmierzch, kiedy Aballister skręcił na południe z Bulwaru Mostowego, mijając niskie drewniane budynki portowego miasta. Przeszedł przez otwartą bramę miejskiego cmentarza i rzucił proste zaklęcie, aby odnaleźć nieoznaczony grób Bogo Ratha. Odczekał, aż zapadnie noc, wyrysował w śniegu i błocie wokół mogiły kilka ochronnych run, po czym owinął się szczelniej płaszczem. Było straszliwie zimno. Kiedy zgasły światła miasta, a na ulicach zapanowała cisza, czarnoksiężnik zaczął wypowiadać inkantację, przywołanie skierowane do innego świata. Trwało to kilka minut, podczas których Aballister skierował swój umysł ku mrocznemu obszarowi pomiędzy światami,

czekając na spotkanie przywoływanego ducha w połowie drogi. Zakończył zaklęcie prostym wezwaniem – „Bogo Rath”. Wiatr zdawał się ogniskować wokół wychudzonego czarnoksiężnika, powodując wirowanie mgieł zawieszonych nad grobem. Nagle blade opary się rozstąpiły i przed Aballisterem pojawiło się widmo. Pomimo iż niematerialne, przypominało Bogo, takiego jakim czarnoksiężnik go pamiętał. Z prostymi, przetłuszczonymi włosami zaczesanymi na jedną stronę i oczami poruszającymi się pytająco, podejrzliwie, z boku na bok. Jednak pewna różnica w jego wyglądzie sprawiła, że nawet twardy Aballister skrzywił się z niesmakiem. Środek klatki piersiowej Bogo przecinała długa, głęboka, krwista rana. Choć było dość ciemno, Aballister zdołał zajrzeć w głąb ciała widma, poprzez jego żebra i płuca, i dostrzec fragment widmowego kręgosłupa. – Topór – wyjaśnił Bogo smutnym, wibrującym głosem. Przyłożył przezroczystą dłoń do rany i błysnął posępnym uśmiechem. – Chciałbyś dotknąć? Aballister setki razy miał do czynienia z prezentującymi rozmaite rany duchami i wiedział, że nawet gdyby chciał, nie zdołałby jej dotknąć, miał bowiem przed sobą jedynie widmo, ostatni obraz materialnego ciała Bogo. Duch nie mógł zrobić czarnoksiężnikowi krzywdy, nie mógł go nawet dotknąć, a dzięki mocy magicznego wezwania musiał udzielić mu prawdziwych odpowiedzi na co najmniej kilka pytań. Mimo to Aballister ponownie się skrzywił i ostrożnie cofnął o krok, przejęty wstrętem na myśl, że miałby włożyć dłoń w głąb tej odrażającej rany. – Cadderly i jego przyjaciele cię zabili – zaczął. – Tak – odrzekł Bogo, choć słowa Aballistera nie były pytaniem, lecz stwierdzeniem. Czarnoksiężnik w duchu skarcił siebie za nieostrożność i głupotę. Miał prawo zadać jedynie kilka pytań, zanim zaklęcie przestanie działać, a duch zostanie uwolniony. Upomniał się, że musi ostrożniej dobierać słowa, by jego stwierdzenia nie zostały wzięte za pytania. – Wiem o tym i słyszałem, że wyeliminowali oddział asasynów – oznajmił. Widmo jakby się uśmiechnęło, Aballister zaś nie był pewien, czy sprytna istota nie kusi go do utraty kolejnego pytania. Chciał kontynuować rozmową według obmyślonego uprzednio schematu, ale nie mógł oprzeć się pokusie. – Czy wszyscy... – zaczął wolno, usiłując określić najłatwiejszy sposób na poznanie losu oddziału zabójców, po czym roztropnie przerwał, stwierdziwszy, że musi być bardziej konkretny i zakończyć zwycięsko tę część rozmowy. – Którzy z asasynów jeszcze żyją? – Tylko jeden – odparł posłusznie Bogo. – Zdradziecki firbolg imieniem Vander. I znów pułapka nie do uniknięcia. – Zdradziecki? – powtórzył Aballister. – Czy Vander dołączył do naszych wrogów? – Tak... i tak. Niech to szlag! – rzucił w myślach Aballister. Komplikacje. Wyglądało na to, że jego syn

potrafił skutecznie wszystko zagmatwać. – Udali się do biblioteki? – spytał. – Tak. – Przyjdą do Zamczyska Trójcy? Duch zaczął się rozpływać, nie odpowiedział. Aballister zrozumiał, że popełnił błąd, zadając pytanie wymagające supozycji, pytanie, na które obecnie nie mógł uzyskać oczekiwanej odpowiedzi. – Nie pozwoliłem ci odejść! – zawołał, bezskutecznie usiłując zatrzymać bezczelną istotę. Wyciągnął ręce. Obie przeszły na wylot przez przezroczyste widmo, spróbował więc dosięgnąć myślami to, czego nie był w stanie uchwycić fizycznie. Stał samotnie na cmentarzu. Zrozumiał, że duch Bogo wróci, kiedy będzie znał konkretną odpowiedź na zadane pytanie. Ale kiedy to nastąpi? – zamyślił się. I jakie jeszcze nieszczęścia zdąży spowodować Cadderly ze swymi przyjaciółmi, zanim Aballister otrzyma informację potrzebną, by położyć kres działaniu uciążliwej grupki? – Ej, ty tam? – rozległ się okrzyk od strony bulwaru, a zaraz potem dał się słyszeć tupot stóp na kamiennym bruku. – Kto się szwenda o zmierzchu po cmentarzu? Stój i ani kroku dalej! Aballister prawie nie zauważył dwóch miejskich strażników, którzy wbiegli na cmentarz, wypatrzyli go i pędem ruszyli w jego stronę. Myślał o Bogo, martwym Barjinie, ongiś najpotężniejszym kleryku z Zamczyska Trójcy, i o Ragnorze, również już nieżyjącym, najpotężniejszym wojowniku Zamczyska. Co więcej, myślał też o Cadderlym, sprawcy wszystkich jego problemów. Strażnicy byli już przy Aballisterze, kiedy ten rozpoczął kolejne zaklęcie. Uniósł obie ręce w górę, podczas gdy tamci próbowali go pochwycić. Dźwięk ostatniej runy uaktywniającej zaklęcie sprawił, że obaj mężczyźni zostali wyrzuceni w powietrze i ciśnięci bezwładnie do tyłu, natomiast Aballister w mgnieniu oka przesłał swe materialne ciało do prywatnej komnaty w Zamczysku Trójcy. Oszołomieni żołnierze podnieśli się z wilgotnej ziemi, spojrzeli z niedowierzaniem jeden na drugiego i wybiegli za bramę cmentarza z głębokim przeświadczeniem, że najlepiej będzie nie wspominać nikomu o wydarzeniach, jakie rozegrały się w tym przerażającym, posępnym miejscu. * * * Cadderly siedział na płaskim dachu wysuniętego piętra Biblioteki Naukowej, patrząc, jak słońce rozpościera lśniące palce wzdłuż nizin na wschód od łańcucha gór. Inne palce rozciągały się w dół stromych szczytów, docierając aż do dachu, na którym siedział młody kapłan, i łączyły się z plamami słonecznego światła pokrywającymi połacie bujnych traw. Górskie strumienie

ożyły, migocząc srebrzyście, a jesienne liście o odcieniach brązu, żółci, czerwieni i jasnego oranżu zdawały się buchać płomieniami. Percival, biała wiewiórka, skakał wzdłuż rynny na dachu, kiedy nagle dostrzegł młodego kapłana, a Cadderly o mało nie wybuchnął śmiechem, widząc, z jaką gorliwością zwierzątko zapragnęło do niego dołączyć – wiedział, iż pragnienie to wypływało z wiecznie nienasyconego brzuszka Percivala. Sięgnął ręką do sakwy przy pasie, wyjął kilka orzechów i rzucił je przed wiewiórkę. Miał wrażenie, że wszystko jest zupełnie normalnie, tak samo jak zawsze. Percival hasał beztrosko wśród ulubionych orzeszków, a słońce pięło się coraz wyżej na nieboskłonie, pokonując chłód późnej jesieni, nawet tu, na tak wysoko położonym płaskowzgórzu Gór Śnieżnych. Cadderly potrafił jednak zajrzeć pod fasadę owego spokoju. Sytuacja była daleka od normalności. Tak dla niego, jak i dla całej Biblioteki Naukowej. Sporo wędrował. Był w Shilmiście i w Carradoonie, brał udział w bitwach, ucząc się z doświadczenia prawdy o bezwzględności świata, i zrozumiał, że kapłani z biblioteki, mężczyźni i kobiety, których przez całe życie podziwiał, nie byli wcale tak uczeni ani tak potężni, jak mu się wydawało. Jedno szczególne wrażenie zdominowało myśli Cadderly’ego, kiedy tak siedział na nasłonecznionym dachu – wydawało mu się, że coś bardzo złego działo się z zakonem Deneira i zakonem kapłanów Oghmy, drugiej co do wielkości sekty istniejącej w bibliotece. Czuł, że procedura stała się tu ważniejsza aniżeli konieczność, a kapłanów paraliżowały stosy bezużytecznych pergaminów, wówczas gdy konieczne było zdecydowane działanie. Cadderly wiedział, że gnijące korzenie sięgały coraz głębiej. Pomyślał o Bezimiennym, żałosnym trędowatym, którego spotkał w drodze powrotnej z Carradoonu. Bezimienny przybył do biblioteki szukając pomocy, ale okazało się, że kapłani tak Deneira, jak i Oghmy byli bardziej przejęci własnymi niepowodzeniami podczas prób leczenia niż skutkami trawiącej go bezlitosnej choroby. Tak – uznał Cadderly – w tej wspaniałej bibliotece działo się coś bardzo złego. Położył się na wznak na szarym, pokrytym drobnymi wgłębieniami dachu i leniwie rzucił kolejny orzeszek zajadającemu Percivalowi.

1 Bez poczucia winy Duch usłyszał zew płynący z oddali ponad szarawą pustką posępnego świata. Żałobne dźwięki nie niosły ze sobą konkretnych słów, a jednak upiór miał wrażenie, że wzywały go po imieniu – Duchu. To go przyzywało, ściągało na powrót z błota i cuchnących wyziewów jego wiecznego piekła. Duchu, powtórzyła melodia. Plugawe widmo spojrzało na otaczające go warczące, przykurczone cienie i potępione dusze. On również był mrocznym cieniem, cierpiącą istotą, ponoszącą karę za grzeszny, łajdacki żywot. A teraz coś go przywoływało, wyrywało z otchłani cierpienia dźwiękami znajomej melodii. Znajomej? Cienka nić – resztka świadomości dawnej istoty – napięła się, usiłując skojarzyć, czym jest ów zew, przypomnieć sobie poprzednie życie przed ową okrutną, pustą egzystencją. Duch pomyślał o promieniach słońca, cieniach i zabijaniu... Ghearufu! Zły Duch zrozumiał. Ghearufu, magiczny przedmiot, który towarzyszył mu przez tyle dziesięcioleci, przyzywał go i usiłował wydobyć z najgłębszej otchłani piekieł! * * * – Cadderly! Cadderly? – zawołał Vicero Belago, główny alchemik Biblioteki Naukowej, kiedy ujrzał młodego kapłana i Danicę wchodzących do jego pracowni na drugim piętrze wielkiego budynku. – Mój chłopcze, jak to dobrze, że do nas wróciłeś! Żylasty mężczyzna dosłownie paroma susami znalazł się przy drzwiach, zwinnie omijając stoły zastawione rozmaitymi zlewkami, fiolkami i wężownicami, z których kapał dziwny płyn, oraz stosami grubych ksiąg. Dopadł celu, gdy Cadderly przestąpił próg pracowni, oplatając młodego kapłana ramionami i klepiąc go mocno po plecach. Cadderly spojrzał bezradnie ponad ramionami Belago na Danicę, mniszka zaś mrugnęła doń filuternie i uśmiechnęła się, ukazując równe, białe zęby. – Słyszeliśmy, że miałeś na karku jakichś zabójców, mój chłopcze – wyjaśnił Belago, ponownie oddalając się od Cadderly’ego na odległość wyciągniętej ręki i przyglądając mu się, jakby spodziewał się ujrzeć sztylet asasyna wystający z pleców młodzieńca. – Obawiałem się, że już nigdy nie wrócisz. – Ścisnął mocno ramię Cadderly’ego, najwyraźniej zdumiony jego silną muskulaturą, która zmieniła się w tak krótkim czasie, odkąd młody kapłan opuścił bibliotekę. Niczym zatroskana ciotunia, przesunął dłonią po gęstej kasztanowej czuprynie młodzieńca, odgarniając z jego twarzy niesforne kosmyki. – Nic mi nie jest – odrzekł spokojnie Cadderly. – To domostwo Deneira, a ja jestem jego

uczniem. Czemu nie miałbym tu wrócić? Te pokorne słowa uspokoiły podekscytowanego alchemika, podobnie jak poważny wyraz szarych oczu Cadderly’ego. Już chciał coś odpowiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle i jedynie pokiwał głową. – O, i lady Danica – podjął po chwili. Delikatnie pogładził gęstwę jej truskawkowoblond włosów, uśmiechając się przy tym szczerze. Jednak uśmiech prawie natychmiast znikł z jego ust. Belago spuścił wzrok i posmutniał. – Słyszeliśmy o Przełożonym na Księgach Averym – rzekł półgłosem, kiwając głową z wyrazem smutnego zamyślenia. Na wspomnienie korpulentnego Avery’ego Schella, który zastępował mu ojca, Cadderly poczuł pod sercem bolesne ukłucie. Chciał wyjaśnić nieszczęsnemu Belago, że duch Avery’ego żył teraz z ich bogiem. Od czego miałby jednak zacząć? Belago nie zrozumiałby – nikt, kto nie wkroczył do świata duchów i nie doświadczył boskiego, chwalebnego uniesienia, nie zdołałby tego pojąć. W tej sytuacji każde użyte przez Cadderly’ego słowo byłoby jedynie nędzną namiastką prawdy, typowym pocieszeniem, które zwykle mówi się i słyszy w podobnych przypadkach, kompletnie pozbawionym wewnętrznego przekonania. – Powiedziano mi, że chciałeś ze mną mówić? – rzekł Cadderly głośniejszym tonem, zmieniając temat i nadając temu stwierdzeniu rangę pytania. – Tak – odparł półgłosem Belago. Przestał wreszcie kiwać głową, a jego oczy rozszerzyły się, gdy zajrzał w głąb przepełnionych spokojem szarych oczu młodzieńca. – O, tak! – zawołał, jakby dopiero teraz sobie o tym przypomniał. – Chciałem, naturalnie, że chciałem! Wyraźnie zbity z tropu, kilkoma susami dotarł do niewielkiej szufladki. Przez chwilę gmerał przy ogromnym pęku kluczy, mamrocząc coś pod nosem. – Stałeś się bohaterem – stwierdziła Danica, przyglądając się nieporadnym poczynaniom alchemika. Cadderly nie mógł zaprzeczyć tej opinii. Vicero Belago nigdy dotąd nie przejawiał podobnej radości na jego widok, bo zawsze był wymagającym klientem i często stawiał Belago zadania wykraczające znacznie poza jego i tak już niepoślednie zdolności. Jedno z jego ryzykownych zleceń doprowadziło nawet któregoś razu do całkowitego zniszczenia pracowni alchemika. Od tego czasu upłynęło jednak dużo wody – było to jeszcze przed wielką bitwą w Shilmiście i wypadkami w Carradoonie, mieście na wschodzie, leżącym nad brzegami Jeziora Impresk. Zanim Cadderly stał się bohaterem. Bohater. Cóż za ironia – pomyślał młody kapłan. W Carradoonie nie zrobił więcej aniżeli Danica czy któryś z braci Bouldershoulderów, Ivan albo Pikel. A na dodatek, w przeciwieństwie do swych zahartowanych w boju przyjaciół, jeszcze w Shilmiście uciekł z pola walki, gdyż nie był w stanie znieść upiornego, bitewnego koszmaru.

Ponownie przeniósł wzrok na Danicę – spojrzenie jej brązowych oczu starało się go pocieszyć jak tylko mogło. Jakże była piękna – sylwetkę miała smukłą i zgrabną jak młodziutka sarna, gęste włosy opadały jej miękko na ramiona. Piękna i nieokiełznana – stwierdził, bo wewnętrzna moc wyraźnie przebijała z jej lekko skośnych ciemnych oczu. I znów pojawił się przed nimi Belago. Wydawał się zdenerwowany, obie ręce trzymał za plecami. – Zostawiłeś to tutaj, kiedy wróciłeś z puszczy elfów – wyjaśnił, wyciągając lewą rękę. Trzymał w niej skórzany pas z szeroką, płytką kaburą z jednej strony, w której tkwiła krótka ręczna kusza. – Nie miałem pojęcia, że mogę jej potrzebować w spokojnym Carradoonie – odrzekł Cadderly, biorąc pas i bez wahania zapinając go wokół bioder. Danica ze zdziwieniem przyglądała się młodemu kapłanowi. Kusza stała się dla Cadderly’ego symbolem przemocy i przedmiotem, ze względu na ową przemoc, budzącym w nim odrazę. Wiedzieli o tym wszyscy, którzy go znali. Widząc, że przypasuje znienawidzony oręż z niesamowitą łatwością, wręcz ostentacyjnie, Danica poczuła pod sercem niepokojące ukłucie. Cadderly zauważył w jej spojrzeniu zakłopotanie. Zmusił się, by to zaakceptować, bo jak przypuszczał, w najbliższym czasie obróci w perzynę większość poglądów na swój temat. Zdołał bowiem ujrzeć niebezpieczeństwa grożące Bibliotece Naukowej w taki sposób, w jaki nikt inny ich nie postrzegał. – Zauważyłem, że prawie wyczerpałeś swój zapas bełtów – wykrztusił Belago – znaczy... bo ja chciałem powiedzieć, że... tę partię zrobiłem dla ciebie za darmo. – Wyciągnął do przodu drugą rękę, w której trzymał bandolier uzupełniony specjalnie wykonanymi bełtami do niewielkiej kuszy. – Pomyślałem, że jestem ci to winien... Wszyscy jesteśmy ci to winni, Cadderly. Słysząc to absurdalne stwierdzenie, młodzieniec o mało nie wybuchnął śmiechem, ale zdołał się pohamować i z szacunkiem przyjął od alchemika cenny podarunek, dziękując mu głębokim i pełnym powagi skinieniem głowy. Bełty były rzeczywiście niezwykłe: pośrodku wydrążone, w otworze zaś znajdowała się specjalna fiolka, którą Belago napełnił wybuchowym olejem gromów. – Dziękuję ci za podarunek – rzekł. – Bądź pewien, że dopomogłeś sprawie biblioteki w naszych wciąż trwających zmaganiach ze złym Zamczyskiem Trójcy. Słowa te mile połechtały Belago. Ponownie pokiwał głową i gorąco uścisnął dłoń Cadderly’ego. Wciąż jeszcze stał w tym samym miejscu, uśmiechając się od ucha do ucha, gdy Cadderly i Danica wyszli już na korytarz. Cadderly wyczuwał stały niepokój dziewczyny i widział rozczarowanie malujące się na jej

twarzy. Mrużąc powieki, zdecydował się zagrać w otwarte karty. – Wyzbyłem się wyrzutów sumienia, nie ma bowiem we mnie miejsca na poczucie winy. – To było wszystko, co mógł w tej sytuacji powiedzieć. – Nie teraz, gdy zostało mi jeszcze tyle do zrobienia. Ale nie zapomniałem Barjina ani tego fatalnego dnia w katakumbach. Danica odwróciła wzrok, spoglądając w głąb korytarza, i wsunęła mu rękę pod ramię, okazując zaufanie. Kolejna postać, kształtna i bez wątpienia kobieca, pojawiła się w korytarzu, gdy Cadderly i Danica szli w kierunku jej pokoju w południowej części kompleksu. Czując zapach wonnych egzotycznych perfum, Danica mocniej ścisnęła ramię Cadderly’ego. – Bądź pozdrowiony, przystojny Cadderly – zamruczała piękna kapłanka, odziana w karmazynową szatę. – Nie wyobrażasz sobie, jak się cieszę, że wróciłeś. Uścisk Daniki niemal przerwał dopływ krwi do dłoni Cadderly’ego; poczuł mrowienie w plecach. Wiedział, że się czerwieni – jego twarz przybrała barwę purpury, jak głęboko rozcięta, zmysłowa suknia kapłanki Histry. Nagle uświadomił sobie, że była to prawdopodobnie najskromniejsza z sukien, w jakiej kiedykolwiek miał okazję widzieć lubieżną kapłankę bogini miłości, Sune, ale większość innych ludzi raczej nie uznałaby tego stroju za skromny. Z przodu widniał głęboki dekolt w kształcie litery V, tak głęboki, że gdyby Cadderly stanął na palcach, mógłby zobaczyć pępek kapłanki, a choć suknia była długa, miała z przodu głębokie rozcięcie, które, gdy kobieta przyjęła typową dla siebie kuszącą pozę, ukazywało jej smukłą, zgrabną nogę. Histra nie wydawała się niezadowolona, na widok skrzywionej miny Cadderly’ego i zaciśniętych gniewnie warg Daniki. Ugięła nogę w kolanie i lejące fałdy sukni rozsunęły się miękko na boki, odsłaniając piękne, kształtne udo. Cadderly głośno przełknął ślinę i zdał sobie sprawę, iż wpatruje się zbyt intensywnie w obnażoną nogę Histry, dopiero gdy małe paznokcie Daniki wyorały głębokie bruzdy w jego ramieniu. – Odwiedź mnie, młody Cadderly – zamruczała Histra. Spojrzała lekceważąco na kobietę przywierającą do boku Cadderly’ego. – Naturalnie, kiedy nie będziesz trzymany na tak krótkiej smyczy. – Wolnym, lubieżnym krokiem weszła do pokoju, a miękki trzask zamykanych drzwi utonął w mlaśnięciu gwałtownie przełykanej przez Cadderly’ego śliny. – Ja... – bąknął, spoglądając wreszcie Danice prosto w oczy. Odpowiedziała uśmiechem. Ruszyli dalej. – Nie obrażaj się – powiedziała protekcjonalnym tonem. – Rozumiem związek łączący ciebie i kapłankę Sune. Szczerze mówiąc, jest raczej żałosna. Cadderly z zakłopotaniem spojrzał na Danicę. Jeżeli mówiła prawdę, to co miały znaczyć wąskie strużki krwi, które zaczęły spływać po jego muskularnym ramieniu? – Oczywiście, że nie jestem zazdrosna o Histrę – ciągnęła Danica. – Ufam ci z całego serca.

– Tuż przed swoim pokojem zatrzymała się i spojrzała z ukosa na Cadderly’ego, jedną ręką gładząc go lekko po twarzy, a drugą obejmując go mocno w pasie. – Ufam ci, a poza tym – dodała zajadle gwałtowniejszym tonem, wchodząc do pokoju – gdyby kiedyś zachciało ci się chwileczki zapomnienia z tą tępą, wymalowaną górą dygoczącego mięcha, przemodelowałabym jej facjatę tak, że musiałaby szukać nosa gdzieś w okolicy ucha. To rzekłszy, zniknęła w swoim pokoju, aby przynieść księgę z notatkami, które sporządzała wspólnie z Cadderlym na zbliżające się spotkanie z dziekanem Thobicusem. Młody kapłan pozostał na korytarzu, zastanawiając się nad pogróżką i w głębi duszy śmiejąc się z jej potencjalnej realności. Danica była o dobrą stopę niższa od niego i o sto funtów lżejsza. Poruszała się z gracją tancerki, a walczyła jak pokąsany przez pszczoły niedźwiedź. Nie przejmował się jednak jej groźbami. Histra przez całe życie ćwiczyła się w sztuce uwodzenia i nie kryła się ze swymi praktykami w stosunku do Cadderly’ego. Tyle tylko, że jej wysiłki były z góry skazane na przegraną: żadna inna kobieta nie była w stanie przerwać więzi łączącej Cadderly’ego z Danica. * * * Poczerniała, zwęglona ręka wysunęła się ze świeżo przekopanej ziemi, rozpaczliwie chwytając grunt. Druga ręka, podobnie zwęglona, złamana i zgięta pod groteskowym kątem pomiędzy nadgarstkiem a łokciem, podążyła jej śladem, wbijając się w błoto i rozrywając naturalne okowy pętające plugawe ciało. Wreszcie istota zdołała wygrzebać się na tyle, by unieść bezwłosą głowę ponad krawędź płytkiego grobu i ponownie omieść spojrzeniem świat żywych. Poczerniała głowa obróciła się na szyi, która była teraz już tylko suchą pofałdowaną skórą, przylegającą ciasno do kości, rozglądając się naokoło. Przez krótką chwilę istota zastanawiała się, co się właściwie wydarzyło. Jak to się stało, że została pochowana? Niedaleko od tego miejsca, u podnóża niewielkiego pagórka, dostrzegła poświatę płynącą z lamp zapalonych wewnątrz chaty na małej farmie. Obok chaty stał drugi budynek, obora. Obora! Drobny strzęp świadomości należącej niegdyś do człowieka znanego jako Duch zawierał wspomnienie tej obory. Duch ujrzał, jak to ciało zostało spalone właśnie w tej oborze przez nikczemnego Cadderly’ego! Zaczerpnął odrobinę powietrza – czynności tej w odniesieniu do nieumarłego nie można było nazwać oddychaniem – i wydostał resztę swego skurczonego, sczerniałego ciała z jamy. W jego świadomości wciąż rozbrzmiewały nuty owej odległej, acz dziwnie znajomej melodii.

Duch niezdarnie i sztywno poczłapał w stronę obory, a z każdym kolejnym krokiem odzywały się w nim coraz to nowsze wspomnienia tamtego feralnego, strasznego dnia. Wykorzystał Ghearufu, posiadające potężną moc artefaktu, aby zamienić się na ciała z firbolgiem Vanderem, który był bezwolną ofiarą jego wyobraźni. Dysponując ciałem i siłą olbrzyma, pogruchotał następnie własne ciało i cisnął je na drugi koniec obory. A wtedy Cadderly je spalił. Upiór spojrzał na swoje obciągnięte pofałdowaną, spękaną skórą kończyny i wystające żebra – pustą skorupę, która jakimś cudem nadal żyła. Cadderly spalił jego ciało. Jego ciało! Plugawą istotę trawiła niepohamowana, ślepa nienawiść. Duch chciał zabić Cadderly’ego, zabić każdego, kto był bliski sercu młodego kapłana. Miał ochotę zabić kogokolwiek. Dotarł do obory. Myśli o Cadderlym rozpłynęły się, zastąpione przez niezogniskowany gniew. Drzwi znajdowały się po drugiej stronie, ale pojął, że obecnie wcale nie musi z nich korzystać i że zmienił się do tego stopnia, iż zwyczajne deski nie mogą go zatrzymać. Skurczone ciało zafalowało, stało się niematerialne i Duch śmiało przeszedł przez ścianę. Zanim jeszcze powrócił do świata materialnego, usłyszał rżenie konia i ujrzał nieszczęsne zwierzę, wyraźnie spłoszone, z sierścią zroszoną potem. Widok ten natchnął go radością – fale nowej rozkoszy przepełniły go, gdy poczuł woń strachu bijącą od zwierzęcia. Spokojnym krokiem podszedł do wierzchowca; głodny język wysunął się z jego ust. Po obu stronach skóra na języku była zwęglona, a spiczasty koniec sięgał teraz sporo poniżej poczerniałej brody. Rumak nawet nie zarżał, zbyt przerażony, by się poruszyć czy choćby zaczerpnąć oddechu. Z głośnym westchnieniem Duch przyłożył lodowate dłonie po obu stronach pyska zwierzęcia. Wierzchowiec padł martwy. Nieumarły zasyczał z rozkoszy, ale choć zadowolony z dokonanego zabójstwa, nie był nim bynajmniej nasycony. Pragnął czegoś więcej niżeli śmierci zwykłego zwierzęcia. Przemaszerował przez oborę i ponownie przeniknął przez ścianę, wchodząc w krąg światła płynący z wnętrza chaty. W jednym z pokoi widać było poruszającą się sylwetkę. Duch dotarł do frontowych drzwi niezdecydowany, czy ma przejść przez drewno, wyrwać drzwi z zawiasów, czy po prostu zapukać i pozwolić, by owca sama wpuściła wilka do środka. Kwestia ta została jednak rozwiązana niezależnie od woli monstrum, kiedy odwróciło wzrok od drzwi i w niewielkiej szybie po raz pierwszy ujrzało swoje odbicie. Z pustych oczodołów biła czerwona poświata. Duch nie miał już nosa – w jego miejscu ziała teraz czarna dziura okolona postrzępionymi fragmentami zwęglonej skóry. Na widok tego upiornego odbicia drobna cząstka świadomości Ducha, w której zawierały się wspomnienia z jego życia i życia jako takiego, wpadła w panikę. Dźwięk nieludzkiego skowytu spłoszył wszystkie zwierzęta na farmie i zburzył spokój cichej jesiennej nocy skuteczniej niż

jakakolwiek burza. Wewnątrz domu tuż za drzwiami rozległo się szuranie, ale rozjuszony potwór już tego nie usłyszał. Z siłą przekraczającą możliwości każdego śmiertelnika wbił kościste dłonie w sam środek drzwi i szarpnął nimi na boki, rozłupując i rozdzierając drewno jak cienki pergamin. Stał przed nim mężczyzna w mundurze carradoońskiego strażnika miejskiego; na jego twarzy malowało się przerażenie, otwarte usta zastygły w niemym krzyku, a oczy zdawały się wypadać z orbit. Duch wpadł do wnętrza chaty i rzucił się na swoją ofiarę. Pod wpływem upiornego dotknięcia skóra mężczyzny zaczęła się starzeć, włosy z kruczoczarnych stały się siwe i poczęły wypadać całym garściami. W końcu mężczyzna odzyskał głos i zawył, a potem zaskowyczał przeciągle, bezradnie wymachując rękami. Duch zamachnął się, mierząc w gardło strażnika, i w chwilę potem jego wrzask zamienił się w bulgot zalewanych krwią płuc. Stwór usłyszał szuranie stóp i uniósł wzrok znad swej ofiary, by ujrzeć drugiego mężczyznę stojącego nieco głębiej wewnątrz chaty, w drzwiach niewielkiej kuchni. – O bogowie – wyszeptał mężczyzna i jednym susem ponownie znikł wewnątrz pomieszczenia, zatrzaskując za sobą drzwi. Duch jedną ręką uniósł trupa i wyrzucił go przez roztrzaskane drzwi na podwórze. Przepłynął przez hol, rozkoszując się nową zbrodnią. Ale wciąż odczuwał niedosyt. Jego ciało znów zafalowało. Przeszedłszy przez pomieszczenie, pokonał kolejne drzwi. Drugi mężczyzna, również strażnik, stanął przed morderczym widmem i jak opętany zaczął wymachiwać szablą, usiłując rozsiekać monstrum na kawałki. Broń jednak nie czyniła Duchowi najmniejszej szkody, przechodząc przez bezcielesną, eteryczną mgiełkę, w którą się zmienił. Mężczyzna usiłował uciec, lecz Duch stale był przy nim, przepływając przez przedmioty, o które potykał się strażnik, i przenikając przez ściany tylko po to, by zastąpić przerażonej ofierze drogę, gdy ta zatrzaskiwała za sobą kolejne drzwi. Ta koszmarna zabawa ciągnęła się w nieskończoność, aż wreszcie bezradny mężczyzna wydostał się z chaty i potykając się na stopniach werandy, wypuścił trzymaną w ręku szablę. Podniósł się niezdarnie i co sił w nogach pognał w mrok nocy, zawodząc przez cały czas jak oszalały. Duch mógł w każdej chwili powrócić do materialnej postaci i rozerwać mężczyznę na strzępy, ale nie wiedzieć czemu czuł, że to wrażenie, woń przerażenia jest dlań jeszcze przyjemniejsza niżeli samo zabijanie. Dzięki niemu czuł się silniejszy, jak gdyby w jakiś sposób karmił się emocjami i wrzaskami przerażonego mężczyzny. Teraz jednak było po wszystkim, mężczyzna zniknął w oddali, a drugi nie żył, w konsekwencji więc nie mógł przysporzyć mu ani odrobiny rozrywki.

Duch ponownie zawył, gdy drobna cząstka świadomości, jaką jeszcze zachował, zaczęła zastanawiać się nad tym, czym się stał, a raczej czym stworzył go ten nikczemny młody kapłan, Cadderly. Duch nie pamiętał zbyt wiele ze swego poprzedniego życia – wiedział tylko, że należał do najwyżej opłacanych zabójców w krainach żywych; był zawodowym mordercą, artystą w dziedzinie zbrodni. A teraz stał się nieumarłym, duchem, upiorem, widmem, ożywioną skorupą pełną złej energii. Po ponad stu latach posiadania Ghearufu Duch traktował cielesne powłoki w diametralnie różny sposób niż pozostali ludzie. Wielokrotnie wykorzystywał moce magicznego urządzenia, by dokonać zamiany ciał, zabić swoją poprzednią powłokę i zawładnąć nową. Teraz jakimś sposobem jego dusza, lub przynajmniej jakaś jej cząstka, ponownie wróciła do świata żyjących. Duch dziwnym zrządzeniem losu zmartwychwstał. Ale jak to się stało? Duch nie w pełni przypominał sobie, dokąd trafił po śmierci – ale miał mgliste przeczucie, że nie było to szczególnie przyjemne miejsce. W jego myślach pojawiła się wizja otaczających go warczących, groźnych cieni i czarnych, zakrzywionych szponów, tnących ze świstem powietrze. Co nakazało mu wstać z grobu, jaka siła zmusiła jego duszę do powrotu do krainy żyjących? Przebiegł wzrokiem po palcach rąk i stóp w poszukiwaniu regeneracyjnego pierścienia, który nosił niegdyś Duch. Jednak jak przez mgłę przypominał sobie, że pierścień ów odebrał mu Cadderly. Upiór poczuł zew wiatru, bezgłośny, lecz ponaglający. I znajomy. Zwrócił pałające czerwonym blaskiem oczy w górę, ku odległym szczytom, i ponownie usłyszał wołanie. Ghearufu! Morderczy upiór zrozumiał, przypominając sobie, iż słyszał tę melodię nawet w otchłani mrocznego potępienia. Ghearufu go przyzywało. Dzięki mocy tego magicznego urządzenia Duch ponownie mógł stąpać po ziemi. Póki co, nie potrafił ocenić sytuacji. Był zbyt skonfudowany, poruszony i zakłopotany. Ponownie spojrzał na swe zwęglone ręce i pokryty spękaną skórą tors, zastanawiając się, czy nie zaszkodzi mu światło dzienne. Jaka przyszłość czekała Ducha w tym stanie? Jakie nadzieje mógł jeszcze żywić w sobie nieumarły? Bezgłośne wezwanie rozległo się ponownie. Ghearufu! Urządzenie chciało powrócić do Ducha. Poprzez jego moc dusza nieumarłego z całą pewnością zdoła pozyskać dla siebie jakąś nową powłokę – żyjącą powłokę. W Carradoonie, niedaleko od zabudowań farmy, przerażony strażnik potykając się, dopadł

niezdarnie do zamkniętej bramy, wrzeszcząc o duchach i opłakując rzewnymi łzami zamordowanego towarzysza. Jeśli wartownicy przy bramie mieli jakiekolwiek wątpliwości, co do szczerości jego słów, wystarczył jeden rzut oka na jego twarz, oblicze nie trzydziestolatka, lecz sędziwego starca, aby mu uwierzyli. W niecałe pół godziny później z Carradoonu w kierunku farmy wyruszył spory oddział zbrojnych, którzy mieli rozprawić się z morderczym widmem. Towarzyszyli im kapłani Ilmatera. Zanim jednak dotarli na miejsce, Duch zniknął. To stąpając po ziemi, to pławiąc się w powietrzu, podążył w ślad za wołaniem Ghearufu, jego jedyną nadzieją oswobodzenia. Przemarszowi upiora towarzyszyły jedynie odgłosy nocnych zwierząt – beczenie przerażonej owcy i trwożliwe pohukiwania sowy.

2 Przekroczyć granicę Świt minął już dawno, ale w pokoju, do którego wszedł Cadderly, nadal było ciemno – zasłony w oknach pozostawały zaciągnięte. Młody kapłan podszedł bezszelestnie do łóżka i ukląkł, nie chcąc wyrywać Przełożonej na Księgach Pertelopy ze snu. Jeżeli Przełożony na Księgach Avery był dla Cadderly’ego przybranym ojcem, to roztropna Pertelopa musiała być jego matką. Teraz, posiadłszy całkiem nową umiejętność zagłębiania się w harmonijną pieśń Deneira, Cadderly poczuł, że potrzebował Pertelopy bardziej niż kiedykolwiek. Ona bowiem również słyszała tajemnicze dźwięki niecichnącej nigdy pieśni, ona również wykroczyła poza tradycyjne granice klerykalnego zakonu. Gdyby Pertelopa znalazła się u boku Cadderly’ego podczas jego rozmowy z Thobicusem, z pewnością by go poparła i dziekan byłby zmuszony przyjąć prawdę o mocy młodzieńca. Pertelopy z nim jednak nie było. Leżała w łóżku, trawiona śmiertelną chorobą, uwięziona w mocy zaklęcia, nad którym już nie panowała. Jej ciało uległo nieodwracalnej przemianie i przypominało teraz skrzyżowanie miękkiej, gładkiej ludzkiej skóry pokrytej ostrymi ząbkami szorstkiej skóry rekina, a co za tym idzie, obecnie ani woda, ani powietrze nie były w stanie zaspokoić fizycznych potrzeb Przełożonej. Cadderly pogładził japo włosach, w których widniało więcej pasemek siwizny, niż sobie przypominał – jak gdyby Pertelopa mocno się zestarzała. Zdziwił się nieco, gdy otworzyła oczy, w których wciąż dostrzec można było dawny, przenikliwy błysk, i uśmiechnęła się do niego. Z największym wysiłkiem odpowiedział jej spojrzeniem. – Musisz odzyskać siły – wyszeptał. – Potrzebuję cię. Pertelopa ponownie się uśmiechnęła i wolno przymknęła powieki. Cadderly westchnął z rezygnacją. Zaczął odwracać się od łóżka, nie chcąc nadwerężać wątłych sił Pertelopy, gdy Przełożona niespodziewanie odezwała się do niego. – Jak ci poszło spotkanie z dziekanem Thobicusem? Cadderly odwrócił się zaskoczony siłą jej głosu, a jeszcze bardziej zdumiony faktem, iż wiedziała o jego spotkaniu z dziekanem. Od wielu dni nie wychodziła z pokoju, a on podczas żadnej ze swych wizyt nawet słowem nie wspomniał o zbliżającym się spotkaniu. Powinien był się domyślić, że będzie o tym wiedziała. Zastanawiając się nad tym, skarcił się w duchu, że przecież ona również słyszała pieśń Deneira. Ona i Cadderly zostali połączeni nadprzyrodzoną mocą, której inni kapłani nie byli w stanie zrozumieć, złączeni wspólnotą kąpieli w falach rzeki, którą była pieśń ich boga. – Nie najlepiej – odrzekł.

– Dziekan Thobicus nie rozumie – stwierdziła Pertelopa, a Cadderly domyślił się, że musiała przecierpieć wiele podobnych spotkań z Thobicusem i innymi kapłanami niepojmującymi natury jej szczególnej więzi z Deneirem. – Zakwestionował moje pełnomocnictwo w sprawie napiętnowania Kierkana Rufo. Powiedział, że nie wolno mi było tego uczynić – wyjaśnił młodzieniec. – I rozkazał, bym przekazał Ghearufu... Urwał, zastanawiając się, jak można w kilku słowach opisać niebezpieczne urządzenie. Pertelopa jednak ścisnęła mocno jego dłoń i uśmiechnęła się, a on zdał sobie sprawę, że zrozumiała. – Dziekan Thobicus polecił mi przekazać je bibliotecznemu nadzorcy. – A ty, rzecz jasna, jesteś temu przeciwny? – Boję się tego – przyznał Cadderly. – Ten artefakt posiada własną wolę, nieomal żyjącą moc, która jest w stanie zawładnąć każdym, kto się nim posługuje. Ja również musiałem stawiać opór kuszącej mocy Ghearufu, odkąd zdjąłem ów artefakt ze spalonych zwłok asasyna. – To brzmi dość arogancko, młody kapłanie – przerwała mu Pertelopa, kładąc nacisk na słowo „młody”. Cadderly zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Być może jego odczucia dało się określić mianem aroganckich, ale mimo to wierzył, że ma rację. Potrafił kontrolować moc Ghearufu, a w każdym razie panował nad nią do tej pory. Wiedział, że obecnie dysponuje nowymi niezwykłymi umiejętnościami, które były darem Deneira, a których za wyjątkiem Pertelopy nie posiadali inni kapłani z jego zakonu. – To dobrze – powiedziała Pertelopa, odpowiadając na własne oskarżenie. Cadderly spojrzał na nią ze zdziwieniem, niezupełnie pojmując, do czego prowadziło jej rozumowanie. – Deneir cię wezwał – wyjaśniła. – Musisz wierzyć w ten zew. Kiedy po raz pierwszy poczułeś rodzące się w tobie moce, obawiałeś się ich i nie rozumiałeś. Dopiero kiedy zacząłeś w nie wierzyć, poznałeś możliwość ich wykorzystania i wiążące się z nimi ograniczenia. Podobnie musi być z twoim instynktem i emocjami, odczuciami wzmocnionymi przez pieśń rozbrzmiewającą nieprzerwanie w twoim umyśle. Wierzysz, że właściwie postępujesz z Ghearufu? – Wierzę – odrzekł stanowczo Cadderly, nie bacząc na arogancki ton swego głosu. – I wiem. – I w kwestii napiętnowania Rufo? Cadderly zamyślił się nad tym pytaniem, sprawa Rufo wiązała się bowiem z większą ilością edyktów dotyczących procedury postępowania w tego typu sytuacjach, którą przecież dość jawnie ominął. – Uczyniłem to, co nakazywała etyka Deneira – stwierdził. – Jednak Thobicus wątpi, że

miałem prawo piętnowania Rufo. – Patrzy na to ze swojej perspektywy, podczas gdy moc dziekana w podobnych sytuacjach bierze się z innego źródła. – Z utworzonej hierarchii – dodał Cadderly. – Hierarchii, która pozostaje ślepa na prawdę Deneira – zachichotał, a w dźwięku tym mimowolnie zabrzmiała drwina. – Hierarchia ta będzie ograniczać nasze poczynania, dopóki krwawa cena wojny z Zamczyskiem Trójcy nie wzrośnie dziesięcio-, a może nawet stukrotnie. – Rzeczywiście tak będzie? Było to proste pytanie, zadane bez ogródek przez kapłankę, która nie miała nawet dość siły, by podnieść się na łóżku. W rozumieniu Cadderly’ego jednak sens tego pytania nabrał bardziej złożonego charakteru, dając do zrozumienia, że jedyną możliwą odpowiedzią był on sam i jego poczynania w przyszłości. Czuł w głębi serca, że Pertelopa wezwała go, by zapobiegł własnej przepowiedni, prosiła, by uzurpował dla siebie najwyższą pozycję w hierarchii zakonu Deneira i położył wreszcie kres zagrożeniu ze strony Zamczyska Trójcy. Jej nieśmiały uśmieszek potwierdził te przypuszczenia. – Czy ty kiedykolwiek odważyłaś się sprzeciwić woli dziekana i zakwestionować jego pozycję w zakonie? – spytał ostro Cadderly. – Nigdy nie byłam w równie rozpaczliwej sytuacji – odparła. Jej głos nagle osłabł, jakby wyczerpała odkładaną na tę chwilę rezerwę sił. – Powiedziałam ci, kiedy po raz pierwszy odkryłeś w sobie dar – ciągnęła, przerywając co chwilę dla zaczerpnięcia oddechu – że będziesz musiał sprostać licznym wymaganiom i twoja odwaga wielokrotnie zostanie wystawiona na próbę. – Cadderly? – dobiegło nagle od strony drzwi, a Cadderly, oglądając się przez ramię, ujrzał Danicę. Miała posępną minę. Za jej plecami stała piękna Shayleigh, wojowniczka elfów z Shilmisty; jej złote włosy lśniły, a fiołkowe oczy błyszczały niczym jutrzenka. Nie przywitała się z Cadderlym, mimo iż nie widziała go od wielu tygodni, wyrażając tym samym szacunek dla powagi jego spotkania. – Dziekan Thobicus cię szuka – wyjaśniła półgłosem wyraźnie zaniepokojona Danica. – Nie oddałeś Ghearufu... – zawiesiła głos, podczas gdy Cadderly spojrzał w stronę łóżka i Pertelopy, na jej twarz bardzo starą i bardzo zmęczoną. – Odwagi – wyszeptała Pertelopa i w chwilę później, gdy Cadderly patrzył na nią przepełniony głębokim zrozumieniem, spokojnie i cicho umarła. * * * Cadderly nie zapukał ani nie zaczekał na pozwolenie, by wejść do gabinetu dziekana

Thobicusa. Chudy jak szczapa mężczyzna siedział w swoim fotelu, wyglądając przez okno. Młody kapłan wiedział, że dziekan otrzymał właśnie informację o śmierci Przełożonej Pertelopy. – Czy postąpiłeś tak, jak ci kazałem? – zapytał Thobicus, gdy zauważył przybyłego. Młodzieniec podszedł do jego biurka. – Tak. – To dobrze – odparł Thobicus i jego gniew przygasł, zastąpiony smutkiem z powodu odejścia Pertelopy. – Poprosiłem Danicę i Shayleigh, aby zaczekały przy frontowej bramie, podczas gdy krasnoludy i Vander zajmą się przygotowaniem dla nas prowiantu na drogę – oznajmił Cadderly, a mówiąc te słowa, założył swój niebieski, szerokoskrzydły kapelusz. – Do Shilmisty? – spytał niepewnie Thobicus, obawiając się odpowiedzi. Jedna z jego propozycji złożonych Cadderly’emu brzmiała, aby wybrał się on jako emisariusz do króla elfów Elberetha, ale dziekan w głębi duszy domyślał się, co w rzeczywistości zamierza młody kapłan. – Nie – padła krótka odpowiedź. Thobicus siedział sztywno na krześle, a na jego ogorzałym, wychudzonym obliczu malowała się konsternacja. Dopiero teraz zauważył, że Cadderly zaopatrzył się w kuszę, a pierś przecina mu bandolier z wybuchowymi bełtami. Przy szerokim pasie zwieszała się druga z jego niekonwencjonalnych broni – wirujące dyski, tuż obok zaś sterczała tulejka, którą Cadderly zaprojektował tak, by wysyłała skupiony promień światła. Thobicus zastanawiał się przez chwilę. Nie podobało mu się to, co zobaczył. – Przekazałeś Ghearufu bibliotecznemu nadzorcy? – rzucił ostro. – Nie. Thobicus zadrżał z narastającej wściekłości. Próbował coś powiedzieć, zamiast tego jednak oblizywał na przemian to górną, to znów dolną wargę. – Powiedziałeś, że zrobiłeś tak, jak ci kazałem! – wybuchnął w końcu i był to pierwszy wybuch wściekłości tego z natury spokojnego mężczyzny, jaki miał okazję oglądać Cadderly. – Postąpiłem tak, jak nakazywał mi Deneir – wyjaśnił Cadderly. – Ty arogancki... bluźnierczy... – wykrztusił dziekan, a gdy wstał od stołu, jego twarz przybrała barwę purpury. – Nie sądzę – poprawił spokojnym tonem młody kapłan. – Uczyniłem tak, jak nakazywał mi Deneir, i ty również postąpisz zgodnie z jego wolą. Zejdziesz za mną do frontowego holu, by życzyć moim przyjaciołom i mnie pomyślności i szczęścia podczas naszej wyprawy do Zamczyska Trójcy. Dziekan usiłował mu przerwać, lecz coś, czego nie potrafił zrozumieć, coś, co wdzierało się w głąb jego myśli, zmusiło go do milczenia.

– A potem zajmiesz się przygotowaniem do wiosennej ofensywy – dodał Cadderly – opracowując plan rezerwowy, w razie gdyby mnie i moim przyjaciołom się nie udało. – Jesteś szalony! – ryknął Thobicus. – Nie sądzę. Thobicus chciał się odciąć jakimś celnym stwierdzeniem, gdy nagle zdał sobie sprawę, że Cadderly nie wypowiedział na głos ani słowa. Oczy dziekana zwęziły się, by zaraz potem się rozszerzyć, kiedy uświadomił sobie, że coś go dotknęło... docierając w głąb jego myśli. – O co ci chodzi? – rzucił rozpaczliwie. Nie musisz mówić – zapewnił go telepatycznie Cadderly. – To... – ...niedorzeczność, obraza mojej pozycji – dokończył głośno Cadderly, zanim zdążył to uczynić Thobicus. Dziekan ponownie osunął się na fotel. – Czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji swojego czynu? – zapytał telepatycznie. – Czy zdajesz sobie sprawę, że mógłbym roznieść twój umysł w drobny mak? – odparł z przekonaniem Cadderly. – I czy zdajesz sobie sprawę, że moja moc pochodzi od Deneira? Na twarzy Thobicusa pojawił się wyraz zakłopotania i niedowierzania. Co sugerował ten zapalczywy młodzieniec? Cadderly’emu nie podobała się ta paskudna gierka, ale nie miał czasu, by postąpić, jak nakazywały skomplikowane procedury obowiązujące w Bibliotece Naukowej. Telepatycznie nakazał dziekanowi wstać, a następnie stanąć na biurku. Zanim zorientował się, co się dzieje, Thobicus patrzył na niego z wysokości blatu biurka. Cadderly przeniósł wzrok na okno, a Thobicus wyczuł, że młody kapłan zastanawia się, z jaką łatwością przyszłoby mu przekonać dziekana, aby przez nie wyskoczył. I nagle uwierzył, że Cadderly byłby zdolny to uczynić! Poczuł się zwolniony z mentalnego uścisku. Osunął się za dębowe biurko i ciężko zasiadł w swoim miękkim fotelu. – Okazywanie mojej dominacji nad tobą wcale mnie nie bawi – wyjaśnił Cadderly, zdając sobie sprawę, że najlepiej będzie, jeżeli pomoże odzyskać zdruzgotanemu mężczyźnie choć odrobinę jego utraconej dumy. – Posiadam moc boga, w którego obaj wierzymy. W ten właśnie sposób Deneir wyjaśnia ci, że jestem właściwą osobą do realizacji tego zadania. To znak dla nas obu, nic więcej. Wszystko o co proszę... – Każę cię napiętnować! – wybuchnął Thobicus. – Dopilnuję, żebyś został wyprowadzony z biblioteki w kajdanach, a opuszczając ten region, będziesz cierpiał niewysłowione katusze. Każdy krok będzie dla ciebie torturą! Jego słowa boleśnie ubodły młodego kapłana, który stał spokojnie, gdy dziekan kontynuował swoją tyradę, grożąc mu każdą możliwą karą stosowaną w szeregach zakonu Deneira. Cadderly

został wychowany według praw tego zakonu i w przekonaniu, że słowo dziekana jest absolutną świętością, toteż przeraziła go perspektywa wydalenia ze wspólnoty, nawet w świetle większej prawdy pobrzmiewającej w dźwiękach odwiecznej pieśni Deneira. W tej przerażającej chwili skoncentrował swe myśli na Pertelopie, wspominając ze smutkiem, jak nakazywała mu, by nie zatracił swych przekonań ani odwagi. Usłyszał pieśń harmonii rozlegającą się pod jego czaszką, wszedł w jej kuszący nurt i ponownie odnalazł te kanały energii, które pozwalały mu wkroczyć w prywatne zakamarki umysłu dziekana Thobicusa. Cadderly i dziekan opuścili bibliotekę w kilka minut później, by stwierdzić, że Danica, Shayleigh, olbrzym Vander (który wykorzystując swe magiczne umiejętności, stał się obecnie wysokim, rudobrodym wojownikiem) i dwa krasnoludy, krępy, żółtobrody Ivan oraz barczysty Pikel, o zafarbowanej na zielono brodzie, której końce zgarnięte do tyłu za uszami splecione były w warkocze i połączone z długimi, sięgającymi do połowy włosami, już na nich czekali. Uśmiechnięty dziekan życzył Cadderly’emu i piątce jego przyjaciół pomyślności przy realizacji ich najtrudniejszej i najważniejszej zarazem misji, po czym radośnie pomachał ręką na pożegnanie, gdy szóstka śmiałków wyruszyła w drogę przez Góry Śnieżne.

3 Usprawiedliwienia Aballister nachylił się nad ramieniem Dorigen, co bynajmniej nie przypadło kobiecie do gustu. Oderwała wzrok od obrazów wewnątrz kryształowej kuli i energicznie pokręciła głową, tak by jej długie, szpakowate włosy smagnęły wścibskiego Aballistera po twarzy. Stary mag cofnął się o krok, wyjął spomiędzy warg pojedynczy długi włos i spojrzał gniewnie na Dorigen. – Nie sądziłam, że stoisz tak blisko – rzuciła cichym, przepraszającym głosem. – Oczywiście – odparł Aballister z podobnie udawaną szczerością. Dorigen zdawała sobie sprawę, że był wściekły, ale równie dobrze wiedziała, że przełknie tę urazę bez słowa skargi. Aballister stłukł własne urządzenie do namierzania, magiczne zwierciadło, i doświadczenie to odebrało mu odwagę do kolejnych eksperymentów. Teraz potrzebował Dorigen, ponieważ w sztuce jasnowidzenia czarodziejka miała dość dużą wprawę. – Powinienem był dać ci znać, że tu jestem, i zaczekać, aż zakończysz poszukiwania – rzekł, a w jego słowach zabrzmiała przepraszająca nuta; Dorigen nigdy dotąd nie słyszała od niego podobnego usprawiedliwienia. – Tak byłoby najlepiej – stwierdziła, a w jej bursztynowych oczach zalśniły iskierki... Czego? – zastanawiał się. Aballister. Jawnej nienawiści? Ich związek coraz bardziej się rozpadał. Było tak od powrotu Dorigen z Shilmisty, po upokarzającej porażce, do której znacznie przyczynił się opuszczony syn Aballistera. Czarnoksiężnik odegnał od siebie te rozważania. – Znalazłaś ich? – spytał zdecydowanym tonem. On i Dorigen mogli uregulować rachunki, kiedy już zostanie usunięte bezpośrednie zagrożenie, ale póki co, oboje musieli stawić czoło poważniejszym problemom. Poprzedniej nocy duch Bogo Ratha powrócił do Aballistera z informacją, że Cadderly faktycznie wyruszył w drogę do Zamczyska Trójcy. Raport wzbudził w starym czarnoksiężniku jednocześnie lęk i rozbawienie. Aballister był opętany myślą o podbiciu całego okolicznego regionu – cel ten został mu zlecony przez awatara samej bogini Talony – zaś jedną z najpoważniejszych przeszkód do osiągnięcia tego celu był bez wątpienia Cadderly. Nie mógł opanować podniecenia wywołanego świadomością zbliżającego się pojedynku. Musiał stawić czoło swemu niesamowitemu synowi i nie mógł się już tego doczekać. Zgodnie z tym, co mu doniesiono, Cadderly nie wiedział nawet o więzi łączącej go z Aballisterem, toteż myśl o zdruzgotaniu zapalczywego młodzieńca, zarówno w pojedynku na czary jak i emocjonalnie poprzez ujawnienie mu tego sekretu, wywoływała na wąskich, surowych ustach Aballistera szeroki, złowieszczy uśmieszek.

W przeciwieństwie do Aballistera, Dorigen na wieść o wyprawie Cadderly’ego ogarnęło przerażenie. Nie miała ochoty ponownie zmierzyć się z młodym kapłanem i jego brutalnymi przyjaciółmi, zwłaszcza teraz, gdy wciąż jeszcze czuła ból w pogruchotanych przez Cadderly’ego dłoniach. Wiele jej zaklęć wymagało precyzyjnych ruchów dłoni, a z powodu zgiętych nienaturalnie palców i uszkodzonych stawów od dnia powrotu z puszczy niejedno z nich obróciło się przeciwko niej. – Nie widzę Cadderly’ego – odparła po dłuższej chwili wpatrywania się w mgliste obrazy wewnątrz kryształowej kuli. – Podejrzewam, że on i jego towarzysze dopiero opuścili bibliotekę, jeżeli w ogóle wyruszyli w drogę, a nie odważę się wykorzystać mego magicznego wzroku tak blisko warowni naszych wrogów. – Dwie godziny i nic? Niczego nie wypatrzyłaś? – Aballister nie wydawał się zadowolony. Krążył pod ścianą, przesuwając kościstymi, suchymi palcami po zasłonie oddzielającej to pomieszczenie od buduaru Dorigen. Na twarzy czarnoksiężnika pomimo lęku, jaki gnieździł się w jego sercu, pojawił się uśmiech, kiedy przypomniał sobie uciechy, jakim wspólnie z Dorigen oddawał się za tą kotarą. – Tego nie powiedziałam – odparła ostro Dorigen, domyślając się, co było przyczyną pobłażliwego uśmiechu maga, i ponownie skupiła wzrok na kryształowej kuli. Aballister natychmiast podszedł do niej i stanąwszy z tyłu, ponownie zaczął podglądać przez ramię. W pierwszej chwili w kryształowej kuli dostrzegł jedynie szarą mgłę, ale stopniowo, wraz z kolejnymi słowami inkantacji wypowiadanej przez Dorigen, obraz zaczął się zmieniać i przybierać konkretną formę. W szkle ukazały się podnóża Gór Śnieżnych, najprawdopodobniej południowo-wschodni kraniec ich potężnego masywu, bowiem widać było wyraźnie drogę wiodącą do Carradoonu. Na drodze coś się poruszało – coś szkaradnego. – Asasyn – wyszeptał Aballister. Dorigen z zaciekawieniem spojrzała na starego czarnoksiężnika. – W tej sprawie duch Bogo był dziwnie tajemniczy – wyjaśnił Aballister. – Ta istota, którą wypatrzyłaś, była jednym z przywódców oddziału Nocnych Masek, zwanym, jak widać całkiem słusznie, Duchem. Najwidoczniej nasz drogi Cadderly odebrał Duchowi magiczny artefakt, a teraz ta plugawa kreatura powróciła, by go odzyskać. Czy przez swoją kulę potrafisz wyczuć jej moc? – Oczywiście, że nie – odparła z oburzeniem Dorigen. – A zatem udaj się w góry i miej oko na tego stwora – warknął Aballister. – Bardzo możliwe, że zyskaliśmy potężnego sprzymierzeńca, który, jak dobrze pójdzie, upora się z naszymi kłopotami, zanim zdołają dotrzeć do Zamczyska Trójcy. – Nie zrobię tego. Aballister wyprostował się, jakby został spoliczkowany.

– Nie odzyskałam jeszcze sił – wyjaśniła Dorigen. – Nie mogę polegać na swoich zaklęciach. Każesz mi zbliżyć się do jakiegoś paskudnego, złowrogiego Ducha i twego niebezpiecznego syna, mimo iż wiesz, że nie odzyskałam jeszcze całkowitej sprawności manualnej? Nie jestem teraz w stanie wykorzystać w pełni swych umiejętności. Jej wzmianka o Cadderlym jako synu Aballistera sprawiła, że stary mag się skrzywił; w lot pojął, iż chciała dać mu do zrozumienia, że cały problem wynikał pośrednio z jego winy. – Masz do dyspozycji kogoś, kto dużo lepiej niż ja zdoła oszacować moc tego nieumarłego monstrum – ciągnęła Dorigen, idąc śmiało za ciosem. – Kogoś, kto w razie konieczności byłby w stanie nawiązać kontakt z tą istotą i lepiej ode mnie określi jej zamiary. Gniew Aballistera zelżał, gdy zdał sobie sprawę, kogo ma na myśli Dorigen. – Druzil – powiedział, wymieniając imię swego sprzymierzeńca, złośliwego impa pochodzącego z niższych światów. – Druzil – zawtórowała drwiąco Dorigen. Aballister uniósł chudą dłoń do spiczastego podbródka i bąknął coś pod nosem. Mimo to nadal nie wydawał się przekonany. – Poza tym – zamruczała Dorigen – jeżeli zostanę w Zamczysku, może ty i ja... – Nie dokończyła tej myśli, ale Aballister, podążając za jej spojrzeniem, zatrzymał wzrok na dzielącej pokój kotarze. Jego ciemne oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a dłoń opadła ciężko do boku. – Kontynuuj poszukiwania mego sy... Cadderly’ego – polecił. – Powiadom mnie natychmiast, gdy tylko uda ci się go zlokalizować. Bądź co bądź mam swoje sposoby i mogę zaatakować tego nieroztropnego chłopaka, zanim zdoła zbliżyć się do Zamczyska Trójcy. To rzekłszy, opuścił komnatę. Wydawał się podniecony, ale krok miał dziarski i zuchwały. Dorigen ponownie skupiła wzrok na kryształowej kuli. Nie zaczęła jednak od razu wypatrywać Cadderly’ego, lecz pogrążyła się z zamyśleniu, rozważając sposób, jaki wybrała, by pozostać w Zamczysku Trójcy. Dała Aballisterowi nadzieję. Złudną nadzieję. Nie kochała go już, nie darzyła go nawet szacunkiem, choć z całą pewnością należał do najpotężniejszych magów, jakich kiedykolwiek spotkała. Dorigen podjęła decyzję – skłoniło ją do tego przemożne pragnienie bezpiecznego dotrwania do końca całej tej przygody. Znała się dostatecznie dobrze i wiedziała, że w puszczy elfów Cadderly nieźle napsuł jej krwi. Przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad zamiarami, jakie Aballister żywił wobec swego syna. Czarnoksiężnik miał sprzymierzeńców, zaklęte monstra trzymane w specjalnych klatkach na terenie pozaplanarnej posesji. Wszystko, czego teraz potrzebował, to aby Dorigen wskazała mu właściwy kierunek, miejsce, gdzie obecnie znajduje się Cadderly. Dorigen spuściła wzrok, spoglądając na swe wciąż jeszcze opuchnięte i pogruchotane dłonie, przypominając sobie porażkę poniesioną w Shilmiście, i po raz kolejny stwierdziła w duchu, że

Cadderly mógł ją wówczas zabić, gdyby tylko zechciał. * * * Pierwszy obóz rozbili w wysoko położonej przełęczy Gór Śnieżnych, ukryci przed zacinającym lodowatym wiatrem w małej niszy skalnej ściany. Gigantyczne cielsko Vandera stało się kolejną przeszkodą dla mroźnej wichury (zimno zdawało się nie mieć na firbolga żadnego wpływu) i wkrótce Ivan i Pikel zdołali rozniecić ognisko. Mimo to wiatr nieuchronnie odnajdywał drogę do gromadki śmiałków i niebawem nawet krasnoludy zaczęły się trząść i zacierać ręce, trzymając je blisko ognia. Typowe dla Pikela „Oooo” coraz częściej przypominało „O-o-o-o”, gdy zawodząc, głośno szczękał zębami. Cadderly pogrążony w głębokim zamyśleniu w ogóle nie zwracał uwagi na fakt, iż jego palce zaczęły przybierać sinawą barwę. Z pochyloną głową i na wpół przymkniętymi oczami siedział najdalej od ogniska, jeśli nie liczyć Vandera, który w ogóle wyszedł poza obręb skalnej niszy, a lodowaty wicher bezlitośnie omiatał jego rumiane policzki. – Potrzebujesz snu – wybuchnął Ivan, zwracając się do zamyślonego kapłana. – O-o-o – potaknął z entuzjazmem Pikel. – B-b-będzie trudno zasnąć na t-t-takim mrozie – powiedziała dość głośno Danica, wprost do ucha Cadderly’ego. Czwórka przyjaciół spojrzała po sobie, po czym przeniosła wzrok na Cadderly’ego. Danica wzruszyła ramionami i przysunęła się bliżej ognia, bez przerwy zacierając ręce, ale Ivan, zawsze nieco bardziej bezpośredni i zdecydowany w działaniu, wziął łuk Shayleigh, sięgnął nim ponad ogniskiem i kilka razy stuknął Cadderly’ego w głowę. Młodzieniec uniósł wzrok. – Co? – Mówilimy, co tu je trocha za zimno, coby spać – burknął do niego Ivan, a każdemu jego słowu towarzyszył unoszący się w powietrze białawy obłoczek oddechu. Cadderly powiódł spojrzeniem po zmarzniętych i trzęsących się przyjaciołach i po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że i jemu jest trochę zimno. – Deneir nas ochroni – zapewnił i przywołał w myślach stronice z Księgi Uniwersalnej Harmonii, najświętszej księgi swego boga. Ponownie usłyszał płynne dźwięki niekończącej się pieśni i wydobył z nich względnie proste zaklęcie, powtarzając je, dopóki czar nie objął swym zasięgiem wszystkich jego przyjaciół. – Oo! – wykrzyknął Pikel i tym razem jego zęby nie szczęknęły. Zimno zniknęło i nie było lepszego określenia na wrażenie, jakie ogarnęło ich wszystkich, gdy błogosławione zaklęcie Cadderly’ego zaczęło działać.