5
1
Kiedy wchodzi³em do tawerny, ju¿ tam czekali: trzej m³odo-
ciani Yavanni o rozmiarach byków Brahma. Sterczeli niczym
wie¿e po obu stronach drzwi. A¿ ich wierzbi³y ³apy, ¿eby komu
przy³o¿yæ.
Co mi mówi³o, ¿e ja im pasujê.
Zatrzyma³em siê tu¿ za progiem i poczu³em lekki zapach ter-
pentyny. M³odzi, skorzy do rozróby, i w dodatku mocno napici.
Piêknie. Jeszcze nie przekroczy³em niewidzialnej granicy ich te-
renu. Rozum podpowiada³ mi, ¿e tak powinno zostaæ. Yavanni
nie nale¿¹ do bystrzaków, nawet na trzewo. Kiedy spotka siê na
swojej drodze takich dwóch lub trzech, z góry wiadomo, ¿e nie
sposób przemówiæ im do rozs¹dku. Mia³em za sob¹ d³ugi dzieñ
i jeszcze d³u¿szy wieczór. By³em wykoñczony. Klamka zatrza-
niêtych drzwi wbija³a mi siê w plecy. Najm¹drzej by³oby od-
wróciæ siê i daæ nogê.
Zerkn¹³em do wnêtrza lokalu. W nastrojowo mrocznej sali
panowa³ spory t³ok. Roi³o siê od ludzi i przedstawicieli innych ga-
tunków. Nie wygl¹da³o na to, ¿eby kto mia³ ochotê wyjæ; musia³-
by omin¹æ te trzy ¿ywe góry miêsa. Czêæ klientów ukradkiem
obserwowa³a prolog ma³ego dramatu, który zapewne lada chwila
rozegra siê przy drzwiach. Inni ignorowali tê scenê. Nikt nie prze-
jawia³ chêci przyjcia mi z pomoc¹ w razie potrzeby. Dwaj barma-
ni gapili siê na mnie, ale na nich te¿ nie mog³em liczyæ. Znajdowa-
³em siê w okolicy portu kosmicznego na Meimie, w enklawie
6
zamieszkanej przez Vyssiluyan, a oni nie lubili wtr¹caæ siê do ni-
czego. Miejscowa policja gorliwie pozbiera szcz¹tki, kiedy bêdzie
po wszystkim. A to s³aba pociecha.
Spojrza³em na Yavanni. Jeden sta³ z mojej lewej strony, dwaj
z prawej. ¯aden jeszcze siê nie ruszy³, ale czu³em, ¿e s¹ gotowi.
Oczami wyobrani widzia³em, jak sprê¿yny w ich cia³ach kurcz¹
siê o kilka nastêpnych zwojów. Nie uciek³em i nie zamierza³em
uciekaæ. A¿ siê palili, ¿ebym wreszcie przekroczy³ tê niewidzial-
n¹ barierê. Z pewnoci¹ chcieli zobaczyæ, ile kolorów przybior¹
moje siniaki po ich ciosach.
Nie by³em uzbrojony. A gdybym nawet by³, nie zaryzykowa³-
bym strza³u z bliskiej odleg³oci do trzech wyroniêtych Yavan-
ni. Nie poleca³bym tego nikomu, kto chce ¿yæ d³ugo i szczêli-
wie. Ale kilka lat temu us³ysza³em o pewnej sztuczce zwi¹zanej
z psychik¹ i fizjologi¹ Yavanni. Wygl¹da³o na to, ¿e teraz nada-
rza siê okazja do wypróbowania jej w praktyce. Popatrzy³em ko-
lejno na ka¿dego z m³odzieñców i odchrz¹kn¹³em.
Wasze matki wiedz¹, ¿e tu jestecie, ch³opcy? zapyta³em
grubym g³osem.
Jak na komendê opad³y im szczêki.
Ju¿ póno ci¹gn¹³em i powinnicie byæ w domu.
Lepiej wracajcie, i to zaraz.
Spojrzeli na siebie wyranie zbici z tropu. Na pewno dawno
nie s³yszeli takich s³ów z ust obcego, dwukrotnie mniejszego od
nich faceta. Sieczk¹, któr¹ mieli zamiast mózgów, nie mogli ogar-
n¹æ sytuacji.
S³yszelicie? parskn¹³em. Do domu, ale ju¿!
U tego z lewej sieczka w g³owie pracowa³a widocznie szyb-
ciej ni¿ u pozosta³ych.
Nie jeste Yavannem odburkn¹³ w typowej mieszaninie
angielskiego i yavañskiego, i chuchn¹³ na mnie terpentyn¹. Nie
bêdziesz tak do nas gada³. Zacisn¹³ ³apska i zrobi³ krok naprzód
Otworzy³em usta i wyda³em okrzyk mro¿¹cy krew w ¿y³ach.
Stan¹³ jak wryty i wykrzywi³ kosmiczn¹ twarz. Do jego za-
kutego ³ba dotar³o, ¿e pope³ni³ fatalny b³¹d. To on siê ruszy³, nie
ja. Tym samym wtargn¹³ na moje terytorium. Wyda³em prawi-
d³owy yavañski okrzyk oskar¿enia i wyzwania. Teraz mia³em pra-
wo uderzyæ pierwszy.
7
Rzecz jasna, pamiêta³, ¿e nie jestem Yavannem, i ich kurtu-
azyjne zwyczaje nie maj¹ wobec mnie zastosowania. Ale nie za-
mierza³em czekaæ, a¿ w pe³ni to sobie uwiadomi. Da³em susa,
zacisn¹³em piêci i waln¹³em go poni¿ej piersi. Trafi³em w lekkie
zag³êbienia po obu stronach wzgórka kryj¹cego centralny miêsieñ.
Zapiszcza³ dziwnie cienko, jak na tak wielkiego stwora. Po-
tem zwali³ siê na pod³ogê z g³uchym ³oskotem. Ca³a tawerna za-
dr¿a³a. Skuli³ siê i znieruchomia³.
Jego dwaj kolesie gapili siê na mnie z rozdziawionymi pasz-
czami. Nie da³em siê zwieæ. Byli zaskoczeni, ale tylko czekali,
¿ebym wkroczy³ na ich kawa³ek pod³ogi. Wtedy by³oby po mnie.
Na szczêcie ten problem ju¿ nie istnia³. Po mojej lewej rozci¹-
ga³a siê teraz ziemia niczyja. Przeszed³em nad le¿¹cym Yavan-
nem i wkroczy³em do wnêtrza lokalu.
W sali zapanowa³o chwilowe poruszenie. S³ychaæ by³o po-
mruki uznania, ale szybko ucich³y. Klientela przypomnia³a sobie
w porê, ¿e dwaj Yavanni jeszcze stoj¹ na w³asnych nogach. Nie
spodziewa³em siê k³opotów z ich strony, ale na wszelki wypadek
obserwowa³em odbicie tej dwójki w kopu³ach mosiê¿nych kan-
delabrów. Przedar³em siê przez labirynt stolików i krzese³, i usia-
d³em w koñcu sali, plecami do p³on¹cego kominka. Dwaj Yavan-
ni pomogli wstaæ powalonemu kole¿ce i wyszli w noc.
Mogê postawiæ panu kolejkê?
Odwróci³em g³owê. Ko³o mojego stolika sta³ w mroku ciem-
noskóry mê¿czyzna redniej budowy. Trzyma³ na wpó³ opró¿-
niony kufel. W blasku ognia po³yskiwa³a siwa czupryna.
Nie jestem w towarzyskim nastroju odpar³em.
Wybra³em wódkê i wcisn¹³em klawisz na selektorze menu. Nie
mia³em równie¿ ochoty na alkohol, ale nie chcia³em zwracaæ na
siebie uwagi, siedz¹c bez kieliszka w d³oni. Wzbudzi³em ju¿ wy-
starczaj¹ce zainteresowanie podczas przepychanki z Yavanni.
Podziwiam pañski wyczyn powiedzia³ mê¿czyzna. Wy-
sun¹³ krzes³o i usiad³ na wprost mnie, jakbym go zaprosi³. Tkwi-
³em tu przez pó³ godziny i czeka³em, a¿ wyjd¹. Szczerze mówi¹c,
trochê pan ryzykowa³. W najlepszym razie móg³ pan sobie po³a-
maæ palce.
Przyjrza³em mu siê. Pomarszczona skóra wskazywa³a, ¿e
wiêkszoæ ¿ycia spêdzi³ na s³oñcu. S¹dz¹c po muskulaturze
8
widocznej pod kurtk¹, z pewnoci¹ nie siedzia³ bezczynnie na
pla¿owym krzese³ku.
Niczym nie ryzykowa³em odrzek³em. Skóra m³odych
Yavanni nie jest zbyt twarda. W przeciwieñstwie do doros³ych
okazów, takie dzieciaki maj¹ sporo miêkkich miejsc na ciele. Trze-
ba tylko wiedzieæ gdzie.
Skin¹³ g³ow¹. Potem rzuci³ okiem na moj¹ sp³owia³¹, czarn¹
skórzan¹ kurtkê. Dostrzeg³ na ramieniu symbol statku powietrz-
nego i stylizowane litery BC.
Czêsto ma pan do czynienia z obcymi?
Owszem przyzna³em. Mój wspólnik to obcy, jeli to
co pomo¿e.
A w czym ma pomóc? zdziwi³ siê.
rodek stolika otworzy³ siê i wjecha³a moja wódka.
W podjêciu przez pana decyzji wyjani³em i wzi¹³em z ta-
cy kieliszek. Czy warto powierzyæ mi ³adunek.
Wygl¹da³ na zaskoczonego, ale zaraz siê umiechn¹³.
Jest pan bystry stwierdzi³. To mi siê podoba. Niezale¿-
ny przewonik, jak siê domylam?
Zgad³ pan potwierdzi³em. W rzeczywistoci nie by³em
ju¿ ca³kiem niezale¿ny, ale w tej chwili nie zamierza³em siê z tym
zdradzaæ. Jordan McKell, kapitan frachtowca klasy Kozioro-
¿ec o nazwie Burzowa Chmura.
Jakie ma pan kwalifikacje?
Nawigatora i pierwszego pilota. Mój wspólnik, Ixil, to spe-
cjalista od napêdu i uk³adów mechanicznych.
Uniós³ brew.
Prawdê mówi¹c, nie potrzebujê ani pañskiego wspólnika,
ani pañskiego statku.
To nie jest pozbawione sensu przyzna³em, staraj¹c siê,
¿eby nie zabrzmia³o to zbyt sarkastycznie. A czego w³aciwie
pan potrzebuje? Czwartego do bryd¿a?
Przysun¹³ siê bli¿ej i pochyli³ nad stolikiem.
Mam ju¿ statek wymrucza³ konspiracyjnie. Stoi w por-
cie kosmicznym. Zatankowany, za³adowany i gotowy do drogi.
Brakuje mi tylko za³ogi.
Ciekawa sztuczka pochwali³em. Przylecia³ pan tutaj bez
za³ogi?
9
Przygryz³ wargi.
Wczoraj jeszcze mia³em za³ogê. Opuci³a statek, kiedy
wyl¹dowalimy, ¿eby wzi¹æ paliwo.
Dlaczego?
Machn¹³ rêk¹.
Wzajemne urazy, roz³am w grupie, takie tam Podzielili
siê na dwa obozy. Jedni nie wiedzieli, ¿e drudzy zamierzaj¹ opu-
ciæ statek, i na odwrót. Niewa¿ne. Chodzi o to, ¿e nie dotrzy-
mam terminu dostawy, jeli szybko kogo nie znajdê.
Wyci¹gn¹³em siê wygodnie na krzele i popatrzy³em na nie-
go z chytrym umiechem.
S³owem, ugrz¹z³ pan tutaj na dobre. Doæ niefortunne po-
³o¿enie. O jakim statku mówimy?
To odpowiednik klasy Orion wyjani³ z tak¹ min¹, jakby
nagle poczu³ w ustach kwany smak. Widocznie uzna³, ¿e po-
cz¹tkowo le mnie oceni³. Bez w¹tpienia myla³, ¿e bêdê chcia³
z niego wycisn¹æ, ile siê da. Teraz okaza³o siê, ¿e jest w b³êdzie.
Nie standardowy Orion, rozumie pan, ale podobnej wielkoci i
Potrzebuje wiêc pan minimum szecioosobowej za³ogi
przerwa³em mu. Trzech ludzi znaj¹cych siê na obs³udze ste-
rowni i maszynowni. Ca³a grupa musi mieæ w sumie osiem spe-
cjalnoci wymagaj¹cych certyfikatów w dziedzinie nawigacji,
pilota¿u, elektroniki, mechaniki, komputerów, napêdu, naprawy
kad³uba od zewn¹trz podczas lotu, i medycyny.
Widzê, ¿e zna pan dobrze Kodeks Handlowy.
To czêæ mojej pracy odpar³em. Jak ju¿ mówi³em, mogê
wzi¹æ na siebie pilota¿ i nawigacjê. Ilu ludzi jeszcze panu brakuje?
Umiechn¹³ siê krzywo.
A co? Ma pan przyjació³, którzy szukaj¹ zajêcia?
Mo¿liwe. Kogo pan potrzebuje?
Doceniam pañskie dobre chêci, ale wolê sam dobraæ za³o-
gê. Nadal siê umiecha³, choæ jego rysy stwardnia³y.
Wzruszy³em ramionami.
W porz¹dku. Chcia³em tylko zaoszczêdziæ panu bieganiny
po okolicy. A co ze mn¹? Bierze mnie pan?
Przygl¹da³ mi siê przez kilka uderzeñ serca.
Jeli potrzebuje pan pracy, proszê bardzo powiedzia³
w koñcu. Nie wygl¹da³ na zbyt zadowolonego z w³asnej decyzji.
10
Celowo spojrza³em w lewo. Na rodku baru siedzieli trzej osob-
nicy z Patthaaunutthu w szarych pelerynach. Patrzyli wyniole na
resztê towarzystwa niczym samozwañczy w³adcy na poddanych.
Spodziewa³ siê pan, ¿e nie skorzystam z propozycji? za-
pyta³em z gorzk¹ nut¹ w g³osie.
Popatrzy³ tam gdzie ja i poci¹gn¹³ ³yk z kufla. Dostrzeg³em
k¹tem oka, ¿e lekko siê skrzywi³.
Nie. Raczej nie.
Skin¹³em g³ow¹. Piêtnacie lat temu na g³ównych szlakach
handlowych Spirali pojawi³ siê prawdziwy przebój statki z na-
pêdem gwiezdnym Merkury. Dziêki nim Patthowie awansowali
z pozycji trzeciorzêdnej rasy podstêpnych, ciemnych typów do
roli dominuj¹cych przewoników w naszym przytulnym zak¹tku
galaktyki. Nic dziwnego. Transportowali towary trzy razy taniej
i cztery razy szybciej ni¿ inni. Nie trzeba geniusza, ¿eby zgad-
n¹æ, komu powierzano zdecydowan¹ wiêkszoæ ³adunków.
Pozostali nie mieli ³atwego ¿ycia. Istnia³y jeszcze mniej wa¿-
ne trasy, na których nie królowali Patthowie, ale panowa³ tam
du¿y t³ok i ostra konkurencja. Chêtnych by³o zbyt wielu, i nie dla
wszystkich starcza³o roboty. Powodowa³o to chaos ekonomicz-
ny. Kilka du¿ych firm wci¹¿ utrzymywa³o siê na rynku, ale wiêk-
szoæ niezale¿nych przewoników g³odowa³a albo ogranicza³a siê
do krótkich kursów. Przy niewielkich odleg³ociach napêd gwiezd-
ny nie by³ konieczny.
Niektórzy wykorzystywali swoje statki do mniej uczciwych
zajêæ.
Jeden z Patthów przy stoliku lekko odwróci³ g³owê. Pod kaptu-
rem dostrzeg³em b³ysk elektronicznych implantów na jego ponurej,
mahoniowoczerwonej twarzy. Dobrze im siê wiod³o i nie zamierzali
traciæ tego, co osi¹gnêli. Ka¿dym statkiem gwiezdnym sterowa³ za-
ufany pilot po³¹czony indywidualnie z systemem Merkury na zasa-
dzie sprzê¿enia zwrotnego. W ciele mia³ wszczepione obwody z wy-
wietlaczami sygnalizuj¹cymi dzia³anie aparatury. Pocz¹tkowo
w³aciciele towarów odnosili siê nieufnie do tych nowoci. W razie
niedyspozycji pilota statek z cennym ³adunkiem móg³ przepaæ bez
wieci. W przestrzeni kosmicznej nietrudno zagin¹æ na zawsze. Pat-
thowie rozwiali te obawy, obsadzaj¹c ka¿dy statek jednym lub dwo-
ma pilotami rezerwowymi. Zmniejszyli ryzyko wypadku bez zdra-
11
dzania sekretu systemu Merkury. Kradzie¿ maszyny lub wypo¿y-
czenie by³o bezcelowe. Tylko pilot móg³ w³¹czyæ urz¹dzenia pok³a-
dowe, zabezpieczone dodatkowo na kilka sposobów. Bez jego im-
plantów uzyska³oby siê dok³adnie zero informacji.
Tak przynajmniej mówiono. Ale fakt, ¿e na czarnym rynku
nie pojawi³a siê jeszcze kopia Merkurego, potwierdza³ tê teoriê.
Mê¿czyzna naprzeciw mnie niecierpliwie odstawi³ kufel na
stolik. Przesta³em rozmylaæ o Patthach i wróci³em do interesów.
Kiedy chce pan odlecieæ?
Jak najszybciej odpar³. Powiedzmy jutro o szóstej rano.
Zastanowi³em siê. Meima by³a koloni¹ Ihmisitów. W ich por-
tach kosmicznych obowi¹zywa³ doæ osobliwy regulamin. Za-
mykano je na cztery spusty o zachodzie s³oñca i do witu nikogo
nie wpuszczano. Eksperci od psychologii obcych przypisywali
to dziwnym zabobonom, w które wierzyli Ihmisici. Osobicie mia-
³em inne zdanie; chodzi³o o to, by hotele w pobli¿u portów mo-
g³y zarobiæ na tym, ¿e za³ogi musia³y gdzie przenocowaæ.
Rozwidni siê dopiero o pi¹tej trzydzieci zauwa¿y³em. Nie
bêdziemy mieæ zbyt wiele czasu na sprawdzenie statku przed startem.
Wszystko jest ju¿ gotowe przypomnia³.
Mimo to, lepiej sprawdziæ odpar³em. Kontrola przed-
startowa jest konieczna. Co z papierami?
Klepn¹³ siê po kieszeni.
S¹ w porz¹dku. Mam je ze sob¹.
Niech pan poka¿e.
Przez moment wygl¹da³, jakby chcia³ wstaæ i wyjæ. Pewnie
wola³by innego pilota, który darzy pracodawcê i w³aciciela stat-
ku wiêkszym zaufaniem. Wyj¹³ jednak dokumenty i po³o¿y³ na
stole. Mo¿e spodoba³a mu siê moja postawa albo nie mia³ ju¿
czasu szukaæ kogo innego.
Przejrza³em plik cienkich kart, ale trzyma³em w d³oni kopie,
nie orygina³y. Statek zarejestrowano na Ziemi. By³ zmodyfiko-
wanym frachtowcem klasy Orion i nazywa³ siê Icarus. Nazwi-
sko w³aciciela brzmia³o Aleksander Borodin.
To pan? spyta³em.
Tak. Jak pan widzi, wszystko jest w porz¹dku.
Na to wygl¹da przyzna³em. Mia³em dowody kontroli ma-
szynowni, ci¹gu silników, napêdu, komputera, odprawy celnej
12
Nagle zmarszczy³em brwi.
Co to znaczy zaplombowana ³adownia?
Dok³adnie to, co napisano odpar³. £adownia znajduje
siê w tyle rodkowej czêci statku i zosta³a zapieczêtowana. Nie
ma tam dostêpu i nie podlega kontroli. Zgodê wyda³y w³adze
portowe na Gamm.
Odnalaz³em stosown¹ kartê.
Wiec stamt¹d pan przylecia³? Ciche, spokojne miejsce.
Owszem. Choæ trochê prymitywne.
Fakt przyzna³em. Z³o¿y³em karty razem i zerkn¹³em na
tê na wierzchu. Chcia³em zapamiêtaæ kody zezwolenia na start
i odprawy celnej przydzielone Icarusowi. Potem odda³em do-
kumenty. W porz¹dku. Ma pan kapitana swojego statku. Ile
wyniesie zaliczka?
Tysi¹c kommarek. P³atne rano, po stawieniu siê na pok³a-
dzie. Nastêpne dwa tysi¹ce wyp³acê po wyl¹dowaniu na Ziemi.
Na wiêcej mnie nie staæ usprawiedliwi³ siê.
Trzy tysi¹ce za robotê, która zajmie pewnie piêæ lub szeæ
tygodni. Nie zrobiê na tym maj¹tku, ale te¿ nie umrê z g³odu.
Oczywicie zak³adaj¹c, ¿e facet pokryje koszty paliwa i op³at
portowych. Przez moment zastanawia³em siê, czy nie warto siê
potargowaæ, ale pozna³em po jego minie, ¿e to strata czasu.
Niech bêdzie zgodzi³em siê. Ma pan dla mnie plakietkê?
Zacz¹³ grzebaæ w wewnêtrznej kieszeni kurtki. By³ wyranie
zdziwiony, ¿e nie próbujê wydusiæ z niego wiêcej forsy. Cieka-
we, jak mnie teraz ocenia. Ale to bez znaczenia.
Wreszcie znalaz³ to, czego szuka³. Wyci¹gn¹³ plastikowy pro-
stok¹t o wymiarach trzy na siedem centymetrów, pokryty koloro-
wymi kropkami. Jeszcze jedno dziwactwo Ihmisitów; tym razem
chodzi³o o ich niechêæ do ponumerowania lub innego oznakowa-
nia przesz³o dwustu stanowisk l¹downiczych w porcie kosmicz-
nym. Bez tego kawa³ka plastiku nie sposób by³o znaleæ konkret-
ny statek, celnika, magazyn, czy cokolwiek. Plakietkê umieszcza³o
siê w przezroczystej os³once na ko³nierzu kurtki lotniczej, obok
dowodu to¿samoci. Na ka¿dym skrzy¿owaniu ci¹gów komunika-
cyjnych sensory odczytywa³y kod kropkowy. Potem sygna³y wietl-
ne wtopione w nawierzchniê wskazywa³y posiadaczowi okrelo-
nej plakietki w³aciwy kierunek. Wynalazek wcale nie u³atwia³
13
dotarcia do celu, ale podoba³ siê Ihmisitom. Niewiele ich obcho-
dzi³o, ¿e utrudniaj¹ komu ¿ycie. Zawsze podejrzewa³em, ¿e po
prostu czyj szwagier dosta³ koncesjê na produkcjê tych plakietek.
Chce pan wiedzieæ co jeszcze?
Wsun¹³em plakietkê obok innej, która mia³a mi wskazaæ drogê
powrotn¹ do mojej Burzowej Chmury i unios³em brew.
A co? Spieszy siê pan?
Tak. Mam jeszcze co do za³atwienia. Wsta³. ¯yczê
mi³ego wieczoru, kapitanie McKell. Do zobaczenia rano.
Skin¹³em g³ow¹.
Do jutra.
Odwzajemni³ gest i skierowa³ siê do wyjcia. Przecisn¹³ siê
miêdzy stolikami i znikn¹³ za progiem tawerny. Poci¹gn¹³em ³yk
wódki, policzy³em do dwudziestu i ruszy³em za nim.
Udawa³em, ¿e siê nie spieszê, tote¿ dojcie do drzwi zajê³o
mi pó³ minuty wiêcej ni¿ jemu. W porz¹dku. Na ulicach panowa³
du¿y ruch, ale by³y jasno owietlone. Powinienem dostrzec w t³u-
mie siw¹ czuprynê. Wyszed³em w ch³odn¹ noc.
Ju¿ zapomnia³em o Yavanni. Ale oni nie zapomnieli o mnie.
Czekali przed lokalem, ukryci czêciowo za ozdobnym szkla-
nym wiatrochronem. Dwie takie os³ony wystawa³y na metr ze
ciany po obu stronach wejcia. Rozpoznanie konkretnego obce-
go nie jest ³atwe, ale tamci widocznie mieli to opanowane. Gdy
tylko znalaz³em siê na zewn¹trz, ruszyli.
Musia³em co zrobiæ, i to szybko. Przestali siê bawiæ w wy-
znaczanie terytorium i walili prosto na mnie. Omieszy³em ich
przed ca³¹ tawern¹ i teraz chcieli mi udowodniæ, ¿e pope³ni³em
b³¹d. Pomyla³em o broni ukrytej pod kurtk¹, ale zaraz zda³em
sobie sprawê, ¿e siêgniêcie po ni¹ to samobójstwo. Ucieczka z po-
wrotem do lokalu te¿ nic by mi nie da³a. Opóni³aby tylko nie-
uniknione starcie.
Pozosta³o mi jedno. Cofn¹³em siê za wiatrochron, odwróci-
³em o dziewiêædziesi¹t stopni w lewo, i z ca³ej si³y kopn¹³em pra-
w¹ nog¹ w szklan¹ taflê.
Gdzie indziej takie os³ony s¹ zazwyczaj z wytrzyma³ego, sprê-
¿ystego plastiku. Vyssiluyanie woleli szk³o. I to grube. Ale moc-
ny kopniak za³atwi³ sprawê, choæ poczu³em to uderzenie w krê-
gos³upie i pod czaszk¹. Wokó³ rozprysnê³y siê od³amki.
14
Odzyska³em równowagê i da³em nura przez pust¹ ramê. Du¿y,
ostry kawa³ szk³a, który w niej pozosta³, drasn¹³ mi kurtkê. Chwy-
ci³em go w palce i wyrwa³em. Z tym prowizorycznym no¿em na-
tar³em na Yavanni.
Pierwszy z nich zbarania³ i stan¹³ jak wryty. Dwaj z ty³u wpa-
dli na niego z rozpêdu. Yavanni s¹ uczuleni na widok w³asnej
krwi i ¿adnemu nie umiecha siê k³uta czy ciêta rana. Ale zanim
ich mózgownice przypomnia³y im o tym, zd¹¿yli siê otrz¹sn¹æ
z pierwszego zaskoczenia. Znów ruszyli naprzód.
Nie czeka³em, co bêdzie dalej. Po rozwaleniu wiatrochronu
mia³em za sob¹ otwart¹ drogê odwrotu. Zamachn¹³em siê szk³em
na pierwszego Yavanna i da³em nogê.
Zawyli i rzucili siê w pogoñ. Wiedzia³em, ¿e daleko nie uciek-
nê. Cz³owiek nie jest w stanie przecign¹æ Yavanni. Ale zanim te
kupy miêsa nabra³y szybkoci, wyrobi³em sobie kilkusekundow¹
przewagê.
Nie traci³em czasu na ogl¹danie siê przez ramiê. Wystarczy-
³o, ¿e s³ysza³em tupot przeladowców. Wci¹¿ dzieli³a mnie od
nich bezpieczna odleg³oæ. Dopad³em rogu tawerny i skrêci³em
w w¹ski zau³ek. Niestety pusty. Yavanni wpadli w uliczkê. Po-
chyli³em g³owê i przyspieszy³em na ile mog³em. Wiedzia³em, ¿e
mnie z³api¹, zanim okr¹¿ê ca³y budynek. Jeli zaraz nie znajdê
tego, co mia³em nadziejê znaleæ, bêdê w powa¿nych tarapatach.
Wybieg³em zza nastêpnego rogu. Yavanni zbli¿yli siê niebez-
piecznie. I wtedy to zobaczy³em: stos pó³metrowych szczap drew-
na do kominka. Nareszcie! Le¿a³y porz¹dnie u³o¿one pod cian¹
i niemal siêga³y dachu. Nie zwalniaj¹c, wspi¹³em siê na górê.
Ledwo mi siê uda³o. Yavanni ju¿ deptali mi po piêtach. Bie-
gli za szybko, ¿eby wyhamowaæ, i staranowali stos. Szczapy po-
lecia³y w dó³. Gdybym siê spóni³ o u³amek sekundy, zjecha³bym
po nich na ziemiê. Najwy¿sza usunê³a mi siê spod nóg, ale zd¹-
¿y³em siê odbiæ i wci¹gn¹æ na dach.
W sam¹ porê. Gdy tylko ukry³em siê za krawêdzi¹, jedna ze
szczap wisnê³a mi nad g³ow¹ i poszybowa³a w noc. Nie mia³em
pojêcia, czy Yavanni potrafi¹ doskoczyæ do dachu bez pomocy
zdemolowanego stosu drewna, i wola³em tego nie sprawdzaæ.
W powietrze polecia³y nastêpne szczapy. Poderwa³em siê i schy-
lony pobieg³em po dachu.
15
Wszystkie budynki w okolicy by³y tej samej wysokoci. Prze-
dziela³y je tylko w¹skie zau³ki. Bez trudu przeskoczy³em na s¹-
siedni dach; zosta³o mi nawet pó³ metra zapasu. Potem znów da-
³em susa na inny budynek. W biegu ci¹gn¹³em kurtkê i w³o¿y³em
j¹ podszewk¹ na wierzch. Teraz ju¿ nie by³em ubrany na czarno,
tylko jaskrawozielono. Kiedy celowo podszy³em kurtkê tym
materia³em, z myl¹ o takich okazjach. Skierowa³em siê w stro-
nê dymi¹cego komina, znalaz³em stos drewna i zszed³em na dó³.
Wróci³em na g³ówn¹ ulicê i rozejrza³em siê. W t³umie miej-
scowych i przyjezdnych krêcili siê kieszonkowcy, ale nie zauwa-
¿y³em Yavanni.
Niestety, siwego mê¿czyzny te¿ nie dostrzeg³em.
W³óczy³em siê po okolicy jeszcze przez godzinê. Zagl¹da-
³em do tawern w nadziei, ¿e odszukam mojego nowego praco-
dawcê. Mo¿e jeszcze werbuje za³ogê? Nie znalaz³em go jednak.
Nic dziwnego. Peryferie portu kosmicznego by³y zbyt rozleg³e,
by jeden cz³owiek móg³ wszêdzie zajrzeæ. Poza tym bola³a mnie
noga, któr¹ rozwali³em o wiatrochron. I musia³em byæ na l¹do-
wisku o wpó³ do szóstej rano.
W dzielnicy zamieszkanej przez Vyssiluyan roi³o siê od tak-
sówek. Pieni¹dze mia³em jednak dostaæ dopiero jutro przy Ica-
rusie. Na razie wola³em nie wydawaæ tego, co mi zosta³o. Wyro-
niêty w³aciciel podrzêdnego hoteliku, w którym czeka³ na mnie
Ixil, nie by³by zachwycony, gdyby zabrak³o nam forsy na zap³a-
cenie rachunku. Dwie utarczki z si³aczami obcych gatunków
w ci¹gu dwunastu godzin, to stanowczo za wiele. Westchn¹³em
i ruszy³em do domu na piechotê.
Noga dokucza³a mi coraz bardziej. Kiedy wdrapa³em siê na
cztery kondygnacje schodów, ból dotar³ do czaszki. Wsun¹³em
klucz do szczeliny obok drzwi. Marzy³em o miêkkim ³ó¿ku i du-
¿ej szkockiej poród uspokajaj¹cego pulsowania vyssiluyañskich
wiate³. Przest¹pi³em próg pokoju.
Szansa na miêkkie ³ó¿ko i du¿¹ szkock¹ wci¹¿ istnia³a. Go-
rzej ze wiat³ami. W pokoju by³o zupe³nie ciemno.
Da³em nura na pod³ogê i wyl¹dowa³em na brzuchu. Po dro-
dze zd¹¿y³em siêgn¹æ do kabury pod lew¹ pach¹ i wyszarpn¹æ
pistolet plazmowy. Ixil powinien na mnie czekaæ. Ciemnoæ ozna-
cza³a, ¿e go nie ma, i ¿e przywita mnie kto inny.
16
Jordan? rozleg³ siê znajomy g³os. To ty?
Przyp³yw adrenaliny zast¹pi³o nag³e zmieszanie i moj¹ nogê
przeszy³ zdwojony ból.
Myla³em, ¿e jeszcze nie pisz warkn¹³em ze z³oci¹.
Z trudem powstrzyma³em siê, ¿eby mu nie wygarn¹æ bez prze-
bierania w s³owach. A repertuar mia³em szeroki. Za niewyparzo-
ny jêzyk postawiono mnie kiedy przed s¹dem wojskowym.
Nie piê odpar³. Chod tu i popatrz.
Ku w³asnemu zdziwieniu westchn¹³em cierpliwie, zabezpie-
czy³em broñ i wsun¹³em j¹ do kabury. Wiedzia³em, ¿e Ixila mo-
g³o zainteresowaæ wszystko: od mg³y unosz¹cej siê w oddali nad
owietlonym miastem do paj¹ka pe³zn¹cego po szybie.
Zaraz mrukn¹³em. Wsta³em, zatrzasn¹³em kopniakiem
drzwi i podszed³em do okna.
Wiêkszoæ ludzi zapewne uzna³aby wygl¹d Ixila i jego ziom-
ków za makabryczny. Podobnie jak powierzchownoæ trzech uro-
czych ch³opaków z plemienia Yavanni, których spotka³em w ta-
wernie.Ixilby³typowymKalixem,krêpymi szerokimw ramionach.
Jego twarz czêsto nieelegancko porównywano do rozdeptanego
pyska iguany. Poza tym mia³ zdecydowanie niesymetryczn¹ syl-
wetkê. Prawe ramiê stercza³o mu karykaturalnie wysoko niczym
u nadymaj¹cego siê zapanika z filmów rysunkowych. Drugie by³o
bardziej p³askie. Klepn¹³em go w lewe.
Kogo tu brakuje stwierdzi³em.
Wys³a³em Pixa na dach wyjani³. Jego ³agodny g³os zu-
pe³nie nie pasowa³ do przera¿aj¹cej urody. Jedn¹ z niewielu przy-
jemnoci, jakie mi pozosta³y w ¿yciu, by³o obserwowanie reak-
cji ludzi podczas pierwszego spotkania z Ixilem. Widok ten nie
mia³ sobie równych. Potem rozmawiali z nim tylko przez gwiezd-
ny telefon pozbawiony ekranu wideo.
Aha powiedzia³em, i obszed³em go z prawej strony.
K³êbek spoczywaj¹cy na jego ramieniu rozwin¹³ siê i wilgotny
pyszczek dotkn¹³ mojego policzka.
Czeæ, Pax przywita³em zwierz¹tko. Potem podrapa³em
je za mysim uchem.
Ludzki narz¹d mowy nie by³ w stanie wyartyku³owaæ kali-
xirskiej nazwy dwóch stworzonek Ixila, nazywa³em je wiêc po
prostu fretkami. Przypomina³y je wygl¹dem, choæ mia³y raczej
17
wielkoæ szczurów dowiadczalnych. W dawnych czasach s³u-
¿y³y Kalixom do polowañ. Pe³ni³y rolê zwiadowców. Wyszuki-
wa³y zdobycz i wraca³y do swoich panów z wiadomoci¹.
Od psów myliwskich i innych zwierz¹t tego typu ró¿ni³a je
osobliwa wiê z w³acicielami. Gdy Pax siedzia³ na ramieniu Ixi-
la i mocno wbija³ pazurki w jego grub¹ skórê, by³ po³¹czony z sys-
temem nerwowym swego pana. Ixil móg³ w mylach wydawaæ
Paxowi rozkazy, które trafia³y do mózgu zwierz¹tka. Kiedy Pax
siê oddala³, rejestrowa³ ka¿de napotkane zjawisko. Po powrocie
na ramiê ³¹cznoæ dzia³a³a w drug¹ stronê; Ixil widzia³, s³ysza³
i czu³ wszystko, co fretka znalaz³a na swej drodze.
Dla myliwych p³yn¹ce z tego korzyci by³y oczywiste. Dla Ixila,
mechanika pok³adowego na statkach gwiezdnych, wrêcz nieocenio-
ne. Fretki potrafi³y poruszaæ siê w ciasnych pomieszczeniach wród
pl¹taniny drutów i rurek. Czêsto myla³em o tym, ¿e gdyby wiêcej
Kalixów zajê³o siê mechanik¹ i elektronik¹ kosmiczn¹, mogliby zmo-
nopolizowaæ te dziedziny podobnie, jak Patthowie transport.
Znów podrapa³em fretkê. Milion razy zastanawia³em siê, czy
Ixil to czuje.
Co ciekawego chcia³e znaleæ na dachu? zapyta³em.
Nie chodzi o dach odpar³ i uniós³ masywne ramiê
tylko o to, co dzieje siê tam.
Zmarszczy³em brwi i spojrza³em we wskazanym kierunku. Dale-
ko za portem kosmicznym i miastem ¿arzy³ siê na niebie nik³y blask.
Do góry wzbi³y siê trzy ogniki i polecia³y poziomo w ró¿ne strony.
Interesuj¹ce przyzna³em. Jeden ze statków porusza³ siê
doæ wolno i zygzakowa³. Przynajmniej tak mi siê zdawa³o z tej
odleg³oci i perspektywy.
Zauwa¿y³em to jakie czterdzieci minut temu powie-
dzia³ Ixil. Najpierw myla³em, ¿e to odbicie wiate³ z nowego
osiedla, którego po prostu wczeniej nie dostrzeg³em. Sprawdzi-
³em na mapie, ale tam nic nie ma. Tylko pasmo wzgórz i pusty-
nia. Przemknêlimy nad tamtym rejonem, kiedy lecielimy tutaj.
Mo¿e to po¿ar? podsun¹³em bez przekonania.
W¹tpiê. Blask nie jest a¿ tak czerwony i nie widaæ dymu.
Raczej akcja poszukiwawczo-ratownicza.
Co zaskroba³o cicho za okienn¹ ram¹. Na parapecie pojawi³ siê
Pix. Kichn¹³, odbi³ siê, i wskoczy³ Ixilowi na ramiê. Rozleg³o siê
2 Ob³awa na Icarusa
18
drapanie, jak paznokciem po skórze. Skrzywi³em siê. Przez moment
Ixil sta³ bez ruchu. Przejmowa³ wiadomoci z ma³ego mózgu fretki.
Ciekawe. Okazuje siê, ¿e to dalej, ni¿ s¹dzi³em. Za wzgó-
rzami, ca³e kilometry w g³¹b pustkowia.
Co oznacza³o, ¿e blask jest du¿o janiejszy, ni¿ na to wygl¹-
da. Kto tam jest i czego szuka na tym odludziu?
Nagle zapomnia³em o bólu w nodze.
Nie wiesz przypadkiem zagadn¹³em z udawan¹ obo-
jêtnoci¹ gdzie grupa Camerona prowadzi wykopaliska arche-
ologiczne?
Gdzie na pustkowiu odrzek³ Ixil. Nie znam dok³adnej
lokalizacji.
Ale ja znam pochwali³em siê. Idê o zak³ad, ¿e w³anie tam.
Dlaczego tak mylisz?
Bo Arno Cameron by³ dzi w miecie. Zaproponowa³ mi
pracê.
Rozdeptana twarz iguany odwróci³a siê ku mnie.
¯artujesz!
Niestety nie zapewni³em. Wybra³ sobie idiotyczny pseu-
donim, Aleksander Borodin, i ufarbowa³ w³osy na siwo. Wygl¹-
da o dwadziecia lat starzej. Ale to on. Poklepa³em ko³nierz
kurtki. Chce, ¿ebym jutro zabra³ go st¹d na pok³adzie statku
o nazwie Icarus.
Zgodzi³e siê?
Za trzy tysi¹ce? Jasne, ¿e siê zgodzi³em!
Pix znów kichn¹³.
To mo¿e byæ trudne zauwa¿y³ Ixil. Brat John nie bê-
dzie zadowolony.
Rewelacja! prychn¹³em ironicznie. A czy kiedykolwiek
by³ z nas zadowolony?
Fakt, bardzo rzadko przyzna³ Ixil. Ale chyba jeszcze nie
widzielimy go naprawdê wkurzonego. Teraz mo¿e byæ okazja.
Z pewnoci¹ mia³ racjê. Johnston Scotto Ryland, którego sar-
kastycznie nazywalimy Bratem uratowa³ nas trzy lata temu przed
finansow¹ ruin¹. Po prostu nasza Burzowa Chmura zasili³a flo-
tyllê jego przemytniczych statków. Szmuglowalimy wszystko:
broñ, czêci cia³a, narkotyki, kradzione dzie³a sztuki, elektronikê
S³owem, ka¿de nielegalne wiñstwo. Teraz wykonywalimy kolejne
19
zadanie. W ³adowni naszego statku tkwi³a nowa porcja trefnego
towaru.
Brat John nie wspi¹³by siê na szczyt przestêpczego podzie-
mia Spirali, gdyby tolerowa³ samowolê wród swoich ludzi.
Za³atwiê to z nim obieca³em Ixilowi, choæ w tej chwili nie
mia³em pojêcia, jak. To w koñcu trzy patyki. Nie mog³em odrzuciæ
takiej oferty, skoro udajê biednego, niezale¿nego przewonika.
Ixil nie zareagowa³, ale jego fretki wykrzywi³y pyszczki. Cza-
sem to ich wzajemne po³¹czenie by³o wygodne, jeli siê wiedzia-
³o, o co chodzi.
Nie ma powodu, ¿eby Brat John wkurza³ siê na nas ci¹-
gn¹³em. Sam doprowadzisz Burzow¹ Chmurê na Xathru. Jego
towar dotrze na miejsce i wszyscy bêd¹ zadowoleni. Ja polecê
z Cameronem. Jutro rano zorientujê siê w trasie i przelê ci wia-
domoæ, gdzie siê spotkamy.
Przepisy wymagaj¹, ¿eby w statku klasy Kozioro¿ec by³a
minimum dwuosobowa za³oga przypomnia³.
wietnie odpar³em krótko. Zrobi³o siê póno, bola³a mnie
noga i g³owa. Nie mia³em zamiaru s³uchaæ cytatów z Kodeksu
Handlowego. W dodatku z ust kogo, kto wpakowa³ mnie w to
ca³e szambo. Przecie¿ jest was trzech: ty, Pix, i Pax. Szczegó³y
mo¿esz uzgodniæ rano z w³adzami portu.
Pokutyka³em na zdrowej nodze do ³azienki. Podczas wie-
czornej toalety nieco och³on¹³em. Wróci³em spokojniejszy.
Co nowego? zapyta³em Ixila.
Wci¹¿ gapi³ siê przez okno. Fretki siedzia³y mu na ramio-
nach i gapi³y siê razem z nim.
Przyby³o obiektów lataj¹cych odpowiedzia³. Kogo
wyranie przyci¹ga tamto miejsce.
To jasne zgodzi³em siê. Po raz ostatni rzuci³em okiem na
niebo i wlaz³em do ³ó¿ka. Ciekawe, co ludzie Camerona tam
wykopali?
I kogo to interesuje doda³ Ixil. Niechêtnie odszed³ od
okna. Mo¿e siê okazaæ, Jordan, ¿e nasza dyskusja o kursie dla
Brata Johna by³a niepotrzebna. Nie zdziwi³bym siê, gdyby jutro
odkry³, ¿e Icarus jest ju¿ w czyich rêkach.
Nie ma szans zaprzeczy³em i wyci¹gn¹³em obola³¹ nogê.
A niby dlaczego?
20
Opad³em na cienk¹ poduszkê. Kolejna licha poduszka, lichy
hotel i lichy port kosmiczny. Jak ca³e moje ¿ycie. Westchn¹³em.
Bo nigdy nie mam a¿ takiego fartu.
2
Kiedy o pi¹tej rano przyby³em do portu, niebo na wschodzie
dopiero ró¿owia³o. Przed bram¹ czeka³ ju¿ t³um ludzi i ob-
cych. Wszyscy chcieli jak najszybciej zasi¹æ w swoich statkach
i polecieæ dalej. Kilku najbardziej niecierpliwych kosmonautów
g³ono krytykowa³o zwyczaje Ihmisitów. Stra¿nicy pilnuj¹cy bra-
my nale¿eli do tej rasy, ale jak zwykle ignorowali komentarze.
Oczywicie wród oczekuj¹cych nie by³o Patthów. W ci¹gu
ostatnich kilku lat zdarzy³o siê wiele nieprzyjemnych incyden-
tów, jak to okrelaj¹ dyplomaci. Wiêkszoæ portów kosmicz-
nych przydzieli³a Patthom w³asne l¹dowiska, wejcia, stanowi-
ska obs³ugi i poczekalnie. W³adze portowe mia³y ju¿ powy¿ej
uszu papierkowej roboty po napadach i morderstwach, a rz¹dom
znudzi³o siê s³uchanie grób Patthów, ¿e na³o¿¹ sankcje za swoje
rzeczywiste czy urojone krzywdy.
Przypomnia³em sobie trzech pilotów z tawerny. Dziwne, ¿e
znaleli siê wród pospólstwa. Albo byli m³odzi i odwa¿ni, albo
starzy i pewni, ¿e nikt ich nie ruszy. A mo¿e po prostu bardzo
spragnieni. Ciekawe, czy w drodze do domu nie przytrafi³ siê im
jaki wypadek?
O 5.31 zza horyzontu wy³oni³o siê s³oñce. W tej samej chwili
otwarto bramê. T³um wla³ siê do rodka, porywaj¹c mnie ze sob¹.
Dotkn¹³em ko³nierza, ¿eby sprawdziæ, czy plakietka jest na swo-
im miejscu. Nigdzie nie zauwa¿y³em Camerona. Albo wszed³ inn¹
bram¹, albo ju¿ go zdjêli ci, którzy wczoraj kr¹¿yli nad rejonem
jego wykopalisk archeologicznych. Mimo wszystko postanowi-
³em rzuciæ okiem na Icarusa. Choæby po to, ¿eby zobaczyæ,
jaki gatunek go pilnuje.
Kto po³o¿y³ mi ciê¿k¹, pachn¹c¹ d³oñ na ramieniu.
Kapitan Jordan McKell?
21
Odwróci³em siê. Dwaj ihmisiccy stra¿nicy zeszli z posterun-
ku i stali teraz za mn¹. Wygl¹dali imponuj¹co i gronie w swoich
ceremonialnych he³mach.
Tak potwierdzi³em ostro¿nie.
Proszê z nami powiedzia³ ten, który trzyma³ mnie za ramiê.
Dyrektorka portu, pani Aymi-Mastr chce widzieæ siê z panem.
Oczywicie odrzek³em. Serce podskoczy³o mi do gar-
d³a. Stra¿nik wskaza³ kierunek i zaczêlimy torowaæ sobie drogê
do budynku zarz¹du portu. Sta³ dwadziecia metrów za ogrodze-
niem. Papiery mielimy w porz¹dku, ³adunek Burzowej Chmu-
ry zosta³ odprawiony, op³aty uregulowane. Czy¿by kto w koñ-
cu wytropi³, ¿e pracujemy dla Brata Johna? Jeli tak, czeka³o mnie
ciê¿kie zadanie, ¿eby jako z tego wybrn¹æ.
Jeszcze nie by³em w tutejszym zarz¹dzie portu, ale wiedzia-
³em, czego siê spodziewaæ. Spêdzi³em doæ czasu w ihmisickich
hotelach i tawernach. Nie pomyli³em siê; przyjemne owietlenie,
wygodne meble, umiechniête twarze Wszystko po to, ¿eby
gocie czuli siê, jak u siebie.
S³ysza³em, ¿e ta przyjazna atmosfera utrzymuje siê a¿ do chwi-
li, gdy zaczynaj¹ delikwenta ³amaæ ko³em.
Aaa kapitan McKell! rozleg³ siê g³êboki g³os. Dopro-
wadzono mnie do wielkiego, zagraconego biurka w rogu g³ów-
nej sali, gdzie panowa³a gor¹czkowa krz¹tanina. Dyrektorka Aymi-
-Mastr nale¿a³a do typowych przedstawicielek swojego gatunku.
Mia³a wy³upiaste ¿abie oczy, cztery owadzie czu³ki wyrastaj¹ce
z czo³a i ¿ebrowate prêgi na twarzy i szyi. By³o oczywiste, dla-
czego piastuje to stanowisko. U Ihmisitów tylko kobiety mog³y
kierowaæ takim cyrkiem. Mia³y zdolnoci organizacyjne. Mi³o
mi, ¿e pan wpad³. Proszê siadaæ.
Ca³a przyjemnoæ po mojej stronie, pani dyrektor odrze-
k³em i przysun¹³em sobie krzes³o. Przemilcza³em fakt, ¿e nie
wpad³em tu z w³asnej woli. Jeden ze stra¿ników postawi³ moj¹
torbê na biurku i zacz¹³ j¹ przetrz¹saæ. Chcia³em zaprotestowaæ,
ale zrezygnowa³em. O co chodzi?
Szczerze mówi¹c, kapitanie, sama dok³adnie nie wiem
odpar³a dyrektorka. Wziê³a zdjêcie le¿¹ce na stosie papierów i po-
da³a mi. Dosta³am od prze³o¿onych polecenie, ¿eby zapytaæ pana
o tê osobê.
22
Fotografia przedstawia³a Arno Camerona.
No có¿ To cz³owiek stwierdzi³em odkrywczo. Nie cho-
dzi im wiêc o Brata Johna. Na razie nie wiedzia³em, czy to do-
brze, czy le. Poza tym, nigdy go nie widzia³em.
Naprawdê? zapyta³a Aymi-Mastr melodramatycznym
tonem. Wyci¹gnê³a siê w fotelu i z³¹czy³a koniuszki palców. Ih-
misici podpatrzyli ten zwyczaj na starych filmach Ziemian. Za-
wsze denerwowa³o mnie to ma³powanie. Bardzo interesuj¹ce.
Zw³aszcza ¿e przed kwadransem naoczny wiadek zezna³ co in-
nego. Wczoraj wieczorem widzia³ pana z Cameronem w vyssi-
luyañskiej tawernie.
Poczu³em na plecach zimne ³apki ca³ej rodziny kalixirskich
fretek.
Nie zamierzam podwa¿aæ wiarygodnoci pani wiadka
odrzek³em i rzuci³em zdjêcie na biurko ale musia³ siê pomyliæ.
¯abie oczy zwêzi³y siê.
Poda³ pañskie nazwisko.
W takim razie albo by³ pijany, albo lubi robiæ du¿o szumu.
Wsta³em. W tamtej tawernie panowa³ t³ok. Z pewnoci¹ wielu
goci zapamiêta³o rozróbê z trzema Yavanni, a po³owa z nich wi-
dzia³a mnie potem z Cameronem. Musia³em szybko wywin¹æ siê
z tego, zanim Ihmisici zaczn¹ kopaæ g³êbiej.
Niech pan siada, kapitanie! zgromi³a mnie Aymi-Mastr.
Chce mi pan wmówiæ, ¿e wczoraj wieczorem nigdzie pan nie
wychodzi³?
Oczywicie,¿ewyszed³em! odburkn¹³emz rozdra¿nieniem
i niechêtnie osun¹³em siê na krzes³o. Chyba nie myli pani, ¿e
kto lubi siedzieæ w tych zawszonych vyssiluyañskich hotelach?
Umiechnê³a siê krzywo, co jeszcze bardziej upodobni³o j¹
do ¿aby.
To racja. Odwiedzi³ pan jakie lokale?
Wzruszy³em ramionami.
Jasne. Kilka. A co innego mo¿na tu robiæ? Ale z nikim nie
rozmawia³em.
Westchnê³a teatralnie.
Tak pan twierdzi? W tym ca³y k³opot. Otworzy³a teczkê
z meldunkami. Pañskie s³owo przeciw s³owu tamtego anoni-
mowego wiadka. Komu wierzyæ?
23
Zaraz, zaraz Wiêc nawet pani nie wie, kim on jest?!
obruszy³em siê. Pod ko³nierzykiem poczu³em pot. Nie zna³em
zbyt dobrze pisma Ihmisitów, ale wiedzia³em, jak wygl¹da moje
nazwisko na papierze. Przynajmniej w wiêkszoci g³ównych jê-
zyków Spirali. Trzyma³a przed sob¹ moj¹ kartotekê, pochodz¹c¹
z Zarz¹du Federacji Handlowej! Jej zawartoæ nie stawia³a mnie
w dobrym wietle. Co to za sztuczka?
W³anie tego chcemy siê dowiedzieæ. Aymi-Mastr zmarsz-
czy³a brwi i utkwi³a wzrok w papierach. Potem spojrza³a na mnie.
Na tym zdjêciu nie jest pan wcale podobny. Kiedy je zrobiono?
Jakie siedem lat temu odrzek³em. Kiedy zaczyna³em
pracê jako samodzielny przewonik.
Zupe³nie niepodobny powtórzy³a, przygl¹daj¹c mi siê
uwa¿nie. Musi pan zrobiæ nowe.
Zrobiê obieca³em, choæ by³a to akurat najmniej wa¿na
sprawa, jak¹ obecnie mia³em na g³owie. Ludzie Brata Johna wrêcz
nie powinni przypominaæ swoich urzêdowych fotografii. W ta-
kiej bran¿y im trudniej kogo rozpoznaæ, tym lepiej. Od tamtej
pory sporo przeszed³em doda³em.
W istocie przyzna³a, przerzucaj¹c kartki. Szczerze
mówi¹c, kapitanie, pañski ¿yciorys nie zachêca do tego, ¿eby
wierzyæ panu na s³owo.
Nie musi mnie pani obra¿aæ warkn¹³em. To, co tam
jest, zdarzy³o siê dawno temu.
Piêæ lat w Oddzia³ach Pomocniczych Ziemskich Si³ Obron-
nych ci¹gnê³a Aymi-Mastr. A potem ¿a³osny koniec obiecu-
j¹cej kariery. S¹d wojskowy i wydalenie ze s³u¿by za niesubor-
dynacjê.
To by³ idiota odpar³em. Wszyscy tak uwa¿ali. Ale tyl-
ko ja mia³em odwagê powiedzieæ mu to prosto w oczy.
I to doæ barwnym jêzykiem, jak widzê odpowiedzia³a
i odwróci³a kartkê. Nawet znajomoæ niewielkiej czêci tych
ziemskich s³ów pozwala stworzyæ imponuj¹c¹ listê. Przewró-
ci³a dwie nastêpne kartki. Póniej zmarnowa³ pan swoj¹ drug¹
szansê. Po czterech latach pracy wyrzucili pana z Ziemskiej S³u¿by
Celnej. Tym razem za branie ³apówek.
Wrobili mnie odparowa³em. Nawet w moich w³asnych
uszach zabrzmia³o to ma³o przekonuj¹co.
24
Za ka¿dym razem protestuje pan coraz s³abiej zauwa¿y³a
Aymi-Mastr. Ale jako unikn¹³ pan wiêzienia, jak widzê. S³u¿ba
Celna uzna³a, ¿e proces z pañskim udzia³em by³by zbyt k³opotliwy.
Wymylili taki pretekst, ¿eby nie daæ mi szansy oczysz-
czenia siê z zarzutów.
Aymi-Mastr dalej przegl¹da³a papiery.
Potem przez szeæ miesiêcy pracowa³ pan w ma³ej firmie
transportowej braci Rolvaag. Kogo pan uderzy³ Aha, m³od-
szego pana Rolvaaga
Niech pani pos³ucha przerwa³em ze z³oci¹. Nie musi
mi pani czytaæ ca³ego mojego ¿yciorysu. Mo¿e lepiej przejdmy
do rzeczy.
Stra¿nik dok³adnie przeszuka³ moj¹ torbê, zapi¹³ j¹ i wypro-
stowa³ siê. Zamieni³ kilka s³ów z szefow¹ i wyszed³. Torba zo-
sta³a na biurku. Nie zdziwi³o mnie to. Nie by³o w niej nic podej-
rzanego. Mia³em nadziejê, ¿e pani dyrektor nie czuje siê zbytnio
rozczarowana.
Rzecz w tym powiedzia³a ¿e trudno nazwaæ pana po-
rz¹dnym, prawomylnym obywatelem. Nie chcê przesadziæ, ale
naprawdê sprawia pan wra¿enie osobnika gotowego pomóc mor-
dercy.
Zaniemówi³em.
Mordercy?! wykrzykn¹³em, kiedy odzyska³em g³os. Ten
facet kogo zabi³?!
Aymi-Mastr przygl¹da³a mi siê badawczo.
Tak napisano w meldunku. Trudno panu w to uwierzyæ?
Nopewnie odrzek³em.Niemusia³emudawaæzaskoczenia.
Na zdjêciu nie wygl¹da na mordercê. Jak to by³o? Kogo zabi³?
Dyrektora wykopalisk archeologicznych na Wielkiej Pu-
styni wyjani³a Aymi-Mastr. Odsunê³a moje akta i znów z³¹-
czy³a czubki palców. Wczoraj rano nast¹pi³a tam potê¿na eks-
plozja. Nie s³ysza³ pan o tym?
Pokrêci³em g³ow¹.
Wyl¹dowalimy krótko po po³udniu miejscowego czasu.
Pyta³em, sk¹d takie opónienie w przyjmowaniu statków, ale nikt
nie potrafi³ mi jasno odpowiedzieæ.
Na skutek wybuchu do atmosfery dosta³y siê du¿e iloci
py³u. Nasze sensory i radiolatarnie kierunkowe nie dzia³a³y przez
25
ponad godzinê, co spowodowa³o wstrzymanie ruchu. W ka¿dym
razie, prowadz¹cy ledztwo znaleli na miejscu katastrofy spalo-
ne cia³o doktora Ramonda Chou. Le¿a³o ukryte w jednej z pod-
ziemnych grot na terenie wykopalisk. Natychmiast otoczono tam-
ten rejon, ¿eby zatrzymaæ i przes³uchaæ archeologów.
Aymi-Mastr znów poda³a mi zdjêcie Camerona.
Tylko temu cz³owiekowi uda³o siê wymkn¹æ. Jego towa-
rzysze wskazali go jako mordercê.
To t³umaczy³o nocne poszukiwania na pustkowiu. Popatrzy-
³em na fotografiê.
Có¿ ¯yczê owocnych ³owów. Ale moim zdaniem, daw-
no da³ st¹d nogê. Zapewne skorzysta³ z zamieszania w powie-
trzu, o którym pani wspomina³a.
Bardzo mo¿liwe przyzna³a Aymi-Mastr. Mamy nie po-
twierdzon¹ informacjê, ¿e co przedar³o siê przez burzê od³am-
ków. Skinê³a par¹ czu³ków w kierunku zdjêcia. Ale z drugiej
strony, mamy te¿ meldunek, ¿e widziano go z panem ostatniego
wieczoru. Niech pan przyjrzy mu siê dobrze, kapitanie. Jest pan
pewien, ¿e nie zamieni³ pan z nim ani s³owa?
Chcia³a mi to u³atwiæ. Wystarczy³oby przyznaæ siê, ¿e Came-
ron mnie wynaj¹³, ale wtedy jeszcze nie wiedzia³em, ¿e jest zabój-
c¹. Odpowiedzia³bym na wszystkie pytania, wrêczy³ jej plakietkê
i koniec. Zdjêliby go przy Icarusie, a ja wyszed³bym st¹d czysty.
A najwa¿niejsze, ¿e nie musia³bym t³umaczyæ siê przed Bra-
tem Johnem.
Westchn¹³em, pokrêci³em g³ow¹ i od³o¿y³em zdjêcie.
Przykro mi, pani dyrektor. ¯a³ujê, ¿e nie mogê pomóc.
Bardzo bym chcia³, bo nie mam litoci dla morderców. Ale na-
prawdê go nie spotka³em. Pani wiadek musia³ go widzieæ w to-
warzystwie kogo innego.
Patrzy³a na mnie przez kilka uderzeñ serca. Potem wzruszy³a
ramionami niczym Ziemianin, co w jej przypadku wygl¹da³o rów-
nie idiotycznie, jak ³¹czenie koniuszków palców.
W porz¹dku, kapitanie. Jeli to pañskie ostatnie s³owo
Zignorowa³em jej sarkastyczny ton.
Tak odpar³em i wsta³em. Mogê ju¿ iæ? Muszê trzy-
maæ siê mojego rozk³adu lotów.
Podnios³a siê z fotela.
26
Rozumiem. Ale zanim pan st¹d odleci, bêdziemy niestety
zmuszeni dok³adnie przeszukaæ pañski statek. Wyci¹gnê³a
rêkê. Poproszê o plakietkê.
Zmarszczy³em brwi. Nagle przypomnia³em sobie, ¿e w wi-
docznym miejscu na moim ko³nierzu tkwi emblemat Icarusa.
S³ucham?
Poproszê o pañsk¹ plakietkê powtórzy³a Aymi-Mastr
surowym tonem. Proszê mnie nie zmuszaæ do u¿ycia si³y. Wiem,
¿e Ziemianie uwa¿aj¹ Ihmisitów za miechu warte stworzenia,
ale zapewniam, ¿e jestemy silniejsi, ni¿ na to wygl¹damy.
Przez d³u¿sz¹ chwilê sta³em bez ruchu. Potem mrukn¹³em
co pod nosem i wyci¹gn¹³em obie plakietki. Ukry³em w d³oni tê
od Camerona i po³o¿y³em na biurku moj¹.
Proszê bardzo warkn¹³em. Towar Brata Johna by³ do-
skonale zamaskowany, nawet przed wcibskimi Ihmisitami.
Mo¿ecie sobie szukaæ. Tylko nie zostawcie ba³aganu.
Zrobimy to szybko i porz¹dnie obieca³a. Niech pan
zaczeka w pokoju gocinnym obok.
ci¹gn¹³em z biurka moj¹ torbê.
Wolê pójæ do centrum obs³ugi podró¿nych. Skoro tracê
przez was cenny czas, to przynajmniej zjem niadanie.
Jak pan sobie ¿yczy. Aymi-Mastr wykona³a po¿egnalny
gest Ihmisitów. Zadzwoni³ telefon i podnios³a s³uchawkê. Za
godzinê skoñczymy rzuci³a, przyk³adaj¹c j¹ do szczelin na szyi.
Odwróci³em siê na piêcie i z godnoci¹ pomaszerowa³em do
wyjcia. Pozwolili mi odejæ i nie zabrali telefonu. Ciekawe. Albo
tak naprawdê o nic mnie nie podejrzewaj¹, albo wrêcz odwrot-
nie. Jeli jestem podejrzany, mo¿e bêd¹ chcieli wyledziæ, czy
nie idê do kryjówki Camerona.
Kapitanie McKell? zawo³a³a za mn¹ Aymi-Mastr.
Przez u³amek sekundy mia³em ochotê uciec, jednak do drzwi
by³o jeszcze daleko i na mojej drodze krêci³o siê za du¿o Ihmisi-
tów. Przystan¹³em i odwróci³em siê.
Co znowu? warkn¹³em.
Ci¹gle rozmawia³a przez telefon i przyzywa³a mnie na migi.
Mo¿e rzeczywicie powinienem spróbowaæ ucieczki? W koñcu
jednak zrezygnowa³em i podszed³em.
Zanim stan¹³em przed biurkiem, od³o¿y³a s³uchawkê.
27
Bardzo przepraszam, kapitanie powiedzia³a i odda³a mi
plakietkê. Mo¿e pan iæ.
¯arty sobie robi? Popatrzy³em podejrzliwie na kawa³ek plasti-
ku, jakby mia³ z niego nagle wyskoczyæ diabe³ek na sprê¿ynie.
Tak po prostu?
Tak po prostu potwierdzi³a. W jej g³osie zabrzmia³a mie-
szanina zak³opotania i niechêci. Moi prze³o¿eni w³anie us³y-
szeli co nowego od naszego anonimowego informatora. Zmie-
nili zarzuty. Podobno widziano pana w towarzystwie znanego
bandyty Belgai Romssa, który dokona³ wielu zbrojnych napadów.
Trzy dni temu obrabowa³ magazyny w Tropstick.
Zmarszczy³em brwi. Co tu jest grane, do cholery?
I co? Chce pani, ¿ebym jego zdjêcie te¿ obejrza³?
To nie bêdzie konieczne zapewni³a z niesmakiem Aymi-
-Mastr. Wygl¹da na to, ¿e nasz przyjaciel przeoczy³ pewien fakt.
Romss zosta³ aresztowany wczoraj rano, zanim pan tu wyl¹do-
wa³. Podsunê³a mi plakietkê. Mia³ pan racjê; lubi robiæ du¿o
szumu. Jeszcze raz przepraszam.
Nie ma sprawy odpar³em i ostro¿nie wzi¹³em kawa³ek pla-
stiku. Diabe³ek nie wyskoczy³. Ale nastêpnym razem powinna
pani wstrzymaæ siê z rzucaniem bezpodstawnych oskar¿eñ.
W przypadku morderstwa musimy sprawdzaæ ka¿dy lad
powiedzia³a w zamyleniu, bêbni¹c palcami w moj¹ kartotekê.
¯yczê bezpiecznej podró¿y, kapitanie.
Znów ruszy³em w kierunku drzwi. Plakietkê Burzowej Chmu-
ry wsun¹³em do ko³nierza, ale tê od Icarusa wci¹¿ ciska³em
w d³oni. Nikt mnie nie zawo³a³ ani nie zatrzyma³. Dwie minuty
póniej wyszed³em na wie¿e powietrze. By³em wolny.
Nie wierzy³em w to ani przez sekundê. Co za ³atwo to po-
sz³o. Ihmisici poszukiwali Camerona i liczyli, ¿e doprowadzê ich
do niego. Dlatego mnie pucili.
Teraz chcieli wytropiæ, gdzie stoi Icarus. Musieli mi przy-
czepiæ jak¹ pluskwê.
Tylko jak¹? Echotransponder molekularny nie spe³ni³by swo-
jego zadania wród kakofonii sygna³ów radiowych w porcie ko-
smicznym. Zatem co wiêkszego. Na przyk³ad nadajnik wielkoci
ig³y. Ale nie spuszcza³em z oka podw³adnego Aymi-Mastr, kiedy
przeszukiwa³ moj¹ torbê. Przysi¹g³bym przed s¹dem, ¿e niczego
28
tam nie w³o¿y³, co oznacza³o, ¿e zrobili to po rewizji. Nagle wszyst-
ko sta³o siê jasne.
Ostro¿nie wysun¹³em z ko³nierza plakietkê i dok³adnie obej-
rza³em. W dolnej krawêdzi tkwi³ niemal niewidoczny drucik.
Wyci¹gn¹³em go paznokciami.
Musia³em pomyleæ, jak zgrabnie siê tego pozbyæ. Gdybym
wrzuci³ nadajnik do mietnika, zorientowaliby siê, ¿e go znala-
z³em, a tego chcia³em unikn¹æ. Na szczêcie, okazja sama wpa-
d³a mi w rêce. Przez t³um przeciska³ siê niski Bunkre w b³ysz-
cz¹cej kurtce lotniczej z wysokim ko³nierzem. Takie kurtki zawsze
kojarzy³y mi siê z Elvisem. Bunkre by³ trzy sekundy ode mnie
i nasze drogi krzy¿owa³y siê. Dostosowa³em tempo marszu do
jego szybkoci, po czym odwróci³em g³owê, ¿eby wygl¹da³o, ¿e
siê zagapi³em, i wpad³em na niego.
Przepraszam powiedzia³em i przytrzyma³em go za ramio-
na, ¿eby nie straci³ równowagi. Postawi³em mu ko³nierz, który
opad³ przy zderzeniu, i wyj¹³em z kieszeni piêæ kommarek. Wrê-
czy³em mu monetê. To ca³kowicie moja wina zapewni³em
zgodnie z ich zwyczajem. Przyjmij to jako czêciow¹ rekom-
pensatê. Zjedz i wypij za zarobione przeze mnie pieni¹dze.
Chwyci³ ³apczywie monetê i wymrucza³, ¿e przyjmuje prze-
prosiny. Potem natychmiast zmieni³ kurs i ruszy³ w kierunku cen-
trum obs³ugi podró¿nych. Da³em mu co najmniej dziesiêæ razy
wiêcej ni¿ powinienem. Najwyraniej zamierza³ wydaæ pieni¹dze,
zanim ziemski frajer zorientuje siê, ¿e przep³aci³, i za¿¹da reszty.
Mia³em nadziejê, ¿e nieprêdko odkryje, jaki jeszcze prezent
dosta³ ode mnie, kiedy stawia³em mu ko³nierz. Zaczeka³em, a¿
oddali siê na dziesiêæ metrów i poszed³em za nim.
Budynek sta³ okrakiem nad g³ówn¹ alejk¹, trzydzieci me-
trów od bramy. Od zwyk³ej, ihmisickiej tawerny ró¿ni³ siê tylko
wielkoci¹ i wy¿szymi cenami. Przemierzy³em du¿¹, zat³oczon¹
jadalniê, min¹³em kilka ma³ych, prywatnych salek restauracyj-
nych, i pchn¹³em drzwi z napisem Wstêp wzbroniony. Wsze-
d³em na zaplecze.
Zgodnie z oczekiwaniami, nie zasta³em nikogo. By³a pora
niadaniowego szczytu i ca³y personel obs³ugiwa³ goci. Skiero-
wa³em siê do tylnego wyjcia, zdj¹³em kurtkê i w³o¿y³em j¹ na
lew¹ stronê. Nie mia³a wewn¹trz kieszonki na dowód to¿samo-
4 Zahn Timothy - Ob³awa na Icarusa
5 1 Kiedy wchodzi³em do tawerny, ju¿ tam czekali: trzej m³odo- ciani Yavanni o rozmiarach byków Brahma. Sterczeli niczym wie¿e po obu stronach drzwi. A¿ ich wierzbi³y ³apy, ¿eby komu przy³o¿yæ. Co mi mówi³o, ¿e ja im pasujê. Zatrzyma³em siê tu¿ za progiem i poczu³em lekki zapach ter- pentyny. M³odzi, skorzy do rozróby, i w dodatku mocno napici. Piêknie. Jeszcze nie przekroczy³em niewidzialnej granicy ich te- renu. Rozum podpowiada³ mi, ¿e tak powinno zostaæ. Yavanni nie nale¿¹ do bystrzaków, nawet na trzewo. Kiedy spotka siê na swojej drodze takich dwóch lub trzech, z góry wiadomo, ¿e nie sposób przemówiæ im do rozs¹dku. Mia³em za sob¹ d³ugi dzieñ i jeszcze d³u¿szy wieczór. By³em wykoñczony. Klamka zatrza- niêtych drzwi wbija³a mi siê w plecy. Najm¹drzej by³oby od- wróciæ siê i daæ nogê. Zerkn¹³em do wnêtrza lokalu. W nastrojowo mrocznej sali panowa³ spory t³ok. Roi³o siê od ludzi i przedstawicieli innych ga- tunków. Nie wygl¹da³o na to, ¿eby kto mia³ ochotê wyjæ; musia³- by omin¹æ te trzy ¿ywe góry miêsa. Czêæ klientów ukradkiem obserwowa³a prolog ma³ego dramatu, który zapewne lada chwila rozegra siê przy drzwiach. Inni ignorowali tê scenê. Nikt nie prze- jawia³ chêci przyjcia mi z pomoc¹ w razie potrzeby. Dwaj barma- ni gapili siê na mnie, ale na nich te¿ nie mog³em liczyæ. Znajdowa- ³em siê w okolicy portu kosmicznego na Meimie, w enklawie
6 zamieszkanej przez Vyssiluyan, a oni nie lubili wtr¹caæ siê do ni- czego. Miejscowa policja gorliwie pozbiera szcz¹tki, kiedy bêdzie po wszystkim. A to s³aba pociecha. Spojrza³em na Yavanni. Jeden sta³ z mojej lewej strony, dwaj z prawej. ¯aden jeszcze siê nie ruszy³, ale czu³em, ¿e s¹ gotowi. Oczami wyobrani widzia³em, jak sprê¿yny w ich cia³ach kurcz¹ siê o kilka nastêpnych zwojów. Nie uciek³em i nie zamierza³em uciekaæ. A¿ siê palili, ¿ebym wreszcie przekroczy³ tê niewidzial- n¹ barierê. Z pewnoci¹ chcieli zobaczyæ, ile kolorów przybior¹ moje siniaki po ich ciosach. Nie by³em uzbrojony. A gdybym nawet by³, nie zaryzykowa³- bym strza³u z bliskiej odleg³oci do trzech wyroniêtych Yavan- ni. Nie poleca³bym tego nikomu, kto chce ¿yæ d³ugo i szczêli- wie. Ale kilka lat temu us³ysza³em o pewnej sztuczce zwi¹zanej z psychik¹ i fizjologi¹ Yavanni. Wygl¹da³o na to, ¿e teraz nada- rza siê okazja do wypróbowania jej w praktyce. Popatrzy³em ko- lejno na ka¿dego z m³odzieñców i odchrz¹kn¹³em. Wasze matki wiedz¹, ¿e tu jestecie, ch³opcy? zapyta³em grubym g³osem. Jak na komendê opad³y im szczêki. Ju¿ póno ci¹gn¹³em i powinnicie byæ w domu. Lepiej wracajcie, i to zaraz. Spojrzeli na siebie wyranie zbici z tropu. Na pewno dawno nie s³yszeli takich s³ów z ust obcego, dwukrotnie mniejszego od nich faceta. Sieczk¹, któr¹ mieli zamiast mózgów, nie mogli ogar- n¹æ sytuacji. S³yszelicie? parskn¹³em. Do domu, ale ju¿! U tego z lewej sieczka w g³owie pracowa³a widocznie szyb- ciej ni¿ u pozosta³ych. Nie jeste Yavannem odburkn¹³ w typowej mieszaninie angielskiego i yavañskiego, i chuchn¹³ na mnie terpentyn¹. Nie bêdziesz tak do nas gada³. Zacisn¹³ ³apska i zrobi³ krok naprzód Otworzy³em usta i wyda³em okrzyk mro¿¹cy krew w ¿y³ach. Stan¹³ jak wryty i wykrzywi³ kosmiczn¹ twarz. Do jego za- kutego ³ba dotar³o, ¿e pope³ni³ fatalny b³¹d. To on siê ruszy³, nie ja. Tym samym wtargn¹³ na moje terytorium. Wyda³em prawi- d³owy yavañski okrzyk oskar¿enia i wyzwania. Teraz mia³em pra- wo uderzyæ pierwszy.
7 Rzecz jasna, pamiêta³, ¿e nie jestem Yavannem, i ich kurtu- azyjne zwyczaje nie maj¹ wobec mnie zastosowania. Ale nie za- mierza³em czekaæ, a¿ w pe³ni to sobie uwiadomi. Da³em susa, zacisn¹³em piêci i waln¹³em go poni¿ej piersi. Trafi³em w lekkie zag³êbienia po obu stronach wzgórka kryj¹cego centralny miêsieñ. Zapiszcza³ dziwnie cienko, jak na tak wielkiego stwora. Po- tem zwali³ siê na pod³ogê z g³uchym ³oskotem. Ca³a tawerna za- dr¿a³a. Skuli³ siê i znieruchomia³. Jego dwaj kolesie gapili siê na mnie z rozdziawionymi pasz- czami. Nie da³em siê zwieæ. Byli zaskoczeni, ale tylko czekali, ¿ebym wkroczy³ na ich kawa³ek pod³ogi. Wtedy by³oby po mnie. Na szczêcie ten problem ju¿ nie istnia³. Po mojej lewej rozci¹- ga³a siê teraz ziemia niczyja. Przeszed³em nad le¿¹cym Yavan- nem i wkroczy³em do wnêtrza lokalu. W sali zapanowa³o chwilowe poruszenie. S³ychaæ by³o po- mruki uznania, ale szybko ucich³y. Klientela przypomnia³a sobie w porê, ¿e dwaj Yavanni jeszcze stoj¹ na w³asnych nogach. Nie spodziewa³em siê k³opotów z ich strony, ale na wszelki wypadek obserwowa³em odbicie tej dwójki w kopu³ach mosiê¿nych kan- delabrów. Przedar³em siê przez labirynt stolików i krzese³, i usia- d³em w koñcu sali, plecami do p³on¹cego kominka. Dwaj Yavan- ni pomogli wstaæ powalonemu kole¿ce i wyszli w noc. Mogê postawiæ panu kolejkê? Odwróci³em g³owê. Ko³o mojego stolika sta³ w mroku ciem- noskóry mê¿czyzna redniej budowy. Trzyma³ na wpó³ opró¿- niony kufel. W blasku ognia po³yskiwa³a siwa czupryna. Nie jestem w towarzyskim nastroju odpar³em. Wybra³em wódkê i wcisn¹³em klawisz na selektorze menu. Nie mia³em równie¿ ochoty na alkohol, ale nie chcia³em zwracaæ na siebie uwagi, siedz¹c bez kieliszka w d³oni. Wzbudzi³em ju¿ wy- starczaj¹ce zainteresowanie podczas przepychanki z Yavanni. Podziwiam pañski wyczyn powiedzia³ mê¿czyzna. Wy- sun¹³ krzes³o i usiad³ na wprost mnie, jakbym go zaprosi³. Tkwi- ³em tu przez pó³ godziny i czeka³em, a¿ wyjd¹. Szczerze mówi¹c, trochê pan ryzykowa³. W najlepszym razie móg³ pan sobie po³a- maæ palce. Przyjrza³em mu siê. Pomarszczona skóra wskazywa³a, ¿e wiêkszoæ ¿ycia spêdzi³ na s³oñcu. S¹dz¹c po muskulaturze
8 widocznej pod kurtk¹, z pewnoci¹ nie siedzia³ bezczynnie na pla¿owym krzese³ku. Niczym nie ryzykowa³em odrzek³em. Skóra m³odych Yavanni nie jest zbyt twarda. W przeciwieñstwie do doros³ych okazów, takie dzieciaki maj¹ sporo miêkkich miejsc na ciele. Trze- ba tylko wiedzieæ gdzie. Skin¹³ g³ow¹. Potem rzuci³ okiem na moj¹ sp³owia³¹, czarn¹ skórzan¹ kurtkê. Dostrzeg³ na ramieniu symbol statku powietrz- nego i stylizowane litery BC. Czêsto ma pan do czynienia z obcymi? Owszem przyzna³em. Mój wspólnik to obcy, jeli to co pomo¿e. A w czym ma pomóc? zdziwi³ siê. rodek stolika otworzy³ siê i wjecha³a moja wódka. W podjêciu przez pana decyzji wyjani³em i wzi¹³em z ta- cy kieliszek. Czy warto powierzyæ mi ³adunek. Wygl¹da³ na zaskoczonego, ale zaraz siê umiechn¹³. Jest pan bystry stwierdzi³. To mi siê podoba. Niezale¿- ny przewonik, jak siê domylam? Zgad³ pan potwierdzi³em. W rzeczywistoci nie by³em ju¿ ca³kiem niezale¿ny, ale w tej chwili nie zamierza³em siê z tym zdradzaæ. Jordan McKell, kapitan frachtowca klasy Kozioro- ¿ec o nazwie Burzowa Chmura. Jakie ma pan kwalifikacje? Nawigatora i pierwszego pilota. Mój wspólnik, Ixil, to spe- cjalista od napêdu i uk³adów mechanicznych. Uniós³ brew. Prawdê mówi¹c, nie potrzebujê ani pañskiego wspólnika, ani pañskiego statku. To nie jest pozbawione sensu przyzna³em, staraj¹c siê, ¿eby nie zabrzmia³o to zbyt sarkastycznie. A czego w³aciwie pan potrzebuje? Czwartego do bryd¿a? Przysun¹³ siê bli¿ej i pochyli³ nad stolikiem. Mam ju¿ statek wymrucza³ konspiracyjnie. Stoi w por- cie kosmicznym. Zatankowany, za³adowany i gotowy do drogi. Brakuje mi tylko za³ogi. Ciekawa sztuczka pochwali³em. Przylecia³ pan tutaj bez za³ogi?
9 Przygryz³ wargi. Wczoraj jeszcze mia³em za³ogê. Opuci³a statek, kiedy wyl¹dowalimy, ¿eby wzi¹æ paliwo. Dlaczego? Machn¹³ rêk¹. Wzajemne urazy, roz³am w grupie, takie tam Podzielili siê na dwa obozy. Jedni nie wiedzieli, ¿e drudzy zamierzaj¹ opu- ciæ statek, i na odwrót. Niewa¿ne. Chodzi o to, ¿e nie dotrzy- mam terminu dostawy, jeli szybko kogo nie znajdê. Wyci¹gn¹³em siê wygodnie na krzele i popatrzy³em na nie- go z chytrym umiechem. S³owem, ugrz¹z³ pan tutaj na dobre. Doæ niefortunne po- ³o¿enie. O jakim statku mówimy? To odpowiednik klasy Orion wyjani³ z tak¹ min¹, jakby nagle poczu³ w ustach kwany smak. Widocznie uzna³, ¿e po- cz¹tkowo le mnie oceni³. Bez w¹tpienia myla³, ¿e bêdê chcia³ z niego wycisn¹æ, ile siê da. Teraz okaza³o siê, ¿e jest w b³êdzie. Nie standardowy Orion, rozumie pan, ale podobnej wielkoci i Potrzebuje wiêc pan minimum szecioosobowej za³ogi przerwa³em mu. Trzech ludzi znaj¹cych siê na obs³udze ste- rowni i maszynowni. Ca³a grupa musi mieæ w sumie osiem spe- cjalnoci wymagaj¹cych certyfikatów w dziedzinie nawigacji, pilota¿u, elektroniki, mechaniki, komputerów, napêdu, naprawy kad³uba od zewn¹trz podczas lotu, i medycyny. Widzê, ¿e zna pan dobrze Kodeks Handlowy. To czêæ mojej pracy odpar³em. Jak ju¿ mówi³em, mogê wzi¹æ na siebie pilota¿ i nawigacjê. Ilu ludzi jeszcze panu brakuje? Umiechn¹³ siê krzywo. A co? Ma pan przyjació³, którzy szukaj¹ zajêcia? Mo¿liwe. Kogo pan potrzebuje? Doceniam pañskie dobre chêci, ale wolê sam dobraæ za³o- gê. Nadal siê umiecha³, choæ jego rysy stwardnia³y. Wzruszy³em ramionami. W porz¹dku. Chcia³em tylko zaoszczêdziæ panu bieganiny po okolicy. A co ze mn¹? Bierze mnie pan? Przygl¹da³ mi siê przez kilka uderzeñ serca. Jeli potrzebuje pan pracy, proszê bardzo powiedzia³ w koñcu. Nie wygl¹da³ na zbyt zadowolonego z w³asnej decyzji.
10 Celowo spojrza³em w lewo. Na rodku baru siedzieli trzej osob- nicy z Patthaaunutthu w szarych pelerynach. Patrzyli wyniole na resztê towarzystwa niczym samozwañczy w³adcy na poddanych. Spodziewa³ siê pan, ¿e nie skorzystam z propozycji? za- pyta³em z gorzk¹ nut¹ w g³osie. Popatrzy³ tam gdzie ja i poci¹gn¹³ ³yk z kufla. Dostrzeg³em k¹tem oka, ¿e lekko siê skrzywi³. Nie. Raczej nie. Skin¹³em g³ow¹. Piêtnacie lat temu na g³ównych szlakach handlowych Spirali pojawi³ siê prawdziwy przebój statki z na- pêdem gwiezdnym Merkury. Dziêki nim Patthowie awansowali z pozycji trzeciorzêdnej rasy podstêpnych, ciemnych typów do roli dominuj¹cych przewoników w naszym przytulnym zak¹tku galaktyki. Nic dziwnego. Transportowali towary trzy razy taniej i cztery razy szybciej ni¿ inni. Nie trzeba geniusza, ¿eby zgad- n¹æ, komu powierzano zdecydowan¹ wiêkszoæ ³adunków. Pozostali nie mieli ³atwego ¿ycia. Istnia³y jeszcze mniej wa¿- ne trasy, na których nie królowali Patthowie, ale panowa³ tam du¿y t³ok i ostra konkurencja. Chêtnych by³o zbyt wielu, i nie dla wszystkich starcza³o roboty. Powodowa³o to chaos ekonomicz- ny. Kilka du¿ych firm wci¹¿ utrzymywa³o siê na rynku, ale wiêk- szoæ niezale¿nych przewoników g³odowa³a albo ogranicza³a siê do krótkich kursów. Przy niewielkich odleg³ociach napêd gwiezd- ny nie by³ konieczny. Niektórzy wykorzystywali swoje statki do mniej uczciwych zajêæ. Jeden z Patthów przy stoliku lekko odwróci³ g³owê. Pod kaptu- rem dostrzeg³em b³ysk elektronicznych implantów na jego ponurej, mahoniowoczerwonej twarzy. Dobrze im siê wiod³o i nie zamierzali traciæ tego, co osi¹gnêli. Ka¿dym statkiem gwiezdnym sterowa³ za- ufany pilot po³¹czony indywidualnie z systemem Merkury na zasa- dzie sprzê¿enia zwrotnego. W ciele mia³ wszczepione obwody z wy- wietlaczami sygnalizuj¹cymi dzia³anie aparatury. Pocz¹tkowo w³aciciele towarów odnosili siê nieufnie do tych nowoci. W razie niedyspozycji pilota statek z cennym ³adunkiem móg³ przepaæ bez wieci. W przestrzeni kosmicznej nietrudno zagin¹æ na zawsze. Pat- thowie rozwiali te obawy, obsadzaj¹c ka¿dy statek jednym lub dwo- ma pilotami rezerwowymi. Zmniejszyli ryzyko wypadku bez zdra-
11 dzania sekretu systemu Merkury. Kradzie¿ maszyny lub wypo¿y- czenie by³o bezcelowe. Tylko pilot móg³ w³¹czyæ urz¹dzenia pok³a- dowe, zabezpieczone dodatkowo na kilka sposobów. Bez jego im- plantów uzyska³oby siê dok³adnie zero informacji. Tak przynajmniej mówiono. Ale fakt, ¿e na czarnym rynku nie pojawi³a siê jeszcze kopia Merkurego, potwierdza³ tê teoriê. Mê¿czyzna naprzeciw mnie niecierpliwie odstawi³ kufel na stolik. Przesta³em rozmylaæ o Patthach i wróci³em do interesów. Kiedy chce pan odlecieæ? Jak najszybciej odpar³. Powiedzmy jutro o szóstej rano. Zastanowi³em siê. Meima by³a koloni¹ Ihmisitów. W ich por- tach kosmicznych obowi¹zywa³ doæ osobliwy regulamin. Za- mykano je na cztery spusty o zachodzie s³oñca i do witu nikogo nie wpuszczano. Eksperci od psychologii obcych przypisywali to dziwnym zabobonom, w które wierzyli Ihmisici. Osobicie mia- ³em inne zdanie; chodzi³o o to, by hotele w pobli¿u portów mo- g³y zarobiæ na tym, ¿e za³ogi musia³y gdzie przenocowaæ. Rozwidni siê dopiero o pi¹tej trzydzieci zauwa¿y³em. Nie bêdziemy mieæ zbyt wiele czasu na sprawdzenie statku przed startem. Wszystko jest ju¿ gotowe przypomnia³. Mimo to, lepiej sprawdziæ odpar³em. Kontrola przed- startowa jest konieczna. Co z papierami? Klepn¹³ siê po kieszeni. S¹ w porz¹dku. Mam je ze sob¹. Niech pan poka¿e. Przez moment wygl¹da³, jakby chcia³ wstaæ i wyjæ. Pewnie wola³by innego pilota, który darzy pracodawcê i w³aciciela stat- ku wiêkszym zaufaniem. Wyj¹³ jednak dokumenty i po³o¿y³ na stole. Mo¿e spodoba³a mu siê moja postawa albo nie mia³ ju¿ czasu szukaæ kogo innego. Przejrza³em plik cienkich kart, ale trzyma³em w d³oni kopie, nie orygina³y. Statek zarejestrowano na Ziemi. By³ zmodyfiko- wanym frachtowcem klasy Orion i nazywa³ siê Icarus. Nazwi- sko w³aciciela brzmia³o Aleksander Borodin. To pan? spyta³em. Tak. Jak pan widzi, wszystko jest w porz¹dku. Na to wygl¹da przyzna³em. Mia³em dowody kontroli ma- szynowni, ci¹gu silników, napêdu, komputera, odprawy celnej
12 Nagle zmarszczy³em brwi. Co to znaczy zaplombowana ³adownia? Dok³adnie to, co napisano odpar³. £adownia znajduje siê w tyle rodkowej czêci statku i zosta³a zapieczêtowana. Nie ma tam dostêpu i nie podlega kontroli. Zgodê wyda³y w³adze portowe na Gamm. Odnalaz³em stosown¹ kartê. Wiec stamt¹d pan przylecia³? Ciche, spokojne miejsce. Owszem. Choæ trochê prymitywne. Fakt przyzna³em. Z³o¿y³em karty razem i zerkn¹³em na tê na wierzchu. Chcia³em zapamiêtaæ kody zezwolenia na start i odprawy celnej przydzielone Icarusowi. Potem odda³em do- kumenty. W porz¹dku. Ma pan kapitana swojego statku. Ile wyniesie zaliczka? Tysi¹c kommarek. P³atne rano, po stawieniu siê na pok³a- dzie. Nastêpne dwa tysi¹ce wyp³acê po wyl¹dowaniu na Ziemi. Na wiêcej mnie nie staæ usprawiedliwi³ siê. Trzy tysi¹ce za robotê, która zajmie pewnie piêæ lub szeæ tygodni. Nie zrobiê na tym maj¹tku, ale te¿ nie umrê z g³odu. Oczywicie zak³adaj¹c, ¿e facet pokryje koszty paliwa i op³at portowych. Przez moment zastanawia³em siê, czy nie warto siê potargowaæ, ale pozna³em po jego minie, ¿e to strata czasu. Niech bêdzie zgodzi³em siê. Ma pan dla mnie plakietkê? Zacz¹³ grzebaæ w wewnêtrznej kieszeni kurtki. By³ wyranie zdziwiony, ¿e nie próbujê wydusiæ z niego wiêcej forsy. Cieka- we, jak mnie teraz ocenia. Ale to bez znaczenia. Wreszcie znalaz³ to, czego szuka³. Wyci¹gn¹³ plastikowy pro- stok¹t o wymiarach trzy na siedem centymetrów, pokryty koloro- wymi kropkami. Jeszcze jedno dziwactwo Ihmisitów; tym razem chodzi³o o ich niechêæ do ponumerowania lub innego oznakowa- nia przesz³o dwustu stanowisk l¹downiczych w porcie kosmicz- nym. Bez tego kawa³ka plastiku nie sposób by³o znaleæ konkret- ny statek, celnika, magazyn, czy cokolwiek. Plakietkê umieszcza³o siê w przezroczystej os³once na ko³nierzu kurtki lotniczej, obok dowodu to¿samoci. Na ka¿dym skrzy¿owaniu ci¹gów komunika- cyjnych sensory odczytywa³y kod kropkowy. Potem sygna³y wietl- ne wtopione w nawierzchniê wskazywa³y posiadaczowi okrelo- nej plakietki w³aciwy kierunek. Wynalazek wcale nie u³atwia³
13 dotarcia do celu, ale podoba³ siê Ihmisitom. Niewiele ich obcho- dzi³o, ¿e utrudniaj¹ komu ¿ycie. Zawsze podejrzewa³em, ¿e po prostu czyj szwagier dosta³ koncesjê na produkcjê tych plakietek. Chce pan wiedzieæ co jeszcze? Wsun¹³em plakietkê obok innej, która mia³a mi wskazaæ drogê powrotn¹ do mojej Burzowej Chmury i unios³em brew. A co? Spieszy siê pan? Tak. Mam jeszcze co do za³atwienia. Wsta³. ¯yczê mi³ego wieczoru, kapitanie McKell. Do zobaczenia rano. Skin¹³em g³ow¹. Do jutra. Odwzajemni³ gest i skierowa³ siê do wyjcia. Przecisn¹³ siê miêdzy stolikami i znikn¹³ za progiem tawerny. Poci¹gn¹³em ³yk wódki, policzy³em do dwudziestu i ruszy³em za nim. Udawa³em, ¿e siê nie spieszê, tote¿ dojcie do drzwi zajê³o mi pó³ minuty wiêcej ni¿ jemu. W porz¹dku. Na ulicach panowa³ du¿y ruch, ale by³y jasno owietlone. Powinienem dostrzec w t³u- mie siw¹ czuprynê. Wyszed³em w ch³odn¹ noc. Ju¿ zapomnia³em o Yavanni. Ale oni nie zapomnieli o mnie. Czekali przed lokalem, ukryci czêciowo za ozdobnym szkla- nym wiatrochronem. Dwie takie os³ony wystawa³y na metr ze ciany po obu stronach wejcia. Rozpoznanie konkretnego obce- go nie jest ³atwe, ale tamci widocznie mieli to opanowane. Gdy tylko znalaz³em siê na zewn¹trz, ruszyli. Musia³em co zrobiæ, i to szybko. Przestali siê bawiæ w wy- znaczanie terytorium i walili prosto na mnie. Omieszy³em ich przed ca³¹ tawern¹ i teraz chcieli mi udowodniæ, ¿e pope³ni³em b³¹d. Pomyla³em o broni ukrytej pod kurtk¹, ale zaraz zda³em sobie sprawê, ¿e siêgniêcie po ni¹ to samobójstwo. Ucieczka z po- wrotem do lokalu te¿ nic by mi nie da³a. Opóni³aby tylko nie- uniknione starcie. Pozosta³o mi jedno. Cofn¹³em siê za wiatrochron, odwróci- ³em o dziewiêædziesi¹t stopni w lewo, i z ca³ej si³y kopn¹³em pra- w¹ nog¹ w szklan¹ taflê. Gdzie indziej takie os³ony s¹ zazwyczaj z wytrzyma³ego, sprê- ¿ystego plastiku. Vyssiluyanie woleli szk³o. I to grube. Ale moc- ny kopniak za³atwi³ sprawê, choæ poczu³em to uderzenie w krê- gos³upie i pod czaszk¹. Wokó³ rozprysnê³y siê od³amki.
14 Odzyska³em równowagê i da³em nura przez pust¹ ramê. Du¿y, ostry kawa³ szk³a, który w niej pozosta³, drasn¹³ mi kurtkê. Chwy- ci³em go w palce i wyrwa³em. Z tym prowizorycznym no¿em na- tar³em na Yavanni. Pierwszy z nich zbarania³ i stan¹³ jak wryty. Dwaj z ty³u wpa- dli na niego z rozpêdu. Yavanni s¹ uczuleni na widok w³asnej krwi i ¿adnemu nie umiecha siê k³uta czy ciêta rana. Ale zanim ich mózgownice przypomnia³y im o tym, zd¹¿yli siê otrz¹sn¹æ z pierwszego zaskoczenia. Znów ruszyli naprzód. Nie czeka³em, co bêdzie dalej. Po rozwaleniu wiatrochronu mia³em za sob¹ otwart¹ drogê odwrotu. Zamachn¹³em siê szk³em na pierwszego Yavanna i da³em nogê. Zawyli i rzucili siê w pogoñ. Wiedzia³em, ¿e daleko nie uciek- nê. Cz³owiek nie jest w stanie przecign¹æ Yavanni. Ale zanim te kupy miêsa nabra³y szybkoci, wyrobi³em sobie kilkusekundow¹ przewagê. Nie traci³em czasu na ogl¹danie siê przez ramiê. Wystarczy- ³o, ¿e s³ysza³em tupot przeladowców. Wci¹¿ dzieli³a mnie od nich bezpieczna odleg³oæ. Dopad³em rogu tawerny i skrêci³em w w¹ski zau³ek. Niestety pusty. Yavanni wpadli w uliczkê. Po- chyli³em g³owê i przyspieszy³em na ile mog³em. Wiedzia³em, ¿e mnie z³api¹, zanim okr¹¿ê ca³y budynek. Jeli zaraz nie znajdê tego, co mia³em nadziejê znaleæ, bêdê w powa¿nych tarapatach. Wybieg³em zza nastêpnego rogu. Yavanni zbli¿yli siê niebez- piecznie. I wtedy to zobaczy³em: stos pó³metrowych szczap drew- na do kominka. Nareszcie! Le¿a³y porz¹dnie u³o¿one pod cian¹ i niemal siêga³y dachu. Nie zwalniaj¹c, wspi¹³em siê na górê. Ledwo mi siê uda³o. Yavanni ju¿ deptali mi po piêtach. Bie- gli za szybko, ¿eby wyhamowaæ, i staranowali stos. Szczapy po- lecia³y w dó³. Gdybym siê spóni³ o u³amek sekundy, zjecha³bym po nich na ziemiê. Najwy¿sza usunê³a mi siê spod nóg, ale zd¹- ¿y³em siê odbiæ i wci¹gn¹æ na dach. W sam¹ porê. Gdy tylko ukry³em siê za krawêdzi¹, jedna ze szczap wisnê³a mi nad g³ow¹ i poszybowa³a w noc. Nie mia³em pojêcia, czy Yavanni potrafi¹ doskoczyæ do dachu bez pomocy zdemolowanego stosu drewna, i wola³em tego nie sprawdzaæ. W powietrze polecia³y nastêpne szczapy. Poderwa³em siê i schy- lony pobieg³em po dachu.
15 Wszystkie budynki w okolicy by³y tej samej wysokoci. Prze- dziela³y je tylko w¹skie zau³ki. Bez trudu przeskoczy³em na s¹- siedni dach; zosta³o mi nawet pó³ metra zapasu. Potem znów da- ³em susa na inny budynek. W biegu ci¹gn¹³em kurtkê i w³o¿y³em j¹ podszewk¹ na wierzch. Teraz ju¿ nie by³em ubrany na czarno, tylko jaskrawozielono. Kiedy celowo podszy³em kurtkê tym materia³em, z myl¹ o takich okazjach. Skierowa³em siê w stro- nê dymi¹cego komina, znalaz³em stos drewna i zszed³em na dó³. Wróci³em na g³ówn¹ ulicê i rozejrza³em siê. W t³umie miej- scowych i przyjezdnych krêcili siê kieszonkowcy, ale nie zauwa- ¿y³em Yavanni. Niestety, siwego mê¿czyzny te¿ nie dostrzeg³em. W³óczy³em siê po okolicy jeszcze przez godzinê. Zagl¹da- ³em do tawern w nadziei, ¿e odszukam mojego nowego praco- dawcê. Mo¿e jeszcze werbuje za³ogê? Nie znalaz³em go jednak. Nic dziwnego. Peryferie portu kosmicznego by³y zbyt rozleg³e, by jeden cz³owiek móg³ wszêdzie zajrzeæ. Poza tym bola³a mnie noga, któr¹ rozwali³em o wiatrochron. I musia³em byæ na l¹do- wisku o wpó³ do szóstej rano. W dzielnicy zamieszkanej przez Vyssiluyan roi³o siê od tak- sówek. Pieni¹dze mia³em jednak dostaæ dopiero jutro przy Ica- rusie. Na razie wola³em nie wydawaæ tego, co mi zosta³o. Wyro- niêty w³aciciel podrzêdnego hoteliku, w którym czeka³ na mnie Ixil, nie by³by zachwycony, gdyby zabrak³o nam forsy na zap³a- cenie rachunku. Dwie utarczki z si³aczami obcych gatunków w ci¹gu dwunastu godzin, to stanowczo za wiele. Westchn¹³em i ruszy³em do domu na piechotê. Noga dokucza³a mi coraz bardziej. Kiedy wdrapa³em siê na cztery kondygnacje schodów, ból dotar³ do czaszki. Wsun¹³em klucz do szczeliny obok drzwi. Marzy³em o miêkkim ³ó¿ku i du- ¿ej szkockiej poród uspokajaj¹cego pulsowania vyssiluyañskich wiate³. Przest¹pi³em próg pokoju. Szansa na miêkkie ³ó¿ko i du¿¹ szkock¹ wci¹¿ istnia³a. Go- rzej ze wiat³ami. W pokoju by³o zupe³nie ciemno. Da³em nura na pod³ogê i wyl¹dowa³em na brzuchu. Po dro- dze zd¹¿y³em siêgn¹æ do kabury pod lew¹ pach¹ i wyszarpn¹æ pistolet plazmowy. Ixil powinien na mnie czekaæ. Ciemnoæ ozna- cza³a, ¿e go nie ma, i ¿e przywita mnie kto inny.
16 Jordan? rozleg³ siê znajomy g³os. To ty? Przyp³yw adrenaliny zast¹pi³o nag³e zmieszanie i moj¹ nogê przeszy³ zdwojony ból. Myla³em, ¿e jeszcze nie pisz warkn¹³em ze z³oci¹. Z trudem powstrzyma³em siê, ¿eby mu nie wygarn¹æ bez prze- bierania w s³owach. A repertuar mia³em szeroki. Za niewyparzo- ny jêzyk postawiono mnie kiedy przed s¹dem wojskowym. Nie piê odpar³. Chod tu i popatrz. Ku w³asnemu zdziwieniu westchn¹³em cierpliwie, zabezpie- czy³em broñ i wsun¹³em j¹ do kabury. Wiedzia³em, ¿e Ixila mo- g³o zainteresowaæ wszystko: od mg³y unosz¹cej siê w oddali nad owietlonym miastem do paj¹ka pe³zn¹cego po szybie. Zaraz mrukn¹³em. Wsta³em, zatrzasn¹³em kopniakiem drzwi i podszed³em do okna. Wiêkszoæ ludzi zapewne uzna³aby wygl¹d Ixila i jego ziom- ków za makabryczny. Podobnie jak powierzchownoæ trzech uro- czych ch³opaków z plemienia Yavanni, których spotka³em w ta- wernie.Ixilby³typowymKalixem,krêpymi szerokimw ramionach. Jego twarz czêsto nieelegancko porównywano do rozdeptanego pyska iguany. Poza tym mia³ zdecydowanie niesymetryczn¹ syl- wetkê. Prawe ramiê stercza³o mu karykaturalnie wysoko niczym u nadymaj¹cego siê zapanika z filmów rysunkowych. Drugie by³o bardziej p³askie. Klepn¹³em go w lewe. Kogo tu brakuje stwierdzi³em. Wys³a³em Pixa na dach wyjani³. Jego ³agodny g³os zu- pe³nie nie pasowa³ do przera¿aj¹cej urody. Jedn¹ z niewielu przy- jemnoci, jakie mi pozosta³y w ¿yciu, by³o obserwowanie reak- cji ludzi podczas pierwszego spotkania z Ixilem. Widok ten nie mia³ sobie równych. Potem rozmawiali z nim tylko przez gwiezd- ny telefon pozbawiony ekranu wideo. Aha powiedzia³em, i obszed³em go z prawej strony. K³êbek spoczywaj¹cy na jego ramieniu rozwin¹³ siê i wilgotny pyszczek dotkn¹³ mojego policzka. Czeæ, Pax przywita³em zwierz¹tko. Potem podrapa³em je za mysim uchem. Ludzki narz¹d mowy nie by³ w stanie wyartyku³owaæ kali- xirskiej nazwy dwóch stworzonek Ixila, nazywa³em je wiêc po prostu fretkami. Przypomina³y je wygl¹dem, choæ mia³y raczej
17 wielkoæ szczurów dowiadczalnych. W dawnych czasach s³u- ¿y³y Kalixom do polowañ. Pe³ni³y rolê zwiadowców. Wyszuki- wa³y zdobycz i wraca³y do swoich panów z wiadomoci¹. Od psów myliwskich i innych zwierz¹t tego typu ró¿ni³a je osobliwa wiê z w³acicielami. Gdy Pax siedzia³ na ramieniu Ixi- la i mocno wbija³ pazurki w jego grub¹ skórê, by³ po³¹czony z sys- temem nerwowym swego pana. Ixil móg³ w mylach wydawaæ Paxowi rozkazy, które trafia³y do mózgu zwierz¹tka. Kiedy Pax siê oddala³, rejestrowa³ ka¿de napotkane zjawisko. Po powrocie na ramiê ³¹cznoæ dzia³a³a w drug¹ stronê; Ixil widzia³, s³ysza³ i czu³ wszystko, co fretka znalaz³a na swej drodze. Dla myliwych p³yn¹ce z tego korzyci by³y oczywiste. Dla Ixila, mechanika pok³adowego na statkach gwiezdnych, wrêcz nieocenio- ne. Fretki potrafi³y poruszaæ siê w ciasnych pomieszczeniach wród pl¹taniny drutów i rurek. Czêsto myla³em o tym, ¿e gdyby wiêcej Kalixów zajê³o siê mechanik¹ i elektronik¹ kosmiczn¹, mogliby zmo- nopolizowaæ te dziedziny podobnie, jak Patthowie transport. Znów podrapa³em fretkê. Milion razy zastanawia³em siê, czy Ixil to czuje. Co ciekawego chcia³e znaleæ na dachu? zapyta³em. Nie chodzi o dach odpar³ i uniós³ masywne ramiê tylko o to, co dzieje siê tam. Zmarszczy³em brwi i spojrza³em we wskazanym kierunku. Dale- ko za portem kosmicznym i miastem ¿arzy³ siê na niebie nik³y blask. Do góry wzbi³y siê trzy ogniki i polecia³y poziomo w ró¿ne strony. Interesuj¹ce przyzna³em. Jeden ze statków porusza³ siê doæ wolno i zygzakowa³. Przynajmniej tak mi siê zdawa³o z tej odleg³oci i perspektywy. Zauwa¿y³em to jakie czterdzieci minut temu powie- dzia³ Ixil. Najpierw myla³em, ¿e to odbicie wiate³ z nowego osiedla, którego po prostu wczeniej nie dostrzeg³em. Sprawdzi- ³em na mapie, ale tam nic nie ma. Tylko pasmo wzgórz i pusty- nia. Przemknêlimy nad tamtym rejonem, kiedy lecielimy tutaj. Mo¿e to po¿ar? podsun¹³em bez przekonania. W¹tpiê. Blask nie jest a¿ tak czerwony i nie widaæ dymu. Raczej akcja poszukiwawczo-ratownicza. Co zaskroba³o cicho za okienn¹ ram¹. Na parapecie pojawi³ siê Pix. Kichn¹³, odbi³ siê, i wskoczy³ Ixilowi na ramiê. Rozleg³o siê 2 Ob³awa na Icarusa
18 drapanie, jak paznokciem po skórze. Skrzywi³em siê. Przez moment Ixil sta³ bez ruchu. Przejmowa³ wiadomoci z ma³ego mózgu fretki. Ciekawe. Okazuje siê, ¿e to dalej, ni¿ s¹dzi³em. Za wzgó- rzami, ca³e kilometry w g³¹b pustkowia. Co oznacza³o, ¿e blask jest du¿o janiejszy, ni¿ na to wygl¹- da. Kto tam jest i czego szuka na tym odludziu? Nagle zapomnia³em o bólu w nodze. Nie wiesz przypadkiem zagadn¹³em z udawan¹ obo- jêtnoci¹ gdzie grupa Camerona prowadzi wykopaliska arche- ologiczne? Gdzie na pustkowiu odrzek³ Ixil. Nie znam dok³adnej lokalizacji. Ale ja znam pochwali³em siê. Idê o zak³ad, ¿e w³anie tam. Dlaczego tak mylisz? Bo Arno Cameron by³ dzi w miecie. Zaproponowa³ mi pracê. Rozdeptana twarz iguany odwróci³a siê ku mnie. ¯artujesz! Niestety nie zapewni³em. Wybra³ sobie idiotyczny pseu- donim, Aleksander Borodin, i ufarbowa³ w³osy na siwo. Wygl¹- da o dwadziecia lat starzej. Ale to on. Poklepa³em ko³nierz kurtki. Chce, ¿ebym jutro zabra³ go st¹d na pok³adzie statku o nazwie Icarus. Zgodzi³e siê? Za trzy tysi¹ce? Jasne, ¿e siê zgodzi³em! Pix znów kichn¹³. To mo¿e byæ trudne zauwa¿y³ Ixil. Brat John nie bê- dzie zadowolony. Rewelacja! prychn¹³em ironicznie. A czy kiedykolwiek by³ z nas zadowolony? Fakt, bardzo rzadko przyzna³ Ixil. Ale chyba jeszcze nie widzielimy go naprawdê wkurzonego. Teraz mo¿e byæ okazja. Z pewnoci¹ mia³ racjê. Johnston Scotto Ryland, którego sar- kastycznie nazywalimy Bratem uratowa³ nas trzy lata temu przed finansow¹ ruin¹. Po prostu nasza Burzowa Chmura zasili³a flo- tyllê jego przemytniczych statków. Szmuglowalimy wszystko: broñ, czêci cia³a, narkotyki, kradzione dzie³a sztuki, elektronikê S³owem, ka¿de nielegalne wiñstwo. Teraz wykonywalimy kolejne
19 zadanie. W ³adowni naszego statku tkwi³a nowa porcja trefnego towaru. Brat John nie wspi¹³by siê na szczyt przestêpczego podzie- mia Spirali, gdyby tolerowa³ samowolê wród swoich ludzi. Za³atwiê to z nim obieca³em Ixilowi, choæ w tej chwili nie mia³em pojêcia, jak. To w koñcu trzy patyki. Nie mog³em odrzuciæ takiej oferty, skoro udajê biednego, niezale¿nego przewonika. Ixil nie zareagowa³, ale jego fretki wykrzywi³y pyszczki. Cza- sem to ich wzajemne po³¹czenie by³o wygodne, jeli siê wiedzia- ³o, o co chodzi. Nie ma powodu, ¿eby Brat John wkurza³ siê na nas ci¹- gn¹³em. Sam doprowadzisz Burzow¹ Chmurê na Xathru. Jego towar dotrze na miejsce i wszyscy bêd¹ zadowoleni. Ja polecê z Cameronem. Jutro rano zorientujê siê w trasie i przelê ci wia- domoæ, gdzie siê spotkamy. Przepisy wymagaj¹, ¿eby w statku klasy Kozioro¿ec by³a minimum dwuosobowa za³oga przypomnia³. wietnie odpar³em krótko. Zrobi³o siê póno, bola³a mnie noga i g³owa. Nie mia³em zamiaru s³uchaæ cytatów z Kodeksu Handlowego. W dodatku z ust kogo, kto wpakowa³ mnie w to ca³e szambo. Przecie¿ jest was trzech: ty, Pix, i Pax. Szczegó³y mo¿esz uzgodniæ rano z w³adzami portu. Pokutyka³em na zdrowej nodze do ³azienki. Podczas wie- czornej toalety nieco och³on¹³em. Wróci³em spokojniejszy. Co nowego? zapyta³em Ixila. Wci¹¿ gapi³ siê przez okno. Fretki siedzia³y mu na ramio- nach i gapi³y siê razem z nim. Przyby³o obiektów lataj¹cych odpowiedzia³. Kogo wyranie przyci¹ga tamto miejsce. To jasne zgodzi³em siê. Po raz ostatni rzuci³em okiem na niebo i wlaz³em do ³ó¿ka. Ciekawe, co ludzie Camerona tam wykopali? I kogo to interesuje doda³ Ixil. Niechêtnie odszed³ od okna. Mo¿e siê okazaæ, Jordan, ¿e nasza dyskusja o kursie dla Brata Johna by³a niepotrzebna. Nie zdziwi³bym siê, gdyby jutro odkry³, ¿e Icarus jest ju¿ w czyich rêkach. Nie ma szans zaprzeczy³em i wyci¹gn¹³em obola³¹ nogê. A niby dlaczego?
20 Opad³em na cienk¹ poduszkê. Kolejna licha poduszka, lichy hotel i lichy port kosmiczny. Jak ca³e moje ¿ycie. Westchn¹³em. Bo nigdy nie mam a¿ takiego fartu. 2 Kiedy o pi¹tej rano przyby³em do portu, niebo na wschodzie dopiero ró¿owia³o. Przed bram¹ czeka³ ju¿ t³um ludzi i ob- cych. Wszyscy chcieli jak najszybciej zasi¹æ w swoich statkach i polecieæ dalej. Kilku najbardziej niecierpliwych kosmonautów g³ono krytykowa³o zwyczaje Ihmisitów. Stra¿nicy pilnuj¹cy bra- my nale¿eli do tej rasy, ale jak zwykle ignorowali komentarze. Oczywicie wród oczekuj¹cych nie by³o Patthów. W ci¹gu ostatnich kilku lat zdarzy³o siê wiele nieprzyjemnych incyden- tów, jak to okrelaj¹ dyplomaci. Wiêkszoæ portów kosmicz- nych przydzieli³a Patthom w³asne l¹dowiska, wejcia, stanowi- ska obs³ugi i poczekalnie. W³adze portowe mia³y ju¿ powy¿ej uszu papierkowej roboty po napadach i morderstwach, a rz¹dom znudzi³o siê s³uchanie grób Patthów, ¿e na³o¿¹ sankcje za swoje rzeczywiste czy urojone krzywdy. Przypomnia³em sobie trzech pilotów z tawerny. Dziwne, ¿e znaleli siê wród pospólstwa. Albo byli m³odzi i odwa¿ni, albo starzy i pewni, ¿e nikt ich nie ruszy. A mo¿e po prostu bardzo spragnieni. Ciekawe, czy w drodze do domu nie przytrafi³ siê im jaki wypadek? O 5.31 zza horyzontu wy³oni³o siê s³oñce. W tej samej chwili otwarto bramê. T³um wla³ siê do rodka, porywaj¹c mnie ze sob¹. Dotkn¹³em ko³nierza, ¿eby sprawdziæ, czy plakietka jest na swo- im miejscu. Nigdzie nie zauwa¿y³em Camerona. Albo wszed³ inn¹ bram¹, albo ju¿ go zdjêli ci, którzy wczoraj kr¹¿yli nad rejonem jego wykopalisk archeologicznych. Mimo wszystko postanowi- ³em rzuciæ okiem na Icarusa. Choæby po to, ¿eby zobaczyæ, jaki gatunek go pilnuje. Kto po³o¿y³ mi ciê¿k¹, pachn¹c¹ d³oñ na ramieniu. Kapitan Jordan McKell?
21 Odwróci³em siê. Dwaj ihmisiccy stra¿nicy zeszli z posterun- ku i stali teraz za mn¹. Wygl¹dali imponuj¹co i gronie w swoich ceremonialnych he³mach. Tak potwierdzi³em ostro¿nie. Proszê z nami powiedzia³ ten, który trzyma³ mnie za ramiê. Dyrektorka portu, pani Aymi-Mastr chce widzieæ siê z panem. Oczywicie odrzek³em. Serce podskoczy³o mi do gar- d³a. Stra¿nik wskaza³ kierunek i zaczêlimy torowaæ sobie drogê do budynku zarz¹du portu. Sta³ dwadziecia metrów za ogrodze- niem. Papiery mielimy w porz¹dku, ³adunek Burzowej Chmu- ry zosta³ odprawiony, op³aty uregulowane. Czy¿by kto w koñ- cu wytropi³, ¿e pracujemy dla Brata Johna? Jeli tak, czeka³o mnie ciê¿kie zadanie, ¿eby jako z tego wybrn¹æ. Jeszcze nie by³em w tutejszym zarz¹dzie portu, ale wiedzia- ³em, czego siê spodziewaæ. Spêdzi³em doæ czasu w ihmisickich hotelach i tawernach. Nie pomyli³em siê; przyjemne owietlenie, wygodne meble, umiechniête twarze Wszystko po to, ¿eby gocie czuli siê, jak u siebie. S³ysza³em, ¿e ta przyjazna atmosfera utrzymuje siê a¿ do chwi- li, gdy zaczynaj¹ delikwenta ³amaæ ko³em. Aaa kapitan McKell! rozleg³ siê g³êboki g³os. Dopro- wadzono mnie do wielkiego, zagraconego biurka w rogu g³ów- nej sali, gdzie panowa³a gor¹czkowa krz¹tanina. Dyrektorka Aymi- -Mastr nale¿a³a do typowych przedstawicielek swojego gatunku. Mia³a wy³upiaste ¿abie oczy, cztery owadzie czu³ki wyrastaj¹ce z czo³a i ¿ebrowate prêgi na twarzy i szyi. By³o oczywiste, dla- czego piastuje to stanowisko. U Ihmisitów tylko kobiety mog³y kierowaæ takim cyrkiem. Mia³y zdolnoci organizacyjne. Mi³o mi, ¿e pan wpad³. Proszê siadaæ. Ca³a przyjemnoæ po mojej stronie, pani dyrektor odrze- k³em i przysun¹³em sobie krzes³o. Przemilcza³em fakt, ¿e nie wpad³em tu z w³asnej woli. Jeden ze stra¿ników postawi³ moj¹ torbê na biurku i zacz¹³ j¹ przetrz¹saæ. Chcia³em zaprotestowaæ, ale zrezygnowa³em. O co chodzi? Szczerze mówi¹c, kapitanie, sama dok³adnie nie wiem odpar³a dyrektorka. Wziê³a zdjêcie le¿¹ce na stosie papierów i po- da³a mi. Dosta³am od prze³o¿onych polecenie, ¿eby zapytaæ pana o tê osobê.
22 Fotografia przedstawia³a Arno Camerona. No có¿ To cz³owiek stwierdzi³em odkrywczo. Nie cho- dzi im wiêc o Brata Johna. Na razie nie wiedzia³em, czy to do- brze, czy le. Poza tym, nigdy go nie widzia³em. Naprawdê? zapyta³a Aymi-Mastr melodramatycznym tonem. Wyci¹gnê³a siê w fotelu i z³¹czy³a koniuszki palców. Ih- misici podpatrzyli ten zwyczaj na starych filmach Ziemian. Za- wsze denerwowa³o mnie to ma³powanie. Bardzo interesuj¹ce. Zw³aszcza ¿e przed kwadransem naoczny wiadek zezna³ co in- nego. Wczoraj wieczorem widzia³ pana z Cameronem w vyssi- luyañskiej tawernie. Poczu³em na plecach zimne ³apki ca³ej rodziny kalixirskich fretek. Nie zamierzam podwa¿aæ wiarygodnoci pani wiadka odrzek³em i rzuci³em zdjêcie na biurko ale musia³ siê pomyliæ. ¯abie oczy zwêzi³y siê. Poda³ pañskie nazwisko. W takim razie albo by³ pijany, albo lubi robiæ du¿o szumu. Wsta³em. W tamtej tawernie panowa³ t³ok. Z pewnoci¹ wielu goci zapamiêta³o rozróbê z trzema Yavanni, a po³owa z nich wi- dzia³a mnie potem z Cameronem. Musia³em szybko wywin¹æ siê z tego, zanim Ihmisici zaczn¹ kopaæ g³êbiej. Niech pan siada, kapitanie! zgromi³a mnie Aymi-Mastr. Chce mi pan wmówiæ, ¿e wczoraj wieczorem nigdzie pan nie wychodzi³? Oczywicie,¿ewyszed³em! odburkn¹³emz rozdra¿nieniem i niechêtnie osun¹³em siê na krzes³o. Chyba nie myli pani, ¿e kto lubi siedzieæ w tych zawszonych vyssiluyañskich hotelach? Umiechnê³a siê krzywo, co jeszcze bardziej upodobni³o j¹ do ¿aby. To racja. Odwiedzi³ pan jakie lokale? Wzruszy³em ramionami. Jasne. Kilka. A co innego mo¿na tu robiæ? Ale z nikim nie rozmawia³em. Westchnê³a teatralnie. Tak pan twierdzi? W tym ca³y k³opot. Otworzy³a teczkê z meldunkami. Pañskie s³owo przeciw s³owu tamtego anoni- mowego wiadka. Komu wierzyæ?
23 Zaraz, zaraz Wiêc nawet pani nie wie, kim on jest?! obruszy³em siê. Pod ko³nierzykiem poczu³em pot. Nie zna³em zbyt dobrze pisma Ihmisitów, ale wiedzia³em, jak wygl¹da moje nazwisko na papierze. Przynajmniej w wiêkszoci g³ównych jê- zyków Spirali. Trzyma³a przed sob¹ moj¹ kartotekê, pochodz¹c¹ z Zarz¹du Federacji Handlowej! Jej zawartoæ nie stawia³a mnie w dobrym wietle. Co to za sztuczka? W³anie tego chcemy siê dowiedzieæ. Aymi-Mastr zmarsz- czy³a brwi i utkwi³a wzrok w papierach. Potem spojrza³a na mnie. Na tym zdjêciu nie jest pan wcale podobny. Kiedy je zrobiono? Jakie siedem lat temu odrzek³em. Kiedy zaczyna³em pracê jako samodzielny przewonik. Zupe³nie niepodobny powtórzy³a, przygl¹daj¹c mi siê uwa¿nie. Musi pan zrobiæ nowe. Zrobiê obieca³em, choæ by³a to akurat najmniej wa¿na sprawa, jak¹ obecnie mia³em na g³owie. Ludzie Brata Johna wrêcz nie powinni przypominaæ swoich urzêdowych fotografii. W ta- kiej bran¿y im trudniej kogo rozpoznaæ, tym lepiej. Od tamtej pory sporo przeszed³em doda³em. W istocie przyzna³a, przerzucaj¹c kartki. Szczerze mówi¹c, kapitanie, pañski ¿yciorys nie zachêca do tego, ¿eby wierzyæ panu na s³owo. Nie musi mnie pani obra¿aæ warkn¹³em. To, co tam jest, zdarzy³o siê dawno temu. Piêæ lat w Oddzia³ach Pomocniczych Ziemskich Si³ Obron- nych ci¹gnê³a Aymi-Mastr. A potem ¿a³osny koniec obiecu- j¹cej kariery. S¹d wojskowy i wydalenie ze s³u¿by za niesubor- dynacjê. To by³ idiota odpar³em. Wszyscy tak uwa¿ali. Ale tyl- ko ja mia³em odwagê powiedzieæ mu to prosto w oczy. I to doæ barwnym jêzykiem, jak widzê odpowiedzia³a i odwróci³a kartkê. Nawet znajomoæ niewielkiej czêci tych ziemskich s³ów pozwala stworzyæ imponuj¹c¹ listê. Przewró- ci³a dwie nastêpne kartki. Póniej zmarnowa³ pan swoj¹ drug¹ szansê. Po czterech latach pracy wyrzucili pana z Ziemskiej S³u¿by Celnej. Tym razem za branie ³apówek. Wrobili mnie odparowa³em. Nawet w moich w³asnych uszach zabrzmia³o to ma³o przekonuj¹co.
24 Za ka¿dym razem protestuje pan coraz s³abiej zauwa¿y³a Aymi-Mastr. Ale jako unikn¹³ pan wiêzienia, jak widzê. S³u¿ba Celna uzna³a, ¿e proces z pañskim udzia³em by³by zbyt k³opotliwy. Wymylili taki pretekst, ¿eby nie daæ mi szansy oczysz- czenia siê z zarzutów. Aymi-Mastr dalej przegl¹da³a papiery. Potem przez szeæ miesiêcy pracowa³ pan w ma³ej firmie transportowej braci Rolvaag. Kogo pan uderzy³ Aha, m³od- szego pana Rolvaaga Niech pani pos³ucha przerwa³em ze z³oci¹. Nie musi mi pani czytaæ ca³ego mojego ¿yciorysu. Mo¿e lepiej przejdmy do rzeczy. Stra¿nik dok³adnie przeszuka³ moj¹ torbê, zapi¹³ j¹ i wypro- stowa³ siê. Zamieni³ kilka s³ów z szefow¹ i wyszed³. Torba zo- sta³a na biurku. Nie zdziwi³o mnie to. Nie by³o w niej nic podej- rzanego. Mia³em nadziejê, ¿e pani dyrektor nie czuje siê zbytnio rozczarowana. Rzecz w tym powiedzia³a ¿e trudno nazwaæ pana po- rz¹dnym, prawomylnym obywatelem. Nie chcê przesadziæ, ale naprawdê sprawia pan wra¿enie osobnika gotowego pomóc mor- dercy. Zaniemówi³em. Mordercy?! wykrzykn¹³em, kiedy odzyska³em g³os. Ten facet kogo zabi³?! Aymi-Mastr przygl¹da³a mi siê badawczo. Tak napisano w meldunku. Trudno panu w to uwierzyæ? Nopewnie odrzek³em.Niemusia³emudawaæzaskoczenia. Na zdjêciu nie wygl¹da na mordercê. Jak to by³o? Kogo zabi³? Dyrektora wykopalisk archeologicznych na Wielkiej Pu- styni wyjani³a Aymi-Mastr. Odsunê³a moje akta i znów z³¹- czy³a czubki palców. Wczoraj rano nast¹pi³a tam potê¿na eks- plozja. Nie s³ysza³ pan o tym? Pokrêci³em g³ow¹. Wyl¹dowalimy krótko po po³udniu miejscowego czasu. Pyta³em, sk¹d takie opónienie w przyjmowaniu statków, ale nikt nie potrafi³ mi jasno odpowiedzieæ. Na skutek wybuchu do atmosfery dosta³y siê du¿e iloci py³u. Nasze sensory i radiolatarnie kierunkowe nie dzia³a³y przez
25 ponad godzinê, co spowodowa³o wstrzymanie ruchu. W ka¿dym razie, prowadz¹cy ledztwo znaleli na miejscu katastrofy spalo- ne cia³o doktora Ramonda Chou. Le¿a³o ukryte w jednej z pod- ziemnych grot na terenie wykopalisk. Natychmiast otoczono tam- ten rejon, ¿eby zatrzymaæ i przes³uchaæ archeologów. Aymi-Mastr znów poda³a mi zdjêcie Camerona. Tylko temu cz³owiekowi uda³o siê wymkn¹æ. Jego towa- rzysze wskazali go jako mordercê. To t³umaczy³o nocne poszukiwania na pustkowiu. Popatrzy- ³em na fotografiê. Có¿ ¯yczê owocnych ³owów. Ale moim zdaniem, daw- no da³ st¹d nogê. Zapewne skorzysta³ z zamieszania w powie- trzu, o którym pani wspomina³a. Bardzo mo¿liwe przyzna³a Aymi-Mastr. Mamy nie po- twierdzon¹ informacjê, ¿e co przedar³o siê przez burzê od³am- ków. Skinê³a par¹ czu³ków w kierunku zdjêcia. Ale z drugiej strony, mamy te¿ meldunek, ¿e widziano go z panem ostatniego wieczoru. Niech pan przyjrzy mu siê dobrze, kapitanie. Jest pan pewien, ¿e nie zamieni³ pan z nim ani s³owa? Chcia³a mi to u³atwiæ. Wystarczy³oby przyznaæ siê, ¿e Came- ron mnie wynaj¹³, ale wtedy jeszcze nie wiedzia³em, ¿e jest zabój- c¹. Odpowiedzia³bym na wszystkie pytania, wrêczy³ jej plakietkê i koniec. Zdjêliby go przy Icarusie, a ja wyszed³bym st¹d czysty. A najwa¿niejsze, ¿e nie musia³bym t³umaczyæ siê przed Bra- tem Johnem. Westchn¹³em, pokrêci³em g³ow¹ i od³o¿y³em zdjêcie. Przykro mi, pani dyrektor. ¯a³ujê, ¿e nie mogê pomóc. Bardzo bym chcia³, bo nie mam litoci dla morderców. Ale na- prawdê go nie spotka³em. Pani wiadek musia³ go widzieæ w to- warzystwie kogo innego. Patrzy³a na mnie przez kilka uderzeñ serca. Potem wzruszy³a ramionami niczym Ziemianin, co w jej przypadku wygl¹da³o rów- nie idiotycznie, jak ³¹czenie koniuszków palców. W porz¹dku, kapitanie. Jeli to pañskie ostatnie s³owo Zignorowa³em jej sarkastyczny ton. Tak odpar³em i wsta³em. Mogê ju¿ iæ? Muszê trzy- maæ siê mojego rozk³adu lotów. Podnios³a siê z fotela.
26 Rozumiem. Ale zanim pan st¹d odleci, bêdziemy niestety zmuszeni dok³adnie przeszukaæ pañski statek. Wyci¹gnê³a rêkê. Poproszê o plakietkê. Zmarszczy³em brwi. Nagle przypomnia³em sobie, ¿e w wi- docznym miejscu na moim ko³nierzu tkwi emblemat Icarusa. S³ucham? Poproszê o pañsk¹ plakietkê powtórzy³a Aymi-Mastr surowym tonem. Proszê mnie nie zmuszaæ do u¿ycia si³y. Wiem, ¿e Ziemianie uwa¿aj¹ Ihmisitów za miechu warte stworzenia, ale zapewniam, ¿e jestemy silniejsi, ni¿ na to wygl¹damy. Przez d³u¿sz¹ chwilê sta³em bez ruchu. Potem mrukn¹³em co pod nosem i wyci¹gn¹³em obie plakietki. Ukry³em w d³oni tê od Camerona i po³o¿y³em na biurku moj¹. Proszê bardzo warkn¹³em. Towar Brata Johna by³ do- skonale zamaskowany, nawet przed wcibskimi Ihmisitami. Mo¿ecie sobie szukaæ. Tylko nie zostawcie ba³aganu. Zrobimy to szybko i porz¹dnie obieca³a. Niech pan zaczeka w pokoju gocinnym obok. ci¹gn¹³em z biurka moj¹ torbê. Wolê pójæ do centrum obs³ugi podró¿nych. Skoro tracê przez was cenny czas, to przynajmniej zjem niadanie. Jak pan sobie ¿yczy. Aymi-Mastr wykona³a po¿egnalny gest Ihmisitów. Zadzwoni³ telefon i podnios³a s³uchawkê. Za godzinê skoñczymy rzuci³a, przyk³adaj¹c j¹ do szczelin na szyi. Odwróci³em siê na piêcie i z godnoci¹ pomaszerowa³em do wyjcia. Pozwolili mi odejæ i nie zabrali telefonu. Ciekawe. Albo tak naprawdê o nic mnie nie podejrzewaj¹, albo wrêcz odwrot- nie. Jeli jestem podejrzany, mo¿e bêd¹ chcieli wyledziæ, czy nie idê do kryjówki Camerona. Kapitanie McKell? zawo³a³a za mn¹ Aymi-Mastr. Przez u³amek sekundy mia³em ochotê uciec, jednak do drzwi by³o jeszcze daleko i na mojej drodze krêci³o siê za du¿o Ihmisi- tów. Przystan¹³em i odwróci³em siê. Co znowu? warkn¹³em. Ci¹gle rozmawia³a przez telefon i przyzywa³a mnie na migi. Mo¿e rzeczywicie powinienem spróbowaæ ucieczki? W koñcu jednak zrezygnowa³em i podszed³em. Zanim stan¹³em przed biurkiem, od³o¿y³a s³uchawkê.
27 Bardzo przepraszam, kapitanie powiedzia³a i odda³a mi plakietkê. Mo¿e pan iæ. ¯arty sobie robi? Popatrzy³em podejrzliwie na kawa³ek plasti- ku, jakby mia³ z niego nagle wyskoczyæ diabe³ek na sprê¿ynie. Tak po prostu? Tak po prostu potwierdzi³a. W jej g³osie zabrzmia³a mie- szanina zak³opotania i niechêci. Moi prze³o¿eni w³anie us³y- szeli co nowego od naszego anonimowego informatora. Zmie- nili zarzuty. Podobno widziano pana w towarzystwie znanego bandyty Belgai Romssa, który dokona³ wielu zbrojnych napadów. Trzy dni temu obrabowa³ magazyny w Tropstick. Zmarszczy³em brwi. Co tu jest grane, do cholery? I co? Chce pani, ¿ebym jego zdjêcie te¿ obejrza³? To nie bêdzie konieczne zapewni³a z niesmakiem Aymi- -Mastr. Wygl¹da na to, ¿e nasz przyjaciel przeoczy³ pewien fakt. Romss zosta³ aresztowany wczoraj rano, zanim pan tu wyl¹do- wa³. Podsunê³a mi plakietkê. Mia³ pan racjê; lubi robiæ du¿o szumu. Jeszcze raz przepraszam. Nie ma sprawy odpar³em i ostro¿nie wzi¹³em kawa³ek pla- stiku. Diabe³ek nie wyskoczy³. Ale nastêpnym razem powinna pani wstrzymaæ siê z rzucaniem bezpodstawnych oskar¿eñ. W przypadku morderstwa musimy sprawdzaæ ka¿dy lad powiedzia³a w zamyleniu, bêbni¹c palcami w moj¹ kartotekê. ¯yczê bezpiecznej podró¿y, kapitanie. Znów ruszy³em w kierunku drzwi. Plakietkê Burzowej Chmu- ry wsun¹³em do ko³nierza, ale tê od Icarusa wci¹¿ ciska³em w d³oni. Nikt mnie nie zawo³a³ ani nie zatrzyma³. Dwie minuty póniej wyszed³em na wie¿e powietrze. By³em wolny. Nie wierzy³em w to ani przez sekundê. Co za ³atwo to po- sz³o. Ihmisici poszukiwali Camerona i liczyli, ¿e doprowadzê ich do niego. Dlatego mnie pucili. Teraz chcieli wytropiæ, gdzie stoi Icarus. Musieli mi przy- czepiæ jak¹ pluskwê. Tylko jak¹? Echotransponder molekularny nie spe³ni³by swo- jego zadania wród kakofonii sygna³ów radiowych w porcie ko- smicznym. Zatem co wiêkszego. Na przyk³ad nadajnik wielkoci ig³y. Ale nie spuszcza³em z oka podw³adnego Aymi-Mastr, kiedy przeszukiwa³ moj¹ torbê. Przysi¹g³bym przed s¹dem, ¿e niczego
28 tam nie w³o¿y³, co oznacza³o, ¿e zrobili to po rewizji. Nagle wszyst- ko sta³o siê jasne. Ostro¿nie wysun¹³em z ko³nierza plakietkê i dok³adnie obej- rza³em. W dolnej krawêdzi tkwi³ niemal niewidoczny drucik. Wyci¹gn¹³em go paznokciami. Musia³em pomyleæ, jak zgrabnie siê tego pozbyæ. Gdybym wrzuci³ nadajnik do mietnika, zorientowaliby siê, ¿e go znala- z³em, a tego chcia³em unikn¹æ. Na szczêcie, okazja sama wpa- d³a mi w rêce. Przez t³um przeciska³ siê niski Bunkre w b³ysz- cz¹cej kurtce lotniczej z wysokim ko³nierzem. Takie kurtki zawsze kojarzy³y mi siê z Elvisem. Bunkre by³ trzy sekundy ode mnie i nasze drogi krzy¿owa³y siê. Dostosowa³em tempo marszu do jego szybkoci, po czym odwróci³em g³owê, ¿eby wygl¹da³o, ¿e siê zagapi³em, i wpad³em na niego. Przepraszam powiedzia³em i przytrzyma³em go za ramio- na, ¿eby nie straci³ równowagi. Postawi³em mu ko³nierz, który opad³ przy zderzeniu, i wyj¹³em z kieszeni piêæ kommarek. Wrê- czy³em mu monetê. To ca³kowicie moja wina zapewni³em zgodnie z ich zwyczajem. Przyjmij to jako czêciow¹ rekom- pensatê. Zjedz i wypij za zarobione przeze mnie pieni¹dze. Chwyci³ ³apczywie monetê i wymrucza³, ¿e przyjmuje prze- prosiny. Potem natychmiast zmieni³ kurs i ruszy³ w kierunku cen- trum obs³ugi podró¿nych. Da³em mu co najmniej dziesiêæ razy wiêcej ni¿ powinienem. Najwyraniej zamierza³ wydaæ pieni¹dze, zanim ziemski frajer zorientuje siê, ¿e przep³aci³, i za¿¹da reszty. Mia³em nadziejê, ¿e nieprêdko odkryje, jaki jeszcze prezent dosta³ ode mnie, kiedy stawia³em mu ko³nierz. Zaczeka³em, a¿ oddali siê na dziesiêæ metrów i poszed³em za nim. Budynek sta³ okrakiem nad g³ówn¹ alejk¹, trzydzieci me- trów od bramy. Od zwyk³ej, ihmisickiej tawerny ró¿ni³ siê tylko wielkoci¹ i wy¿szymi cenami. Przemierzy³em du¿¹, zat³oczon¹ jadalniê, min¹³em kilka ma³ych, prywatnych salek restauracyj- nych, i pchn¹³em drzwi z napisem Wstêp wzbroniony. Wsze- d³em na zaplecze. Zgodnie z oczekiwaniami, nie zasta³em nikogo. By³a pora niadaniowego szczytu i ca³y personel obs³ugiwa³ goci. Skiero- wa³em siê do tylnego wyjcia, zdj¹³em kurtkê i w³o¿y³em j¹ na lew¹ stronê. Nie mia³a wewn¹trz kieszonki na dowód to¿samo-