ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

03 Złoty młodzieniec - Marshall Paula

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

03 Złoty młodzieniec - Marshall Paula.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Marshall Paula Rodzina Schuylerów
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 280 stron)

PAULA MARSHALL Złoty młodzieniec

ROZDZIAŁ PIERWSZY Rozparty na sofce, Gis Havilland zażywał odpoczynku na ta­ rasie rezydencji Padworth Manor, leżącej niedaleko Longthorne w Berkshire i będącej własnością jego wuja, lorda Longthor- ne'a. Eleganckie, świetnie skrojone ubranie podkreślało słuszny wzrost Gisa. Młody mężczyzna przymknął oczy i zapadł w cu­ downy błogostan. Zdawać się mogło, że nic w świecie nie zdoła wytrącić go z pokrzepiającej drzemki. Tak przynajmniej sądziła Sophie Moreton, jego przyrod­ nia siostra. Mimo to, z miną pełną determinacji i głosem na wpół błagalnym, a na wpół rozkazującym, powiedziała do­ bitnie: - Gis! - Co jest, Soph? Zlituj się i daj mi odpocząć. W głowie mi huczy... - Gis, musisz mi pomóc! Nikt inny, tylko ty. Naprawdę cię po­ trzebuję, zrozum... - Ostatnie słowa przemieniły się w szloch, co było naprawdę niezwykłe w przypadku Sophie, istoty z natury po­ godnej i spokojnej. Gis momentalnie ocknął się i uniósł na łokciu. - Mój Boże, Soph, co się stało? Masz straszny głos! Oczy młodej kobiety zaszkliły się łzami. - Cały mój świat wali się w gruzy - westchnęła z rozpaczą. - Braciszku, jeśli ty mi nie pomożesz, będzie to znaczyło, że na

tym świecie na nikogo nie mogę już liczyć. Chociaż podejrze­ wam, że nawet ty nie zdołasz... Gis z powrotem opadł na poduszki, podniósł letni kapelusz i zakrył nim sobie twarz. Jego głos, choć stłumiony, brzmiał równie spokojnie jak zwykle. - Soph, jak mogę ci pomóc, jeśli nie chcesz mi powiedzieć, co się stało? Niech jednak zgadnę... chodzi o sprawy miłosne, prawda? No, wykrztuś coś wreszcie! Pieszczotliwe zdrobnienie z dzieciństwa, jakim się do niej zwracał, pogłębiło jej fatalny nastrój. Dwudziestoczteroletni Gis był o siedem lat młodszy od siostry, ale czasami miała wrażenie, że jest dokładnie odwrotnie. Popatrzyła na brata z desperacją. - Mógłbyś przynajmniej zdjąć ten kapelusz z twarzy - za­ uważyła z wyrzutem. - Nie mogę - dobiegły stłumione słowa. - Słońce mnie razi. Mów, Soph, bo chciałbym jeszcze trochę podrzemać. Tylko Gis, myślała z podziwem Sophie, w każdej sytuacji potrafi wyglądać tak prowokująco przystojnie i zarazem leni­ wie. Była pewna, że jeśli kiedyś zjawi się u bram nieba, natych­ miast zacznie pertraktować ze świętym Piotrem, jak można by usprawnić system wpuszczania zasłużonych dusz do niebiań­ skiego przybytku. - No dobrze - westchnęła z rezygnacją - chodzi o to, że... - Urwała, błogosławiąc kapelusz, który nie pozwalał bratu zo­ baczyć jej miny. A może dlatego właśnie go użył? Jeśli tak, zna­ czyłoby to, że znakomicie wczuł się w jej sytuację. Sophie mi­ mowolnie wzdrygnęła się. Ten człowiek czasami przerażał ją swoją przenikliwą intuicją. - Pewnie pamiętasz - zaczęła - że w 1917 roku organizo­ wałam opiekę pielęgniarską w Haverford Hall. George był wte-

dy na froncie, ale niedługo potem, w głębokim szoku po tych strasznych bombardowaniach, wrócił do domu. Były to okropne dni, mieliśmy całą procesję rannych oficerów i... - Mnie tam nie było - burknął Gis - ale oczywiście znam twój szlachetny wkład w wojenną kampanię. - Tamtej jesieni poznałam Hektora Dashwooda i zrobił na mnie niezwykłe wrażenie... - Rozumiem. - Gis nie był zbyt rozmowny. - No właśnie. Z początku nie zwróciłam na niego uwagi, lecz potem, gdy George wrócił kompletnie załamany nerwo­ wo, i w końcu musiał się leczyć w sanatorium... byliśmy oboje przerażeni. Pojechałam do Londynu, żeby się od tego wszystkiego oderwać, a lekarz powiedział, że mnie samej grozi psychiczna katastrofa. Wtedy znów spotkałam Hektora, jednak tym razem nie odprawiłam go. Mieliśmy... romans. Sama nie wiem, jak to się stało, po prostu czułam się zupełnie zagubiona, a on był taki miły... Niestety, nie całkiem, jak się okazało. Po powrocie do Haverford pisywałam do niego listy, ale z czasem wszystko się urwało. George wrócił do zdrowia i uznałam całą sprawę za... wojenną przygodę. Już prawie o niej zapomniałam, kiedy niedawno Hektor zaczął mnie szantażować, grożąc, że jeśli mu słono nie zapłacę, odeśle moje listy George'owi. A ja nie mam żadnych oszczędności, rozumiesz? Tata włożył wszystko na fundusz powierniczy. Hektor mi nie wierzy, myśli, że mogę czerpać pełnymi gar­ ściami z konta tatusia i z milionów Kate, a przecież tak nie jest. Boże, Gis, poradź mi, co robić? George nie przeżyje ta­ kiego ciosu, to będzie dla niego gorsze niż bombardowania. Zresztą wiesz, że w pewnych sprawach jest bardzo zasadni­ czy i nie uznaje kompromisów. Na dodatek Hektor groził, że

8 wyśle listy do prasy! Jeśli zwietrzy w tym swój interes, zrobi to bez żadnych skrupułów. Jeszcze raz podziękowała Bogu, że Gis zasłonił się kapelu­ szem i nie widział, jakie straszne rzeczy dzieją się z jej twarzą. Poza tym nie była pewna, czy chciałaby zobaczyć jego minę. - No, powiedz coś, Gis, proszę! - krzyknęła, bliska załama­ nia. Czuła, że ogarnia ją histeria. Ta szczera i bolesna spowiedź okazała się ponad jej siły. - Dał mi dwa tygodnie na zorganizo­ wanie pieniędzy, czas liczy się od wczoraj. - Zaraz, Sophie, daj chwilę pomyśleć. Jesteś pewna, że on nie blefuje? Czy nadal ma te nieszczęsne listy? - Niestety, ma. Przysłał mi stronę jednego z nich. Gdyby George to przeczytał, moje małżeństwo ległoby w gruzach. Gis, delikatnie mówiąc, nie przepadał za George'em More- tonem i dziwił się, że Sophie wyszła za tego nadętego bufona, niezłomnie przekonanego o swoich racjach i wygłaszającego je mentorskim tonem. Jego szwagier był więc typowym, robiącym karierę polityczną torysem, tylko bowiem tacy ludzie w latach dwudziestych mogli liczyć na sukces w tym ugrupowaniu. Nie dziwił się siostrze, że drżała na myśl o reakcji męża na tak ha­ niebny fakt, jak małżeńska zdrada, tym bardziej że główną bo­ haterką tego skandalu była jego własna żona! Po chwili namysłu uznał, iż nie ma sensu dobijać Sophie zgryźliwym stwierdzeniem, że, po pierwsze, zrobiła fatalny błąd, wychodząc za George'a, a po drugie, jak ognia powinna była uni­ kać Hektora Dashwooda. - Nie mógłby cię szantażować, gdyby nie miał listów - stwierdził odkrywczo. - Do tego doszłam i bez ciebie - mruknęła Sophie zniechę­ conym tonem.

9 - Od czegoś trzeba zacząć. W każdej sprawie decydujące znaczenie mają dowody, jak mawia stary profesor Dunstan. Nie martw się, na pewno wyciągnę cię z tej pułapki. - Och, dzięki, Gis! - Sophie opadła z ulgą na jedną z mar­ murowych ław, zdobiących taras. Pomiędzy nimi stały rzeźbione kamienne wazony z kwiatami. Wystrój rezydencji wyraźnie podkreślał status jej właściciela. Wuj Gisa, Gerard Schuyler, Amerykanin wyniesiony przez króla do godności lor­ da Longthorne'a, został szlachcicem głównie za wydatny udział w nakłonieniu Stanów Zjednoczonych do wzięcia udziału w wojnie po stronie Anglii. - Ale jak to zrobisz, Gis? Jak? - do­ pytywała się z wyraźnym niepokojem. - O to się nie martw - zapewnił, przyjmując wygodniejszą pozycję na eleganckiej kanapce. - Mówiąc szczerze, lepiej, że­ byś nie wiedziała. Po prostu zapomnij o całej sprawie i uznaj, że jest już załatwiona. Sophie, nagle odprężona, zasypała go podziękowaniami, du­ żo mocniej niż jej brat wierząc w dobre zakończenie nieszczęs­ nej afery. Kiedy odeszła, Gis zaczął układać pewien plan, lecz nim przystąpił do szczegółów, pojawiła się jego matka, lady Ha­ villand, zarazem będąca siostrą lorda Longthorne'a. - Gis - odezwała się z naganą - obiecałeś mi, że po połu­ dniu pojedziemy razem do Mereside! - Naprawdę? Dobrze, zaczekaj chwilę, zaraz będę gotowy. Świetnie mi zrobi ta wizyta. Pobyt na froncie nauczył go, że rekonesans przed bitwą może zadecydować o zwycięstwie, a przynajmniej zapobiec klęsce. - Martwi mnie Gis - tego samego wieczoru powiedziała la­ dy Havilland do małżonka, sir Richarda Havillanda, do brata,

10 Gerarda Schuylera, obecnie lorda Longthorne'a, oraz do jego żony, Torry. Gis ulotnił się jeszcze przed kolacją i pojechał Bóg wie dokąd, zostawiając ich w salonie. Znikła również Sophie z mężem. Ponoć wybrali się z wizytą do matki George'a, wdo­ wy mieszkającej w Hayforth, niedaleko domu Longthorne'ów. - Och, sądzę, że się nieco ustatkował - zapewniła z uśmie­ chem Torry. Richard zachichotał, nalewając sobie whisky. Kiedy zaczy­ nano mówić o Gisie, natychmiast miał ochotę się napić. - Nieco... - stwierdził z lekkim przekąsem. - Masz rację, o ile „ustatkowaniem" nazwiemy szaleństwa, z żelazną konse­ kwencją popełniane na obszarze tak wielkim, jak stąd do bie­ guna. Gis pod jednym tylko względem wyróżnia się stałością charakteru, a mianowicie niezmiennie nie słucha własnego ojca, a na dobrą sprawę nie słucha nikogo. - Musicie jednak przyznać, że to naprawdę uroczy młody mężczyzna - z matczynym zachwytem broniła syna Kate. - Jest taki wrażliwy i miły, choć w środku twardy jak stal, i jak mówi Richard, słucha tylko siebie. To jednak oznacza, że ma silną oso­ bowość, prawda? Gerard, człowiek władzy i dużych wpływów, a przy tym ob­ darzony przenikliwą intuicją, nie odezwał się. Pomimo sześć­ dziesiątki nadal zachował niezwykle elastyczny umysł, którą to zaletę z powodzeniem łączył z dojrzałością sądów, dzięki czemu od lat cieszył się prestiżem i wpływami, a podczas powojenne­ go politycznego zawirowania, uświetniony tytułem szlachec­ kim, wypłynął jako członek Izby Lordów. Ta wojna zmieniła wszystko i wszystkich, w tym również mojego bratanka, Gisa, pomyślał. A może raczej zmieniło go coś innego... - Kate, powinnaś była powiedzieć mu prawdę o jego pocho-

11 dzeniu, gdy był jeszcze dzieckiem - odezwał się i z wprawą za­ palił cygaro. - Zawsze uważałem, że popełniłaś błąd. Lady Havilland zacisnęła usta, a potem wstała i podeszła do okna, wpatrując się w wieczorne ciemności. - Wtedy zabrakło mi odwagi - wyznała stłumionym gło­ sem, nie odwracając się do pozostałych. - Był takim wesołym i szczęśliwym chłopcem, że nie chcieliśmy niszczyć mu dzie­ ciństwa. .. - Dobrze, ale trzeba mu było wszystko powiedzieć, kiedy szedł do szkoły. - Gerard był przeświadczony, iż Gis sam do­ szedł do prawdy o swoim pochodzeniu, gdy miał szesnaście lat, a poznane fakty wcale mu się nie spodobały. Trudno było przy­ puszczać, że młody, bystry i wrażliwy człowiek, którego kochano i bez umiaru rozpieszczano, nie dozna wstrząsu, do­ wiedziawszy się, że urodził się siedem lat przed ślubem Kate i Richarda, których do tej pory uważał za przybranych rodzi­ ców. Richard Havilland, nadal przystojny, choć pięćdziesiątka posrebrzyła mu włosy, podszedł do żony i otoczył ją ramie­ niem. - Nie dręcz się, Kate. Co się stało, już się nie odstanie, a ja również ponoszę odpowiedzialność za ten błąd. Gis stawiał nas na piedestale i bałem się, że dla dziecka prawda będzie zbyt trudna do przyjęcia. A potem, cóż, każdy moment wydawał się niewłaściwy, by ją ujawnić. Zgadzam się z Gerardem, że byli­ śmy mu to winni, ale nasz syn był tak szczęśliwy i dumny ze swoich rodziców, że nie odważyliśmy się tego zniszczyć. - Przynajmniej nie jest zazdrosny o Richiego - stwierdziła smutno lady Havilland. Richie był rodzonym bratem Gisa i pra­ wowitym synem, którego Kate urodziła Richardowi po ślubie.

- Kocha go tak samo jak dwie nasze dziewczynki, ale jest taki... - szukała właściwego słowa, lecz nasuwało się jej tylko okre­ ślenie „dziki". Nie, Gis nie był dziki, to za słabo powiedziane. Potem zaś przyszła wojna i nieszczęsna matka aż wzdrygnęła się na wspomnienie tego, co zrobił jej syn. - Dziś jest z Dianą Troy, jestem tego pewna - powiedziała nagle, zmieniając temat. - Diana zatrzymała się w domu Toma Moidore'a i wystarczy tylko, by kiwnęła małym paluszkiem, a Gis już biegnie do niej jak na skrzydłach, choć jest mężatką, do tego piętnaście lat od niego starszą. Richard uśmiechnął się z pobłażaniem. - Mówisz tak, jak gdyby już na dobre owinęła go sobie wo­ kół owego paluszka, Kate. Pamiętaj jednak, że Gis nie da się tak łatwo usidlić żadnej kobiecie. Zjawia się, kiedy chce, i bie­ rze, co chce, a potem idzie dalej własną drogą. - Richard ma rację - odezwał się łagodnie do siostry Gerard. - Nic nie wskórasz i nie pozostaje ci nic innego, jak tylko cze­ kać. Gis na pewno do ciebie wróci. Kate z trudem powstrzymywała się, by wzorem matki z grec­ kiej tragedii nie załamać rąk i głośno nie opłakiwać zagubione­ go w życiu Ghysbrechta Schuylera, przemienionego w Ghys­ brechta Havillanda, a który kiedyś powiedział, patrząc jej prosto w oczy, gdy ganiła go za wybryki: - Nie martw się, mamo, Gis Havilland czy Gis Schuyler, wszystko jedno... bo tak naprawdę on sam nie wie, jak się na­ zywa... ale kiedyś na pewno chwalebnie obroni dwa dyplomy, zobaczysz. A potem, kto wie, co się wydarzy? W każdym razie ja nie wiem. - Mówił o sobie beznamiętnym tonem, jak o kimś obcym.

13 - Oj, Thea. - Głos matki był surowy, jak przystało na pra­ wdziwą matronę. - Czy tylko na to stać ciebie i Harvey? Szko­ da, że wrodziłaś się w ojca i jego rodzinę, a nie w moją! Popatrz na swoją kuzynkę Lilian. Nie mogłabyś być choć trochę do niej podobna? Nie mówiąc już o Dianie Troy! - Gdybym nawet żyła sto lat, nigdy nie stanę się taka jak ona - odparła ze spokojem Thea - a co do kuzynki Diany, wątpię, żebyś naprawdę chciała, bym upodobniła się właśnie do niej. - Owszem, chciałabym. - W tonie matki zabrzmiała ostra nuta. - Wszystko jest lepsze od tej twojej staropanieńskiej apa­ rycji. Ani trochę kokieterii, za grosz stylu! Można by pomyśleć, że w ogóle nie zależy ci na zamążpójściu. Mimo to jestem pew­ na, że Hektor by ci się oświadczył, gdybyś dała mu choćby naj­ mniejszą zachętę. Rodzice Thei Dunstan uważali, że ich córka przysparza im kłopotów wcale nie dlatego, iż miałaby być obdarzona nieokieł­ znanym temperamentem lub też, jak Gis Havilland, w zbyt wiel­ kim stopniu przyciągała do siebie płeć przeciwną, co odwodzi­ łoby ją od poważniejszych spraw. Kłopoty związane Theą były zupełnie odmiennego rodzaju. Gis potrafił nie tylko brylować na salonach, ale również zaj­ mująco rozprawiać na wszystkie możliwe tematy, gdyż umysł miał bystry i wykształcony, a do tego urody mógłby mu poza­ zdrościć sam Apollo. Tymczasem Thea była skromna, mało­ mówna i bardzo nieśmiała. Co prawda, mogła zaintrygować ładnymi oczami i oryginalnym, złotokasztanowym odcieniem włosów, ale to właściwie wszystko, co można było o niej po­ wiedzieć, wdzięczną i kształtną figurę bowiem kryły ubrania ra­ żąco niemodne i niemiłosiernie praktyczne, wybrane dla niej przez matkę.

14 Jedynym walorem tej dziewiętnastolatki, jaki mógł liczyć się na rynku małżeńskim, była właśnie jej rodzicielka, lady Edith Dunstan, żona profesora filozofii w William and Mary College w Oxfordzie. Lady Edith, jako ostatnia z rodu, była wręcz nie­ przyzwoicie bogata. Stało się tak dlatego, ponieważ jej trzej młodsi bracia zginęli na wojnie. Nazwisko rodowe skazane zo­ stało na zagładę, jako że okrutnym zrządzeniem losu dalsi mę­ scy krewni, służący w różnych oddziałach sił zbrojnych, rów­ nież stracili życie. - Mogłabyś przynajmniej się postarać - zrzędziła lady Edith. - Przecież wiesz, że Hektor Dashwood lubi ładne, wesołe kobiety, a jest świetną partią. Och, oczywiście, że nie z powodu majątku, bo tego nie posiada, ale jego szlachectwo jest stare, a ty mogłabyś zostać hrabiną Dashwood. Buntowniczy demon, którego Thea nosiła głęboko w sobie, obudził się natychmiast, by stwierdzić, że gdyby nawet miała oślą głowę, Hektor Dashwood gotów byłby całować ją z miło­ ścią i powieść do ołtarza, jego szaleńczą namiętność wzbudzi­ łyby bowiem miliony funtów posagu w akcjach i w ziemi. Nie dając jednak niczego poznać po sobie, odezwała się chłodnym, lecz grzecznym tonem - lady Edith mogła krytyko­ wać wszystko, tylko nie maniery córki. - Nie sądzę, mamo, by Hektor liczył, że zmienię się w mo­ delkę. Przeciwnie, uważam, że pragnie on żony, która potrafi­ łaby sprostać roli hrabiny. Pamiętaj przy tym, że ty sama wy­ bierasz dla mnie stroje, więc jeśli uważasz, że powinnam wy­ glądać jak z żurnala albo przypominać Dianę Troy, cóż... - Zna­ cząco zawiesiła głos, pozwalając matce wychwycić aluzję, co, niestety, nie nastąpiło. Modelki i salonowe piękności nadają się na kochanki Hekto-

15 ra, a nie na jego szacowną małżonkę, podsunął uprzejmie de­ mon. - Hm, może i masz rację. Hektor, gdyby cię poślubił, przy­ najmniej nie musiałby znosić widoku swojej małżonki, flirtują­ cej z kim popadnie, jak nieszczęsny Troy. - Zatem nie muszę się zmieniać, mamo? - Och, dajmy już temu spokój - westchnęła lady Edith z re­ zygnacją, a potem odpłynęła majestatycznie jak krążownik, aby przez resztę wieczoru dręczyć męża kanonadą kąśliwych uwag i pretensji. Thea obserwowała spod oka swoją szykowną matkę, ele­ gancko ubraną i uczesaną, ściśniętą gorsetem i obwieszoną bi­ żuterią. Zaśmiała się cicho, widząc, jak pruje pełną parą do ga­ binetu ojca, i z ulgą zamknęła drzwi swojego pokoju. Szybkim ruchem wygładziła prostą szarą sukienkę, wyprostowała szwy w pończochach i upewniła się, czy Harvey przyczepiła jej do nowego kapelusika bukiecik, taki jak miała Diana. Poślubić Hektora Dashwooda! Doprawdy, trudno o gorszy los, choć hrabia był przystojnym mężczyzną, a jego rodowód sięgał czasów Wilhelma Zdobywcy. Nie mam ochoty wychodzić za nikogo, oświadczył buntow­ niczo demon, dużo lepiej być starą panną i podśmiewać się z przypadków innych naiwnych kobiet... lecz mama wcale nie musi o tym wiedzieć. Muszę być dla Hektora uprzejma, lecz chłodna, kiedy będziemy razem w Mereside. Ciekawe, kto jeszcze tam się pojawi? Pewnie z Poyns przyjedzie lord Moi­ dore i przywiezie ze sobą kuzynkę Dianę. To dobrze, przy­ najmniej będzie weselej. Poza tym w Mereside jest niezła, choć trochę zaniedbana biblioteka, jakkolwiek Hektor chyba nigdy nie przeczytał żadnej lektury! Papa też się pewnie cieszy,

16 choć mama znów będzie narzekać, że jesteśmy molami książ­ kowymi. Na myśl o tym ciepły uśmiech rozjaśnił twarz dziewczyny, odmieniając nijakie rysy. Ojciec, przyglądający się z dołu, jak córka staje u szczytu schodów, ubrana do krótkiej podróży do Mereside, miał przez chwilę wrażenie, że widzi śliczną dziew­ czynę, którą poślubił dawno temu, a która z czasem zmieniła się w złośliwą i apodyktyczną heterę, owładniętą jedną, obsesyjną myślą - jak najkorzystniej wydać za mąż córkę, tak by mariaż niechcianej dziewczynki wynagrodził stratę bliźniaków, męs­ kich dziedziców, którzy nie przeżyli trudnego porodu. Gis Havilland poświęcił całą dobę na działania, mające ura­ tować Sophie. Obchodził całe Mereside, dyskretnie badając oto­ czenie i zarzucając macki swego niezwykłego uroku na Hekto­ ra, którego skrycie nie cierpiał, i to na długo przedtem, nim jesz­ cze siostra opowiedziała mu swoją historię. Czarowanie ludzi było specjalnością Gisa. Robił to wręcz odruchowo, ale od cza­ su, kiedy dowiedział się, kim jest, a właściwie kim nie jest, uży­ wał tej broni z pełnym wyrachowaniem. - Spodziewamy się dzisiaj gości - poinformował go Hektor. - Stara Dunstanowa przywiezie swoją córuchnę, brzydulę sztywną jak kołek i szarą jak mysz, ale za to posażną jak diabli. Bracia lady Edith zginęli na wojnie i cała fortuna Frevil- le'ów poszła na konto wdowy. Niezła okazja, nie? - zachi­ chotał. - Chodzi o córkę profesora Dunstana, tak? - upewnił się Gis. Dunstan miał być jego opiekunem naukowym na ostatnim roku w Oxfordzie. Gis słyszał wiele - któż zresztą nie słyszał? - o lady Edith. Doszły go też słuchy o biednej, zahukanej córce.

17 Współczuł jej, podobnie jak wiele innych osób, a może nawet bardziej, gdyż sam, przed siedmiu laty, został unieszczęśliwiony przez okrutne życie. Teraz śmiać mu się chciało na myśl o Hek­ torze, tym znawcy kobiecych wdzięków, który będzie musiał poślubić brzydkie, ale za to bogate kaczątko. Podobnie jak bun­ towniczy demon Thei, Gis nie miał złudzeń co do intencji, ja­ kimi kierował się Hektor, z determinacją dążący do owego ma­ riażu. - Nadal odwiedzasz Dianę Troy? - zagadnął Hektor, zerka­ jąc spod oka na Złotego Młodzieńca, jak nazywano Gisa w Eton, zarówno ze względu na jego złotą czuprynę, jak też z powodu bogactwa Schuylerów. - Obecnie tak - potwierdził Gis, kładąc nacisk na słowo „obecnie". Widział matkę, jak rozmawiała z ciotką Hektora, przywiędłą starą panną, która pełniła rolę gospodyni siostrzeńca, oczywiście do czasu jego ożenku. Nie przyznał się Hektorowi, że Diana dzwoniła do niego rano i, jeśli dopisze mu szczęście, ma szansę spędzić noc w jej łożu w Poyns, pod obojętnym okiem Bernarda Troya i Toma Moidore'a. Bernard był nawet dumny z powodzenia Diany. Jeśli chodzi o ich oboje, trudno było powiedzieć, kto kogo uwiódł. Diana miała lat trzydzieści jeden, a Gis szesnaście, kie­ dy po raz pierwszy znaleźli się razem w łóżku, co by znaczyło, że chwała należy się kobiecie. Z drugiej jednak strony Gis nie byłby sobą, gdyby nie roztoczył swego słynnego czaru, który ujawnił już w młodym wieku. Uczył się szybko i wkrótce do­ szedł do takiego mistrzostwa, że stał się dla kochanki prawdzi­ wym narkotykiem. Cztery lata, na czas których wojna wyrwała Gisa z salonów i z jej łóżka, były dla Diany pasmem udręki i tęsknoty. Spotkali się ponownie w roku 1919 i był to jeden

z najpiękniejszych momentów w jej życiu, tym bardziej że uko­ chany zmienił się, dojrzał i stał się jeszcze bardziej męski. - Wiesz - ciągnął Hektor - pewnie uda mi się poślubić tę małą Dunstan. Będę grał kochającego mężusia, ale warto, czyż nie? - Urwał i zerknął na Gisa. Doskonale znał jego reputację uwodziciela, bez trudu zniewalającego wszystkie kobiety, które przyciągnęły jego uwagę. - Może, kiedy już skończy się ta nud­ na towarzyska nasiadówka, pojedziesz ze mną do miasta? - za­ proponował ze znaczącym uśmieszkiem. - Odwiedzimy słodką Kate Merrick. Jestem pewien, że przyda ci się chwila oddechu od kochanej Diany - zarechotał. Gis wzdrygnął się. O ile to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej niż przedtem nie cierpiał tego budzącego odrazę cynika. Jeśli dotąd miał jakieś skrupuły związane z odzyskaniem listów So­ phie, teraz znikły całkowicie. Mógł się tylko dziwić, jakim cu­ dem jego subtelna i mądra siostra mogła pójść do łóżka z tak bezdusznym draniem. Uznał, że wszystkiemu była winna Wojna przez duże „W", podczas której ludzie popadali w szaleństwo. - Zmiana jest równie dobra, jak odpoczynek - zadeklaro­ wał, dostosowując swój sardoniczny ton do oczekiwań Hektora. Musiał dobrze trafić, bo natychmiast ogłuszył go ryk śmiechu i poczuł porozumiewawczy szturchaniec w żebra. Z udręką za­ cisnął powieki, zastanawiając się po raz kolejny nad nieodgad- nionymi gustami kobiet, które bez opamiętania lgnęły do tego zera. - Z drugiej jednak strony, jeśli się dobrze zastanowić... - dodał, puszczając porozumiewawcze oko - no cóż, w nocy wszystkie koty są czarne... - To mówiąc, zaserwował Hekto­ rowi zdrowego, męskiego kuksańca, aby nie wypaść z kon­ wencji.

Po tak dobrym początku nabrał nadziei, że zabranie listów Sophie nie będzie zbyt trudnym zadaniem. Kiedy oglądali bo­ gatą, lecz zaniedbaną bibliotekę, zauważył w kącie biurko Hek­ tora. Przez moment zastanawiał się nawet, czemu został tu przyprowadzony, ale szybko zorientował się, że jego kompan nie był aż tak głupi, by nie docenić, że hołdowanie inteligencji i encyklopedycznej wiedzy Gisa może podnieść i jego repu­ tację. - Jeśli mała Dunstan powie „nie", będę pewnie musiał za­ cząć to wyprzedawać - wyznał, wskazując gestem zakurzone regały. - Powiadają, że masz w małym palcu wszystkie mądro­ ści, Havilland. Rozejrzyj się i powiedz mi, ile mogą być warte takie książkowe skarby. Ojciec stale powtarzał, że bardzo wiele, ale nigdy nie miałem do tego głowy. Zresztą jemu chodziło o wiedzę, a nie o pieniądze. Gis, wdzięczny Hektorowi za niespodziewane ułatwienie za­ dania, a jednocześnie czując rozkoszny dreszczyk emocji, jakiej doznaje każdy wielbiciel książek na widok ciekawej biblioteki, zaczął obchodzić pokój, odczytując tytuły z wytartych i zaku­ rzonych grzbietów. Wychodził stamtąd z prawdziwym żalem. Miał znakomitą pamięć i zdążył zarejestrować całą zawartość pomieszczenia, łącznie z papierami na biurku i prawdopodobną lokalizacją ukrytego w ścianie sejfu. Przez kolejną godzinę za­ bawiał rozmową ciotkę Hektora oraz pierwszych gości. Wresz­ cie pożegnał się, odwiózł matkę do Padworth swoim kabriole­ tem, a potem szybko pomknął do Poyns, do Diany Troy. Dunstanowie przybyli do Mereside niedługo po odjeździe Gisa, przez co nie mógł sprawdzić mało pochlebnej opinii Hek­ tora o dziedziczce fortuny lady Edith. Pani profesorowa żało-

20 wała, że rozminęła się z lady Havilland, lecz z drugiej strony cieszyła się z nieobecności Gisa. Młody człowiek miał już usta­ loną opinię w Oxfordzie i kiedy mąż powiedział jej, że młody Havilland będzie jednym z jego podopiecznych na ostatnim ro­ ku, stwierdziła lodowatym tonem: - Mam nadzieję, że będziesz go trzymał z daleka od Doro- thei. - Nie rozumiem - zdziwił się Dunstan, który wcale nie był aż tak roztargniony, na jakiego wyglądał. - On jest przecież cał­ kiem zamożny. - To jeszcze nie wszystko - orzekła lady Edith tonem osoby wszystkowiedzącej. - Może i ma majątek, ale kim jest? I co ro­ bił na wojnie? Mówią, że zadekował się w Ameryce. Rozu­ miesz, mój drogi, pieniędzmi nie da się wszystkiego wybielić. - Co innego szlachecki tytuł - zgryźliwie rzucił jej mąż, bez wątpienia mając na myśli Hektora Dashwooda. Był coraz mniej przekonany, czy jego mała Thea powinna się wiązać z tak przy­ ziemnym prostakiem. - Och, Theodore! - W głosie lady Dunstan zabrzmiała pełna złości niecierpliwość. - Wiesz doskonałe, co mam na myśli. Thea nie potrzebuje pieniędzy, tylko dobrego, szlacheckiego na­ zwiska. A kim jest taki Gis Havilland, no, powiedz? Jej małżonek, który trochę znał sir Richarda, ojca Gisa, mógłby z łatwością naświetlić sprawę, ale coś go powstrzymy­ wało. Sam bowiem zaczął rozważać we własnym sumieniu, co warte są stare tytuły, nadawane nowym ludziom, którzy nie po­ siadają zacnych rodowodów, lecz zasłużyli się ojczyźnie w spo­ sób do niedawna zupełnie nieceniony, a nawet nieznany. Nowo­ czesny, wspaniały świat, jaki narodził się po wojnie, zmienił wiele rzeczy od podstaw. Profesor Dunstan westchnął w duchu

i postanowił nie martwić się na zapas. Poza tym był całkowicie pewien, że jego małżonka nie ma najmniejszego pojęcia, jaka naprawdę jest jej córka, której życie tak bardzo zdominowała. Nie bez satysfakcji pomyślał, że już niedługo spotka ją nader niemiła niespodzianka...

ROZDZIAŁ DRUGI Thea Dunstan, nieświadoma, iż stała się tematem rozmowy dwóch młodych mężczyzn, leżała na łóżku w pokoju gościnnym w Mereside i już drugą noc nie mogła zasnąć. Posiadłość, mimo że zaniedbana, bardzo jej się spodobała. Widoczny brak gotówki był oczywistym powodem usilnych starań Hektora o rękę Thei, z czego dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę. No cóż, fundusze z jej posagu przywróciłyby siedzibie Dashwoodów dawną świetność... Westchnęła, przewracając się z boku na bok, po czym w nagłym odruchu uniosła się i zapaliła lampkę nocną, jako że skrzydło do­ mu, w którym się znajdowała, miało już światło elektryczne. Zerk­ nęła na zegarek. Było wpół do drugiej w nocy. Thea, której często zdarzały się napady bezsenności, dobrze wiedziała, że najlepszym lekarstwem na tę przykrą przypadłość jest dobra lektura. Najbardziej przydatna byłaby jakaś lekka, a nawet romansowa powieść. Zapomniała przynieść sobie książki ż biblioteki, toteż postanowiła niezwłocznie tam się udać. Już wcześniej wyśledziła na półkach najnowszy utwór Stanleya Weymana oraz nieznany jej tytuł Rafaela Sabatiniego. Romans historyczny usypiał najlepiej i zsyłał kolorowe sny, w których z pięknym kawalerem u boku przemierzała średnio­ wieczną Pikardię lub renesansową Italię. Nie potrzebowała świecy, okna bowiem wychodzące na ko-

rytarz nie miały zasłon, a okrągła tarcza księżyca świeciła sre­ brzystym blaskiem. Zresztą nie chciała, by płomień świecy przy­ ciągnął czyjąś uwagę. Jeszcze by pomyśleli, że lunatykuje... Thea wsunęła bose stopy w ranne pantofle, na długą nocną koszulę narzuciła cienki peniuar i po cichutku wymknęła się z pokoju. Nagle zamarła, gdyż zdawało się jej, że słyszy jakieś szmery z dołu, po chwili jednak doszła do wniosku, że uległa złudzeniu, a dom jest pogrążony w kompletnej ciszy. Ostrożnie uchyliła drzwi biblioteki. Wielki pokój skąpany był w srebrnym blasku. Półki z najnowszymi powieściami znaj­ dowały się na prawo, tuż za kominkiem i wnęką, w której stało biurko do pracy. Starała się poruszać jak najciszej, mimo to wywabiła z cienia kogoś, kto stał za biurkiem Hektora i odwrócił się gwałtownie, gdy się zbliżyła. Ujrzała wysokiego mężczyznę o twarzy zakry­ tej dziwaczną maską i w czarnym berecie nasadzonym na gło­ wę. Na ten widok Thea dosłownie zamarła, dłońmi zakrywając usta i tłumiąc okrzyk przestrachu. Wolała nie myśleć, co zrobi nieznajomy, gdy ona zacznie wołać o pomoc. Złodziej, nakryty na gorącym uczynku, gotów jest na wszystko... Rekonesans Gisa Havillanda opłacił się. Wyjechał w nocy z Pa­ dworth swoim kabrioletem i zakradł się do biblioteki w Mereside przez okno, które wcześniej zostawił niedomknięte. Podejrzenia co do lokalizacji sejfu Hektora również okazały się trafne. Zdjął ze ściany osiemnastowieczny wiejski pejzaż - prawdopodobnie pędzla Richarda Wilsona, zdecydowanie wymagający konserwacji - i uśmiechnął się, dostrzegłszy drzwiczki w ścianie. Zamek na szczęście okazał się mało skomplikowany. Zsunął rękawiczkę i zaczął przy nim manipulować, przypo-

24 minając sobie lekcję włamywania się, jaką kiedyś pobrał. Sekre­ tarka ojca zgubiła klucze do sejfu w jego gabinecie, a wówczas wuj Gerard zaoferował się, że otworzy schowek sir Richarda. Gis miał wtedy dwanaście lat i z wypiekami na twarzy śledził poczynania wuja. Gerard okazał się sprawnym kasiarzem. Z du­ mą uśmiechnął się do żony, która weszła w momencie, gdy za­ mek ustąpił. - Ach, te wspomnienia, prawda, Torry? - skwitował ze zna­ czącym mrugnięciem. Ciotka zarumieniła się i oboje zaczęli się śmiać. Gis zrozumiał, że wuj Gerard musiał już wcześniej trud­ nić się otwieraniem zamków, a Torry najwyraźniej mu przy tym towarzyszyła. A potem stało się coś, co teraz, po latach, Gis u- znał za niezwykłe. Gerard spojrzał na chłopca i zapytał: - Czy chcesz, żebym pokazał ci, jak to się robi, Gis? Oczy­ wiście jeśli pozwolisz, Richardzie. Ojciec się zgodził. Gis okazał się pojętnym uczniem, co ni­ kogo nie zdziwiło. Skupił się, starając się, by nie drżała mu ręka - i po chwili sejf stał otworem. Wypełniały go papiery, dokumenty, przeter­ minowane weksle, podniszczona biżuteria i stare listy - ale żad­ ne z nich nie wyszły spod ręki Sophie. Gis przygryzł wargi. Czyżby kompromitujące papiery zostały w londyńskim domu Hektora? Mało prawdopodobne. Wyprostował się i rozejrzał. Szybko podszedł do biurka. Zamek poddał się bez opora. W jednej z przegródek spoczywał pakiet listów jego siostry, przewiązany wstążeczką. Szantażysta okazał się całkiem spryt­ ny. Może czytał opowiadanie Edgara Allana Poe „Skradziony list" i postąpił w myśl zasady, że najciemniej jest zawsze pod latarnią. Gis przez chwilę ważył paczkę listów w ręku, zastanawiając

się, co dalej począć. Potem podszedł do kominka, ułożył je na kupce popiołu, wyjął z kieszeni zapałki i podpalił. Sophie z pewnością nie chciałaby ich dostać z powrotem. Poza tym, gdyby jakimś cudem go nakryto, wolał przy sobie nie mieć do­ wodów małżeńskiej zdrady swej siostry. Papier szybko zamienił się w kupkę popiołu i nic już nie za­ grażało Sophie. Gis zawrócił do biurka i właśnie miał je zamknąć, kiedy usłyszał, jak za jego plecami otwierają się drzwi biblioteki. Odwrócił się i ujrzał młodą kobietę, która wpatrywa­ ła się w niego przerażonym wzrokiem. Właściwie była dziewczyną, szczupłą, o bladej cerze i dość pospolitej urodzie. Uwagę przyciągały jedynie piękne zielone oczy. Złotokasztanowe włosy zaplotła w ciasne, niemodne war­ koczyki. Kurczowym gestem przyciskała ręce do ust, wyraźnie dusząc krzyk, co uznał za sprzyjającą okoliczność. Ruszył w jej kierunku, chcąc za wszelką cenę zapobiec wszelkiej próbie wzniecenia alarmu. Co prawda, pozbył się już listów, ale gdyby został przyłapany w tym przebraniu, miej­ scu i porze, doszłoby do wielkiego skandalu. Thea, widząc, że zamaskowany osobnik zmierza w jej stronę, cofnęła się o krok, odjęła ręce od ust i odezwała się głosem zra­ zu drżącym, który jednak nabrał determinacji: - Nie podchodź do mnie! Kim jesteś i co tu robisz? Zaraz przywołam służbę! - Sięgnęła do taśmy dzwonka, która wisiała obok kominka. Gis błyskawicznie znalazł się pomiędzy nią a dzwonkiem. Stanął tak blisko, że mogła dokładnie przyjrzeć się dziwnej mas­ ce, opatrzonej w nos podobny do ptasiego dzioba. Przez otwory błyszczały niebieskie oczy, a kiedy włamywacz przemówił, zo­ baczyła równiutki rząd białych zębów.

26 - Nie!- rzucił Gis chrapliwym głosem, którego sam nie po­ znawał. - Nie rób tego. - W takim razie - odezwała się Thea z zimnym spokojem, który, jak doszła później do wniosku, miał naśladować chłód i opanowanie intruza - będę krzyczeć. Ostrzegam cię, podniosę alarm, że jestem napastowana, i zaraz wszyscy się zbiegną. - Nie wątpię w to - odparł Gis, po aktorsku siląc się na szorstki, trudno rozpoznawalny ton. Był wściekły, że dał się zła­ pać tuż przed pomyślnym zakończeniem nocnej wyprawy, i to przez tę myszowatą panienkę Hektora! - Ale ostrzegam - dodał groźnie - że jeśli przez ciebie będę musiał zdjąć maskę, po­ wiem, że zaprosiłaś mnie tutaj na sekretną schadzkę, i wątpię, aby ktokolwiek uwierzył twoim zaprzeczeniom! - Ach, ty! - prychnęła Thea z rosnącą wściekłością, oburzo­ na bezczelnością tego typka spod ciemnej gwiazdy. - Co za zu­ chwalstwo! Zapewniam cię, że cieszę się nieskazitelną reputacją i nikt nie będzie mnie posądzał o tajne schadzki! - Tak sądzisz? - syknął Gis. - No to zobaczymy! Na twoje nieszczęście moja reputacja pozostawia wiele do życzenia, więc kiedy zastaną nas tu razem w środku nocy, ciebie w nocnej ko­ szuli i mnie... gdy zrzucę maskę, beret i koszulę... na wpół rozebranego, to jak myślisz, co powiedzą? Naprawdę łudzisz się, że ci uwierzą? Cała okolica wie, że nigdy nie musiałem uciekać się do gwałtu, żeby dostać to, czego chcę. Thea dosłownie trzęsła się ze złości. Cały strach ulotnił się wraz z wybuchem bezsilnego oburzenia. Czy jest taką gęsią, że nawet nocny rabuś może z niej bezkarnie drwić? - Jesteś złodziejem! - niemal wykrzyczała, ale momentalnie ściszyła głos, bo niestety włamywacz miał rację. - Mylisz się- stwierdził spokojnie. - Niczego nie zabrałem.

Jeśli nie wierzysz, możesz mnie przeszukać. Właśnie miałem wychodzić, kiedy się zjawiłaś. A swoją drogą, po co tu przy­ szłaś? Czyżbyś umówiła się z kochankiem? Muszę przyznać, że biblioteka jest niezbyt wygodnym miejscem na schadzkę, znam jednak gorsze. Skoro tak i skoro szczęśliwy kochaś jeszcze się nie zjawił, albo też w ogóle nie zamierza tu przyjść, czuję się wręcz w obowiązku przekonać cię, że potrafię go godnie zastą­ pić. - Mówiąc to, Gis, zanim Thea zdążyła go powstrzymać, chwycił ją w objęcia i musnął jej wargi swoimi ustami. Tego już było za wiele. Thea zacisnęła pięści i usiłowała odepchnąć go od siebie, ale nieznajomy odsunął się tylko na mo­ ment, by szybkim ruchem odrzucić niesforny jasny kosmyk, który wysunął się spod maski, a potem ze śmiechem wrócił do ust dziewczyny. Tym razem pocałunek był głęboki i prawdziwy. Dziewczyna, zatraciwszy poczucie, kim jest, a nawet gdzie się znajduje, zaczęła odpowiadać mężczyźnie, chłonąc jego ekscy­ tujący, lekko cytrynowy zapach. Kiedy wreszcie odsunął ją od siebie, była na wpół om­ dlała. - No i popatrz teraz na siebie - powiedział drwiąco. - Nikt, ale to nikt nie uwierzy, że nie zaprosiłaś mnie tutaj. - Z komicz­ ną galanterią ujął jej dłoń i pocałował. W tym momencie Thea dostrzegła, że na jednej ręce nie miał rękawiczki i dzięki temu widać było dziwny pierścień na małym palcu. - Zegnaj - oznajmił, puszczając jej dłoń. - Teraz chyba ro­ zumiesz, że powinnaś zachować dyskrecję i nikomu nie opowia­ dać o naszej... schadzce. Lepiej, jak to mówią, nie wsadzać no­ sa w cudze sprawy. W każdym razie zaręczam ci, że nie jestem pospolitym złodziejem i że nic wartościowego stąd nie zginęło.

28 - Przyszłam tu po książkę - bąknęła, kompletnie wytrącona z równowagi. Nie miała pojęcia, po co w ogóle to powiedziała. - Doprawdy, godne pochwały - szydził, odwracając się do okna. - Pewnie po jakiś romansik, czyli lekturę stosowną dla młodych panienek. Musisz jednak przyznać, że nasze tajemne rendez-vous było ciekawszą i bardziej ekscytującą przygodą niż te wydumane książkowe sceny, prawda? - To mówiąc zręcznie przesadził parapet i zniknął w ciemnym ogrodzie. Thea nie uczyniła nic, by go zatrzymać ani by zaalarmować domowników. Z oddali usłyszała pomruk zapuszczanego silnika i pohukiwanie sowy. Wzdrygnęła się, jakby budziła się z letar­ gu. Gdyby nie dziwne, nowo odkryte emocje, które wypełniły ją niepokojącym, lecz zarazem słodkim gorącem, pomyślałaby, że wszystko jej się przyśniło. Od chwili gdy ten bezczelny in­ truz jej dotknął, biedna Thea Dunstan po raz pierwszy życiu poczuła, że ciało może również służyć do odczuwania przyjem­ ności! Wróciła do łóżka, lecz nie mogła zasnąć. Niecierpliwie wy­ czekiwała dnia, pragnąc jak najszybciej wyjaśnić tajemnicę wła­ mywacza. Dashwood wezwał policję, stwierdzono jednak, że rabuś wprawdzie otworzył sejf, lecz niczego nie ukradł. Hektor, jak na człowieka, który mimo napadu nie poniósł żadnej straty, miał osobliwie zły nastrój. Nic dziwnego, wszak ani Thea, ani pozostali goście nie mog­ li się domyślać, iż po odjeździe policji otworzył biurko i z bez­ silną wściekłością stwierdził, że listy Sophie Moreton przepad­ ły. Z oczywistych względów nie mógł zgłosić straty policji i zo­ stał sam na sam z tajemnicą, której nie potrafił zgłębić. Kto wy­ kradł mu tak cenne materiały? Kto zniweczył jego intratny plan szantażu?