Gordon R. Dickson
Młody Bleys
(Young Bleys)
Przełożył Mirosław P. Jabłoński
Data wydania oryginalnego 1991
Data wydania polskiego 2003
Rozdział l
Kobieta siedziała na różowej tkaninie miękko wyciełanego dryfowego
siedziska i -
mruczšc do siebie - czesała włosy przed owalnym lustrem. Te pomruki były
powtórkami
komplementów prawionych jej przez ostatniego kochanka, który dopiero co
jš opucił.
Niełamliwy, przejrzysty bršzowy grzebień przesuwał się gładko przez
lnišce pasma
jej kasztanowatych włosów. Włosy nie wymagały czesania, ale będšc sama,
lubiła oddawać
się temu drobnemu, prywatnemu rytuałowi - po tym, gdy mężczyŸni, którzy
trzymali jš w
podobnych miejscach, wychodzili. Ramiona miała nagie i delikatne, o
gładkiej, bladej skórze;
równie bladš kolumnę jej karku zasłaniały pasma włosów, które opadały aż
do poziomu
dryfu. Od kobiety biła słaba woń - jakby perfum zmieszanych z piżmem -
tak delikatna, że nie
wiadomo było czy rzeczywicie musnęła skórę perfumami, czy też był to jej
naturalny zapach
- jeden z tych, które inna osoba tylko z trudem mogła poczuć.
Za kobietš stał chłopiec i obserwował jš; nie było go widać w lustrze,
gdyż zasłaniała
go czeszšca się, której obraz odbijał się w migoczšcej elektronicznej
powierzchni. Słuchał
słów, które powtarzała kobieta i czekał, aż z jej ust padnie konkretna
fraza.
Wiedział, że w końcu tak się stanie, gdyż stanowiło to częć litanii,
której - choć byli
niewiadomi, że sš poddawani indoktrynacji - uczyła wszystkich swoich
mężczyzn, by
recytowali jš podczas i po uprawianiu seksu.
Chłopiec był wysoki i szczupły, w wieku wyznaczajšcym zaledwie połowę
drogi do
dorosłoci, a jego wšska twarz miała niemal nienaturalnie regularne rysy,
które - stężawszy -
obdarzš go, jako dojrzałego człowieka, nadzwyczajnš uroda i będš
wystarczajšco męskie, by
nie kojarzyć się z delikatnociš. Jednoczenie, chłopiec był podobny do
kobiety spoglšdajšcej
w lustro.
Wiedział, że tak jest, chociaż w tej chwili nie widział jej twarzy.
Wiedział, gdyż
mówiło mu to wielu ludzi, a on w końcu zrozumiał, co mieli na myœli.
Teraz nie miało to dla
niego znaczenia w innych sytuacjach, niż podczas tych rzadkich spotkań z
chłopcami w jego
wieku, którzy patrzšc na niego uważali, iż można go łatwo zdominować - i
przekonywali się,
że tak nie jest. Chłopiec - zarówno sam, jak i dzięki obserwowaniu
kobiety podczas tych
niewielu lat swego życia - nauczył się różnych sposobów obrony.
Teraz dochodziła do kwestii, na którš czekał. Na chwilę wstrzymał oddech.
Nie mógł
się temu oprzeć pomimo determinacji, żeby tego nie robić.
- „...Jeste taka piękna- mówiła kobieta do swego obrazu na ekranie. -
„Żadna inna
nie była nigdy taka piękna...”
Pora była odezwać się.
- Ale wiemy, że jest inaczej, prawda mamo? - powiedział chłopiec tak
opanowanym
tonem, że tylko dorosły mógłby się nań zdobyć; nawet on, inteligentny
ponad swój wiek,
osišgnšł owo brzmienie głosu dopiero po całych godzinach ćwiczeń.
Kobieta umilkła.
Obróciła się na wiszšcym w powietrzu dryfie, który zakołysał się na
skutek ruchu
ciała, a jej twarz znalazła się przed twarzš chłopca w odległoœci nie
większej niż szerokoć
dłoni.
W tej chwili jej oczy płonęły zielonym blaskiem. Kostki zaciniętej na
grzebieniu
dłoni były bezkrwiste; trzymała grzebień jak broń - jakby chciała
przecišgnšć jego zębami po
gardle chłopca i otworzyć mu tętnicę szyjnš. Nie wiedziała, nie mylała -
a on to zaplanował -
że mógł stać za niš w takim momencie.
Przez dłuższš chwilę chłopiec patrzył œmierci w oczy, a jeœli wyraz jego
twarzy nie
zmienił się, to nie dlatego, by chłopak nie odczuwał ogromnego strachu z
powodu wiszšcej
nad nim groby zagłady, tylko dlatego, że zastygł jak zahipnotyzowany, z
martwym
obliczem. W końcu zdecydował się podjšć ryzyko, chociaż wiedział, że jego
słowa mogły
rzeczywicie skłonić kobietę do zabicia go. Zrobił to, gdyż osišgnšł w
końcu ten punkt, w
którym przekonał się, że mógł przeżyć tylko z dala od niej. A młody
człowiek ma silny
instynkt samozachowawczy; chce przetrwać nawet kosztem narażenia się na
œmierć.
Jeszcze kilka lat i byłby wiedział, co zrobi, gdyby powiedział to, co
właœnie
powiedział; ale nie mógł czekać, żeby się o tym przekonać. Za kilka lat
byłoby za póŸno.
Miał jedenaœcie lat.
Więc czekał... żeby podšżyła za impulsem zabicia, który płonšł w jej
oczach. Gdyż
okrucieństwo jego słów - nawet dla niej - było największym, do jakiego
mógł się posunšć.
Ponieważ powiedział prawdę. Prawdę nigdy nie wspominanš.
Oboje wiedzieli. Oboje - matka i syn. Kobieta wyglšdała nieŸle, jeœli
pominšć
grubokocistš, prostokštnš twarz. Dzięki niemal magicznej sztuce
makijażu, jakš opanowała,
mogła uchodzić za atrakcyjnš - możliwe nawet, że za bardzo atrakcyjnš.
Ale nie była piękna. Nigdy nie była piękna i nigdy nie będzie; używała
potężnej broni
swego umysłu w celu skłonienia wybranych przez siebie mężczyzn, by w
odpowiednich
momentach powtarzali jej to słowo, którego łaknęła jej dusza.
Pomimo tego, co posiadała, nie potrafiła pogodzić się z brakiem urody. Z
faktem, że
cała siła jej inteligencji i woli, która mogła dać jej wszystko inne, nie
była w stanie uczynić jej
pięknš. A jedenastoletni Bleys zmusił jš do skonfrontowania się z tš
rzeczywistociš.
Grzebień, zębami na zewnštrz, wzniósł się w drżšcej ręce kobiety.
Bleys obserwował zbliżanie się ostrzy. Czuł strach. Przewidział go; mimo
to - by
przeżyć - nie miał innego wyboru, jak powiedzieć, co powiedział.
Grzebień, drżšc, wznosił się jak niewiadomie kierowana broń. Obserwował
jak się
zbliżała, i zbliżała... aż zatrzymała się tuż przed jego gardłem.
Strach nie minšł. Został tylko powstrzymany, jak bestia na łańcuchu,
chociaż teraz
Bleys przynajmniej wiedział, że przeżyje. Cóż w końcu ryzykował?
Dziedzictwo pokoleń i
wychowanie jako Exotika, człowieka niezdolnego do użycia przemocy,
sprawiały, że kobieta
nie była w stanie zrobić tego, do czego nakłaniało jš jej rozdarte ego.
Porzuciła bliŸniacze
œwiaty Exotików i zostawiła za sobš wszystkie ich nauki i przekonania tak
daleko, jak to tylko
możliwe, ale nie mogła, nawet teraz, zerwać oków wyszkolenia i
uwarunkowań, jakie
wpojono jej, zanim jeszcze nauczyła się chodzić.
Krew ponownie napłynęła do jej kłykci. Grzebień wolno opadł. Położyła go
ostrożnie
za sobš, pod lustrem, na stoliku z drewna w kolorze miodu; zrobiła to tak
delikatnie, jakby
grzebień nie był twardy jak stal, ale kruchy i mógł pęknšć na skutek
najlżejszego dotknięcia.
Ponownie była opanowana i pewna siebie.
- No cóż, Bleys - powiedziała absolutnie spokojnym głosem. - Myœlę, że
nadeszła
pora, żeby nasze drogi się rozeszły.
Rozdział 2
Bleys wisiał w przestrzeni, samotny i całkowicie odizolowany, oddalony o
lata
œwietlne od najbliższych gwiazd, nie mówišc już o jakimkolwiek œwiecie
zamieszkałym przez
choćby jednš ludzkš rasę. Samotny, ale na zawsze wolny...
Tylko jego wyobrania nie poddawała się. Nagle stracił i to. W sali
klubowej statku
wpatrywał się w indywidualny ekran, pełen gwiazd rozmaitej jasnoœci.
Był sam, ale towarzyszyło mu zimne, przerażajšce uczucie, które nie
opuciło go od
chwili, gdy wszedł na pokład i usadowił się w jednym z tych wielkich,
zielonych, nadmiernie
wycielonych obrotowych foteli statku rejsowego, który zabierał go z
Nowej Ziemi, gdzie
dwa dni wczeniej zostawił swojš matkę, na planetę Zjednoczenie, majšcš
od tej pory być
jego domem.
Jeszcze dzień i znajdzie się tam.
Jako nie wybiegł wczeniej mylš w przyszłoć poza ten moment, kiedy
doprowadzi
do konfrontacji z matkš. W jaki sposób spodziewał się, że kiedy już
uwolni się od niej i
legionu wcišż zmieniajšcych się opiekunów, którzy zamykali go w okowach
żelaznej rutyny
nauki i ćwiczeń, sprawy automatycznie obiorš lepszy kurs. Ale teraz, gdy
w końcu znalazł się
w tej przyszłoci, trochę się zagubił.
Jego miejscem dokowania na Zjednoczeniu miał być wielki port kosmiczny w
Ekumenii. Na całej planecie znajdowało się zaledwie dwanaœcie takich
kosmodromów, gdyż
był to biedny œwiat, ubogi w zasoby naturalne - podobnie jak siostrzana
planeta, Harmonia.
Większoć religijnych kolonistów, którzy zasiedlili oba œwiaty,
utrzymywała się z
pracy na roli, korzystajšc z narzędzi i maszyn zbudowanych na
zamieszkiwanej przez nich
planecie, gdyż brakowało na niej międzygwiezdnych kredytów, by zapłacić
za importowane
urzšdzenia - z wyjštkiem tych sytuacji, gdy oddziały młodych mężczyzn z
poboru
sprzedawano jako najemników na terminowy kontrakt na innš planetę, na
której nadal toczyły
się walki między koloniami.
Bleys udawał zaabsorbowanego widokiem celu podróży na swoim ekranie.
Szczególnie gwiazdš przeznaczenia, Epsilon Eridiani, wokół której kršżyła
zarówno
Zjednoczenie jak i Harmonia. Podobnie jak obiegajšce Alfę Procjona Kultis
i Mara -
bliniacze wiaty Exotików, gdzie urodziła się i wychowała matka Bleysa i
skšd odleciała na
zawsze w furii, czujšc obrzydzenie do Exotików, którzy nie chcieli
przyznać jej przywilejów i
swobód, do jakich - była pewna - uprawniała jš jej wyjštkowoć.
Zjednoczenie dzieliło od Nowej Ziemi tylko osiem skoków fazowych - jak
zwyczajowo, choć niepoprawnie nazywano ponowne ustalenie pozycji statku w
kosmosie.
Gdyby rzecz sprowadzała się do wykonania każdego przesunięcia fazowego po
kolei,
znaleliby się na Zjednoczenia po upływie kilku godzin od opuszczenia
Nowej Ziemi. Ale ze
skokami fazowymi wišzał się pewien problem. Polegał on na tym, że im
większa była - w
euklidesowej przestrzeni kosmicznej - odległoć, którš pożerała
pojedyncza zmiana fazowa,
tym mniej pewny stawał się punkt, w którym statek miał się wyłonić w
normalnej
czasoprzestrzeni po dokonaniu przejcia. A to oznaczało koniecznoć
przeliczenia pozycji
statku po każdym wykonanym skoku.
W zwišzku z tym, w celu zapewnienia pasażerom maksymalnego
bezpieczeństwa, tę
podróż odbywano na zasadzie małych przesunięć fazowych, co sprawiało, że
kosmiczna
żegluga trwała pełne trzy dni. Na Zjednoczeniu Bleys miał się spotkać z
mężczyznš, który od
tej pory będzie się nim opiekować - ze starszym bratem Ezechiela
MacLeana, jednego z
byłych kochanków matki. Jak daleko Bleys sięgał pamięciš, Ezechiel był
jedynym
człowiekiem, który na trwale zaistniał w jego życiu.
Ezechiel stanowił jedyny jaœniejszy punkt w egzystencji Bleysa. To
Ezechiel zgodził
się przyjšć na siebie odpowiedzialnoć i zastšpił ojca nie tylko
Bleysowi, ale także Dahno,
jego starszemu przyrodniemu bratu. Dahno, podobnie jak Bleys, został
kilka lat temu
odesłany na farmę Henryego MacLeana na Zjednoczeniu. Sprawił to
Ezechiel.
Dziwne było to, w jaki sposób Ezechiel jednoczenie był i nie był podobny
do matki
Bleysa. Ona opuciła planety Exotików. On, urodzony jako Zaprzyjaniony
na Zjednoczeniu,
odleciał z tej planety raczej tak, jakby z niej uciekał, a nie z pogardš
i wciekłociš, z jakš
matka Bleysa strzšsnęła ze swoich stóp pył jej rodzinnej Kultis. Ezechiel
MacLean był
absolutnym przeciwieństwem tego, w jaki sposób mieszkańcy innych œwiatów
wyobrażali
sobie Zaprzyjanionych. Był łagodny, ciepły, wyrozumiały - w jakiœ sposób
wszystkie te
cechy miał rozwinięte w takim stopniu, że cierpiał, pozostajšc w pobliżu
Bleysa i jego matki,
widzšc korowód jej kochanków.
Normalnie, matka Bleysa odprawiała od siebie byłego partnera, kiedy
wybierała
następnego, ale zdawało się, że Ezechiel jest skłonny przystać na pozycję
pół przyjaciela, pół
służšcego. Swojš okršgłš, piegowatš i zawsze radosnš twarzš, na której
malował się wyraz
usłużnoci, podnosił na duchu matkę Bleysa - a zwykle nie były to dobre
duchy. Ezechiel
przydawał się jej, chociaż odkšd zamknęły się przed nim drzwi jej
sypialni, minęło sporo
czasu.
Jednym z przykładów tej przydatnoœci - gdyż matka Bleysa nie miała
pojęcia, kto był
jego prawdziwym ojcem - było to, że dwa tygodnie temu Ezechiel
skontaktował się z Henrym
na Zjednoczeniu, żeby zapytać, czy ten przyjšłby jeszcze jednego
domniemanego bękarta
swego błškajšcego się po œwiecie, niereligijnego brata.
Bleys podejrzewał zawsze, że Henry lubił Ezechiela, chociaż ten
przedstawiał swego
brata jako człowieka twardego jak głaz. Jednak Henry nie odmówił
wczeœniej przyjęcia
Dahno, o dziesięć lat starszego od Bleysa; i nie postšpił też tak teraz w
stosunku do samego
Bleysa. To Ezechiel, którego nigdy nie opuszczał dobry humor i
uprzejmoć, dawał Bleysowi
nieco wytchnienia od wprowadzajšcych żelaznš dyscyplinę opiekunów i od
nieprzewidywalnej matki. A teraz Ezechiela nie było przy nim.
W swoim czasie matka trzymała Dahno przy sobie, twierdzšc, że tylko ona
może nad
nim zapanować. Ale to też się nie sprawdziło i Dahno, tylko parę lat
starszy niż Bleys
obecnie, usiłował uciec od niej. W rezultacie, wysłała go statkiem do
Henry’ego i
postanowiła, że nie popełni więcej tego samego błędu.
I nie popełniła. Ona sama robiła wszystko, co chciała i była niezależna,
ale Bleys
został oddany pod kuratelę opiekunów, zmieniajšcych się za każdym razem,
gdy nowy
kochanek przenosił ich do innego miejsca i wynajmował innš grupę
nauczycieli. Strzegli go i
rozkazywali mu cały czas, pozwalajšc wyjć tylko po to, by pokazał się
goœciom matki, która
pławiła się wówczas w chwale posiadania genialnego dziecka.
I był geniuszem - usankcjonowanym. Ale to, co w tych narodzinach było
dziełem
przypadku, uzupełniały długie godziny nauki pod surowym nadzorem
opiekunów.
W istocie nauka była ostatniš rzeczš, która go obchodziła. Wszystko go
fascynowało.
Matka, niezdolna uciec od wychowania wpojonego jej przez Exotików, nie
ukarałaby go
fizycznie, ale zasady, jakie ustanowiła dla niego - sprawiajšc, że
znajdował się cały czas pod
nadzorem opiekunów - były tak surowe jak w więzieniu.
Stanowiło to tylko niewielkš pociechę, że kara nie była fizyczna, a był
niš pokój, do
którego wysyłano go, by przemylał to, co zrobił.
Pokój nie był nieprzyjemny sam w sobie, ale jego umeblowanie ograniczało
się do
łóżka z pola siłowego, które nie wymagało pocieli. Było to zwyczajnie
pole, w którym ciało
tonęło bez reszty, utrzymywane w pożšdanej temperaturze i wilgotnoœci,
zależnych od
życzenia zajmujšcej je osoby.
Był to pokój z narzuconš bezczynnociš; nie było w nim nawet ksišżek -
nie tylko
tych w archaicznym sensie tego słowa, w postaci połšczonych kartonów i
papieru, ale
nowoczesnych wrzecion lub dysków, wsuwanych do czytacza. Robił więc to,
co robiłoby
każde samotne dziecko i pozwalał, by wyobrania przenosiła go w inne
miejsca.
Marzył o krainie bez opiekunów i bez matki; o krainie, w której
dysponowałby
czarodziejskš różdżkš o mocy, dajšcej mu nieograniczonš władzę i wolnoć.
Był to kraj,
gdzie otaczajšcy go ludzie nie zmieniali się. Była tylko jedna rzecz,
przy której obstawał jako
absolutny władca.
To była kraina, w której żył w ostrej opozycji w stosunku do swojego
realnego życia.
Siedział teraz, wspominajšc to wszystko na statku kosmicznym lecšcym na
Zjednoczenie. Z poczštku pomysł ucieczki zachwycił go, ale stopniowo, w
trakcie lotu,
zaczynało mu witać, że być może zmierza ku czemu w rodzaju ekwiwalentu
kolejnej grupy
opiekunów.
Tak jak korzystał ze swojej szybkiej, dziecięcej pamięci (szkolonej i
ćwiczonej do
tego stopnia, aż była niemal eidetyczna), w celu zapamiętywania tabeli
akcji i bieżšcych
wiadomoci, tak teraz studiował materiały religijne, które zabrał ze
sobš, by przygotować się i
stworzyć sobie ochronnš tarczę przed tym nowym spotkaniem - z „wujem” i
jego dwoma
synami, których imion Bleys jeszcze nie znał.
Między tymi okresami, kiedy siedział i patrzył w gwiazdy, nie czuł się
otoczony przez
ciepło statku kosmicznego, ale jak kto stojšcy na uboczu i odizolowany
od ludzkiej rasy,
oddalony o całe lata wietlne od innego człowieka czy od zamieszkałego
przez ludzi œwiata.
Studiował w samotnoci przyniesiony ze sobš materiał, magazynujšc w
pamięci obszerne
fragmenty, aż wszystko miał opanowane do tego stopnia, że mógł to
powtórzyć jak papuga.
Tak jak powtarzał dane z tabel kursów akcji, cen nieruchomoœci i
wiadomoœci
polityczne z planety swojej matki, by sprawić na jej gociach wrażenie
uczonego, choć w
istocie, w większoci wypadków, nie miał pojęcia co znaczy wiele sporód
słów, które
wypowiadał.
Było to drugiego dnia lotu statku kosmicznego, gdy zupełnie
nieprzygotowany poczuł
nagle obecnoć kogo obcego u swego boku.
Chociaż Bleys nie wiedział o tym, od jakiego czasu był przedmiotem
toczonej w sali
klubowej rozmowy.
- Mylę, że jest samotny - mówiła jedna z umundurowanych stewardes do
drugiej. -
Większoć dzieci cišgle biega. Domagajš się napoi z barku. Nudzš się i
nie dajš ci spokoju. A
on po prostu siedzi, nie sprawiajšc w ogóle kłopotu.
- Ciesz się zatem z tego i zostaw go w spokoju - powiedziała druga
stewardesa.
- Nie, sšdzę, że jest samotny - upierała się pierwsza. - Tam, skšd
przybył, musiało
wydarzyć się co poważnego; jest samotny i niespokojny. Dlatego trzyma
się na uboczu.
Druga stewardesa była nastawiona sceptycznie. Z nich dwóch, miała większe
dowiadczenie zawodowe i odbyła więcej lotów niż ta zaniepokojona, która
była młodym
rudzielcem o zuchwałej twarzy i szczupłym ciele wypełniajšcym
srebrnoniebieski uniform. W
końcu, pomimo silnych sugestii koleżanki, żeby zostawiła chłopaka w
spokoju, ruda zbliżyła
się do Bleysa, usiadła w sšsiednim fotelu i obróciła go tak, by móc
patrzeć z boku na chłopca.
- Poznajesz gwiazdy? - spytała.
Bleys natychmiast stał się czujny. Życie nauczyło go ostrożnoœci w
stosunku do
wszelkich pozornie przyjacielskich prób zawarcia znajomoœci. Pomimo jej
wyglšdu i sposobu
mówienia, kobieta była najprawdopodobniej kolejnym udajšcym przyjań
opiekunem,
traktujšcym to jako wstęp do zapanowania nad nim. Bleys odruchowo
odrzucał każdš
nachalnš próbę nawišzania przyjaŸni przez ludzi dotychczas mu nie
znanych; życie zbyt
często pokazywało, że z ich strony był to fałsz.
- Tak - odparł, majšc nadzieję, iż udajšc pochłoniętego studiowaniem
gwiazd, utnie
momentalnie awanse kobiety.
Możliwe, iż zamierzała tylko zaproponować mu, że zapozna go z obsługš
niektórych
przyrzšdów, chociaż sam już do tego doszedł. Potem stewardesa odeszłaby i
zostawiłaby go
w spokoju.
- Lecisz na Zjednoczenie, co? - nalegała. - Oczywiœcie, ktoœ tam na
ciebie czeka w
porcie kosmicznym?
- Tak - odparł Bleys. - Mój wujek.
- Jest młody, twój wujek?
Bleys nie miał pojęcia, ile jego wuj miałby mieć lat. Potem uznał, że to
naprawdę nie
ma znaczenia, co odpowie.
- Ma dwadzieœcia osiem lat - powiedział Bleys. - Jest rolnikiem w małym
miasteczku,
leżšcym w pewnej odległoci od kosmoportu i ma na imię Henry.
- Henry? Ładne imię - pochwaliła stewardesa. - Znasz także jego nazwisko
i adres?
- Nazywa się McClain. W istocie pisze się to M-a-c-L-e-a-n. Nie znam
jego adresu.
To było kłamstwo. Bleys przeczytał adres, a jego pamięć, której teraz
niemal nic nie
umykało, zmagazynowała informację. Ale chłopiec ukrywał ten fakt, tak jak
nauczył się
ukrywać swojš inteligencję i talenty - z wyjštkiem tych chwil, kiedy
matka wzywała go, by je
ujawnił albo, gdy z jakiej sytuacji wynikało, że mógłby co zyskać na
takim przedstawieniu.
- Ale mam adres w torbie - powiedział i sięgnšł w dół do małej torby,
leżšcej u
podstawy fotela, w której miał dowód tożsamoœci i akredytywy.
- Och, nie musisz mi pokazywać - odparła kobieta. - Wierzę, że jesteœ
odpowiednio
przygotowany. Nie chciałby dla odmiany zrobić czego innego, niż tylko
siedzieć tutaj i
obserwować gwiaŸdzisty ekran? Nie masz ochoty na jakiœ napój z baru?
- Nie, dziękuję - odparł Bleys. - Przyglšdanie się gwiazdom to częć
mojej nauki. Z
powodu tych wakacji u wuja Henryego zarywam trochę szkoły, więc w takim
stopniu, w
jakim to możliwe, muszę kontynuować naukę. Pomylałem, że dokonam
większoœci
obserwacji przestrzeni podczas drogi w tę stronę, abym nie musiał spędzać
na tym czasu w
trakcie drogi powrotnej.
- Och, rozumiem - powiedziała stewardesa.
Tym, co przekonało dziewczynę były nie tyle słowa Bleysa, ile pewnoć,
jakš potrafił
nadać swemu głosowi - ranemu i żywemu. Stewardesa zaczynała rewidować
swój pierwotny
domysł, że podróż chłopca była wynikiem czyjejœ œmierci lub innego
kryzysu w rodzinie, i że
w zwišzku z tym potrzebował ucieczki od własnych myœli.
W rzeczywistoci ona także znała nazwisko i adres człowieka ze
Zjednoczenia, który
miał odebrać Bleysa. Od całej obsługi pokładowej kosmicznych liniowców
wymagano
przyjęcia pewnej dozy odpowiedzialnoci za każdego podróżujšcego samotnie
pasażera w
wieku do lat dwunastu.
- Jeœli ci to nie przeszkadza - odezwał się Bleys - to powinienem
natychmiast zabrać
się do nauki. Wzišłem ze sobš czytacz i ksišżkę, podług której mam
sprawdzać gwiazdy.
- Och, naturalnie. Absolutnie nie chcemy ci przeszkadzać. Ale gdybyœ
czego chciał,
nacinij guzik, a zaraz się zjawię. Zgoda?
- Zgoda. Dziękuję - odparł Bleys, sięgajšc do torby podróżnej. - Tak
zrobię.
Wstała i odeszła. Nie zadała sobie trudu, by spojrzeć na nieco większy od
wšskiego
pudełka czytacz, który Bleys mógł trzymać wygodnie obu rękami na
kolanach. Dlatego nie
zauważyła, że na pierwszej stronie ksišżki wyœwietlonej na elektronicznym
ekranie
urzšdzenia, widniał złożony z wielkich liter tytuł: BIBLIA. Nie domylała
się także, że poza
tš ksišżkš, w czytaczu były zgromadzone inne teksty - pisarzy islamskich
i innych wyznań.
Bleys siedział, trzymajšc czytacz na kolanach. Chłopiec potrafił sprawiać
takie
wrażenie, jakby co robił, pozwalajšc jednoczenie umysłowi zajmować się
czymœ innym.
Rzeczywicie chciał co przeczytać z Biblii, którš Ezechiel, z dziwnym
smutkiem, dał
mu, gdy Bleys odlatywał. Już dawno temu nauczył się na pamięć imion
proroków, ale
czytywał także to, co uważał za opowieci, za małe fragmenty dziejów i
przygód - jak, na
przykład, relacja ze spotkania Dawida z Goliatem - które były bardziej
interesujšce i, po
jednokrotnej lekturze, zmagazynowane w jego pamięci lepiej niż cokolwiek
innego.
Ale stewardesa odeszła i w tym szczególnym momencie Bleys czuł się
bardziej
zagubiony i porzucony niż kiedykolwiek wczeniej. To było dziwne.
Chciałby zaufać tej
kobiecie i zaakceptować oferowane mu emocjonalne ciepło, ale nie mógł
tego zrobić. Nikomu
nie mógł ufać.
Nie uważał swoich uczuć wobec stewardesy za oznakę tego, że jest samotny.
W
pewnym sensie nie wiedział, czym naprawdę jest „samotnoć. Czuł jš,
mocno; ale nigdy
dotšd nie miał okazji, by poznać jej rozmiary. Wiedział tylko, że gdy był
bardzo mały, miał
wrażenie, że matka go kocha. Potem, dosyć wczenie, przekonał się, że tak
nie było. Albo
ignorowała go, albo okresowo była zadowolona z niego, kiedy był w stanie
zrobić coœ, co
rzucało na niš dobre wiatło.
Teraz powinien zrobić to, co powiedział, że zrobi - czytać. Ale wola
uczynienia tego
zawiodła go, zapadajšc się jeszcze głębiej w obawy o przyszłoć, które
zostały wyzwolone na
skutek odrzucenia podjętych przez stewardesę prób dotarcia do niego.
Czytacz z Bibliš, Koranem i innymi religijnymi księgami, jakie biblioteka
na Nowej
Ziemi wybrała dla niego jako te, które sš najprawdopodobniej używane do
uprawiania kultu
na planetach Zaprzyjanionych, leżał zapomniany na jego kolanach.
Ponownie doznawał uczucia straszliwego oddzielenia; miał wrażenie, że
tkwi w
przestrzeni z dala od planet i zamieszkujšcych je ludzi, i by zwalczyć
ten stan przywołał swój
stary sen o czarodziejskiej różdżce, za pomocš której mógłby się otoczyć
dokładnie takimi
ludmi i prowadzić takie życie, za jakim tęsknił.
Ale teraz nawet to nie zadziałało. Zapamiętane fragmenty ksišżek w
czytaczu, który
trzymał na kolanach, wydawały się czym zbyt błahym i niemal
bezużytecznym, by zjednać
mu przyjaciół wród ludzi, jakich mógł spotkać na Zjednoczeniu. Sposoby,
jakimi zabawiał i
robił wrażenie na dorosłych gociach matki nie sprawdzš się na farmie, na
ultrareligijnym
œwiecie, jakim było Zjednoczenie.
Henry i jego dwaj synowie mogli od niego wymagać i oczekiwać wszystkiego,
prócz
mšdroœci czy uczonoœci.
Nigdy dotšd nie czuł się tak bezradny. Naprawdę nie miał im nic do
zaoferowania,
Henry’emu MacLeanowi i jego rodzinie, poza zapamiętanymi słowami z Biblii
i innych
ksišżek, które zabrał ze sobš. Kim był, poza wszystkim, jak nie małpš z
workiem sztuczek?
Wróciło nieubłagane wspomnienie zwišzane z tym, gdzie usłyszał to zdanie.
Na
krótko przed opuszczeniem matki przez Bleysa, zjawił się przyjaciel
Ezechiela - najwyraŸniej
za obojętnym przyzwoleniem rodzicielki, ale na zaproszenie tego
ostatniego - i rozmawiał z
Bleysem.
Był to siwowłosy mężczyzna o lekkiej nadwadze, który wysławiał się z
pewnym
œladowym akcentem. W sposobie jego mówienia było coœ odmiennego, czego
Bleys nie był w
stanie nazwać. Jak obecnie stewardesa, tamten człowiek też próbował być
przyjacielski.
Bleysa kusiło, żeby go polubić, ale ci, których pozwolił sobie obdarzyć
afektem, byli zawsze
zabierani z jego otoczenia, więc automatycznie skrywał swoje uczucia.
Mężczyzna zadawał
mnóstwo pytań, a Bleys odpowiadał szczerze na te, co do których uważał,
że może na nie
bezpiecznie i otwarcie odpowiedzieć; co do innych udawał, że nie rozumie
ich prawdziwego
znaczenia.
Po paru spotkaniach nie widział siwowłosego mężczyzny przez kilka dni.
Potem, tuż
przed odlotem, Bleys wchodził właœnie do bocznego pomieszczenia
odchodzšcego od
głównego salonu w olbrzymim hotelowym apartamencie, który zajmowała jego
matka, kiedy
usłyszał dobiegajšcy z sšsiedniego pokoju głos Ezechiela. Odpowiedział mu
głos
siwowłosego mężczyzny. Ale siwowłosy mówił teraz zupełnie inaczej; używał
innych słów i
stosował inne kadencje w swojej mowie. Bleys zrozumiał nagle, że to był
rodzaj basicu
używanego przez niektórych ultrareligijnych ZaprzyjaŸnionych - języka
zwanego
„pobożnym”.
Bleys zatrzymał się, ukryty w bocznym pokoju, i słuchał. Siwowłosy
mężczyzna
mówił o nim.
- Małpa z torbš sztuczek - powiedział siwowłosy - tobie wiadomo tak
dobrze, jak
mnie, Ezechielu. To wszystko, czego jego matka kiedykolwiek wymagała od
niego i wszelki
użytek, jaki kiedykolwiek czyniła z niego. To mšdre z twojej strony było,
że wezwał mnie,
bym chłopcu się przyjrzał. Nie brak dobrych psychomedyków w tym mieœcie,
ale nie ma w
nim ani jednego takiego, który, tak jak ja, w tym samym okręgu
Zjednoczenia wychował się,
co Henry i ty. Gdyż, rzeczywicie, co ci powiedzieć o chłopcu mogę. Po
pierwsze, drugi
Dahno to nie jest.
- Wiem o tym - odparł Ezechiel. - Dahno także był bardzo inteligentny,
ale w wieku
dwunastu lat miał wzrost dorosłego mężczyzny i z łatwociš dorównywał mu
siłš. Bóg raczy
wiedzieć, jak duży jest teraz.
- Tego nie wiem - rzekł siwowłosy - ale słyszałem, że obecnie gigantem
jest, i
prawdopodobnie wolš Pana było, że siłę olbrzyma ma.
- Ale powiedziałe, że Bleys jest inny - rozległ się głos Ezechiela. -
Jak to możliwe?
Matka trzymała go pod kontrolš bardziej, niż pilnowała Dahno. Jesteœ
psychomedykiem.
Widziałe i poznałe Dahno, kiedy trzymała go na smyczy.
- Mówię tobie, że różnica olbrzymia jest - odparł siwowłosy mężczyzna. -
Dahno przy
ich matce wyrósł, gdyż ta nie ufała nikomu na tyle, by pod czyjš opiekę
go oddać; Dahno jak
ona jest, pod każdym względem. Potrafi nawet, tak jak ona, węża
zaczarować, żeby zadławił
się na mierć, własny ogon połykajšc. Ale ten chłopak, Bleys, chociaż pod
tym samym
dachem mieszkał, wychowywany zupełnie inaczej był.
- Och, wiem - powiedział Ezechiel. - Masz na myœli opiekunów. To prawda,
że był
mocniej spętany niż Dahno, ale...
- Nie, różnica dużo większa jest - przerwał siwowłosy mężczyzna. -
Zapewniono mu
zupełnie inne wychowanie. Dahno częć życia matki stanowił. Ten mały do
niego nie należał.
Jak mówię, dla niej tylko małpš z torbš sztuczek był. Czym, co mogła
innym pokazać i z
jego powodu pysznić się. Ale teraz o życiu Bleysa pomyl, jakie być musi
i jakie było. Jakby
żołnierzem był, cały czas cisłej dyscyplinie poddany. Mniej inteligentne
dziecko do tej pory
zniszczone by zostało. Zniszczony nie został, dzięki niech za to będš
Bogu, ale na zupełnie
innej drodze jest. Zakonotowałe stan izolacji chłopca? Że nie ufa nikomu
- z wyjštkiem
ciebie - zauważyłeœ?
Bleys usłyszał westchnienie Ezechiela.
- Tak - powiedział - w większoci to prawda. Kiedy tylko miałem okazję,
starałem się
wydobyć go z jego skorupy. Ale wszystko to, co musiał robić przez resztę
czasu, wciskało go
do niej z powrotem. W każdym razie, nie w tym rzecz. Chcę, żebyœ mi
powiedział, czy mu
będzie dobrze u Henry’ego na Zjednoczeniu?
- Twój brat Henry - rozległ się głos siwowłosego mężczyzny - kimœ jest, z
kim
wychowałem się. Może tak dobrze jak ciebie nie znam go, ale rzeczywiœcie
bardzo dobrze go
znam. Tak, na dobre czy na złe, Bleys przeżyje i kiedy na Zjednoczenie
dotrze, wzdłuż
œcieżki posuwał się będzie, którš wyruszył już. To, co w nim wykształcone
jest, dużo bliższe
temu jest, co w naszych ludziach tkwi - od których ty sam, Ezechielu,
uciekłeœ - niż temu
œwiatu, na którym mieszkamy, czy nawet wiatom Exotików. Jednak, także
Exotikiem jest i
pojęcia nie mam, co z tej mieszanki wyjdzie. Ale u Henryego radę sobie
da. Uważasz, że na
chwilę zobaczyć się z nim mógłbym?
- Pewnie, pewnie - rzekł Ezechiel. - Zaraz pójdę i zamienię słówko z
szefem
opiekunów, a potem wrócę i zaprowadzę cię do niego. Chcesz tutaj
zaczekać?
- Tyleż tutaj, co w każdym innym miejscu tego przeładowanego poduszkami
apartamentu - powiedział siwowłosy mężczyzna.
- Zaraz wracam - rzekł Ezechiel, a jego głos oddalił się.
Bleys odwrócił się i pognał do swoich pokoi. Był pogršżony w lekturze
ksišżki o
starożytnych językach Starej Ziemi, kiedy wszedł Ezechiel.
- Medyk Jemes Selfort chciałby znowu z tobš porozmawiać - rzekł Ezechiel.
- Masz
na to ochotę?
- Tak - odparł Bleys, odkładajšc czytacz z ksišżkš tkwišcš nadal w œrodku
urzšdzenia.
- Lubię go.
Tych ostatnich kilka słów, jak wiele innych, które Bleys wypowiedział,
nie było
całkiem szczerych. Ale prawdš było, że bardziej lubił tego człowieka, niż
nie lubił; a teraz,
podsłuchawszy częć rozmowy, nabrał cieplejszych uczuć do Jamesa
Selforta, który - wraz z
Ezechielem - zdawał się stać po jego stronie, pomimo wygłoszonego przez
psychomedyka
stwierdzenia: Małpa z workiem sztuczek. Zatem Bleys poczuł, że chce
ponownie
rozmawiać z Selfortem, gdyż miał nadzieję, że usłyszy o sobie więcej
podnoszšcych na duchu
opinii.
Jak się okazało, nie usłyszał. Ale przez całš podróż pocieszał się tym,
że w
podsłuchanej rozmowie Selfort powiedział do Ezechiela, iż on, Bleys,
przeżyje na
Zjednoczeniu. Wspominajšc to teraz, poczuł się oœmielony tym zdaniem i
jego przygnębienie
rozwiało się.
Jedyna rzecz przemawiajšca na korzyć ludzi i miejsca, do którego
zmierzał. Ani oni,
ani to miejsce nie zmieniš się w cišgu tygodni czy kilku miesięcy, tak
jak zmieniali się
opiekunowie i całe jego otoczenie w trakcie mieszkania z matkš. Kiedyœ
nauczy się
panujšcych tam zasad i będzie ich pewny.
Teraz był tylko małpš, jak nazwał go Selfort. Z pewnociš nie był
Exotikiem,
dwukrotnie wyzuty z tej tożsamoœci - raz przez zaprzeczenie temu
pochodzeniu przez matkę,
a dwa przez fakt, że wszystko, co miało zwišzek z Exotikami - prócz
siebie - trzymała z dala
od niego. W zwišzku z tym mógł być kimkolwiek, cigajšc sen, jaki nił
tyle razy, kiedy
znajdował się w pokoju rozmylań opiekunów, zamknięty w solidnym,
niewzruszonym
wszechwiecie, w którym trzymał magicznš różdżkę, by dzięki niej zachować
wszystko w
takim stanie, w jakim chciał.
Nie było powodu, by nie mógł spełnić tego marzenia, stajšc się na
poczštek
Zaprzyjanionym. To oznaczało koniecznoć nauczenia się wszystkiego od
podstaw -
wszystkiego, co było odmienne od rzeczy, jakie już wiedział. Ale
dostosuje się do innego
ludu i zachowa wolnoć.
Było nawet możliwe, że wuj Henry może okazać się skałš, na której Bleys
mógłby się
wesprzeć - Henry oraz prawdopodobnie stanowczy, niezawodni ludzie, którzy
byli jego
sšsiadami, uczęszczajšcy do tego samego kocioła. Istniała znikoma
szansa, że Bleys mógłby
znaleć u nich zrozumienie, akceptację i miejsce, do którego by należał.
Wszystko to zależało od jego umiejętnoci stania się Zaprzyjanionym.
Może potem,
w swoim czasie, potrafi rzeczywicie stać się tym, kogo udawał; i nikt
nie miałby żadnych
wštpliwoci, on sam by ich nie miał...
Siedział w wielkim fotelu, patrzšc niewidzšcym wzrokiem na ekran, ale
zamiast niego
dostrzegał przyszłoć, która mogła być takš, jakiej zawsze pragnšł.
Otucha płynšca z tej
możliwoœci skierowała jego myl z powrotem ku marzeniu, w którym wisiał w
przestrzeni,
samotny, kompletnie odizolowany od reszty swojej rasy - ale wreszcie pan
siebie i swojego
wszechœwiata.
Spojrzał na te wszystkie gwiazdy, wokół których wirowały œwiaty
zasiedlone przez
ludzi. Ale patrzył na planety, nie na ich słońca. Nadejdzie czas,
powiedział sobie, nadejdzie
nieuchronnie taki czas, gdy na żadnej z nich nie będzie nikogo, kto
mógłby kierować jego
życiem.
To on będzie kierował życiem wszystkich ludzi.
Ta ostatnia myl była tak ekscytujšca, że aż sięgała skraju przerażenia.
Pohamował
się. Ale ocišgał się jeszcze chwilę...
- Widzisz to? - zapytała młoda, rudowłosa stewardesa swojš starszš
koleżankę.
- Nie, co takiego? - zapytała tamta.
- Chłopca. Wyraz jego twarzy. Spójrz!
Starsza zajęta była remanentem alkoholi. Nie od razu podniosła wzrok.
- Jaki wyraz? - zapytała, kiedy w końcu podniosła głowę.
- Już zniknšł - rzekła młodsza. - Ale przez chwilę chłopak wyglšdał
bardzo dziwnie.
Bardzo dziwnie...
Rozdział 3
Zanim statek wszedł w atmosferę planety, która stanowiła cel podróży,
przeszedł z
napędu fazowego na napęd normalnych silników. Przed upływem godziny
wylšdował w
Ekumenii, a pasażerów przeprowadzono z sali klubowej do złudnie małego
dworca, który był
w istocie jednym z wielu terminali rozrzuconych na wielkiej równinie
otaczajšcej miasto.
Bleys, majšc wszystkie zmysły w stanie pogotowia, niczym jakie małe,
ostrożne zwierzę,
niósł walizkę i szedł ukryty przed otoczeniem przez wysokie ciała
dorosłych, którzy dołšczyli
do niego w ciasnocie wyjœcia.
Był napięty jak cięciwa łuku. Teraz, ponieważ przyleciał na miejsce, jego
plany,
Biblia i pozostałe ksišżki, które studiował w drodze, wydawały się czymœ
niezwykle
kruchym, by mógł polegać na nich z nadziejš na nawišzanie nowych
przyjaŸni.
Rzeczywistoć, jakš stało się przybycie wreszcie na miejsce, była jak
wkroczenie w nowy
wszechœwiat.
Poczekalnia terminalu okazała się wielkim, okršgłym pomieszczeniem z
jasnosrebrnš
wykładzinš stanowišcš przeciwwagę dla znajomej, ciemnozielonej tapicerki
nadmiernie
wypchanych foteli wietlicy; wielu ludzi czekało tu na przybywajšcych
podróżnych.
Rudowłosa stewardesa, która z własnej woli zaopatrzyła się w zdjęcie
Henryego, poszła z
Bleysem; powiedziała, że pokaże mu wuja, kiedy dotrš na miejsce.
Stał na uboczu czekajšcych i na jego widok nadzieje Bleysa nieco zwiędły.
Nie miał
ani szczerej twarzy Ezechiela, ani jego zachęcajšcego umiechu. Był to
mężczyzna, którego
wiek zaskakujšco trudno poddawał się ocenie; włosy nie tyle mu posiwiały,
co spłowiały,
będšc sygnałem zbliżajšcego się wieku redniego. Z całš pewnociš miał
więcej niż
dwadzieœcia osiem lat.
Był wysoki i niemal tak chudy, że sprawiało to wrażenie wycieńczenia;
miał wšskš,
zapowiadajšcš nieustępliwoć twarz, spowitš aurš niecierpliwoci.
Jego odzienie stanowił uniwersalny strój roboczy - składały się nań
zgrzebne ciemne
spodnie i gruba ciemna koszula widoczna pod skóropodobnš kurtkš uszytš z
jakiegoœ
czarnego tworzywa. Czaszkę miał tak wšskš, że rysy twarzy zdawały się być
œcišgnięte na
podobieństwo ostrza topora. Kiedy stewardesa i Bleys podeszli do niego,
ciemne oczy
Henryego były skupione na nich niczym otwory bliniaczych luf strzelby.
- Bleys - odezwała się stewardesa, pochyliwszy się nieco, by powiedzieć
mu to do
ucha - to jest twój wuj, Henry MacLean. Pan MacLean?
- We własnej osobie - odparł mężczyzna; timbre jego głosu plasował się
gdzieœ
między zardzewiałym a ochrypłym brzmieniem łagodnego skšdinšd barytonu. -
Dziękuję
Panu za twojš uprzejmoć, stewardeso. Teraz ja się nim zaopiekuję.
- To zaszczyt wreszcie pana poznać, sir - odezwał się Bleys.
- Bez fanfaronady, chłopcze - rzekł Henry MacLean. - Chod ze mnš.
Odwrócił się i wyszedł z poczekalni terminalu tak dziarsko, że chociaż
wzrostu był
zaledwie kilka cali powyżej przeciętnego, szedł krokiem, który zmusił
Bleysa do kłusowania
u jego boku.
Przed budynkiem dworca ruszyli w dół pochylni do długiego podziemnego
tunelu, po
czym weszli na ruchomy chodnik, który wiózł ich przed siebie - z poczštku
wolno, potem z
coraz większš i większš prędkociš, a powietrze najwyraniej towarzyszyło
temu ruchowi,
gdyż nie czuć było żadnego powiewu.
Jednak tak szybko przestali się przemieszczać, że Bleys domylił się, iż
w cišgu kilku
minut pokonali wiele kilometrów, po czym chodnik zwolnił ponownie i
zeszli z niego na
przeciwległym końcu przed szerokimi, szklanymi drzwiami, które otworzyły
się
automatycznie. Wyszli, a na zewnštrz był szary, chłodny dzień; uporczywy
wiatr niósł
wilgotne powietrze pod wiszšcymi nisko chmurami, zapowiadajšcymi deszcz.
- Sir! Wuju! - odezwał się Bleys, kłusujšc obok mężczyzny. - Mam bagaż...
- Będzie już na miejscu - odpowiedział Henry, nie patrzšc na niego. - I
nie chcę
słyszeć od ciebie żadnych więcej sir, chłopcze... Bleys. Sir sugeruje
rangę, a w naszym
koœciele nie ma rang.
- Tak, wuju - powiedział Bleys.
Szli jeszcze jaki czas, aż iloć zaparkowanych pojazdów zmalała.
Wreszcie dotarli do
innych rodków transportu, zmotoryzowanych, ale na kołach, a nie z
osłonami wokół dolnych
krawędzi - fartuchy takie wskazywały, że chodzi o poduszkowce lub pojazdy
magnetyczne,
które stanowiły większoć wehikułów stojšcych w mijanych dotšd rzędach.
Wreszcie podeszli do niezmotoryzowanych œrodków transportu. Wœród tych
były
wozy i fury, a w końcu dotarli do czego, co nie było ani wozem, ani
furš, ale czymœ w
rodzaju skrzyżowania ich obu, i co - jak reszta pojazdów - miało być
cišgnięte przez kilka
spętanych teraz kóz. Obok stał mały bagaż Bleysa.
- W jaki sposób dostarczyli go tutaj tak szybko, wuju? - spytał Bleys,
zafascynowany
widokiem drogiego kuferka, błyszczšcego obok niepomalowanego, koziego
zaprzęgu.
- Zrzucili pojemnik z bagażem przed podejciem do lšdowania -
odpowiedział krótko
wuj. - To dzieje się automatycznie. Połóż bagaż z tyłu; przykryjemy go
brezentem. Zanim
dojedziemy do domu, zacznie pewnie padać. My sišdziemy z przodu, w
kabinie.
Bleys ruszył, by pomóc, ale wuj był za szybki dla niego. Torba została
załadowana i
przykryta, zanim zrobił cokolwiek więcej, niż postanowienie pomocy.
- Wsišd z drugiej strony, chłopcze - powiedział Henry, otwierajšc dla
siebie
drewniane drzwi po lewej stronie kabiny.
Bleys obiegł pojazd i usadowił się na prawym siedzeniu, po czym zamknšł
za sobš
drzwi i zabezpieczył je pętlš z liny, która spełniała rolę zamka.
Widziana od wewnštrz, kabina okazała się bardziej domowej roboty, niż
wyglšdała na
to z zewnštrz. Była jak zamknięty wagonik z otworami na wodze, wyciętymi
w desce poniżej
przedniej szyby wykonanej z jakiegoœ przezroczystego tworzywa - nie
szkła, gdyż miejscami
było pogięte i sfalowane.
Lejce kóz wychodziły na zewnštrz przez otwory. Bleys i jego wuj siedzieli
na czymœ,
co wyglšdało jak stara ławka wycielona cienkš warstwš słomy lub
wyschniętej trawy, której
Ÿdbła sterczały spod brezentu podobnego do tego, jakiego użyli do
przykrycia bagażu na
otwartej platformie pojazdu. Oparcie było tapicerowane w ten sam sposób.
Bleys ochoczo wsiadł do kabiny. Miał na sobie strój odpowiedni do podróży
na
pokładzie statku kosmicznego. W rzeczywistoci nie nosił nigdy nic innego
prócz lekkich
ubrań, gdyż całe życie spędzał albo wewnštrz budynków albo w miejscach,
gdzie panowało
lato. Ale w kabinie, pomijajšc to, że nie hulał w niej wiatr, było równie
wilgotno i chłodno,
jak na zewnštrz.
Bleys drżał.
- Masz - powiedział burkliwie Henry MacLean.
Podniósł co, co okazało się kurtkš trochę mniejszš od jego własnej, ale
nadal o zbyt
długich rękawach dla Bleysa i zbyt szerokš w ramionach. Jednš rękš Henry
pomógł ubrać jš
chłopcu. Bleys z wdzięcznociš otulił się kurtkš, zapinajšc jš dokładnie
na nieporęczne,
prymitywne guziki.
- Pomylałem, że nie będziesz miał co na siebie włożyć - stwierdził
Henry; szorstkie
brzmienie zniknęło na chwilę z jego głosu. - Nie będzie ci teraz zimno?
- Nie, wuju - odparł Bleys, a ciepło sprawiło, że jego umysł zaczšł znowu
pracować.
Praktykowana przez całe życie sztuka przetrwania, polegajšca na
udzielaniu dorosłym
odpowiedzi, które tamci uważali za celowe i poprawne, automatycznie
włożyła Bleysowi w
usta właœciwy respons.
- Dziękuję Bogu za twojš dobroć, wuju.
Henry, który podjšł wodze i patrzył przed siebie, zamarł nagle. Jego
głowa obróciła
się żywo i mężczyzna spojrzał na Bleysa.
- Kto ci kazał tak powiedzieć? - jego głos brzmiał ponownie szorstko i
groŸnie.
Bleys spojrzał na wuja z wyrazem krańcowej niewinnoœci na twarzy. W
istocie to sam
Henry poddał mu te słowa, zwracajšc się nimi do stewardesy. Ale pytanie
wprawiło chłopca
w panikę. Jak miał wyjanić temu niemal obcemu człowiekowi, że nauczył
się podchwytywać
zdania dorosłych, a potem używać w stosunku do nich tych samych
sformułowań?
- Kobieta - skłamał. - Kobieta, która opiekowała się mnš powiedziała, że
tak należy
tutaj mówić.
- Jaka kobieta? - Zapytał Henry.
- Kobieta, która opiekowała się mnš - odparł Bleys. - Opiekowała się mnš,
przygotowywała dla mnie posiłki i ubrania, i wszystko. Pochodziła z
Harmonii. Poœlubiła
kogo na Nowej Ziemi, jak sšdzę. Na imię miała Laura.
Henry patrzył na niego twardo takim wzrokiem, jakby jego oczy były
szperaczami,
które mogły owietlić i ujawnić każde kłamstwo. Ale Bleys miał bogate
doœwiadczenie w
udawaniu i potrafił sprawiać wrażenie kogo kompletnie obojętnego, le
ocenionego i
niewinnego. Oddał wujowi spojrzenie.
- Dobra - rzekł Henry, obracajšc ponownie głowę w stronę przodu pojazdu.
Potrzšsnšł lejcami, co zmusiło kozy do ruszenia z miejsca. Było ich
osiem,
zaprzężonych parami; zdawało się, że stosunkowo łatwo pocišgnęły wóz.
Wstrzšsy kół
pojazdu na powierzchni, po której przejeżdżali, robiły na Bleysie dziwne
wrażenie;
przyzwyczajony był do poruszania się poduszkowcami lub pojazdami
unoszonymi przez pole
magnetyczne.
- PóŸniej porozmawiamy szerzej o tej kobiecie - powiedział Henry.
Pomimo tych ostatnich słów, MacLean milczał przez dłuższy czas,
koncentrujšc się na
powożeniu swoim kozim zaprzęgiem po rozmaitych drogach wiodšcych od
kosmoportu.
Z poczštku szosa była jak potężna wstęga o pół tuzinie barwnych pasów,
ułożonych
na powierzchni gruntu. Pola wokół leżały nagie, nie widać było żadnych
drzew, tylko w
oddali migał od czasu do czasu jeden z terminali ładowniczych.
Wszystkie zmysły Bleysa znajdowały się w stanie pogotowia; jego oczy,
uszy i nos
rejestrowały widoki, dwięki i zapachy - koziego zaprzęgu, powierzchni
drogi pod kołami i
dnia za szybš kabiny pojazdu.
Jechali skrajnym lewym pasem autostrady, najciemniejszym ze wszystkich
pasów,
które tworzyły wiele równoległych dróg prowadzšcych od portu kosmicznego
i były
najwyraniej zaprojektowane na użytek różnych rodków lokomocji.
W prawo droga rozcišgała się tak szeroko, że Bleys nie widział wyraŸnie
poruszajšcych się po niej pojazdów. Jej odległy brzeg musiał mieć niemal
białš nawierzchnię,
pozbawionš spoin i niemal elektronicznie gładkš, i Bleysowi wydawało się,
że widzi
poruszajšce się, zawieszone nad niš na magnetycznej poduszce pojazdy.
Miały kształt
dysków, więc i tak trudno byłoby się im dobrze przyjrzeć.
Nie chodziło o to, że Bleys chciał wiedzieć, jak wyglšdały, gdyż wiele
razy w życiu
przemieszczał się takimi rodkami transportu, przenoszšc się z matkš z
hotelu do hotelu, albo
z hotelu do jakiego przypominajšcego pałac prywatnego domu.
Tuż obok pasa dla pojazdów magnetycznych cišgnšł się kolejny - dla
poduszkowców.
Następnym był pas dla małych, kołowych pojazdów pasażerskich, także
zmotoryzowanych, a
potem, jeszcze bliżej, pas dla wielkich, zmotoryzowanych, kołowych
pojazdów ciężarowych.
Ostatni ze wszystkich, na samej krawędzi drogi, biegł ich pas,
przeznaczony dla
najwolniejszych rodków lokomocji, takich jak wóz z kozim zaprzęgiem.
Pomiędzy pasem dla kozich zaprzęgów, a tymi dla pojazdów kołowych, leżały
pasy
dla innych niezmotoryzowanych wehikułów najrozmaitszych typów. Poczšwszy
od innych
modeli kozich wozów, jak ten Henry’ego MacLeana, po dziwaczne pojazdy o
kołach
napędzanych siłš mięni dwóch mężczyzn naciskajšcych poziomš dwignię, co
sprawiało
takie wrażenie, jakby ludzie ci co piłowali. Wród całej reszty rodków
transportu
przemykały rowery; niektóre z nich cišgnęły wózki.
Wraz z tym, jak ich wóz zmierzał naprzód, pasy ruchu - jeden po drugim -
odchodziły
od drogi. Pierwszym był ten niemal biały, nad którym unosiły się pojazdy
magnetyczne.
Zmierzał za horyzont po ich prawej stronie. Niedługo potem od szosy odbił
pas dla
poduszkowców. Po dłuższym czasie - chociaż Bleys nie potrafił ocenić, czy
po pokonaniu
przez nich większego dystansu, czy nie - od drogi oddaliły się także pasy
zmotoryzowanych
œrodków transportu. W końcu podróżowali pojedynczym pasem dla
niezmotoryzowanych
œrodków lokomocji, chociaż droga miała nadal szerokoć co najmniej pięciu
pojazdów.
W końcu jednak nawet ten pas zaczšł się zwężać wraz z tym, jak wozy i
fury skręcały
w boczne drogi. Na horyzoncie zamajaczyło teraz kilka drzew i Bleys
poznał, gdyż w swoim
nienasyconym głodzie wiedzy dobrał się także do ksišżek o dendrologii, że
sš to w
większoœci gatunki ziemskiej flory - głównie drzewa o miękkim drewnie i
iglaste. Tylko od
czasu do czasu pojawiała się między nimi odmiana klonu, wišzu, dębu czy
drzewa żelaznego.
Teraz, gdy inne pojazdy niemal zupełnie zniknęły, drzewa zbliżyły się do
drogi i
wkrótce przemierzali co, co wydawało się niemal gęstym lasem, który
okresowo ustępował
miejsca trawiastym łškom lub dolinom przeciętym małymi rzeczkami. Jechali
pod górę,
chociaż po kozach cišgnšcych wóz Henryego nie było widać, że wymagało to
od nich
dodatkowego wysiłku.
Dopiero wtedy, gdy mieli drogę niemal wyłšcznie dla siebie, Henry MacLean
odezwał
się ponownie.
- Ta kobieta - powiedział, zerkajšc w dół na Bleysa, a potem przenoszšc
wzrok z
powrotem na drogę. - Co ci jeszcze mówiła?
- Głównie opowieœci, wuju - odparł Bleys. - O Dawidzie i Goliacie. O
Mojżeszu i
Dziesięcgu Przykazaniach. Opowieœci o królach i prorokach.
- Pamiętasz któršœ z nich? - zapytał Henry. - Co pamiętasz z opowieœci o
Dawidzie i
Goliacie?
Bleys wzišł głęboki oddech i zaczšł mówić takim tonem, jakim zabawiał
goœci matki.
Okazja zaprezentowania się tak wczenie nowemu wujowi sprawiła, że
nadzieje w nim
wzrosły. Mówił uroczystym, pewnym głosem, który czynił każdy wyraz
zrozumiałym.
Słowa płynęły swobodnie z jego pamięci:
- „Wtem wystšpił z szeregów filistyńskich” - powiedział Bleys - „pewien
harcownik
imieniem Goliat, z Gat, o wzrocie szeć łokci i pięd... [Wszystkie
cytaty z Biblii
Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego, Wwa, 1975.]
Czuł spoczywajšcy na sobie wzrok Henryego, ale to spojrzenie nie dawało
mu żadnej
wskazówki. Bleys mówił dalej.
- „Na głowie miał hełm spiżowy, a odziany był w pancerz łuskowy, a waga
jego
pancerza wynosiła pięć tysięcy sykli kruszcu.
Miał również nagolennice spiżowe na nogach i dzidę spiżowš na plecach.
Drzewce jego włóczni było jak dršg tkacki, grot jego dzidy ważył szećset
sykli
srebra, a giermek z jego tarczš kroczył przed nim...”
Kštem oka Bleys widział cišgle twarz Henryego, niezmienionš. Chłopiec
czuł, że
zamiera w nim serce. Ale jego głos pozostał pewny; mówił dalej.
- „Ten stanšł i zawołał w stronę hufców izraelskich te słowa: Po co
wychodzicie, aby
się sposobić do bitwy? Czyja nie jestem Filistyńczykiem, a wy sługami
Saula? Wybierzcie
sobie wojownika i niech wystšpi przeciwko mnie!
Jeżeli potrafi walczyć ze mnš i położy mnie trupem, będziemy waszymi
niewolnikami; ale jeżeli ja go przemogę i położę go trupem, wy będziecie
naszymi
niewolnikami i będziecie nam służyć.
Rzekł jeszcze Filistyńczyk: Ja zelżyłem dzisiaj szeregi Izraela,
powiadajšc: Stawcie
mi wojownika, a będziemy walczyć z sobš.
Gdy za Saul i cały Izrael usłyszeli te słowa Filistyńczyka, upadli na
duchu i bali się
bardzo...”
Henry MacLean patrzył nieruchomym wzrokiem na Bleysa, który obserwował
nadal
mężczyznę kštem oka, udajšc jednoczenie, że spoglšda przed siebie przez
przedniš szybę.
Wodze zwisały luno w dłoniach Henryego, ale kozy szły nadal, trzymajšc
się drogi. Bleys
mówił dalej:
- „A Dawid był synem wspomnianego Efratejczyka, z Betlejemu judzkiego,
imieniem
Isaj...”
Recytował dalej. Henry słuchał, nie zmieniajšc wyrazu twarzy, a wóz,
którym nikt nie
kierował, posuwał się drogš pod obniżajšcym się szarym niebem; chmury
pociemniały,
zapowiadajšc deszcz.
Dowiadczenie nauczyło Bleysa, w jaki sposób intonacjš głosu przykuć
uwagę
publicznoci i jak budować napięcie w opowieci. Teraz dochodził do
punktu kulminacyjnego
relacji z walki Dawida z Goliatem Filistyńczykiem. Jeli Henry miał w
ogóle okazać jakšœ
reakcję, to powinien zrobić to teraz, ale wuj nie dał nic po sobie
poznać.
Bleys podniósł odpowiednio ton głosu i przypieszył bieg słów:
- „Wtedy Dawid odpowiedział Filistyńczykowi: Ty wyszedłeœ do mnie z
mieczem, z
oszczepem i z włóczniš, a ja wyszedłem do ciebie w imieniu Pana Zastępów,
Boga szeregów
izraelskich, które zelżyłe. Dzisiaj wyda cię Pan w mojš rękę i zabiję
cię, i odetnę ci głowę, i
dam dzi jeszcze trupy wojska filistyńskiego ptactwu niebieskiemu i
zwierzynie polnej i
dowie się cała ziemia, że Izrael ma Boga. I dowie się całe to
zgromadzenie, że nie mieczem i
włóczniš wspomaga Pan, gdyż wojna należy do Pana i on wyda was w nasze
ręce...”
Wyraz twarzy Henryego nie zmienił się.
- „Gdy tedy Filistyńczyk ruszył i zaczšł się zbliżać do Dawida, Dawid
spiesznie
wybiegł z szyku bojowego, aby podejć blisko Filistyńczyka.
I sięgnšł Dawid swojš rękš do torby, wyjšł stamtšd kamień, wypucił go z
procy i
ugodził nim Filistyńczyka w czoło; kamień utkwił w jego czole i
Filistyńczyk upadł twarzš na
ziemię.
Tak zwyciężył Dawid Filistyńczyka kamieniem wyrzuconym z procy i powalił
Filistyńczyka, i zabił go, choć nie miał Dawid miecza w ręku.
Potem pobiegł Dawid, stanšł przy Filistyńczyku, chwycił za jego miecz,
wycišgnšł go
z pochwy, dobił go i ucišł mu głowę; Filistyńczycy za, ujrzawszy, że
zginšł ich rycerz,
pierzchnęli.”
Bleys obserwował teraz otwarcie Henryego, którego twarz była równie
martwa, co
wnętrze wozu.
- „...Wtedy powstali wojownicy izraelscy i judzcy, wydali radosny okrzyk
i pucili się
w pogoń za Filistyńczykami aż do doliny Gat i do bram Ekronu, tak iż
trupy Filistyńczyków
leżały na drodze od Szaaraim aż do Gat i Ekronu.
Potem powrócili synowie izraelscy z pocigu za Filistyńczykami i
splšdrowali ich
obóz...”
Bleys przerwał recytację. Odwrócił się i spojrzał bezpoœrednio na
Henryego. Dłuższš
chwilę mężczyzna patrzył zwyczajnie na chłopca. Potem, jakby gwałtownie
obudzony,
szarpnšł głowš, zebrał wodze i skierował swojš uwagę na drogę; potrzšsnšł
lejcami,
zmuszajšc na chwilę kozy do biegu kłusem, który zamierał stopniowo wraz z
tym, jak jechali
dalej, aż w końcu zwierzęta szły znowu w swoim normalnym tempie.
Henry patrzył prosto przed siebie i nic nie mówił.
- Czy to naprawdę tak było, wuju? - spytał w końcu Bleys, czujšc
rozpaczliwš
potrzebę przerwania milczenia.
Przez chwilę zdawało się, że Henry nie usłyszał pytania. Potem mężczyzna
wzišł
głęboki oddech.
- Dzisiaj cuda nie zdarzajš się! - powiedział gwałtownie w stronę szyby,
jakby Bleysa
w ogóle tutaj nie było. - Nie! Żadnych cudów!
A potem odwrócił się i spojrzał na chłopca.
- Tak, chłopcze - powiedział. - Tak było. Jak zapisano w Pierwszej
Księdze Samuela,
w siedemnastym rozdziale.
- Tak mylałem - rzekł Bleys cicho, gdyż czas udawania minšł.
W każdym razie odniósł pewien sukces. Wszystko to, i wszystko czego
jeszcze miał
dokonać, było tylko podstawš, na której zbuduje, być może, lepszy
zwišzek.
- Wiedziałem, że będziesz mógł zapewnić mnie o tym.
Henry, prowadzšc kozi zaprzęg, nie odpowiedział. Bleys pozwolił, by
milczenie
trwało znowu jaki czas. W końcu odważył się podjšć kolejnš niemiałš
próbę.
- Chciałby, żebym opowiedział ci co wiem o Mojżeszu i o Dziesięciu
Przykazaniach?
- zapytał.
- Nie! - Henry, z nieruchomš twarzš, patrzył przez przedniš szybę. - Na
razie ani
słowa więcej na ten temat!
Jechali w milczeniu. Niebo obniżyło się i pociemniało, i Bleys zaczšł
odczuwać
zmęczenie. Robił co mógł, żeby wykorzystać swojš umiejętnoć siedzenia
nienaturalnie
nieruchomo, ale rozpierajšca go naturalna energia jedenastolatka groziła,
że rozsadzi go od
œrodka. Zastanawiał się, ile jeszcze muszš przejechać, zanim dotrš do
celu.
Czekał, zdesperowany. Czasami jedyny sposób polegał na tym, by pozwolić
innej
osobie prowadzić rozmowę. Potem można odpowiedzieć ze stosownš pewnociš
i słowami
skrojonymi na miarę tego, co zostało powiedziane.
- Do jakiego kocioła należała? - zapytał nagle Henry.
- Kocioła? - powtórzył Bleys. - Och, masz na myli Laurę? Nie pamiętam.
- Imion których proroków cię nauczyła? - zapytał Henry.
- Możesza i Izajasza, Daniela, Obadiaha, Malachiusza, Jana i Jezusa... -
powodowany
nagłym impulsem, i na wypadek gdyby kociół Henryego miał innych
proroków, Bleys
dorzucił dwa kolejne imiona - Alego i Mahometa...
- Wiedziałem! - przerwał mu Henry z wciekłociš i uderzył się pięciš w
kolano. -
Była z Kocioła Pomostowców!
- Nie wiem, co to jest Kociół Pomostowców - rzekł Bleys. - Nigdy o
niczym takim
nie wspomniała.
- Dobra - natężenie głosu Henryego opadło do satysfakcjonujšcego poziomu
szmeru.
- To będzie co podobnego, jeden z tych kociołów. Błędnie cię uczyła,
chłopcze! Ali i
Mahomet nie sš prorokami. To fałszywi prorocy i fałszywi sš ci, którzy
ich nimi mieniš!
Usiadł prosto i oparł się; w tej chwili był bardziej rozluniony niż
przez cały czas, jaki
upłynšł od momentu, gdy Bleys użył wyrażenia, którym podziękował Bogu za
dobroć
Henry’ego.
- Cieszę się, że mi to powiedziałeœ, wuju - rzekł. - Nie wiedziałbym,
gdybyœ tego nie
zrobił.
Henry obrzucił go aprobujšcym spojrzeniem.
- Tak - powiedział - jeste młody. Ale nauczysz się. Chociaż to
zaskakujšce, jak wiele
zapamiętałe z Biblii. Bleys... co jeszcze możesz mi zacytować z Księgi?
- Jest Mojżesz i Dziesięć Przykazań... - zaczšł Bleys.
- Tak - przerwał Henry - wyrecytuj mi to.
Chłopiec wzišł głęboki oddech.
- „Mojżesz zwołał wszystkich Izraelitów i rzekł do nich: Słuchaj,
Izraelu, ustaw i
praw, które wam dzisiaj ogłaszam, abycie się ich nauczyli i
przestrzegali ich wykonywania.
Pan, nasz Bóg, zawarł z nami przymierze na Horebie...”
Bleys recytował pišty rozdział Pištej Księgi Mojżeszowej. Henry słuchał.
Zdawało
się, że jego twarz jest niezdolna do umiechu, ale widniał na niej wyraz
zadowolenia, jakby
wuj słuchał dobrze znanej i lubianej muzyki.
Podczas gdy Bleys mówił, o przedniš szybę zaczęły uderzać pierwsze krople
deszczu;
spływały w dół jak krople oleju. Henry ignorował to, więc Bleys recytował
dalej nawet
wtedy, gdy deszcz nasilił się, w górze rozległ się grzmot, a w oddali,
nad horyzontem po
prawej stronie dało się widzieć od czasu do czasu lnienie błyskawic.
Henry nie patrzył już na Bleysa. Jego uwaga była całkowicie skupiona na
tym, co
chłopiec mówił. Bleys pozwolił sobie na to, by skurczyć się i poruszyć na
siedzeniu, które - z
cienkim pokryciem ze słomy i brezentu - stało się bardzo twarde.
Za namowš Henryego, Bleys wyrecytował Dziesięć Przykazań, a potem
przeszedł do
trzydziestego ósmego rozdziału Księgi Hioba - w której Pan odpowiada
Hiobowi z tršby
powietrznej - a stšd przeskoczył do Psalmów. Wcišż recytował Psalmy -
dokładnie Psalm Sto
Dwudziesty - kiedy poczuł, że wóz przechyla się i zrozumiał, że skręcili
z drogi na polny
trakt, który wiódł między drzewami.
Gruntowa droga była krótka; dotarli na nieogrodzone podwórze gospodarcze
przed
parterowym budynkiem z drewnianych bali; kilka przybudówek wzniesiono
podobnie.
- Jesteœmy na miejscu - odezwał się Henry, przerywajšc recytację.
Deszcz padał teraz mocno. Przez jego zasłonę i przez przedniš szybę Bleys
widział
chłopca nieco młodszego od siebie, który wybiegł na spotkanie przybyłych
i chwycił wodze
kóz. Tymczasem drzwi po stronie Henryego otworzył szarpnięciem chłopak o
rok lub dwa
starszy od Bleysa, mocniej zbudowany i wyglšdajšcy na dużo silniejszego.
- Ojcze... - zaczšł, a potem urwał, widzšc Bleysa.
- Joshua, to jest twój kuzyn Bleys - powiedział Henry, wychodzšc na
deszcz z takš
dezynwolturš, jakby w ogóle nie padało; obejrzał się i zajrzał w głšb
kabiny. - Bleys, musisz
przebiec do drzwi wejœciowych.
Przez chwilę Bleys patrzył bystro na Joshuę. Taki starszy i silniejszy
chłopiec mógł
posunšć się do użycia przemocy fizycznej. Potem Bleys otworzył drzwi po
swojej stronie i
wyszedł pod prysznic ulewnego, zimnego deszczu. Kurtka, którš dał mu
Henry, wyglšdała na
wodoodpornš, ale reszta jego ubrania przemokła momentalnie. Widział
niejasno, że na prawo
od niego, w samym œrodku œciany wielkiego budynku z bali, najwyraŸniej
domu
mieszkalnego, znajdowały się drzwi, a do nich - z błotnistego podwórza,
na którym Bleys
teraz stał - wiodły trzy stopnie. Pobiegł tam, pokonał schodki, chwycił
za drewniany klocek,
który służył za klamkę i pchnšł. Drzwi nie otworzyły się.
Gordon R. Dickson Młody Bleys (Young Bleys) Przełożył Mirosław P. Jabłoński Data wydania oryginalnego 1991 Data wydania polskiego 2003 Rozdział l Kobieta siedziała na różowej tkaninie miękko wyciełanego dryfowego siedziska i - mruczšc do siebie - czesała włosy przed owalnym lustrem. Te pomruki były powtórkami komplementów prawionych jej przez ostatniego kochanka, który dopiero co jš opucił. Niełamliwy, przejrzysty bršzowy grzebień przesuwał się gładko przez lnišce pasma jej kasztanowatych włosów. Włosy nie wymagały czesania, ale będšc sama, lubiła oddawać się temu drobnemu, prywatnemu rytuałowi - po tym, gdy mężczyŸni, którzy trzymali jš w podobnych miejscach, wychodzili. Ramiona miała nagie i delikatne, o gładkiej, bladej skórze; równie bladš kolumnę jej karku zasłaniały pasma włosów, które opadały aż do poziomu dryfu. Od kobiety biła słaba woń - jakby perfum zmieszanych z piżmem - tak delikatna, że nie wiadomo było czy rzeczywicie musnęła skórę perfumami, czy też był to jej naturalny zapach - jeden z tych, które inna osoba tylko z trudem mogła poczuć. Za kobietš stał chłopiec i obserwował jš; nie było go widać w lustrze, gdyż zasłaniała go czeszšca się, której obraz odbijał się w migoczšcej elektronicznej powierzchni. Słuchał słów, które powtarzała kobieta i czekał, aż z jej ust padnie konkretna fraza. Wiedział, że w końcu tak się stanie, gdyż stanowiło to częć litanii, której - choć byli niewiadomi, że sš poddawani indoktrynacji - uczyła wszystkich swoich mężczyzn, by recytowali jš podczas i po uprawianiu seksu. Chłopiec był wysoki i szczupły, w wieku wyznaczajšcym zaledwie połowę drogi do dorosłoci, a jego wšska twarz miała niemal nienaturalnie regularne rysy, które - stężawszy - obdarzš go, jako dojrzałego człowieka, nadzwyczajnš uroda i będš wystarczajšco męskie, by nie kojarzyć się z delikatnociš. Jednoczenie, chłopiec był podobny do kobiety spoglšdajšcej w lustro. Wiedział, że tak jest, chociaż w tej chwili nie widział jej twarzy. Wiedział, gdyż
mówiło mu to wielu ludzi, a on w końcu zrozumiał, co mieli na myœli. Teraz nie miało to dla niego znaczenia w innych sytuacjach, niż podczas tych rzadkich spotkań z chłopcami w jego wieku, którzy patrzšc na niego uważali, iż można go łatwo zdominować - i przekonywali się, że tak nie jest. Chłopiec - zarówno sam, jak i dzięki obserwowaniu kobiety podczas tych niewielu lat swego życia - nauczył się różnych sposobów obrony. Teraz dochodziła do kwestii, na którš czekał. Na chwilę wstrzymał oddech. Nie mógł się temu oprzeć pomimo determinacji, żeby tego nie robić. - „...Jeste taka piękna- mówiła kobieta do swego obrazu na ekranie. - „Żadna inna nie była nigdy taka piękna...” Pora była odezwać się. - Ale wiemy, że jest inaczej, prawda mamo? - powiedział chłopiec tak opanowanym tonem, że tylko dorosły mógłby się nań zdobyć; nawet on, inteligentny ponad swój wiek, osišgnšł owo brzmienie głosu dopiero po całych godzinach ćwiczeń. Kobieta umilkła. Obróciła się na wiszšcym w powietrzu dryfie, który zakołysał się na skutek ruchu ciała, a jej twarz znalazła się przed twarzš chłopca w odległoœci nie większej niż szerokoć dłoni. W tej chwili jej oczy płonęły zielonym blaskiem. Kostki zaciniętej na grzebieniu dłoni były bezkrwiste; trzymała grzebień jak broń - jakby chciała przecišgnšć jego zębami po gardle chłopca i otworzyć mu tętnicę szyjnš. Nie wiedziała, nie mylała - a on to zaplanował - że mógł stać za niš w takim momencie. Przez dłuższš chwilę chłopiec patrzył œmierci w oczy, a jeœli wyraz jego twarzy nie zmienił się, to nie dlatego, by chłopak nie odczuwał ogromnego strachu z powodu wiszšcej nad nim groby zagłady, tylko dlatego, że zastygł jak zahipnotyzowany, z martwym obliczem. W końcu zdecydował się podjšć ryzyko, chociaż wiedział, że jego słowa mogły rzeczywicie skłonić kobietę do zabicia go. Zrobił to, gdyż osišgnšł w końcu ten punkt, w którym przekonał się, że mógł przeżyć tylko z dala od niej. A młody człowiek ma silny instynkt samozachowawczy; chce przetrwać nawet kosztem narażenia się na œmierć. Jeszcze kilka lat i byłby wiedział, co zrobi, gdyby powiedział to, co właœnie powiedział; ale nie mógł czekać, żeby się o tym przekonać. Za kilka lat byłoby za póŸno. Miał jedenaœcie lat.
Więc czekał... żeby podšżyła za impulsem zabicia, który płonšł w jej oczach. Gdyż okrucieństwo jego słów - nawet dla niej - było największym, do jakiego mógł się posunšć. Ponieważ powiedział prawdę. Prawdę nigdy nie wspominanš. Oboje wiedzieli. Oboje - matka i syn. Kobieta wyglšdała nieŸle, jeœli pominšć grubokocistš, prostokštnš twarz. Dzięki niemal magicznej sztuce makijażu, jakš opanowała, mogła uchodzić za atrakcyjnš - możliwe nawet, że za bardzo atrakcyjnš. Ale nie była piękna. Nigdy nie była piękna i nigdy nie będzie; używała potężnej broni swego umysłu w celu skłonienia wybranych przez siebie mężczyzn, by w odpowiednich momentach powtarzali jej to słowo, którego łaknęła jej dusza. Pomimo tego, co posiadała, nie potrafiła pogodzić się z brakiem urody. Z faktem, że cała siła jej inteligencji i woli, która mogła dać jej wszystko inne, nie była w stanie uczynić jej pięknš. A jedenastoletni Bleys zmusił jš do skonfrontowania się z tš rzeczywistociš. Grzebień, zębami na zewnštrz, wzniósł się w drżšcej ręce kobiety. Bleys obserwował zbliżanie się ostrzy. Czuł strach. Przewidział go; mimo to - by przeżyć - nie miał innego wyboru, jak powiedzieć, co powiedział. Grzebień, drżšc, wznosił się jak niewiadomie kierowana broń. Obserwował jak się zbliżała, i zbliżała... aż zatrzymała się tuż przed jego gardłem. Strach nie minšł. Został tylko powstrzymany, jak bestia na łańcuchu, chociaż teraz Bleys przynajmniej wiedział, że przeżyje. Cóż w końcu ryzykował? Dziedzictwo pokoleń i wychowanie jako Exotika, człowieka niezdolnego do użycia przemocy, sprawiały, że kobieta nie była w stanie zrobić tego, do czego nakłaniało jš jej rozdarte ego. Porzuciła bliŸniacze œwiaty Exotików i zostawiła za sobš wszystkie ich nauki i przekonania tak daleko, jak to tylko możliwe, ale nie mogła, nawet teraz, zerwać oków wyszkolenia i uwarunkowań, jakie wpojono jej, zanim jeszcze nauczyła się chodzić. Krew ponownie napłynęła do jej kłykci. Grzebień wolno opadł. Położyła go ostrożnie za sobš, pod lustrem, na stoliku z drewna w kolorze miodu; zrobiła to tak delikatnie, jakby grzebień nie był twardy jak stal, ale kruchy i mógł pęknšć na skutek najlżejszego dotknięcia. Ponownie była opanowana i pewna siebie. - No cóż, Bleys - powiedziała absolutnie spokojnym głosem. - Myœlę, że nadeszła pora, żeby nasze drogi się rozeszły. Rozdział 2
Bleys wisiał w przestrzeni, samotny i całkowicie odizolowany, oddalony o lata œwietlne od najbliższych gwiazd, nie mówišc już o jakimkolwiek œwiecie zamieszkałym przez choćby jednš ludzkš rasę. Samotny, ale na zawsze wolny... Tylko jego wyobrania nie poddawała się. Nagle stracił i to. W sali klubowej statku wpatrywał się w indywidualny ekran, pełen gwiazd rozmaitej jasnoœci. Był sam, ale towarzyszyło mu zimne, przerażajšce uczucie, które nie opuciło go od chwili, gdy wszedł na pokład i usadowił się w jednym z tych wielkich, zielonych, nadmiernie wycielonych obrotowych foteli statku rejsowego, który zabierał go z Nowej Ziemi, gdzie dwa dni wczeniej zostawił swojš matkę, na planetę Zjednoczenie, majšcš od tej pory być jego domem. Jeszcze dzień i znajdzie się tam. Jako nie wybiegł wczeniej mylš w przyszłoć poza ten moment, kiedy doprowadzi do konfrontacji z matkš. W jaki sposób spodziewał się, że kiedy już uwolni się od niej i legionu wcišż zmieniajšcych się opiekunów, którzy zamykali go w okowach żelaznej rutyny nauki i ćwiczeń, sprawy automatycznie obiorš lepszy kurs. Ale teraz, gdy w końcu znalazł się w tej przyszłoci, trochę się zagubił. Jego miejscem dokowania na Zjednoczeniu miał być wielki port kosmiczny w Ekumenii. Na całej planecie znajdowało się zaledwie dwanaœcie takich kosmodromów, gdyż był to biedny œwiat, ubogi w zasoby naturalne - podobnie jak siostrzana planeta, Harmonia. Większoć religijnych kolonistów, którzy zasiedlili oba œwiaty, utrzymywała się z pracy na roli, korzystajšc z narzędzi i maszyn zbudowanych na zamieszkiwanej przez nich planecie, gdyż brakowało na niej międzygwiezdnych kredytów, by zapłacić za importowane urzšdzenia - z wyjštkiem tych sytuacji, gdy oddziały młodych mężczyzn z poboru sprzedawano jako najemników na terminowy kontrakt na innš planetę, na której nadal toczyły się walki między koloniami. Bleys udawał zaabsorbowanego widokiem celu podróży na swoim ekranie. Szczególnie gwiazdš przeznaczenia, Epsilon Eridiani, wokół której kršżyła zarówno Zjednoczenie jak i Harmonia. Podobnie jak obiegajšce Alfę Procjona Kultis i Mara - bliniacze wiaty Exotików, gdzie urodziła się i wychowała matka Bleysa i skšd odleciała na zawsze w furii, czujšc obrzydzenie do Exotików, którzy nie chcieli przyznać jej przywilejów i swobód, do jakich - była pewna - uprawniała jš jej wyjštkowoć. Zjednoczenie dzieliło od Nowej Ziemi tylko osiem skoków fazowych - jak
zwyczajowo, choć niepoprawnie nazywano ponowne ustalenie pozycji statku w kosmosie. Gdyby rzecz sprowadzała się do wykonania każdego przesunięcia fazowego po kolei, znaleliby się na Zjednoczenia po upływie kilku godzin od opuszczenia Nowej Ziemi. Ale ze skokami fazowymi wišzał się pewien problem. Polegał on na tym, że im większa była - w euklidesowej przestrzeni kosmicznej - odległoć, którš pożerała pojedyncza zmiana fazowa, tym mniej pewny stawał się punkt, w którym statek miał się wyłonić w normalnej czasoprzestrzeni po dokonaniu przejcia. A to oznaczało koniecznoć przeliczenia pozycji statku po każdym wykonanym skoku. W zwišzku z tym, w celu zapewnienia pasażerom maksymalnego bezpieczeństwa, tę podróż odbywano na zasadzie małych przesunięć fazowych, co sprawiało, że kosmiczna żegluga trwała pełne trzy dni. Na Zjednoczeniu Bleys miał się spotkać z mężczyznš, który od tej pory będzie się nim opiekować - ze starszym bratem Ezechiela MacLeana, jednego z byłych kochanków matki. Jak daleko Bleys sięgał pamięciš, Ezechiel był jedynym człowiekiem, który na trwale zaistniał w jego życiu. Ezechiel stanowił jedyny jaœniejszy punkt w egzystencji Bleysa. To Ezechiel zgodził się przyjšć na siebie odpowiedzialnoć i zastšpił ojca nie tylko Bleysowi, ale także Dahno, jego starszemu przyrodniemu bratu. Dahno, podobnie jak Bleys, został kilka lat temu odesłany na farmę Henryego MacLeana na Zjednoczeniu. Sprawił to Ezechiel. Dziwne było to, w jaki sposób Ezechiel jednoczenie był i nie był podobny do matki Bleysa. Ona opuciła planety Exotików. On, urodzony jako Zaprzyjaniony na Zjednoczeniu, odleciał z tej planety raczej tak, jakby z niej uciekał, a nie z pogardš i wciekłociš, z jakš matka Bleysa strzšsnęła ze swoich stóp pył jej rodzinnej Kultis. Ezechiel MacLean był absolutnym przeciwieństwem tego, w jaki sposób mieszkańcy innych œwiatów wyobrażali sobie Zaprzyjanionych. Był łagodny, ciepły, wyrozumiały - w jakiœ sposób wszystkie te cechy miał rozwinięte w takim stopniu, że cierpiał, pozostajšc w pobliżu Bleysa i jego matki, widzšc korowód jej kochanków. Normalnie, matka Bleysa odprawiała od siebie byłego partnera, kiedy wybierała następnego, ale zdawało się, że Ezechiel jest skłonny przystać na pozycję pół przyjaciela, pół
służšcego. Swojš okršgłš, piegowatš i zawsze radosnš twarzš, na której malował się wyraz usłużnoci, podnosił na duchu matkę Bleysa - a zwykle nie były to dobre duchy. Ezechiel przydawał się jej, chociaż odkšd zamknęły się przed nim drzwi jej sypialni, minęło sporo czasu. Jednym z przykładów tej przydatnoœci - gdyż matka Bleysa nie miała pojęcia, kto był jego prawdziwym ojcem - było to, że dwa tygodnie temu Ezechiel skontaktował się z Henrym na Zjednoczeniu, żeby zapytać, czy ten przyjšłby jeszcze jednego domniemanego bękarta swego błškajšcego się po œwiecie, niereligijnego brata. Bleys podejrzewał zawsze, że Henry lubił Ezechiela, chociaż ten przedstawiał swego brata jako człowieka twardego jak głaz. Jednak Henry nie odmówił wczeœniej przyjęcia Dahno, o dziesięć lat starszego od Bleysa; i nie postšpił też tak teraz w stosunku do samego Bleysa. To Ezechiel, którego nigdy nie opuszczał dobry humor i uprzejmoć, dawał Bleysowi nieco wytchnienia od wprowadzajšcych żelaznš dyscyplinę opiekunów i od nieprzewidywalnej matki. A teraz Ezechiela nie było przy nim. W swoim czasie matka trzymała Dahno przy sobie, twierdzšc, że tylko ona może nad nim zapanować. Ale to też się nie sprawdziło i Dahno, tylko parę lat starszy niż Bleys obecnie, usiłował uciec od niej. W rezultacie, wysłała go statkiem do Henry’ego i postanowiła, że nie popełni więcej tego samego błędu. I nie popełniła. Ona sama robiła wszystko, co chciała i była niezależna, ale Bleys został oddany pod kuratelę opiekunów, zmieniajšcych się za każdym razem, gdy nowy kochanek przenosił ich do innego miejsca i wynajmował innš grupę nauczycieli. Strzegli go i rozkazywali mu cały czas, pozwalajšc wyjć tylko po to, by pokazał się goœciom matki, która pławiła się wówczas w chwale posiadania genialnego dziecka. I był geniuszem - usankcjonowanym. Ale to, co w tych narodzinach było dziełem przypadku, uzupełniały długie godziny nauki pod surowym nadzorem opiekunów. W istocie nauka była ostatniš rzeczš, która go obchodziła. Wszystko go fascynowało. Matka, niezdolna uciec od wychowania wpojonego jej przez Exotików, nie ukarałaby go fizycznie, ale zasady, jakie ustanowiła dla niego - sprawiajšc, że znajdował się cały czas pod nadzorem opiekunów - były tak surowe jak w więzieniu. Stanowiło to tylko niewielkš pociechę, że kara nie była fizyczna, a był niš pokój, do którego wysyłano go, by przemylał to, co zrobił.
Pokój nie był nieprzyjemny sam w sobie, ale jego umeblowanie ograniczało się do łóżka z pola siłowego, które nie wymagało pocieli. Było to zwyczajnie pole, w którym ciało tonęło bez reszty, utrzymywane w pożšdanej temperaturze i wilgotnoœci, zależnych od życzenia zajmujšcej je osoby. Był to pokój z narzuconš bezczynnociš; nie było w nim nawet ksišżek - nie tylko tych w archaicznym sensie tego słowa, w postaci połšczonych kartonów i papieru, ale nowoczesnych wrzecion lub dysków, wsuwanych do czytacza. Robił więc to, co robiłoby każde samotne dziecko i pozwalał, by wyobrania przenosiła go w inne miejsca. Marzył o krainie bez opiekunów i bez matki; o krainie, w której dysponowałby czarodziejskš różdżkš o mocy, dajšcej mu nieograniczonš władzę i wolnoć. Był to kraj, gdzie otaczajšcy go ludzie nie zmieniali się. Była tylko jedna rzecz, przy której obstawał jako absolutny władca. To była kraina, w której żył w ostrej opozycji w stosunku do swojego realnego życia. Siedział teraz, wspominajšc to wszystko na statku kosmicznym lecšcym na Zjednoczenie. Z poczštku pomysł ucieczki zachwycił go, ale stopniowo, w trakcie lotu, zaczynało mu witać, że być może zmierza ku czemu w rodzaju ekwiwalentu kolejnej grupy opiekunów. Tak jak korzystał ze swojej szybkiej, dziecięcej pamięci (szkolonej i ćwiczonej do tego stopnia, aż była niemal eidetyczna), w celu zapamiętywania tabeli akcji i bieżšcych wiadomoci, tak teraz studiował materiały religijne, które zabrał ze sobš, by przygotować się i stworzyć sobie ochronnš tarczę przed tym nowym spotkaniem - z „wujem” i jego dwoma synami, których imion Bleys jeszcze nie znał. Między tymi okresami, kiedy siedział i patrzył w gwiazdy, nie czuł się otoczony przez ciepło statku kosmicznego, ale jak kto stojšcy na uboczu i odizolowany od ludzkiej rasy, oddalony o całe lata wietlne od innego człowieka czy od zamieszkałego przez ludzi œwiata. Studiował w samotnoci przyniesiony ze sobš materiał, magazynujšc w pamięci obszerne fragmenty, aż wszystko miał opanowane do tego stopnia, że mógł to powtórzyć jak papuga. Tak jak powtarzał dane z tabel kursów akcji, cen nieruchomoœci i wiadomoœci polityczne z planety swojej matki, by sprawić na jej gociach wrażenie uczonego, choć w
istocie, w większoci wypadków, nie miał pojęcia co znaczy wiele sporód słów, które wypowiadał. Było to drugiego dnia lotu statku kosmicznego, gdy zupełnie nieprzygotowany poczuł nagle obecnoć kogo obcego u swego boku. Chociaż Bleys nie wiedział o tym, od jakiego czasu był przedmiotem toczonej w sali klubowej rozmowy. - Mylę, że jest samotny - mówiła jedna z umundurowanych stewardes do drugiej. - Większoć dzieci cišgle biega. Domagajš się napoi z barku. Nudzš się i nie dajš ci spokoju. A on po prostu siedzi, nie sprawiajšc w ogóle kłopotu. - Ciesz się zatem z tego i zostaw go w spokoju - powiedziała druga stewardesa. - Nie, sšdzę, że jest samotny - upierała się pierwsza. - Tam, skšd przybył, musiało wydarzyć się co poważnego; jest samotny i niespokojny. Dlatego trzyma się na uboczu. Druga stewardesa była nastawiona sceptycznie. Z nich dwóch, miała większe dowiadczenie zawodowe i odbyła więcej lotów niż ta zaniepokojona, która była młodym rudzielcem o zuchwałej twarzy i szczupłym ciele wypełniajšcym srebrnoniebieski uniform. W końcu, pomimo silnych sugestii koleżanki, żeby zostawiła chłopaka w spokoju, ruda zbliżyła się do Bleysa, usiadła w sšsiednim fotelu i obróciła go tak, by móc patrzeć z boku na chłopca. - Poznajesz gwiazdy? - spytała. Bleys natychmiast stał się czujny. Życie nauczyło go ostrożnoœci w stosunku do wszelkich pozornie przyjacielskich prób zawarcia znajomoœci. Pomimo jej wyglšdu i sposobu mówienia, kobieta była najprawdopodobniej kolejnym udajšcym przyjań opiekunem, traktujšcym to jako wstęp do zapanowania nad nim. Bleys odruchowo odrzucał każdš nachalnš próbę nawišzania przyjaŸni przez ludzi dotychczas mu nie znanych; życie zbyt często pokazywało, że z ich strony był to fałsz. - Tak - odparł, majšc nadzieję, iż udajšc pochłoniętego studiowaniem gwiazd, utnie momentalnie awanse kobiety. Możliwe, iż zamierzała tylko zaproponować mu, że zapozna go z obsługš niektórych przyrzšdów, chociaż sam już do tego doszedł. Potem stewardesa odeszłaby i zostawiłaby go w spokoju. - Lecisz na Zjednoczenie, co? - nalegała. - Oczywiœcie, ktoœ tam na ciebie czeka w porcie kosmicznym? - Tak - odparł Bleys. - Mój wujek. - Jest młody, twój wujek?
Bleys nie miał pojęcia, ile jego wuj miałby mieć lat. Potem uznał, że to naprawdę nie ma znaczenia, co odpowie. - Ma dwadzieœcia osiem lat - powiedział Bleys. - Jest rolnikiem w małym miasteczku, leżšcym w pewnej odległoci od kosmoportu i ma na imię Henry. - Henry? Ładne imię - pochwaliła stewardesa. - Znasz także jego nazwisko i adres? - Nazywa się McClain. W istocie pisze się to M-a-c-L-e-a-n. Nie znam jego adresu. To było kłamstwo. Bleys przeczytał adres, a jego pamięć, której teraz niemal nic nie umykało, zmagazynowała informację. Ale chłopiec ukrywał ten fakt, tak jak nauczył się ukrywać swojš inteligencję i talenty - z wyjštkiem tych chwil, kiedy matka wzywała go, by je ujawnił albo, gdy z jakiej sytuacji wynikało, że mógłby co zyskać na takim przedstawieniu. - Ale mam adres w torbie - powiedział i sięgnšł w dół do małej torby, leżšcej u podstawy fotela, w której miał dowód tożsamoœci i akredytywy. - Och, nie musisz mi pokazywać - odparła kobieta. - Wierzę, że jesteœ odpowiednio przygotowany. Nie chciałby dla odmiany zrobić czego innego, niż tylko siedzieć tutaj i obserwować gwiaŸdzisty ekran? Nie masz ochoty na jakiœ napój z baru? - Nie, dziękuję - odparł Bleys. - Przyglšdanie się gwiazdom to częć mojej nauki. Z powodu tych wakacji u wuja Henryego zarywam trochę szkoły, więc w takim stopniu, w jakim to możliwe, muszę kontynuować naukę. Pomylałem, że dokonam większoœci obserwacji przestrzeni podczas drogi w tę stronę, abym nie musiał spędzać na tym czasu w trakcie drogi powrotnej. - Och, rozumiem - powiedziała stewardesa. Tym, co przekonało dziewczynę były nie tyle słowa Bleysa, ile pewnoć, jakš potrafił nadać swemu głosowi - ranemu i żywemu. Stewardesa zaczynała rewidować swój pierwotny domysł, że podróż chłopca była wynikiem czyjejœ œmierci lub innego kryzysu w rodzinie, i że w zwišzku z tym potrzebował ucieczki od własnych myœli. W rzeczywistoci ona także znała nazwisko i adres człowieka ze Zjednoczenia, który miał odebrać Bleysa. Od całej obsługi pokładowej kosmicznych liniowców wymagano przyjęcia pewnej dozy odpowiedzialnoci za każdego podróżujšcego samotnie pasażera w wieku do lat dwunastu. - Jeœli ci to nie przeszkadza - odezwał się Bleys - to powinienem natychmiast zabrać się do nauki. Wzišłem ze sobš czytacz i ksišżkę, podług której mam sprawdzać gwiazdy.
- Och, naturalnie. Absolutnie nie chcemy ci przeszkadzać. Ale gdybyœ czego chciał, nacinij guzik, a zaraz się zjawię. Zgoda? - Zgoda. Dziękuję - odparł Bleys, sięgajšc do torby podróżnej. - Tak zrobię. Wstała i odeszła. Nie zadała sobie trudu, by spojrzeć na nieco większy od wšskiego pudełka czytacz, który Bleys mógł trzymać wygodnie obu rękami na kolanach. Dlatego nie zauważyła, że na pierwszej stronie ksišżki wyœwietlonej na elektronicznym ekranie urzšdzenia, widniał złożony z wielkich liter tytuł: BIBLIA. Nie domylała się także, że poza tš ksišżkš, w czytaczu były zgromadzone inne teksty - pisarzy islamskich i innych wyznań. Bleys siedział, trzymajšc czytacz na kolanach. Chłopiec potrafił sprawiać takie wrażenie, jakby co robił, pozwalajšc jednoczenie umysłowi zajmować się czymœ innym. Rzeczywicie chciał co przeczytać z Biblii, którš Ezechiel, z dziwnym smutkiem, dał mu, gdy Bleys odlatywał. Już dawno temu nauczył się na pamięć imion proroków, ale czytywał także to, co uważał za opowieci, za małe fragmenty dziejów i przygód - jak, na przykład, relacja ze spotkania Dawida z Goliatem - które były bardziej interesujšce i, po jednokrotnej lekturze, zmagazynowane w jego pamięci lepiej niż cokolwiek innego. Ale stewardesa odeszła i w tym szczególnym momencie Bleys czuł się bardziej zagubiony i porzucony niż kiedykolwiek wczeniej. To było dziwne. Chciałby zaufać tej kobiecie i zaakceptować oferowane mu emocjonalne ciepło, ale nie mógł tego zrobić. Nikomu nie mógł ufać. Nie uważał swoich uczuć wobec stewardesy za oznakę tego, że jest samotny. W pewnym sensie nie wiedział, czym naprawdę jest „samotnoć. Czuł jš, mocno; ale nigdy dotšd nie miał okazji, by poznać jej rozmiary. Wiedział tylko, że gdy był bardzo mały, miał wrażenie, że matka go kocha. Potem, dosyć wczenie, przekonał się, że tak nie było. Albo ignorowała go, albo okresowo była zadowolona z niego, kiedy był w stanie zrobić coœ, co rzucało na niš dobre wiatło. Teraz powinien zrobić to, co powiedział, że zrobi - czytać. Ale wola uczynienia tego zawiodła go, zapadajšc się jeszcze głębiej w obawy o przyszłoć, które zostały wyzwolone na skutek odrzucenia podjętych przez stewardesę prób dotarcia do niego. Czytacz z Bibliš, Koranem i innymi religijnymi księgami, jakie biblioteka na Nowej
Ziemi wybrała dla niego jako te, które sš najprawdopodobniej używane do uprawiania kultu na planetach Zaprzyjanionych, leżał zapomniany na jego kolanach. Ponownie doznawał uczucia straszliwego oddzielenia; miał wrażenie, że tkwi w przestrzeni z dala od planet i zamieszkujšcych je ludzi, i by zwalczyć ten stan przywołał swój stary sen o czarodziejskiej różdżce, za pomocš której mógłby się otoczyć dokładnie takimi ludmi i prowadzić takie życie, za jakim tęsknił. Ale teraz nawet to nie zadziałało. Zapamiętane fragmenty ksišżek w czytaczu, który trzymał na kolanach, wydawały się czym zbyt błahym i niemal bezużytecznym, by zjednać mu przyjaciół wród ludzi, jakich mógł spotkać na Zjednoczeniu. Sposoby, jakimi zabawiał i robił wrażenie na dorosłych gociach matki nie sprawdzš się na farmie, na ultrareligijnym œwiecie, jakim było Zjednoczenie. Henry i jego dwaj synowie mogli od niego wymagać i oczekiwać wszystkiego, prócz mšdroœci czy uczonoœci. Nigdy dotšd nie czuł się tak bezradny. Naprawdę nie miał im nic do zaoferowania, Henry’emu MacLeanowi i jego rodzinie, poza zapamiętanymi słowami z Biblii i innych ksišżek, które zabrał ze sobš. Kim był, poza wszystkim, jak nie małpš z workiem sztuczek? Wróciło nieubłagane wspomnienie zwišzane z tym, gdzie usłyszał to zdanie. Na krótko przed opuszczeniem matki przez Bleysa, zjawił się przyjaciel Ezechiela - najwyraŸniej za obojętnym przyzwoleniem rodzicielki, ale na zaproszenie tego ostatniego - i rozmawiał z Bleysem. Był to siwowłosy mężczyzna o lekkiej nadwadze, który wysławiał się z pewnym œladowym akcentem. W sposobie jego mówienia było coœ odmiennego, czego Bleys nie był w stanie nazwać. Jak obecnie stewardesa, tamten człowiek też próbował być przyjacielski. Bleysa kusiło, żeby go polubić, ale ci, których pozwolił sobie obdarzyć afektem, byli zawsze zabierani z jego otoczenia, więc automatycznie skrywał swoje uczucia. Mężczyzna zadawał mnóstwo pytań, a Bleys odpowiadał szczerze na te, co do których uważał, że może na nie bezpiecznie i otwarcie odpowiedzieć; co do innych udawał, że nie rozumie ich prawdziwego znaczenia. Po paru spotkaniach nie widział siwowłosego mężczyzny przez kilka dni. Potem, tuż przed odlotem, Bleys wchodził właœnie do bocznego pomieszczenia odchodzšcego od
głównego salonu w olbrzymim hotelowym apartamencie, który zajmowała jego matka, kiedy usłyszał dobiegajšcy z sšsiedniego pokoju głos Ezechiela. Odpowiedział mu głos siwowłosego mężczyzny. Ale siwowłosy mówił teraz zupełnie inaczej; używał innych słów i stosował inne kadencje w swojej mowie. Bleys zrozumiał nagle, że to był rodzaj basicu używanego przez niektórych ultrareligijnych ZaprzyjaŸnionych - języka zwanego „pobożnym”. Bleys zatrzymał się, ukryty w bocznym pokoju, i słuchał. Siwowłosy mężczyzna mówił o nim. - Małpa z torbš sztuczek - powiedział siwowłosy - tobie wiadomo tak dobrze, jak mnie, Ezechielu. To wszystko, czego jego matka kiedykolwiek wymagała od niego i wszelki użytek, jaki kiedykolwiek czyniła z niego. To mšdre z twojej strony było, że wezwał mnie, bym chłopcu się przyjrzał. Nie brak dobrych psychomedyków w tym mieœcie, ale nie ma w nim ani jednego takiego, który, tak jak ja, w tym samym okręgu Zjednoczenia wychował się, co Henry i ty. Gdyż, rzeczywicie, co ci powiedzieć o chłopcu mogę. Po pierwsze, drugi Dahno to nie jest. - Wiem o tym - odparł Ezechiel. - Dahno także był bardzo inteligentny, ale w wieku dwunastu lat miał wzrost dorosłego mężczyzny i z łatwociš dorównywał mu siłš. Bóg raczy wiedzieć, jak duży jest teraz. - Tego nie wiem - rzekł siwowłosy - ale słyszałem, że obecnie gigantem jest, i prawdopodobnie wolš Pana było, że siłę olbrzyma ma. - Ale powiedziałe, że Bleys jest inny - rozległ się głos Ezechiela. - Jak to możliwe? Matka trzymała go pod kontrolš bardziej, niż pilnowała Dahno. Jesteœ psychomedykiem. Widziałe i poznałe Dahno, kiedy trzymała go na smyczy. - Mówię tobie, że różnica olbrzymia jest - odparł siwowłosy mężczyzna. - Dahno przy ich matce wyrósł, gdyż ta nie ufała nikomu na tyle, by pod czyjš opiekę go oddać; Dahno jak ona jest, pod każdym względem. Potrafi nawet, tak jak ona, węża zaczarować, żeby zadławił się na mierć, własny ogon połykajšc. Ale ten chłopak, Bleys, chociaż pod tym samym dachem mieszkał, wychowywany zupełnie inaczej był. - Och, wiem - powiedział Ezechiel. - Masz na myœli opiekunów. To prawda, że był mocniej spętany niż Dahno, ale... - Nie, różnica dużo większa jest - przerwał siwowłosy mężczyzna. - Zapewniono mu
zupełnie inne wychowanie. Dahno częć życia matki stanowił. Ten mały do niego nie należał. Jak mówię, dla niej tylko małpš z torbš sztuczek był. Czym, co mogła innym pokazać i z jego powodu pysznić się. Ale teraz o życiu Bleysa pomyl, jakie być musi i jakie było. Jakby żołnierzem był, cały czas cisłej dyscyplinie poddany. Mniej inteligentne dziecko do tej pory zniszczone by zostało. Zniszczony nie został, dzięki niech za to będš Bogu, ale na zupełnie innej drodze jest. Zakonotowałe stan izolacji chłopca? Że nie ufa nikomu - z wyjštkiem ciebie - zauważyłeœ? Bleys usłyszał westchnienie Ezechiela. - Tak - powiedział - w większoci to prawda. Kiedy tylko miałem okazję, starałem się wydobyć go z jego skorupy. Ale wszystko to, co musiał robić przez resztę czasu, wciskało go do niej z powrotem. W każdym razie, nie w tym rzecz. Chcę, żebyœ mi powiedział, czy mu będzie dobrze u Henry’ego na Zjednoczeniu? - Twój brat Henry - rozległ się głos siwowłosego mężczyzny - kimœ jest, z kim wychowałem się. Może tak dobrze jak ciebie nie znam go, ale rzeczywiœcie bardzo dobrze go znam. Tak, na dobre czy na złe, Bleys przeżyje i kiedy na Zjednoczenie dotrze, wzdłuż œcieżki posuwał się będzie, którš wyruszył już. To, co w nim wykształcone jest, dużo bliższe temu jest, co w naszych ludziach tkwi - od których ty sam, Ezechielu, uciekłeœ - niż temu œwiatu, na którym mieszkamy, czy nawet wiatom Exotików. Jednak, także Exotikiem jest i pojęcia nie mam, co z tej mieszanki wyjdzie. Ale u Henryego radę sobie da. Uważasz, że na chwilę zobaczyć się z nim mógłbym? - Pewnie, pewnie - rzekł Ezechiel. - Zaraz pójdę i zamienię słówko z szefem opiekunów, a potem wrócę i zaprowadzę cię do niego. Chcesz tutaj zaczekać? - Tyleż tutaj, co w każdym innym miejscu tego przeładowanego poduszkami apartamentu - powiedział siwowłosy mężczyzna. - Zaraz wracam - rzekł Ezechiel, a jego głos oddalił się. Bleys odwrócił się i pognał do swoich pokoi. Był pogršżony w lekturze ksišżki o starożytnych językach Starej Ziemi, kiedy wszedł Ezechiel. - Medyk Jemes Selfort chciałby znowu z tobš porozmawiać - rzekł Ezechiel. - Masz na to ochotę? - Tak - odparł Bleys, odkładajšc czytacz z ksišżkš tkwišcš nadal w œrodku urzšdzenia. - Lubię go. Tych ostatnich kilka słów, jak wiele innych, które Bleys wypowiedział, nie było
całkiem szczerych. Ale prawdš było, że bardziej lubił tego człowieka, niż nie lubił; a teraz, podsłuchawszy częć rozmowy, nabrał cieplejszych uczuć do Jamesa Selforta, który - wraz z Ezechielem - zdawał się stać po jego stronie, pomimo wygłoszonego przez psychomedyka stwierdzenia: Małpa z workiem sztuczek. Zatem Bleys poczuł, że chce ponownie rozmawiać z Selfortem, gdyż miał nadzieję, że usłyszy o sobie więcej podnoszšcych na duchu opinii. Jak się okazało, nie usłyszał. Ale przez całš podróż pocieszał się tym, że w podsłuchanej rozmowie Selfort powiedział do Ezechiela, iż on, Bleys, przeżyje na Zjednoczeniu. Wspominajšc to teraz, poczuł się oœmielony tym zdaniem i jego przygnębienie rozwiało się. Jedyna rzecz przemawiajšca na korzyć ludzi i miejsca, do którego zmierzał. Ani oni, ani to miejsce nie zmieniš się w cišgu tygodni czy kilku miesięcy, tak jak zmieniali się opiekunowie i całe jego otoczenie w trakcie mieszkania z matkš. Kiedyœ nauczy się panujšcych tam zasad i będzie ich pewny. Teraz był tylko małpš, jak nazwał go Selfort. Z pewnociš nie był Exotikiem, dwukrotnie wyzuty z tej tożsamoœci - raz przez zaprzeczenie temu pochodzeniu przez matkę, a dwa przez fakt, że wszystko, co miało zwišzek z Exotikami - prócz siebie - trzymała z dala od niego. W zwišzku z tym mógł być kimkolwiek, cigajšc sen, jaki nił tyle razy, kiedy znajdował się w pokoju rozmylań opiekunów, zamknięty w solidnym, niewzruszonym wszechwiecie, w którym trzymał magicznš różdżkę, by dzięki niej zachować wszystko w takim stanie, w jakim chciał. Nie było powodu, by nie mógł spełnić tego marzenia, stajšc się na poczštek Zaprzyjanionym. To oznaczało koniecznoć nauczenia się wszystkiego od podstaw - wszystkiego, co było odmienne od rzeczy, jakie już wiedział. Ale dostosuje się do innego ludu i zachowa wolnoć. Było nawet możliwe, że wuj Henry może okazać się skałš, na której Bleys mógłby się wesprzeć - Henry oraz prawdopodobnie stanowczy, niezawodni ludzie, którzy byli jego sšsiadami, uczęszczajšcy do tego samego kocioła. Istniała znikoma szansa, że Bleys mógłby znaleć u nich zrozumienie, akceptację i miejsce, do którego by należał. Wszystko to zależało od jego umiejętnoci stania się Zaprzyjanionym. Może potem,
w swoim czasie, potrafi rzeczywicie stać się tym, kogo udawał; i nikt nie miałby żadnych wštpliwoci, on sam by ich nie miał... Siedział w wielkim fotelu, patrzšc niewidzšcym wzrokiem na ekran, ale zamiast niego dostrzegał przyszłoć, która mogła być takš, jakiej zawsze pragnšł. Otucha płynšca z tej możliwoœci skierowała jego myl z powrotem ku marzeniu, w którym wisiał w przestrzeni, samotny, kompletnie odizolowany od reszty swojej rasy - ale wreszcie pan siebie i swojego wszechœwiata. Spojrzał na te wszystkie gwiazdy, wokół których wirowały œwiaty zasiedlone przez ludzi. Ale patrzył na planety, nie na ich słońca. Nadejdzie czas, powiedział sobie, nadejdzie nieuchronnie taki czas, gdy na żadnej z nich nie będzie nikogo, kto mógłby kierować jego życiem. To on będzie kierował życiem wszystkich ludzi. Ta ostatnia myl była tak ekscytujšca, że aż sięgała skraju przerażenia. Pohamował się. Ale ocišgał się jeszcze chwilę... - Widzisz to? - zapytała młoda, rudowłosa stewardesa swojš starszš koleżankę. - Nie, co takiego? - zapytała tamta. - Chłopca. Wyraz jego twarzy. Spójrz! Starsza zajęta była remanentem alkoholi. Nie od razu podniosła wzrok. - Jaki wyraz? - zapytała, kiedy w końcu podniosła głowę. - Już zniknšł - rzekła młodsza. - Ale przez chwilę chłopak wyglšdał bardzo dziwnie. Bardzo dziwnie... Rozdział 3 Zanim statek wszedł w atmosferę planety, która stanowiła cel podróży, przeszedł z napędu fazowego na napęd normalnych silników. Przed upływem godziny wylšdował w Ekumenii, a pasażerów przeprowadzono z sali klubowej do złudnie małego dworca, który był w istocie jednym z wielu terminali rozrzuconych na wielkiej równinie otaczajšcej miasto. Bleys, majšc wszystkie zmysły w stanie pogotowia, niczym jakie małe, ostrożne zwierzę, niósł walizkę i szedł ukryty przed otoczeniem przez wysokie ciała dorosłych, którzy dołšczyli do niego w ciasnocie wyjœcia. Był napięty jak cięciwa łuku. Teraz, ponieważ przyleciał na miejsce, jego plany, Biblia i pozostałe ksišżki, które studiował w drodze, wydawały się czymœ niezwykle kruchym, by mógł polegać na nich z nadziejš na nawišzanie nowych przyjaŸni.
Rzeczywistoć, jakš stało się przybycie wreszcie na miejsce, była jak wkroczenie w nowy wszechœwiat. Poczekalnia terminalu okazała się wielkim, okršgłym pomieszczeniem z jasnosrebrnš wykładzinš stanowišcš przeciwwagę dla znajomej, ciemnozielonej tapicerki nadmiernie wypchanych foteli wietlicy; wielu ludzi czekało tu na przybywajšcych podróżnych. Rudowłosa stewardesa, która z własnej woli zaopatrzyła się w zdjęcie Henryego, poszła z Bleysem; powiedziała, że pokaże mu wuja, kiedy dotrš na miejsce. Stał na uboczu czekajšcych i na jego widok nadzieje Bleysa nieco zwiędły. Nie miał ani szczerej twarzy Ezechiela, ani jego zachęcajšcego umiechu. Był to mężczyzna, którego wiek zaskakujšco trudno poddawał się ocenie; włosy nie tyle mu posiwiały, co spłowiały, będšc sygnałem zbliżajšcego się wieku redniego. Z całš pewnociš miał więcej niż dwadzieœcia osiem lat. Był wysoki i niemal tak chudy, że sprawiało to wrażenie wycieńczenia; miał wšskš, zapowiadajšcš nieustępliwoć twarz, spowitš aurš niecierpliwoci. Jego odzienie stanowił uniwersalny strój roboczy - składały się nań zgrzebne ciemne spodnie i gruba ciemna koszula widoczna pod skóropodobnš kurtkš uszytš z jakiegoœ czarnego tworzywa. Czaszkę miał tak wšskš, że rysy twarzy zdawały się być œcišgnięte na podobieństwo ostrza topora. Kiedy stewardesa i Bleys podeszli do niego, ciemne oczy Henryego były skupione na nich niczym otwory bliniaczych luf strzelby. - Bleys - odezwała się stewardesa, pochyliwszy się nieco, by powiedzieć mu to do ucha - to jest twój wuj, Henry MacLean. Pan MacLean? - We własnej osobie - odparł mężczyzna; timbre jego głosu plasował się gdzieœ między zardzewiałym a ochrypłym brzmieniem łagodnego skšdinšd barytonu. - Dziękuję Panu za twojš uprzejmoć, stewardeso. Teraz ja się nim zaopiekuję. - To zaszczyt wreszcie pana poznać, sir - odezwał się Bleys. - Bez fanfaronady, chłopcze - rzekł Henry MacLean. - Chod ze mnš. Odwrócił się i wyszedł z poczekalni terminalu tak dziarsko, że chociaż wzrostu był zaledwie kilka cali powyżej przeciętnego, szedł krokiem, który zmusił Bleysa do kłusowania u jego boku. Przed budynkiem dworca ruszyli w dół pochylni do długiego podziemnego tunelu, po czym weszli na ruchomy chodnik, który wiózł ich przed siebie - z poczštku wolno, potem z coraz większš i większš prędkociš, a powietrze najwyraniej towarzyszyło temu ruchowi,
gdyż nie czuć było żadnego powiewu. Jednak tak szybko przestali się przemieszczać, że Bleys domylił się, iż w cišgu kilku minut pokonali wiele kilometrów, po czym chodnik zwolnił ponownie i zeszli z niego na przeciwległym końcu przed szerokimi, szklanymi drzwiami, które otworzyły się automatycznie. Wyszli, a na zewnštrz był szary, chłodny dzień; uporczywy wiatr niósł wilgotne powietrze pod wiszšcymi nisko chmurami, zapowiadajšcymi deszcz. - Sir! Wuju! - odezwał się Bleys, kłusujšc obok mężczyzny. - Mam bagaż... - Będzie już na miejscu - odpowiedział Henry, nie patrzšc na niego. - I nie chcę słyszeć od ciebie żadnych więcej sir, chłopcze... Bleys. Sir sugeruje rangę, a w naszym koœciele nie ma rang. - Tak, wuju - powiedział Bleys. Szli jeszcze jaki czas, aż iloć zaparkowanych pojazdów zmalała. Wreszcie dotarli do innych rodków transportu, zmotoryzowanych, ale na kołach, a nie z osłonami wokół dolnych krawędzi - fartuchy takie wskazywały, że chodzi o poduszkowce lub pojazdy magnetyczne, które stanowiły większoć wehikułów stojšcych w mijanych dotšd rzędach. Wreszcie podeszli do niezmotoryzowanych œrodków transportu. Wœród tych były wozy i fury, a w końcu dotarli do czego, co nie było ani wozem, ani furš, ale czymœ w rodzaju skrzyżowania ich obu, i co - jak reszta pojazdów - miało być cišgnięte przez kilka spętanych teraz kóz. Obok stał mały bagaż Bleysa. - W jaki sposób dostarczyli go tutaj tak szybko, wuju? - spytał Bleys, zafascynowany widokiem drogiego kuferka, błyszczšcego obok niepomalowanego, koziego zaprzęgu. - Zrzucili pojemnik z bagażem przed podejciem do lšdowania - odpowiedział krótko wuj. - To dzieje się automatycznie. Połóż bagaż z tyłu; przykryjemy go brezentem. Zanim dojedziemy do domu, zacznie pewnie padać. My sišdziemy z przodu, w kabinie. Bleys ruszył, by pomóc, ale wuj był za szybki dla niego. Torba została załadowana i przykryta, zanim zrobił cokolwiek więcej, niż postanowienie pomocy. - Wsišd z drugiej strony, chłopcze - powiedział Henry, otwierajšc dla siebie drewniane drzwi po lewej stronie kabiny. Bleys obiegł pojazd i usadowił się na prawym siedzeniu, po czym zamknšł za sobš drzwi i zabezpieczył je pętlš z liny, która spełniała rolę zamka. Widziana od wewnštrz, kabina okazała się bardziej domowej roboty, niż wyglšdała na to z zewnštrz. Była jak zamknięty wagonik z otworami na wodze, wyciętymi w desce poniżej
przedniej szyby wykonanej z jakiegoœ przezroczystego tworzywa - nie szkła, gdyż miejscami było pogięte i sfalowane. Lejce kóz wychodziły na zewnštrz przez otwory. Bleys i jego wuj siedzieli na czymœ, co wyglšdało jak stara ławka wycielona cienkš warstwš słomy lub wyschniętej trawy, której Ÿdbła sterczały spod brezentu podobnego do tego, jakiego użyli do przykrycia bagażu na otwartej platformie pojazdu. Oparcie było tapicerowane w ten sam sposób. Bleys ochoczo wsiadł do kabiny. Miał na sobie strój odpowiedni do podróży na pokładzie statku kosmicznego. W rzeczywistoci nie nosił nigdy nic innego prócz lekkich ubrań, gdyż całe życie spędzał albo wewnštrz budynków albo w miejscach, gdzie panowało lato. Ale w kabinie, pomijajšc to, że nie hulał w niej wiatr, było równie wilgotno i chłodno, jak na zewnštrz. Bleys drżał. - Masz - powiedział burkliwie Henry MacLean. Podniósł co, co okazało się kurtkš trochę mniejszš od jego własnej, ale nadal o zbyt długich rękawach dla Bleysa i zbyt szerokš w ramionach. Jednš rękš Henry pomógł ubrać jš chłopcu. Bleys z wdzięcznociš otulił się kurtkš, zapinajšc jš dokładnie na nieporęczne, prymitywne guziki. - Pomylałem, że nie będziesz miał co na siebie włożyć - stwierdził Henry; szorstkie brzmienie zniknęło na chwilę z jego głosu. - Nie będzie ci teraz zimno? - Nie, wuju - odparł Bleys, a ciepło sprawiło, że jego umysł zaczšł znowu pracować. Praktykowana przez całe życie sztuka przetrwania, polegajšca na udzielaniu dorosłym odpowiedzi, które tamci uważali za celowe i poprawne, automatycznie włożyła Bleysowi w usta właœciwy respons. - Dziękuję Bogu za twojš dobroć, wuju. Henry, który podjšł wodze i patrzył przed siebie, zamarł nagle. Jego głowa obróciła się żywo i mężczyzna spojrzał na Bleysa. - Kto ci kazał tak powiedzieć? - jego głos brzmiał ponownie szorstko i groŸnie. Bleys spojrzał na wuja z wyrazem krańcowej niewinnoœci na twarzy. W istocie to sam Henry poddał mu te słowa, zwracajšc się nimi do stewardesy. Ale pytanie wprawiło chłopca w panikę. Jak miał wyjanić temu niemal obcemu człowiekowi, że nauczył się podchwytywać zdania dorosłych, a potem używać w stosunku do nich tych samych sformułowań? - Kobieta - skłamał. - Kobieta, która opiekowała się mnš powiedziała, że tak należy
tutaj mówić. - Jaka kobieta? - Zapytał Henry. - Kobieta, która opiekowała się mnš - odparł Bleys. - Opiekowała się mnš, przygotowywała dla mnie posiłki i ubrania, i wszystko. Pochodziła z Harmonii. Poœlubiła kogo na Nowej Ziemi, jak sšdzę. Na imię miała Laura. Henry patrzył na niego twardo takim wzrokiem, jakby jego oczy były szperaczami, które mogły owietlić i ujawnić każde kłamstwo. Ale Bleys miał bogate doœwiadczenie w udawaniu i potrafił sprawiać wrażenie kogo kompletnie obojętnego, le ocenionego i niewinnego. Oddał wujowi spojrzenie. - Dobra - rzekł Henry, obracajšc ponownie głowę w stronę przodu pojazdu. Potrzšsnšł lejcami, co zmusiło kozy do ruszenia z miejsca. Było ich osiem, zaprzężonych parami; zdawało się, że stosunkowo łatwo pocišgnęły wóz. Wstrzšsy kół pojazdu na powierzchni, po której przejeżdżali, robiły na Bleysie dziwne wrażenie; przyzwyczajony był do poruszania się poduszkowcami lub pojazdami unoszonymi przez pole magnetyczne. - PóŸniej porozmawiamy szerzej o tej kobiecie - powiedział Henry. Pomimo tych ostatnich słów, MacLean milczał przez dłuższy czas, koncentrujšc się na powożeniu swoim kozim zaprzęgiem po rozmaitych drogach wiodšcych od kosmoportu. Z poczštku szosa była jak potężna wstęga o pół tuzinie barwnych pasów, ułożonych na powierzchni gruntu. Pola wokół leżały nagie, nie widać było żadnych drzew, tylko w oddali migał od czasu do czasu jeden z terminali ładowniczych. Wszystkie zmysły Bleysa znajdowały się w stanie pogotowia; jego oczy, uszy i nos rejestrowały widoki, dwięki i zapachy - koziego zaprzęgu, powierzchni drogi pod kołami i dnia za szybš kabiny pojazdu. Jechali skrajnym lewym pasem autostrady, najciemniejszym ze wszystkich pasów, które tworzyły wiele równoległych dróg prowadzšcych od portu kosmicznego i były najwyraniej zaprojektowane na użytek różnych rodków lokomocji. W prawo droga rozcišgała się tak szeroko, że Bleys nie widział wyraŸnie poruszajšcych się po niej pojazdów. Jej odległy brzeg musiał mieć niemal białš nawierzchnię, pozbawionš spoin i niemal elektronicznie gładkš, i Bleysowi wydawało się, że widzi poruszajšce się, zawieszone nad niš na magnetycznej poduszce pojazdy. Miały kształt dysków, więc i tak trudno byłoby się im dobrze przyjrzeć. Nie chodziło o to, że Bleys chciał wiedzieć, jak wyglšdały, gdyż wiele razy w życiu
przemieszczał się takimi rodkami transportu, przenoszšc się z matkš z hotelu do hotelu, albo z hotelu do jakiego przypominajšcego pałac prywatnego domu. Tuż obok pasa dla pojazdów magnetycznych cišgnšł się kolejny - dla poduszkowców. Następnym był pas dla małych, kołowych pojazdów pasażerskich, także zmotoryzowanych, a potem, jeszcze bliżej, pas dla wielkich, zmotoryzowanych, kołowych pojazdów ciężarowych. Ostatni ze wszystkich, na samej krawędzi drogi, biegł ich pas, przeznaczony dla najwolniejszych rodków lokomocji, takich jak wóz z kozim zaprzęgiem. Pomiędzy pasem dla kozich zaprzęgów, a tymi dla pojazdów kołowych, leżały pasy dla innych niezmotoryzowanych wehikułów najrozmaitszych typów. Poczšwszy od innych modeli kozich wozów, jak ten Henry’ego MacLeana, po dziwaczne pojazdy o kołach napędzanych siłš mięni dwóch mężczyzn naciskajšcych poziomš dwignię, co sprawiało takie wrażenie, jakby ludzie ci co piłowali. Wród całej reszty rodków transportu przemykały rowery; niektóre z nich cišgnęły wózki. Wraz z tym, jak ich wóz zmierzał naprzód, pasy ruchu - jeden po drugim - odchodziły od drogi. Pierwszym był ten niemal biały, nad którym unosiły się pojazdy magnetyczne. Zmierzał za horyzont po ich prawej stronie. Niedługo potem od szosy odbił pas dla poduszkowców. Po dłuższym czasie - chociaż Bleys nie potrafił ocenić, czy po pokonaniu przez nich większego dystansu, czy nie - od drogi oddaliły się także pasy zmotoryzowanych œrodków transportu. W końcu podróżowali pojedynczym pasem dla niezmotoryzowanych œrodków lokomocji, chociaż droga miała nadal szerokoć co najmniej pięciu pojazdów. W końcu jednak nawet ten pas zaczšł się zwężać wraz z tym, jak wozy i fury skręcały w boczne drogi. Na horyzoncie zamajaczyło teraz kilka drzew i Bleys poznał, gdyż w swoim nienasyconym głodzie wiedzy dobrał się także do ksišżek o dendrologii, że sš to w większoœci gatunki ziemskiej flory - głównie drzewa o miękkim drewnie i iglaste. Tylko od czasu do czasu pojawiała się między nimi odmiana klonu, wišzu, dębu czy drzewa żelaznego. Teraz, gdy inne pojazdy niemal zupełnie zniknęły, drzewa zbliżyły się do drogi i wkrótce przemierzali co, co wydawało się niemal gęstym lasem, który okresowo ustępował miejsca trawiastym łškom lub dolinom przeciętym małymi rzeczkami. Jechali pod górę,
chociaż po kozach cišgnšcych wóz Henryego nie było widać, że wymagało to od nich dodatkowego wysiłku. Dopiero wtedy, gdy mieli drogę niemal wyłšcznie dla siebie, Henry MacLean odezwał się ponownie. - Ta kobieta - powiedział, zerkajšc w dół na Bleysa, a potem przenoszšc wzrok z powrotem na drogę. - Co ci jeszcze mówiła? - Głównie opowieœci, wuju - odparł Bleys. - O Dawidzie i Goliacie. O Mojżeszu i Dziesięcgu Przykazaniach. Opowieœci o królach i prorokach. - Pamiętasz któršœ z nich? - zapytał Henry. - Co pamiętasz z opowieœci o Dawidzie i Goliacie? Bleys wzišł głęboki oddech i zaczšł mówić takim tonem, jakim zabawiał goœci matki. Okazja zaprezentowania się tak wczenie nowemu wujowi sprawiła, że nadzieje w nim wzrosły. Mówił uroczystym, pewnym głosem, który czynił każdy wyraz zrozumiałym. Słowa płynęły swobodnie z jego pamięci: - „Wtem wystšpił z szeregów filistyńskich” - powiedział Bleys - „pewien harcownik imieniem Goliat, z Gat, o wzrocie szeć łokci i pięd... [Wszystkie cytaty z Biblii Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego, Wwa, 1975.] Czuł spoczywajšcy na sobie wzrok Henryego, ale to spojrzenie nie dawało mu żadnej wskazówki. Bleys mówił dalej. - „Na głowie miał hełm spiżowy, a odziany był w pancerz łuskowy, a waga jego pancerza wynosiła pięć tysięcy sykli kruszcu. Miał również nagolennice spiżowe na nogach i dzidę spiżowš na plecach. Drzewce jego włóczni było jak dršg tkacki, grot jego dzidy ważył szećset sykli srebra, a giermek z jego tarczš kroczył przed nim...” Kštem oka Bleys widział cišgle twarz Henryego, niezmienionš. Chłopiec czuł, że zamiera w nim serce. Ale jego głos pozostał pewny; mówił dalej. - „Ten stanšł i zawołał w stronę hufców izraelskich te słowa: Po co wychodzicie, aby się sposobić do bitwy? Czyja nie jestem Filistyńczykiem, a wy sługami Saula? Wybierzcie sobie wojownika i niech wystšpi przeciwko mnie! Jeżeli potrafi walczyć ze mnš i położy mnie trupem, będziemy waszymi niewolnikami; ale jeżeli ja go przemogę i położę go trupem, wy będziecie naszymi niewolnikami i będziecie nam służyć. Rzekł jeszcze Filistyńczyk: Ja zelżyłem dzisiaj szeregi Izraela, powiadajšc: Stawcie mi wojownika, a będziemy walczyć z sobš. Gdy za Saul i cały Izrael usłyszeli te słowa Filistyńczyka, upadli na duchu i bali się
bardzo...” Henry MacLean patrzył nieruchomym wzrokiem na Bleysa, który obserwował nadal mężczyznę kštem oka, udajšc jednoczenie, że spoglšda przed siebie przez przedniš szybę. Wodze zwisały luno w dłoniach Henryego, ale kozy szły nadal, trzymajšc się drogi. Bleys mówił dalej: - „A Dawid był synem wspomnianego Efratejczyka, z Betlejemu judzkiego, imieniem Isaj...” Recytował dalej. Henry słuchał, nie zmieniajšc wyrazu twarzy, a wóz, którym nikt nie kierował, posuwał się drogš pod obniżajšcym się szarym niebem; chmury pociemniały, zapowiadajšc deszcz. Dowiadczenie nauczyło Bleysa, w jaki sposób intonacjš głosu przykuć uwagę publicznoci i jak budować napięcie w opowieci. Teraz dochodził do punktu kulminacyjnego relacji z walki Dawida z Goliatem Filistyńczykiem. Jeli Henry miał w ogóle okazać jakšœ reakcję, to powinien zrobić to teraz, ale wuj nie dał nic po sobie poznać. Bleys podniósł odpowiednio ton głosu i przypieszył bieg słów: - „Wtedy Dawid odpowiedział Filistyńczykowi: Ty wyszedłeœ do mnie z mieczem, z oszczepem i z włóczniš, a ja wyszedłem do ciebie w imieniu Pana Zastępów, Boga szeregów izraelskich, które zelżyłe. Dzisiaj wyda cię Pan w mojš rękę i zabiję cię, i odetnę ci głowę, i dam dzi jeszcze trupy wojska filistyńskiego ptactwu niebieskiemu i zwierzynie polnej i dowie się cała ziemia, że Izrael ma Boga. I dowie się całe to zgromadzenie, że nie mieczem i włóczniš wspomaga Pan, gdyż wojna należy do Pana i on wyda was w nasze ręce...” Wyraz twarzy Henryego nie zmienił się. - „Gdy tedy Filistyńczyk ruszył i zaczšł się zbliżać do Dawida, Dawid spiesznie wybiegł z szyku bojowego, aby podejć blisko Filistyńczyka. I sięgnšł Dawid swojš rękš do torby, wyjšł stamtšd kamień, wypucił go z procy i ugodził nim Filistyńczyka w czoło; kamień utkwił w jego czole i Filistyńczyk upadł twarzš na ziemię. Tak zwyciężył Dawid Filistyńczyka kamieniem wyrzuconym z procy i powalił Filistyńczyka, i zabił go, choć nie miał Dawid miecza w ręku. Potem pobiegł Dawid, stanšł przy Filistyńczyku, chwycił za jego miecz, wycišgnšł go z pochwy, dobił go i ucišł mu głowę; Filistyńczycy za, ujrzawszy, że zginšł ich rycerz, pierzchnęli.”
Bleys obserwował teraz otwarcie Henryego, którego twarz była równie martwa, co wnętrze wozu. - „...Wtedy powstali wojownicy izraelscy i judzcy, wydali radosny okrzyk i pucili się w pogoń za Filistyńczykami aż do doliny Gat i do bram Ekronu, tak iż trupy Filistyńczyków leżały na drodze od Szaaraim aż do Gat i Ekronu. Potem powrócili synowie izraelscy z pocigu za Filistyńczykami i splšdrowali ich obóz...” Bleys przerwał recytację. Odwrócił się i spojrzał bezpoœrednio na Henryego. Dłuższš chwilę mężczyzna patrzył zwyczajnie na chłopca. Potem, jakby gwałtownie obudzony, szarpnšł głowš, zebrał wodze i skierował swojš uwagę na drogę; potrzšsnšł lejcami, zmuszajšc na chwilę kozy do biegu kłusem, który zamierał stopniowo wraz z tym, jak jechali dalej, aż w końcu zwierzęta szły znowu w swoim normalnym tempie. Henry patrzył prosto przed siebie i nic nie mówił. - Czy to naprawdę tak było, wuju? - spytał w końcu Bleys, czujšc rozpaczliwš potrzebę przerwania milczenia. Przez chwilę zdawało się, że Henry nie usłyszał pytania. Potem mężczyzna wzišł głęboki oddech. - Dzisiaj cuda nie zdarzajš się! - powiedział gwałtownie w stronę szyby, jakby Bleysa w ogóle tutaj nie było. - Nie! Żadnych cudów! A potem odwrócił się i spojrzał na chłopca. - Tak, chłopcze - powiedział. - Tak było. Jak zapisano w Pierwszej Księdze Samuela, w siedemnastym rozdziale. - Tak mylałem - rzekł Bleys cicho, gdyż czas udawania minšł. W każdym razie odniósł pewien sukces. Wszystko to, i wszystko czego jeszcze miał dokonać, było tylko podstawš, na której zbuduje, być może, lepszy zwišzek. - Wiedziałem, że będziesz mógł zapewnić mnie o tym. Henry, prowadzšc kozi zaprzęg, nie odpowiedział. Bleys pozwolił, by milczenie trwało znowu jaki czas. W końcu odważył się podjšć kolejnš niemiałš próbę. - Chciałby, żebym opowiedział ci co wiem o Mojżeszu i o Dziesięciu Przykazaniach? - zapytał. - Nie! - Henry, z nieruchomš twarzš, patrzył przez przedniš szybę. - Na razie ani słowa więcej na ten temat! Jechali w milczeniu. Niebo obniżyło się i pociemniało, i Bleys zaczšł odczuwać zmęczenie. Robił co mógł, żeby wykorzystać swojš umiejętnoć siedzenia nienaturalnie
nieruchomo, ale rozpierajšca go naturalna energia jedenastolatka groziła, że rozsadzi go od œrodka. Zastanawiał się, ile jeszcze muszš przejechać, zanim dotrš do celu. Czekał, zdesperowany. Czasami jedyny sposób polegał na tym, by pozwolić innej osobie prowadzić rozmowę. Potem można odpowiedzieć ze stosownš pewnociš i słowami skrojonymi na miarę tego, co zostało powiedziane. - Do jakiego kocioła należała? - zapytał nagle Henry. - Kocioła? - powtórzył Bleys. - Och, masz na myli Laurę? Nie pamiętam. - Imion których proroków cię nauczyła? - zapytał Henry. - Możesza i Izajasza, Daniela, Obadiaha, Malachiusza, Jana i Jezusa... - powodowany nagłym impulsem, i na wypadek gdyby kociół Henryego miał innych proroków, Bleys dorzucił dwa kolejne imiona - Alego i Mahometa... - Wiedziałem! - przerwał mu Henry z wciekłociš i uderzył się pięciš w kolano. - Była z Kocioła Pomostowców! - Nie wiem, co to jest Kociół Pomostowców - rzekł Bleys. - Nigdy o niczym takim nie wspomniała. - Dobra - natężenie głosu Henryego opadło do satysfakcjonujšcego poziomu szmeru. - To będzie co podobnego, jeden z tych kociołów. Błędnie cię uczyła, chłopcze! Ali i Mahomet nie sš prorokami. To fałszywi prorocy i fałszywi sš ci, którzy ich nimi mieniš! Usiadł prosto i oparł się; w tej chwili był bardziej rozluniony niż przez cały czas, jaki upłynšł od momentu, gdy Bleys użył wyrażenia, którym podziękował Bogu za dobroć Henry’ego. - Cieszę się, że mi to powiedziałeœ, wuju - rzekł. - Nie wiedziałbym, gdybyœ tego nie zrobił. Henry obrzucił go aprobujšcym spojrzeniem. - Tak - powiedział - jeste młody. Ale nauczysz się. Chociaż to zaskakujšce, jak wiele zapamiętałe z Biblii. Bleys... co jeszcze możesz mi zacytować z Księgi? - Jest Mojżesz i Dziesięć Przykazań... - zaczšł Bleys. - Tak - przerwał Henry - wyrecytuj mi to. Chłopiec wzišł głęboki oddech. - „Mojżesz zwołał wszystkich Izraelitów i rzekł do nich: Słuchaj, Izraelu, ustaw i praw, które wam dzisiaj ogłaszam, abycie się ich nauczyli i przestrzegali ich wykonywania. Pan, nasz Bóg, zawarł z nami przymierze na Horebie...” Bleys recytował pišty rozdział Pištej Księgi Mojżeszowej. Henry słuchał. Zdawało się, że jego twarz jest niezdolna do umiechu, ale widniał na niej wyraz zadowolenia, jakby wuj słuchał dobrze znanej i lubianej muzyki.
Podczas gdy Bleys mówił, o przedniš szybę zaczęły uderzać pierwsze krople deszczu; spływały w dół jak krople oleju. Henry ignorował to, więc Bleys recytował dalej nawet wtedy, gdy deszcz nasilił się, w górze rozległ się grzmot, a w oddali, nad horyzontem po prawej stronie dało się widzieć od czasu do czasu lnienie błyskawic. Henry nie patrzył już na Bleysa. Jego uwaga była całkowicie skupiona na tym, co chłopiec mówił. Bleys pozwolił sobie na to, by skurczyć się i poruszyć na siedzeniu, które - z cienkim pokryciem ze słomy i brezentu - stało się bardzo twarde. Za namowš Henryego, Bleys wyrecytował Dziesięć Przykazań, a potem przeszedł do trzydziestego ósmego rozdziału Księgi Hioba - w której Pan odpowiada Hiobowi z tršby powietrznej - a stšd przeskoczył do Psalmów. Wcišż recytował Psalmy - dokładnie Psalm Sto Dwudziesty - kiedy poczuł, że wóz przechyla się i zrozumiał, że skręcili z drogi na polny trakt, który wiódł między drzewami. Gruntowa droga była krótka; dotarli na nieogrodzone podwórze gospodarcze przed parterowym budynkiem z drewnianych bali; kilka przybudówek wzniesiono podobnie. - Jesteœmy na miejscu - odezwał się Henry, przerywajšc recytację. Deszcz padał teraz mocno. Przez jego zasłonę i przez przedniš szybę Bleys widział chłopca nieco młodszego od siebie, który wybiegł na spotkanie przybyłych i chwycił wodze kóz. Tymczasem drzwi po stronie Henryego otworzył szarpnięciem chłopak o rok lub dwa starszy od Bleysa, mocniej zbudowany i wyglšdajšcy na dużo silniejszego. - Ojcze... - zaczšł, a potem urwał, widzšc Bleysa. - Joshua, to jest twój kuzyn Bleys - powiedział Henry, wychodzšc na deszcz z takš dezynwolturš, jakby w ogóle nie padało; obejrzał się i zajrzał w głšb kabiny. - Bleys, musisz przebiec do drzwi wejœciowych. Przez chwilę Bleys patrzył bystro na Joshuę. Taki starszy i silniejszy chłopiec mógł posunšć się do użycia przemocy fizycznej. Potem Bleys otworzył drzwi po swojej stronie i wyszedł pod prysznic ulewnego, zimnego deszczu. Kurtka, którš dał mu Henry, wyglšdała na wodoodpornš, ale reszta jego ubrania przemokła momentalnie. Widział niejasno, że na prawo od niego, w samym œrodku œciany wielkiego budynku z bali, najwyraŸniej domu mieszkalnego, znajdowały się drzwi, a do nich - z błotnistego podwórza, na którym Bleys teraz stał - wiodły trzy stopnie. Pobiegł tam, pokonał schodki, chwycił za drewniany klocek, który służył za klamkę i pchnšł. Drzwi nie otworzyły się.