ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ralph Schuyler zobaczył Clare Windham po raz pierwszy na
koktajlu u Bitsy Bentley urządzonym z okazji jej zaręczyn
z Charlesem Cliftonem Jonesem, „Szczekaczem". Przydomek
Szczekacz przylgnął do niego, ponieważ jego pasją była ho
dowla psów. Bitsy z kolei nienawidziła wszelkich istot żywych
- z wyjątkiem mężczyzn - psy zaś zajmowały wysoką pozycję
na liście stworzeń, do których odczuwała wstręt, dlatego plano
wane małżeństwo miało nieco chwiejną przyszłość. Porobiono
już nawet zakłady, jak długo ze sobą wytrzymają.
Clare stała samotna w rogu pokoju, studiując pilnie dosyć
ponure malowidło wiszące z dala od promieni światła. Roz
myślała nad tym, że obrazy przedstawiające zakrwawioną,
martwą zwierzynę wyszły ostatnio z mody. Bentleyowie zaś
starali się być zawsze na fali.
Uwagę Ralpha przykuła jej twarz. Nie była uderzająco
piękna, ale intrygująca - ładne czarne oczy, prosty nos, za
cięte wargi, burza gęstych, prostych włosów w kolorze kar
melowego kremu, zdecydowanie dłuższych, niż nakazywała
obowiązująca obecnie moda. Młoda kobieta miała na sobie
szykowną, ale niemodną suknię z wizerunkiem bogini szczę
ścia Fortuny, całą kapiącą złotem, w kolorze ochry i palonej
sjeny, o fasonie sprzed co najmniej pięciu lat. Ralph, jako
potomek rodu Schuylerów, znal się doskonale na damskiej
modzie, wiedział, co jest szykowne, a co nie.
Sam nosił się wyjątkowo elegancko, z czego zdawał sobie
sprawę. Był niezbyt wysokim, szerokim w barach szatynem,
jak większość mężczyzn z rodu Schuylerów. Miał niepoko
jącą twarz - surową i kościstą, a oczy koloru złota, o groź
nym spojrzeniu jak u drapieżnego zwierzęcia. Całość rato
wały usta- nieco delikatniejsze w wyrazie, niż się tego moż
na było spodziewać, biorąc pod uwagę całą resztę.
Odstawił kieliszek - pił szampana, ponieważ nie znosił kok
tajli - i podszedł do Bitsy wdzięczącej się do grupki mężczyzn,
wśród których nie zauważył jej przyszłego małżonka. Gdy go
spostrzegła, natychmiast straciła zainteresowanie dla reszty to
warzystwa, bowiem Ralph Schuyler był znaczącą osobą.
Nikt jednak dokładnie nie wiedział, z jakiego powodu. W
każdym razie jako Schuyler, spowinowacony z Gerardem
Schuylerem, lordem Longthorne'em - wybrańcem losu, któ
ry miał pod kontrolą gabinet rządowy, nie będąc nawet jego
członkiem - z pewnością zasługiwał na to, by zaliczać go do
grona znajomych. Ralph - kawaler, szalenie bogaty, zajmu
jący eksponowane stanowisko w Ministerstwie Spraw Za
granicznych - roztaczał wokół siebie aurę chłodnego wyra
finowania. Brał udział w Wielkiej Wojnie, za co dostał nawet
Krzyż Zasługi, ale tak jak większość żołnierzy, którym udało
się przeżyć, niechętnie poruszał ten temat.
Podobnie jak wszyscy mężczyźni z rodu Schuylerów,
miał reputację diabła, jeżeli chodzi o kobiety, należał jednak
do osób wyjątkowo dyskretnych. Bitsy próbowała mu się
swego czasu narzucać, zważywszy jego pozycję i bogactwo,
ale wykręcał się, jak mógł - w najbardziej czarujący sposób.
- Ralph, ogromnie się cieszę, że udało ci się do nas
wpaść. Co porabiasz ostatnimi czasy?
Ralph zignorował jej słowa, jak to miał często w zwycza
ju, i od razu przeszedł do sedna sprawy.
- Bitsy, mój skarbie, kim jest kobieta stojąca samotnie
w rogu pokoju?
- Gdzie? - Bitsy rozejrzała się wokół, lekko dotknięta, że
Ralpha zupełnie nie obchodzi jej osoba. Usiłowała za wszel
ką cenę go zdobyć, ale w końcu zniechęcona brakiem od
zewu zadowoliła się Szczekaczem, dlatego zabolało ją, że
raptem zwrócił uwagę na inną kobietę. Gdy mu powie, kim
jest owa tajemnicza piękność, na pewno straci dla niej zain
teresowanie. - Ach, masz na myśli ją? To Clare Windham.
Zasłynęła tym, że pięć lat temu zastrzelił się przez nią niejaki
Boy Mallory, gdyż go porzuciła.
- A więc to jest owa legendarna Clare Windham. Aha...
- stwierdził obojętnym tonem Ralph, bez cienia potępienia
w głosie.
Anthony Mallory, zwany Boyem, należał kiedyś do grup
ki, w której obracał się Ralph, ale w czasie, gdy Boy popełnił
samobójstwo, Ralph przebywał poza granicami Anglii, dla
tego uniknęły mu wszelkie pikantne szczegóły.
- Co ona tutaj robi? Myślałem, że wszyscy się od niej
odwrócili.
- Ach, kiedyś, jeszcze zanim wybuchł cały ten skandal, by
łyśmy serdecznymi przyjaciółkami. Chodziłyśmy razem do
Żeńskiego College'u w Cheltenham i ukończyłyśmy go w tym
samym roku. Spotkałam ją tydzień temu przypadkiem na Pic
cadilly. Pomyślałam sobie, że zrobię jej przysługę, zapraszając
na przyjęcie. Ktoś mówił mi, że ledwo wiąże koniec z końcem.
Od śmierci Boya wszyscy traktują ją jak powietrze... Ale wi
dzę, że popełniłam błąd. Nikt się do niej nie odzywa.
- W takim razie ja się nią zajmę - oznajmił nieoczekiwa
nie Ralph, znany z impulsywnego zachowania. - Zawsze in
trygowało mnie, co reprezentuje sobą kobieta, warta tego, by
się dla niej zastrzelić.
8
Ignorując Bitsy, wziął z tacy dwa kieliszki szampana
i podszedł do Clare Windham, która tak pilnie studiowała ko
lekcję miniaturowych portretów, jakby to była kwestia życia
i śmierci.
- Cześć - powiedział bez zbędnych wstępów, podając jej
kieliszek szampana. - Jestem Ralph Schuyler, a od Bitsy
wiem, że ty jesteś Clare Windham. Miło mi cię poznać. Jeśli
chcesz, zawołam ją, żeby przedstawiła nas sobie, jak przy
stoi. Równie dobrze możemy te ceregiele pominąć.
Zwróciła ku niemu olbrzymie, smutne oczy.
- Ach tak... Zapewne pochodzisz z rodziny owych słyn
nych Schuylerów.
Uniósł w górę kieliszek.
- Niby tak. Ale mimo to muszę pracować, żeby się utrzy
mać.
Clare odwzajemniła gest, unosząc w górę swój kieliszek.
- Sądziłam, że wszyscy Schuylerowie pracują. Zarówno
bogaci, jak i biedni. Swoją drogą, czy w ogóle są biedni
Schuylerowie?
- Jeżeli nawet są, to nigdy ich nie spotkałem - stwierdził
Ralph. Doszedł do wniosku, że panna Clare Windham z pew
nością nie jest niemądrą osóbką. - Zresztą, w mojej rodzinie
praca to kwestia tradycji: kierujemy się dewizą, że żadna pra
ca nie hańbi.
- A więc, gałązko drzewa genealogicznego, rozmowa tu
taj ze mną to też praca?
Choć miała opłakaną reputację, wyraźnie jej to nie prze
szkadzało, aby być rozbrajająco szczerą. Zdecydowanie pan
na Clare Windham potrafiła zachować zimną krew. Ralph
przypomniał sobie, co powiedział o niej Boy Mallory w roz
mowie telefonicznej na kilka tygodni przed popełnieniem
samobójstwa: „Clare to mądra dziewczyna. Nigdy nie przy-
9
puszczałem, że ożenię się z taką mądrą osóbką. A przy tym
jest szalenie zabawna - choć może w ten sposób sprytnie
nadrabia intelektualne luki".
Bitsy wspomniała, że po samobójczej śmierci Boya,
wszyscy zerwali z Clare kontakty. Obiło mu się wcześniej
o uszy, że odwrócili się od niej nawet jej rodzice - zapewne
stąd ta niemodna suknia, która kiedyś musiała kosztować for
tunę.
Windhamowie należeli do starego, szlacheckiego rodu,
ale finansowo podupadłego do tego stopnia, że groziła im
utrata rodzinnego majątku ziemskiego. Boy Mallory był na
tomiast nieprzytomnie bogaty, dlatego małżeństwo Clare, ich
jedynej córki, wydawało im się darem niebios.
- To niezupełnie tak - wyjaśnił, biorąc kolejne dwa kie
liszki szampana z tacy, którą niósł przechodzący obok nich
kelner. Podał Clare jeden z nich. - Pracuję w Ministerstwie
Spraw Zagranicznych. Zdarza mi się w ramach moich obo
wiązków węszyć na tego typu imprezach, ale dzisiaj jestem
tutaj jako osoba prywatna. Studiowałem razem ze Szczeka
czem w Oksfordzie.
Przemilczał fakt, że studiował również z Boyem Mallo-
rym, bo uznał wspominanie go za nietaktowne.
Clare Windham odstawiła na tacę nietknięty kieliszek.
Ralph spostrzegł, że nie dopiła jeszcze szampana w pierw
szym kieliszku. Jak widać nie miała w zwyczaju dla dodania
sobie otuchy zakrapiać rozmowy drinkami.
- W takim razie musiałeś znać Boya - wypaliła bez ogró
dek.
Ralph skinął głową, po czym wskazał pogardzony przez
nią kieliszek.
- Nie przepadasz za szampanem?
- Owszem, ale wystarczy mi jedna lampka - uśmiechnę-
ła się drwiąco. - Kieruję się zawsze dewizą, że we wszystkim
należy zachować umiar, proszę pana.
- Mam na imię Ralph. Czy w przeszłości też się nią kie
rowałaś? - posłał jej wyzywające spojrzenie. Właściwie to
cała jego postawa miała w sobie coś wyzywającego.
- Słyszałeś, co powiedziałam. - Głos Clare wyrażał obo
jętność, podobnie jak jej twarz. Okazała się nieczuła na jego
sceptycyzm. - Zawsze mówię to, co myślę.
- To raczej rzadkość u kobiety - stwierdził z nutą ironii
w głosie, próbował bowiem zmącić jej kamienny spokój.
- Przyznam, że brzmi to zachęcająco, choć trudno dać temu
wiarę.
- Możesz sobie wierzyć, w co chcesz - powiedziała
chłodno.
- To dobry temat na filozoficzną dyskusję, tyle że nie na
przyjęciu u Bitsy Bentley.
Clare nic nie odpowiedziała, pochyliła tylko nieznacznie
głowę, a więc Ralph mówił dalej, pozwalając sobie na dwu
znaczność:
- Nie, z pewnością nie jest to odpowiednie miejsce, aby
poruszać tego typu tematy. Biedny Szczekacz straciłby za
pewne grunt pod nogami, gdyby raptem rzucić go na głęboką
wodę. Nigdy nie zaliczał się do wyborowych pływaków.
A ty, Clare?
Czuła, że prowadzi z nią grę, próbuje ją sprowokować, wy
rażając się dwuznacznie i aluzyjnie. Zdradzały go oczy koloru
ciemnego bursztynu, w których dostrzegła zwodnicze błyski,
oraz uśmiech błądzący w kąciku ust. Jak większość spotkanych
przez nią ludzi, którzy znali jej historię, nie potrafił zapomnieć
o Boyu Mallorym oraz jego tragicznym końcu.
Prawdę powiedziawszy, ona również nie, chociaż ostatnio
bolało ją to coraz mniej. Zachowała się niemądrze, przyjmu-
11
jąc zaproszenie Bitsy, ale ciekawość wzięła górę. Uległa sła
bości, ignorując zasadę, której dotychczas była wierna - nie
należy wracać do przeszłości.
- Kiedyś potrafiłam wspaniale pływać, ale to dawne cza
sy - odparła równie dwuznacznie.
- A szkoda. Może powinnaś odświeżyć swoje umiejętno
ści. Chyba że się boisz.
- Wcale nie. Tylko interesują mnie teraz inne sprawy.
Bardziej palącej natury.
Dlaczego tkwiła tu bez sensu? Czy nie opuściła przyjęcia
tylko dlatego, że po raz pierwszy od pięciu lat znalazła się
znowu w towarzystwie, w którym sądziła spędzić resztę ży
cia jako żona Boya Mallory'ego? Przyglądała się teraz temu
wszystkiemu z zewnątrz i zastanawiała się, czy to możliwe,
aby stęskniła się za tym środowiskiem?
Ralph Schuyler reprezentował sobą wszystko to, co znie
nawidziła: pustotę, bogactwo, snobizm. Wysilał całą swoją
inteligencję jedynie po to, aby się jak najlepiej zabawić, nie
przejmując się kompletnie tym, że gdzieś tam znajduje się
świat, w którym ludzie walczą o przetrwanie, tym bardziej że
dopiero co skończyła się wojna. Zresztą, żaden z gości obec
nych na przyjęciu u Bitsy Bentley nie zaprzątał sobie głowy
tego typu myślami.
- Na przykład jakie sprawy? - zapytał Ralph, mierząc
Clare badawczym wzrokiem.
Ciekaw był, z czego żyje i czy uda mu się to z niej wy
ciągnąć. Pragnął, aby się ożywiła w rozmowie. Jej spokój za
czynał go powoli irytować. Złościło go, że kobieta o takiej
reputacji zachowuje wobec niego zimną krew.
- A, takie i siakie.
Clare sprawiało ogromną przyjemność drażnienie się
z tym sobkiem. Od pierwszej chwili, gdy podszedł do niej
12
i wręczył jej bez pytania kieliszek szampana, było dla niej
oczywiste, że spodziewa się, iż każda kobieta, na którą zwró
ci uwagę, natychmiast padnie mu do nóg - czego Clare nie
miała zamiaru uczynić.
- Takie i siakie, twierdzisz? Powiedz mi w takim razie,
czy wolisz sprawy takie od siakich? Czy też uważasz oba
rodzaje za równie fascynujące? - uśmiechnął się, aby złago
dzić wrogość, która zabrzmiała w jego głosie. Nie chciał
przybierać tonu inspektora prowadzącego przesłuchanie, ale
Clare dopiekła mu swoim zachowaniem.
Clare zmierzyła go wzrokiem bazyliszka.
- Nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza, panie
Schuyler, ale zaczyna mnie pan nudzić. Wybaczy pan, zamie
rzam opuścić pana i całe to przyjęcie. Dano mi doskonale
do zrozumienia, że nie jestem mile widzianym gościem. Po
dejrzewam, że zaproszenie Bitsy było z jej strony gestem
uprzejmości, ale osobiście mam dosyć bycia widowiskiem
dla wścibskich głupców.
Odwróciła się do Ralpha plecami. Podziwiał przez chwilę
ich piękno, przebiegając wzrokiem od nasady szyi aż po
kształtnie uformowane pośladki, po czym, chcąc ją za
trzymać, wyciągnął swą mocną, dużą dłoń, porośniętą deli
katnymi czarnymi włoskami.
- O, nie. Nie pozwolę ci odejść w momencie, gdy rozmo
wa zaczynała nabierać kolorów. - Chwycił ją mocno za ło
kieć i obrócił twarzą do siebie, ściągając ciekawskie spojrze
nia kilku znajdujących się w pobliżu osób.
Clare ignorując gapiów, wpiła w niego lodowaty wzrok.
- Panie Schuyler, nie jestem zainteresowana prowadze
niem z panem konwersacji, nawet gdyby miała się okazać
wyjątkowo pasjonująca. Czeka mnie jutro rano mnóstwo pra
cy, dlatego pragnę udać się na spoczynek. Zważywszy na mo-
l3
ją i tak nie najlepszą reputację, nie mam nic do stracenia, dla
tego jeżeli nie puści pan natychmiast mojego łokcia, nie za
waham się dać panu kopniaka w goleń, I to mocnego.
Cóż takiego, na Boga, zrobił Boy Mallory, że Clare go
porzuciła? Jest najcudowniejszym stworzeniem, jakie kiedy
kolwiek spotkał, a do tego posiada ognisty temperament.
I dlaczego on, Ralph, odczuwa raptem nieodpartą chęć, by
ją sprowokować? Czy ze względu na jej reputację, czy też dla
tego, że od pierwszej chwili poczuł do niej pociąg seksualny?
Ralph nie należał do mężczyzn, z których można sobie
stroić żarty. Trzymał Clare nadal za łokieć, dając jej do zro
zumienia, że nic sobie nie robi z jej pogróżek. Uwolnił uścisk
dopiero, gdy spostrzegł, że jej wzrok zdradza, iż naprawdę
ma zamiar go kopnąć.
Posłała mu nieoczekiwanie promienny uśmiech, który
rozjaśnił jej twarz. Dostrzegł w oczach Clare figlarny błysk
- oznakę wesołości, której nie potrafiła dłużej tłumić.
- Czy przemawia przez pana słynny Schuylerowski zdro
wy rozsądek, czy po prostu boi się pan o swoje nogi? - za
pytała słodkim głosem.
- Ani jedno, ani drugie - mruknął tak cicho, że nawet osoby
stojące tuż obok nie były w stanie go usłyszeć. - Martwię się
tylko o twoją reputację i to, zdaje się, bardziej niż ty sama.
Wyraźnie ją poruszył. Przebił się przez skorupę obojętno
ści, która ją otaczała. Jej usta nabrały łagodnego wyrazu, a
w oczach pojawił się błysk. Gotów był przysiąc, że zakręciły
się w nich nawet łzy. Po chwili twarz Clare przybrała znowu
lodowaty wyraz.
- Proszę nie udawaj, że się mną przejmujesz. Pozwól mi
stąd spokojnie odejść.
Zastosował się do jej prośby. Ale gdy tylko znikła, od
szukał Bitsy i poprosił ją o adres Clare.
14
Bitsy zaśmiała się perliście.
- Chcesz, żeby cię obraziła jeszcze raz? Masz zadatki na
masochistę, o co cię zupełnie nie podejrzewałam - odwróciła
się do niego plecami i zamierzała się oddalić, nie podając ad
resu Clare.
Ralph nie dał się tak łatwo zbyć.
- Chyba nie sądzisz - szepnął jej do ucha - że Szczekacz
będzie zachwycony, gdy odkryje twój ubiegłoroczny romans
z księciem Walii. Wiadomość o tym, że przyszły monarcha
był jego poprzednikiem, może okazać się dla ciebie fatalna
w skutkach.
Bitsy natychmiast się odwróciła. Zakryła dłonią pobladłe
z przerażenia wargi.
- Skąd miałby się o tym dowiedzieć? - wyszeptała.
- Chyba nie od ciebie?
- Nie - potwierdził Ralph. - Pod warunkiem, że dasz mi
adres Clare Windham.
- W porządku - Bitsy wyrzuciła z siebie pospiesznie
szczegóły dotyczące podrzędnej ulicy w Chelsea, gdzie Clare
wynajmowała mieszkanie na pierwszym piętrze w starym,
wiktoriańskim domu, po czym odeszła z dumnie podniesioną
głową, zamierzając odszukać Szczekacza.
Przypuszczalnie chce się upewnić co do stałości uczuć
swojego narzeczonego, pomyślał złośliwie Ralph. Ale
mniejsza z tym, przed chwilą zdobył coś, na czym mu tak
bardzo zależało. Z podanego adresu wywnioskował, że ra
czej jest mało prawdopodobne, aby Clare Windham miała
kochanka bądź była na czyimś utrzymaniu. A więc zapew
ne powiedziała prawdę, twierdząc, że musi wstać wcześnie
rano do pracy.
Nie był zbyt dumny z tego, że użył szantażu wobec głu
piutkiej, biednej Bitsy, ale Clare Windham stanowiła dla nie-
15
go intrygującą zagadkę, którą pragnął rozwiązać. W końcu
rozwiązywaniem zagadek zarabiał na życie. Niestety, złamał
zasady dyskrecji. Nawet tak pusta osoba jak Bitsy może za
cząć się raptem zastanawiać, skąd Ralph Schuyler wie o jej
potajemnych spotkaniach z księciem Walii i jaką właściwie
pełni funkcję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, skoro
znane mu są tajemnice dotyczące rodziny królewskiej.
Zaciekawiło go, że gdy Clare dotarta do wyłożonego ka
miennymi płytami holu - odprowadzana wrogimi spojrzeniami
zgromadzonych gości - zagadnął do niej Jeremy Peele, jeden
z dawnych przyjaciół Boya Mallory'ego.
- Hej, Clare! Bitsy wspominała, że zaprosiła cię na dzi
siejsze przyjęcie. Gdzie się do tej pory podziewałaś? Już
dawno uciąłbym sobie z tobą pogawędkę. Chyba nie zbierasz
się do wyjścia?
- Owszem. Na mnie już pora - Clare walczyła ze łzami.
Przyjęcie zaproszenia było jedną wielką pomyłką. Mogła się
spodziewać, że choć minęło już pięć lat, nikt nie zapomniał
skandalu, który zrujnował jej życie. - Nie powinnam tu przy
chodzić.
- Ach, nie - powiedział serdecznym tonem Jeremy, a na
jego twarzy pojawiło się szczere zatroskanie. - Nie zgadzam
się z tobą. Powinno się puścić w niepamięć dawne urazy. Ale
skoro opuszczasz przyjęcie, zostaw mi przynajmniej swój ad
res. Muszę się z tobą zobaczyć w pewnej sprawie dotyczącej
Boya. Uważam, że powinnaś o tym wiedzieć.
Clare spojrzała na jego prostą, uczciwą twarz. Spośród
wszystkich przyjaciół Boya Jeremy miał najmniej ze snoba,
zachowywał się raczej bezpretensjonalnie, co stanowiło jego
największą zaletę. Wątpiła w to, że jakikolwiek szczegół ma
jący związek z Boyem umknął jej uwagi, ale aby nie znie
chęcać Jeremy'ego wyjęła z małej, wyjściowej torebki wizy-
16
tówkę, na której widniało jej nazwisko: „Clare Windham,
usługi sekretarskie - a pod spodem adres - 5b, Camden
Place, Chelsea".
- Nie masz telefonu? - zdziwił się Jeremy. Jego prosto
linijna twarz wyrażała zakłopotanie, gdyż widać nie mieściło
mu się w głowie, że ktoś z grona jego znajomych może nie
posiadać telefonu. - Nie szkodzi. Mogę do ciebie zadepeszo
wać albo przysłać list.
Dama, która raptem pojawiła się w holu, cisnęła pełne
dezaprobaty spojrzenie w kierunku Clare.
- Ach, czyżby Clare Windham? Przyznam, że się ciebie
tutaj nie spodziewałam. Jeremy, chodź do nas, proszę! - po
wiedziała z naciskiem, po czym zniknęła.
- Wybacz, ale muszę iść - sumitował się Jeremy
wyraźnie zmieszany. - Inaczej Daphne się obrazi. Niebawem
się z tobą skontaktuję.
Ileż osób od owego koszmarnego dnia, kiedy to Boy się
zastrzelił, wypowiedziało do niej te słowa, a potem nie dało
znaku życia? Ale wyglądało na to, że Jeremy ma rzeczywi
ście jakąś pilną sprawę. Był człowiekiem o wyjątkowo po
czciwej duszy, traktującym serio nawet najmniejszą błaho
stkę.
Clare nie mogła się doczekać, kiedy w końcu znajdzie się
w domu, żeby spokojnie ubolewać nad tym, iż w ogóle spot
kała Bitsy i przyjęła zaproszenie na przyjęcie. Jednak nie da
ne jej było jeszcze odejść. Podczas gdy rozmawiała z Jere¬
mym, do holu wszedł jakiś inny mężczyzna. Stanął z boku
i czekał cierpliwie, aż skończą rozmowę. Dopiero kiedy Je
remy odszedł, by dotrzymać towarzystwa Daphne, wysunął
się z cienia i łagodnie zagadnął:
- Tak myślałem, że to ty, Clare. Gdzie się ukrywałaś
przez te wszystkie lata?
- Nigdzie się nie ukrywałam - odparła Clare lodowatym
tonem. - Po prostu pracowałam, żeby zarobić na życie.
Usiłowała zorientować się, kto to jest, ale dopiero, gdy
przysunął się bliżej lampy, uprzytomniła sobie, że to Gordon
Stewart, dawny kolega Boya Mallory'ego. Kiedyś nie miał
grosza przy duszy, ale obecnie najwyraźniej nie cierpiał na
brak gotówki. Miał na sobie nienaganny strój wieczorowy,
buty od Lobba, zegarek marki Patek Philippe, a popielato-
blond włosy przycięte tak, że widać było w tym rękę mistrza.
Clare doszła do wniosku, że pewnie dorobił się sporych pie
niędzy.
- Przepraszam - powiedział ze skruszoną miną. - Nie
chciałem cię urazić.
- Przyznam, że jesteś pierwszą osobą, która się ze mną
liczy - rzekła Clare serdecznie.
- To tylko źle świadczy o reszcie - stwierdził stanowczo
Gordon. - Z pewnością było ci ciężko ostatnimi czasy?
- Jak wielu ludziom po wojnie.
- Ładnie to ujęłaś.
Gordon uśmiechnął się do niej życzliwie. Wyraźnie wy-
przystojniał. Przez te pięć lat większość dawnych przyjaciół
bardzo się zmieniła - jedni na korzyść, drudzy na niekorzyść.
Gordon z pewnością zmienił się na lepsze. Clare przypo
mniała sobie, że Boy traktował go szalenie protekcjonalnie,
choć nazywał Gordona „swoim najlepszym przyjacielem".
Być może bogacze zawsze traktują w ten sposób swoich
biednych przyjaciół.
Clare ocknęła się z zadumy i powiedziała:
- Muszę już iść. Zrobiło się późno.
- Czy mam zadzwonić po taksówkę? A może pozwolisz,
żebym cię podwiózł do domu? - wyraźnie chciał zrekompen
sować jakoś popełniony przed chwilą nietakt.
18
- Nie, dziękuję. Zorganizowałam sobie już coś innego.
- Nie chciała wyjawić, że po prostu zamierzała iść na pie
chotę, najpierw do stacji kolei podziemnej, a potem czekał ją
jeszcze całkiem spory spacer, gdyż mieszkała daleko od
przystanku. Sposób, w jaki organizowała sobie życie, to była
jej prywatna sprawa i zarówno Gordon, jak i Ralph Schuyler
nie mieli nic do tego.
- Jesteś pewna?
- Tak. Dobranoc, Gordon. Miło, że cię spotkałam.
- Dobranoc, Clare. Skontaktuję się z tobą.
To już drugi mężczyzna dzisiejszego wieczoru, który mi
to oznajmił, pomyślała Clare, zmierzając raźno w błogą, let
nią noc w kierunku stacji metra, której światła mieniły się
w oddali.
Może któryś z nich miał wobec niej naprawdę przyjazne
zamiary. Gordon, co prawda, nie poprosił o adres, a więc
pewnie powiedział tak tylko przez grzeczność, z uwagi na
pamięć o swoim najlepszym przyjacielu. W czasie pogrzebu
Boya, z bezpiecznej odległości, nie zauważona przez nikogo,
obserwowała kondukt żałobny zmierzający do kościoła. Gor
don był tak załamany, że Jeremy musiał go podtrzymywać.
W gruncie rzeczy miała nadzieję, że łaskawy los oszczę
dzi jej tych spotkań z dawnymi przyjaciółmi. Nie miała też
ochoty na spotkanie z Ralphem Schuylerem, mężczyzną
o drwiącym spojrzeniu i sardonicznym poczuciu humoru,
w obecności którego poczuła się dziwnie nieswojo, gdy od
stóp po czubek głowy przeszło ją raptem mrowie.
Nie zastanawiała się nad tym, jaka może być tego przy
czyna - i pewnie tak było lepiej.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ralph Schuyler preparował na śniadanie wędzonego śle
dzia, gdy raptem zadzwonił telefon. Do jadalni wsunął głowę
Armstrong, kamerdyner - w czasie wojny służył w randze
majora - i oznajmił:
- To pan Gis Havilland, proszę pana. Pyta, czy zechciałby
pan zamienić z nim parę słów o tak wczesnej porze.
Ralph spojrzał na zegar: było wpół do dziewiątej.
- Jak na niego, to rzeczywiście wcześnie, Armstrong. Do
brze, porozmawiam z nim.
Odłożył na stół serwetkę i powędrował do holu, gdzie
znajdował się telefon.
- Hm. Nie przesadzasz, Gis, z tą poranną porą? Co cię do
mnie sprowadza tym razem? Masz znowu jakiś kłopot?
W słuchawce rozległ się stłumiony śmiech, a po chwili
odezwał się pogodny baryton:
- Ale ty mnie dobrze znasz, Ralph. Faktycznie, zjawiłem się
w Londynie, jak na mnie, wczesną porą i rzeczywiście mam
kłopot. Czy możemy się umówić na lunch u „Travellersów"?
Punktualnie o dwunastej? Potrzebuję twojej rady, kuzynie.
Ralph zastanawiał się przez chwilę, po czym odparł:
- Oczywiście. To miło, że od czasu do czasu wpadasz do
miasta.
- Staram się jak najrzadziej, Ralph. Doprawdy tak rzad
ko, jak to tylko możliwe. Zobaczymy się później - powie
dział i rozłączył się.
20
Ralph pomyślał, że Ghysbrecht Havilland, zdrobniale Gis,
albo gada jak najęty, albo milczy - żadnej reakcji pośredniej.
Ale należał do tych nielicznych facetów, których Ralph cenił
zarówno za bystry umysł, jak i za wielką odwagę. Skoro Gis
ma kłopot, z którym nie potrafi sobie poradzić sam, zapewne
to jakaś poważna i trudna sprawa. Tymczasem Ralph powi
nien uporać się z kilkoma własnymi problemami.
Gdy tylko znalazł się w Ministerstwie Spraw Zagranicz
nych, wsunął głowę do pokoju kolegi.
- Pryde, czy zechciałbyś mi pomóc?
- Naprawdę, Schuyler, stary wygo? Myślałem, że jesteś
absolutnie samowystarczalny, ale chętnie ci pomogę.
Ralph, niepewny, czy to ze strony kolegi komplement, czy
też docinek, zignorował słowa Pryde'a i powiedział:
- Przebywałem za granicą, na Bałkanach, kiedy Boy
Mallory się zastrzelił, ponoć z powodu Clare Windham. Czy
możesz mi powiedzieć coś więcej o tej sprawie?
Pryde obrócił się na krześle i zapytał:
- Dlaczego? - Widząc minę Ralpha, dodał: - W porząd
ku, ale bez żadnych nazwisk i bez zbędnych szczegółów. To
całkiem prosta sprawa, naprawdę. Clare i Boy byli nieroz
łączną parą od dziecka. Zwrócili na siebie uwagę, gdy mieli
po jedenaście lat. No i jakieś... dwa dni przed ślubem, za
uważ, na dwa dni, gdy wszyscy goście zostali już zaproszeni,
wśród nich dwaj ministrowie i trzech biskupów, kościół zare
zerwowany, prezenty ślubne zakupione, podróż poślubna za
bukowana, stroje zapłacone... wtedy... na dwa dni przed pla
nowanym ślubem Clare zerwała z Boyem, nie podając mu
żadnej przyczyny. Wstała rano, oznajmiła rodzicom, że ślub
się nie odbędzie, zwróciła Boyowi zaręczynowy pierścionek,
nie podając powodu, mówiąc jedynie, że się rozmyśliła.
A przecież za dwa dni miała zostać jego żoną. Wyobrażasz
21
sobie, że była to największa sensacja sezonu. Tydzień później
Boy się zastrzelił. Nie pozostawił żadnej notatki. Jedyne lo
giczne wytłumaczenie, to że załamał się, gdyż został tak
okrutnie odtrącony. Po tym wszystkim rodzice Clare zerwali
z nią wszelkie stosunki. Clare zniknęła. Ktoś widział ją po
dobno na pogrzebie, ale to raczej mało prawdopodobne, chy
ba że była w przebraniu. No i to wszystko. Dlaczego intere
suje cię ta sprawa?
- Czy to rzeczywiście wszystko? - spytał Ralph. - Czy
nikomu nie przyszło do głowy, że, być może, Boy zastrzelił
się z jakiegoś innego powodu, a nie dlatego, że rzuciła go
Clare Windham?
Pryde wzruszył ramionami.
- Zastrzelił się z zimną krwią. Co prawda, nigdy nie po
dejrzewałem, że Boy jest zdolny do czegoś takiego. Ale jaki
mógł być inny powód? Nie miał kłopotów finansowych,
wszystko w jego życiu układało się jak najlepiej. Przeżył
szok, gdy jego ukochana, z którą za dwa dni miał stanąć na
ślubnym kobiercu, raptem go rzuciła.
- Tak. Podejrzewam, że to był dla niego rzeczywiście
szok. Spotkałem ją wczoraj wieczorem. Nie zrobiła na mnie
wrażenia osoby, która zrywa zaręczyny, nie mając ku temu
powodu. Boy z kolei nie miał w sobie zadatków na samobój
cę - Ralph zorientował się po minie Pryde'a, że coś jest nie
tak. - No, co z tobą, Pryde?
- Zabawne, taką samą teorię miał Milford. Stwierdził,
że Boy nie miał skłonności samobójczych i że cala ta
sprawa jest trochę dziwna. Powiedział, że musi trochę po-
węszyć.
- I natrafił na jakiś trop?
- Zdaje się, że nie. Ale, niestety, chłopie, już go o to nie
zapytasz. - Pryde, widząc, że Ralph otworzył usta ze zdu-
22
mienia, ciągnął: - W czasie gdy przebywałeś na Bałkanach,
doszło do jeszcze jednej tragedii. Niedługo po śmierci Boya
w wypadku samochodowym zginął Milford. Miał sportowe
go bentleya, takiego jak twój. Urządzał sobie zawsze wyścigi
na Brooklandzie. Prawdopodobnie rozpędził się za mocno
i uderzył w drzewo. Jeżeli interesuje cię moje zdanie, był to
zwykły wypadek. Mam na myśli, że nie miało to żadnego
związku z Boyem Mallorym.
- Też tak sądzę - stwierdził Ralph suchym tonem.
- Dziękuję ci za informacje. Idę dzisiaj z kuzynem na lunch
do „Travellersów". Zastąp mnie w tym czasie, dobrze? - wy
szedł z pokoju, nie czekając na odpowiedź.
A więc Schuyler znowu nabił sobie głowę jakąś sprawą!
- pomyślał Pryde. Zanosi się na to, że zamierza wziąć byka
za rogi, jak to mawiają jankesi.
Clare Windham pracowało się ciężko dzisiejszego ranka.
Gorzko żałowała, że wybrała się na przyjęcie do Bitsy. Od
żyło zbyt wiele wspomnień. Z trudem koncentrowała się na
tłumaczeniu francuskiej powieści, która znalazła się na liście
do prestiżowej nagrody Prix Goncourt. Jej myśli wciąż za
przątał wczorajszy wieczór.
Postanowiła właśnie zaparzyć filiżankę kawy - jeden
z nielicznych luksusów, na jaki sobie pozwalała - gdy usły
szała dzwonek do drzwi. W pół do dwunastej! Któż to mógł
zawitać do niej o tej porze? Listonosz zjawił się już wcześ
niej, nie przynosząc nic godnego uwagi. Z pewnością nie był
to również Jeremy Peele. Nie podejrzewała go o taki po
śpiech, prawdopodobnie wylegiwał się jeszcze w łóżku.
Podobnie jak Ralph Schuyler, który zajmował jakieś nie
określone stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicz
nych. Takim bogatym facetom wydawało się, że są szalenie
23
potrzebni, ale w gruncie rzeczy tworzono dla nich miejsca
pracy mające raczej towarzyski charakter.
Gdy otworzyła drzwi, pogratulowała sobie logiki. Na pro
gu ujrzała nie Jeremy'ego, ale Gordona Stewarta. Trzymał
w ręku ogromny bukiet białych róż i, podobnie jak poprze
dniego wieczoru, wyglądał nienagannie. Tym razem miał na
sobie typowy strój angielskiego dżentelmena - spodnie
w cieniutkie prążki, czarną marynarkę i kapelusz z miękkie
go filcu. Był, w przeciwieństwie do Ralpha Schuylera, pło
wym blondynem i miał srebrzyste, zimne oczy. Wczorajszej
nocy, tuż przed zaśnięciem, Clare przypomniała sobie, że
kiedyś zajmował stanowisko młodszego urzędnika w banku
handlowym, ale widocznie awansował kilkakrotnie od czasu,
gdy widziała go po raz ostatni. Co go sprowadza tak wczesną
porą do jej skromnego mieszkania?
Clare nie zadała tego pytania. Przyjęła róże, które Gordon
wręczył jej, prawiąc komplement:
- Piękne kwiaty dla pięknej kobiety. - Stał na progu, cze
kając na zaproszenie.
- Ach, Gordon, są cudowne! - wykrzyknęła z zachwy
tem. - Mam rozłożoną pracę, a w mieszkaniu panuje okro
pny rozgardiasz, ale jeżeli masz ochotę, to wejdź, proszę.
Może napijesz się kawy?
- Chętnie - odparł Gordon. - Dysponuję akurat wol
nym czasem, więc pomyślałem sobie, że mógłbym cię od
wiedzić.
Clare zostawiła Gordona na moment samego. Nastawiła
wodę na kawę, wyszukała odpowiedni wazon i z bukietem
róż pojawiła się w salonie.
- Sprawiłeś mi wspaniały prezent - powiedziała łamią
cym się ze wzruszenia głosem, bo od dawna nikt nie zrobił
jej takiej przyjemności. - Nie stać mnie na kwiaty, a te są
24
naprawdę przepiękne. Nie wiem, jak ci dziękować. Powiedz,
skąd dowiedziałeś się, gdzie mieszkam?
Gordon rozsiadł się wygodnie w fotelu, jedynym zresztą
w tym pokoju.
- Nie masz mi za co dziękować, Clare. Cała przyjemność
po mojej stronie - rzekł leniwie. - A jeśli chodzi o twój ad
res, to wyciągnąłem go od Jeremy'ego. - Rozejrzał się do
okoła. - Widzę, że masz całkiem przytulne gniazdko.
Tym razem to już trochę przesadził, pomyślała Clare iro
nicznie, rozglądając się po małym i nędznym pokoju, który
służył jako salon, jadalnia i gabinet. Najwyraźniej Gordon
chciał jej zrobić przyjemność, siląc się na te słowa.
Gordon zorientował się po jej minie, co myśli. Pochylił
się do przodu i z powagą stwierdził:
- Uważam, że po śmierci Boya potraktowano cię fatalnie,
Clare. Gdybym wiedział, gdzie się podziewasz, przyszedł
bym ci to oznajmić osobiście.
- Miałeś rację, mówiąc wczoraj wieczorem, że się ukrywa
łam - wyznała szczerze Clare, poruszona tym, że okazał jej
współczucie. - Po śmierci Boya było mi bardzo ciężko, ale
w końcu jakoś sobie ułożyłam życie. Przez kilka lat mieszkałam
niedaleko stąd, u siostry mojej matki, dopóki nie umarła.
- Jak sobie radzisz, Clare? Wiem, że twoi rodzice... - za
wiesił głos.
- Zerwali ze mną stosunki - stwierdziła znowu szczerze
Clare. - Ach, pracuję jako tłumaczka dla pewnego wydawcy,
a także jako maszynistka dla kilku college'ów w Londynie.
Przepisuję, profesorom i studentom różne prace naukowe.
Ciotka znała grube ryby z College'u Królewskiego i tak to
się zaczęło. Poza tym wykonuję różne prace dorywcze.
- To zupełnie co innego, niż być żoną Boya - stwierdził
Gordon łagodnym tonem.
Nie zamierzała rozmawiać z nim ani z nikim innym na te
mat Boya Mallory'ego - uśmiechnęła się tylko i zacytowała
Szekspira:
- „Wiemy, kim jesteśmy, ale nie wiemy, kim moglibyśmy
być". Nigdy nie sądziłam, czytając „Hamleta" w szkole, że
słowa te tak bardzo będą do mnie pasować.
- Ach, czego to nie przerabialiśmy w szkole... - Gordon
wzruszył ramionami. - Skoro cię już odnalazłem, pozwolisz,
że będziemy utrzymywać ze sobą kontakt? Będę ostatnim og
niwem łączącym cię z dawnymi czasami. Jeżeli to prawda,
że nie widujesz się z żadnym z przyjaciół Boya.
- Nie widuję się z żadnymi przyjaciółmi z dawnych cza
sów - odparła Clare sucho.
- Aha - Gordon uniósł w górę brew. - Wydawało mi się,
że cię widziałem na przyjęciu u Bitsy z Ralphem Schuyle
rem. Mieliście ze sobą małe... tete-a-tete.
- Nigdy przedtem nie spotkałam Ralpha Schuylera.
Przedstawił mi się wczoraj wieczorem i nie mieliśmy żadne
go tete-a-tete. Wierz mi, że wcale się nie zmartwię, jeżeli nie
zobaczę go już nigdy więcej.
Clare nie bardzo rozumiała, dlaczego podkreśla z takim na
ciskiem, że Ralph Schuyler zupełnie jej nie interesuje. Być mo
że liczyła na to, że zaprzeczając tak gorąco Gordonowi, prze
stanie w końcu zaprzątać sobie myśli Ralphem. Zresztą, dlacze
go Gordona interesuje jej ewentualne tete-a-tete z kimkolwiek?
Nie łudziła się, że raptem oczarowały go jej wdzięki. Pamięta,
że zawsze kręcił się wyłącznie wokół bogatych dziewczyn
o obiecującej przyszłości finansowej. Zastanawiała się więc,
dlaczego zawitał dziś do niej z kwiatami?
Czyżby Gordon umiał czytać w myślach? Zaczął się rap
tem tłumaczyć:
- Wiesz, Ralph Schuyler ma opinię kobieciarza. Na czele
26
długiej listy znajduje się Eva Chance-Smythe, z którą zadaje
się już od lat. Nie chciałem cię, broń Boże, dotknąć. Po prostu
uprzedzić. Nie ukrywam, że gdy cię ujrzałem, przypomniały mi
się dobre, stare czasy, kiedy przyjaźniłem się tobą i z Boyem.
- Miło mi, że się tak o mnie troszczysz - stwierdziła oschle
Clare - ale nie ma powodu, bo nie zamierzam utrzymywać kon
taktów z Ralphem Schuylerem. Napijesz się jeszcze kawy?
Gordon podniósł się z fotela.
- Nie, dziękuję. Na mnie już pora.
Clare również wstała.
- Wzywają cię pewnie obowiązki w banku?
Uśmiechnął się trochę nieporadnie.
- Nie, Clare. Już nie pracuję w banku, tylko u Hoffmana
Goldsmitha. Mam teraz do czynienia z inwestorami. Po
szczęściło mi się kilka lat temu.
A więc stąd się wziął jego nowy wizerunek - ulizany
i świadczący o zamożności.
Clare odprowadziła gościa do drzwi. Gordon, ściskając
w ręku kapelusz, przemówił do niej poważnym tonem:
- Moglibyśmy pójść kiedyś na obiad do „Quaglinów".
W tej chwili jestem zbyt zajęty, ale skontaktuję się z tobą,
gdy tylko będę miał wolną chwilę. Przyrzekam.
Clare rzuciła jakąś wymijającą odpowiedź. Kiedyś nie
przepadała specjalnie za Gordonem. Jak na jej gust, za bar
dzo adorował Boya. Ale zdaje się, że czas zrobił swoje. Wy
glądało na to, że Gordon teraz, gdy doszedł do sporych pie
niędzy, zmienił się na lepsze.
Właściwie nie wiedziała, czy ma ochotę wybrać się z nim
na obiad do ekskluzywnej restauracji, ale gdy już zamknęła
drzwi, pomyślała, że perspektywa ta wydaje się w pewnym
sensie nęcąca, zwłaszcza po latach, kiedy musiała się liczyć
z każdym groszem.
Wizyta Gordona przyczyniła się do tego, że postanowiła
wybić sobie z głowy Ralpha Schuylera. Taki wstrętny bawi
damek miał z pewnością nieustająco u swego boku jakąś
znaną w towarzystwie piękność. Choćby taką Evę Chance
-Smythe!
Nawet Clare, odcięta od świata, w którym się swego czasu
obracała, widziała jej przepiękną, sławną twarz i ciało na nie
zliczonych zdjęciach w ilustrowanych czasopismach. Cho
dziły słuchy, że jakiś wybitny hollywoodzki reżyser za
proponował Evie rolę w swoim nowym filmie.
Cóż, Eva Chance-Smythe i Ralph Schuyler pasują do sie
bie jak ulał, pomyślała Clare, uderzając w klawisze maszyny
do pisania energiczniej niż zwykle. Stanowią parę jak z ob
razka...
Ralph w czasie lunchu zupełnie nie myślał o Evie Chan
ce-Smythe. Bawił się świetnie w towarzystwie kuzyna. Kilka
lat małżeństwa oraz ojcostwo nie zmieniły Gisa Havillanda.
Był nadal niebywałe przystojny, choć jego twarz okrzepła
i nabrała męskich rysów, ale Gis już dobiegał trzydziestki.
Nie miał teraz w sobie nic z dandysa, którym był jako mło
dzieniec - czego nie można by powiedzieć o Ralphie. Ale
nawet w codziennym ubraniu prezentował się szalenie ele
gancko.
Prowadzili w czasie lunchu niezobowiązującą rozmowę -
o polityce, o tym, kto ma szansę wygrać tegoroczne Derby,
jak również o niepokojących wieściach docierających z Nie
miec, a dotyczących kłopotów ekonomicznych po niedawno
minionej wojnie.
- Wiesz, jakie jest moje zdanie na ten temat - podsumował
dyskusję Gis, gdy kelner przyniósł im kawę. - Niedługo w Eu
ropie wybuchnie kolejna wojna, ponieważ Niemcy będą pró-
28
bowali powetować straty poniesione w czasie tej ostatniej. Zda
ję sobie sprawę, że głosząc takie poglądy, należę do mniejszości,
ale nieważne... - zadumał się na chwilę, mieszając kawę, po
czym zerknął na Ralpha, którego smagła twarz stanowiła kon
trast z bladą twarzą Gisa. - Jak ci wspomniałem, zjawiłem się
w Londynie nie tylko po to, aby załatwić kilka spraw, ale rów
nież aby zasięgnąć twojej porady.
- Szalenie mi to schlebia - rzekł Ralph, ciekaw, co usłyszy
za chwilę.
- A więc sprawa wygląda tak. Założyłem firmę o nazwie
Schuyler H., aby zrealizować projekt budowy statku po
wietrznego. Nie chodzi mi o to, by skonstruować nieco ulep
szoną wersję istniejących maszyn. Pragnę stworzyć coś rewe
lacyjnego. Marzy mi się jednopłatowiec, tak bezpieczny
i ekonomiczny jak dzisiejsze dwupłatowce. Według mnie
jestem bliski sukcesu i już niedługo będziemy mogli przystą
pić do produkcji. Ale jest pewien szkopuł. Ostatnio włamano
się do mnie dwukrotnie. Jestem przekonany, że tak naprawdę
chodziło o plany mojego nowego samolotu. Nie znaleźli ich,
skradli tylko trochę pieniędzy. Niestety, nie mam dowodów
na to, że przedmiotem rabunku miały być plany - zerknął
znowu kątem oka na Ralpha. - Mam cholernego nosa, gdy
bym był kobietą, mówiono by o niezawodnej intuicji. Wiem,
że ma go również wuj Gerard i, zdaje się, ty. Cała rzecz
w tym, iż nie zawiadomiłem o włamaniach policji, nie chcę
bowiem narażać na niepowodzenie projektu trzymanego
w największej tajemnicy. Ale pragnąłbym, aby ktoś zaufany
wytropił łajdaków, którzy, jak podejrzewam, są agentami ob
cego wywiadu - z pewnością bolszewikami - dlatego wybór
padł na ciebie. Skąd dowiedzieli się o konstruowanym przeze
mnie samolocie, to dla mnie zagadka. Chociaż, sam rozu
miesz, że to omal niemożliwe, aby w przypadku przedsię-
PAULA MARSHALL Honorowa sprawa
ROZDZIAŁ PIERWSZY Ralph Schuyler zobaczył Clare Windham po raz pierwszy na koktajlu u Bitsy Bentley urządzonym z okazji jej zaręczyn z Charlesem Cliftonem Jonesem, „Szczekaczem". Przydomek Szczekacz przylgnął do niego, ponieważ jego pasją była ho dowla psów. Bitsy z kolei nienawidziła wszelkich istot żywych - z wyjątkiem mężczyzn - psy zaś zajmowały wysoką pozycję na liście stworzeń, do których odczuwała wstręt, dlatego plano wane małżeństwo miało nieco chwiejną przyszłość. Porobiono już nawet zakłady, jak długo ze sobą wytrzymają. Clare stała samotna w rogu pokoju, studiując pilnie dosyć ponure malowidło wiszące z dala od promieni światła. Roz myślała nad tym, że obrazy przedstawiające zakrwawioną, martwą zwierzynę wyszły ostatnio z mody. Bentleyowie zaś starali się być zawsze na fali. Uwagę Ralpha przykuła jej twarz. Nie była uderzająco piękna, ale intrygująca - ładne czarne oczy, prosty nos, za cięte wargi, burza gęstych, prostych włosów w kolorze kar melowego kremu, zdecydowanie dłuższych, niż nakazywała obowiązująca obecnie moda. Młoda kobieta miała na sobie szykowną, ale niemodną suknię z wizerunkiem bogini szczę ścia Fortuny, całą kapiącą złotem, w kolorze ochry i palonej sjeny, o fasonie sprzed co najmniej pięciu lat. Ralph, jako potomek rodu Schuylerów, znal się doskonale na damskiej modzie, wiedział, co jest szykowne, a co nie.
Sam nosił się wyjątkowo elegancko, z czego zdawał sobie sprawę. Był niezbyt wysokim, szerokim w barach szatynem, jak większość mężczyzn z rodu Schuylerów. Miał niepoko jącą twarz - surową i kościstą, a oczy koloru złota, o groź nym spojrzeniu jak u drapieżnego zwierzęcia. Całość rato wały usta- nieco delikatniejsze w wyrazie, niż się tego moż na było spodziewać, biorąc pod uwagę całą resztę. Odstawił kieliszek - pił szampana, ponieważ nie znosił kok tajli - i podszedł do Bitsy wdzięczącej się do grupki mężczyzn, wśród których nie zauważył jej przyszłego małżonka. Gdy go spostrzegła, natychmiast straciła zainteresowanie dla reszty to warzystwa, bowiem Ralph Schuyler był znaczącą osobą. Nikt jednak dokładnie nie wiedział, z jakiego powodu. W każdym razie jako Schuyler, spowinowacony z Gerardem Schuylerem, lordem Longthorne'em - wybrańcem losu, któ ry miał pod kontrolą gabinet rządowy, nie będąc nawet jego członkiem - z pewnością zasługiwał na to, by zaliczać go do grona znajomych. Ralph - kawaler, szalenie bogaty, zajmu jący eksponowane stanowisko w Ministerstwie Spraw Za granicznych - roztaczał wokół siebie aurę chłodnego wyra finowania. Brał udział w Wielkiej Wojnie, za co dostał nawet Krzyż Zasługi, ale tak jak większość żołnierzy, którym udało się przeżyć, niechętnie poruszał ten temat. Podobnie jak wszyscy mężczyźni z rodu Schuylerów, miał reputację diabła, jeżeli chodzi o kobiety, należał jednak do osób wyjątkowo dyskretnych. Bitsy próbowała mu się swego czasu narzucać, zważywszy jego pozycję i bogactwo, ale wykręcał się, jak mógł - w najbardziej czarujący sposób. - Ralph, ogromnie się cieszę, że udało ci się do nas wpaść. Co porabiasz ostatnimi czasy? Ralph zignorował jej słowa, jak to miał często w zwycza ju, i od razu przeszedł do sedna sprawy.
- Bitsy, mój skarbie, kim jest kobieta stojąca samotnie w rogu pokoju? - Gdzie? - Bitsy rozejrzała się wokół, lekko dotknięta, że Ralpha zupełnie nie obchodzi jej osoba. Usiłowała za wszel ką cenę go zdobyć, ale w końcu zniechęcona brakiem od zewu zadowoliła się Szczekaczem, dlatego zabolało ją, że raptem zwrócił uwagę na inną kobietę. Gdy mu powie, kim jest owa tajemnicza piękność, na pewno straci dla niej zain teresowanie. - Ach, masz na myśli ją? To Clare Windham. Zasłynęła tym, że pięć lat temu zastrzelił się przez nią niejaki Boy Mallory, gdyż go porzuciła. - A więc to jest owa legendarna Clare Windham. Aha... - stwierdził obojętnym tonem Ralph, bez cienia potępienia w głosie. Anthony Mallory, zwany Boyem, należał kiedyś do grup ki, w której obracał się Ralph, ale w czasie, gdy Boy popełnił samobójstwo, Ralph przebywał poza granicami Anglii, dla tego uniknęły mu wszelkie pikantne szczegóły. - Co ona tutaj robi? Myślałem, że wszyscy się od niej odwrócili. - Ach, kiedyś, jeszcze zanim wybuchł cały ten skandal, by łyśmy serdecznymi przyjaciółkami. Chodziłyśmy razem do Żeńskiego College'u w Cheltenham i ukończyłyśmy go w tym samym roku. Spotkałam ją tydzień temu przypadkiem na Pic cadilly. Pomyślałam sobie, że zrobię jej przysługę, zapraszając na przyjęcie. Ktoś mówił mi, że ledwo wiąże koniec z końcem. Od śmierci Boya wszyscy traktują ją jak powietrze... Ale wi dzę, że popełniłam błąd. Nikt się do niej nie odzywa. - W takim razie ja się nią zajmę - oznajmił nieoczekiwa nie Ralph, znany z impulsywnego zachowania. - Zawsze in trygowało mnie, co reprezentuje sobą kobieta, warta tego, by się dla niej zastrzelić.
8 Ignorując Bitsy, wziął z tacy dwa kieliszki szampana i podszedł do Clare Windham, która tak pilnie studiowała ko lekcję miniaturowych portretów, jakby to była kwestia życia i śmierci. - Cześć - powiedział bez zbędnych wstępów, podając jej kieliszek szampana. - Jestem Ralph Schuyler, a od Bitsy wiem, że ty jesteś Clare Windham. Miło mi cię poznać. Jeśli chcesz, zawołam ją, żeby przedstawiła nas sobie, jak przy stoi. Równie dobrze możemy te ceregiele pominąć. Zwróciła ku niemu olbrzymie, smutne oczy. - Ach tak... Zapewne pochodzisz z rodziny owych słyn nych Schuylerów. Uniósł w górę kieliszek. - Niby tak. Ale mimo to muszę pracować, żeby się utrzy mać. Clare odwzajemniła gest, unosząc w górę swój kieliszek. - Sądziłam, że wszyscy Schuylerowie pracują. Zarówno bogaci, jak i biedni. Swoją drogą, czy w ogóle są biedni Schuylerowie? - Jeżeli nawet są, to nigdy ich nie spotkałem - stwierdził Ralph. Doszedł do wniosku, że panna Clare Windham z pew nością nie jest niemądrą osóbką. - Zresztą, w mojej rodzinie praca to kwestia tradycji: kierujemy się dewizą, że żadna pra ca nie hańbi. - A więc, gałązko drzewa genealogicznego, rozmowa tu taj ze mną to też praca? Choć miała opłakaną reputację, wyraźnie jej to nie prze szkadzało, aby być rozbrajająco szczerą. Zdecydowanie pan na Clare Windham potrafiła zachować zimną krew. Ralph przypomniał sobie, co powiedział o niej Boy Mallory w roz mowie telefonicznej na kilka tygodni przed popełnieniem samobójstwa: „Clare to mądra dziewczyna. Nigdy nie przy-
9 puszczałem, że ożenię się z taką mądrą osóbką. A przy tym jest szalenie zabawna - choć może w ten sposób sprytnie nadrabia intelektualne luki". Bitsy wspomniała, że po samobójczej śmierci Boya, wszyscy zerwali z Clare kontakty. Obiło mu się wcześniej o uszy, że odwrócili się od niej nawet jej rodzice - zapewne stąd ta niemodna suknia, która kiedyś musiała kosztować for tunę. Windhamowie należeli do starego, szlacheckiego rodu, ale finansowo podupadłego do tego stopnia, że groziła im utrata rodzinnego majątku ziemskiego. Boy Mallory był na tomiast nieprzytomnie bogaty, dlatego małżeństwo Clare, ich jedynej córki, wydawało im się darem niebios. - To niezupełnie tak - wyjaśnił, biorąc kolejne dwa kie liszki szampana z tacy, którą niósł przechodzący obok nich kelner. Podał Clare jeden z nich. - Pracuję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Zdarza mi się w ramach moich obo wiązków węszyć na tego typu imprezach, ale dzisiaj jestem tutaj jako osoba prywatna. Studiowałem razem ze Szczeka czem w Oksfordzie. Przemilczał fakt, że studiował również z Boyem Mallo- rym, bo uznał wspominanie go za nietaktowne. Clare Windham odstawiła na tacę nietknięty kieliszek. Ralph spostrzegł, że nie dopiła jeszcze szampana w pierw szym kieliszku. Jak widać nie miała w zwyczaju dla dodania sobie otuchy zakrapiać rozmowy drinkami. - W takim razie musiałeś znać Boya - wypaliła bez ogró dek. Ralph skinął głową, po czym wskazał pogardzony przez nią kieliszek. - Nie przepadasz za szampanem? - Owszem, ale wystarczy mi jedna lampka - uśmiechnę-
ła się drwiąco. - Kieruję się zawsze dewizą, że we wszystkim należy zachować umiar, proszę pana. - Mam na imię Ralph. Czy w przeszłości też się nią kie rowałaś? - posłał jej wyzywające spojrzenie. Właściwie to cała jego postawa miała w sobie coś wyzywającego. - Słyszałeś, co powiedziałam. - Głos Clare wyrażał obo jętność, podobnie jak jej twarz. Okazała się nieczuła na jego sceptycyzm. - Zawsze mówię to, co myślę. - To raczej rzadkość u kobiety - stwierdził z nutą ironii w głosie, próbował bowiem zmącić jej kamienny spokój. - Przyznam, że brzmi to zachęcająco, choć trudno dać temu wiarę. - Możesz sobie wierzyć, w co chcesz - powiedziała chłodno. - To dobry temat na filozoficzną dyskusję, tyle że nie na przyjęciu u Bitsy Bentley. Clare nic nie odpowiedziała, pochyliła tylko nieznacznie głowę, a więc Ralph mówił dalej, pozwalając sobie na dwu znaczność: - Nie, z pewnością nie jest to odpowiednie miejsce, aby poruszać tego typu tematy. Biedny Szczekacz straciłby za pewne grunt pod nogami, gdyby raptem rzucić go na głęboką wodę. Nigdy nie zaliczał się do wyborowych pływaków. A ty, Clare? Czuła, że prowadzi z nią grę, próbuje ją sprowokować, wy rażając się dwuznacznie i aluzyjnie. Zdradzały go oczy koloru ciemnego bursztynu, w których dostrzegła zwodnicze błyski, oraz uśmiech błądzący w kąciku ust. Jak większość spotkanych przez nią ludzi, którzy znali jej historię, nie potrafił zapomnieć o Boyu Mallorym oraz jego tragicznym końcu. Prawdę powiedziawszy, ona również nie, chociaż ostatnio bolało ją to coraz mniej. Zachowała się niemądrze, przyjmu-
11 jąc zaproszenie Bitsy, ale ciekawość wzięła górę. Uległa sła bości, ignorując zasadę, której dotychczas była wierna - nie należy wracać do przeszłości. - Kiedyś potrafiłam wspaniale pływać, ale to dawne cza sy - odparła równie dwuznacznie. - A szkoda. Może powinnaś odświeżyć swoje umiejętno ści. Chyba że się boisz. - Wcale nie. Tylko interesują mnie teraz inne sprawy. Bardziej palącej natury. Dlaczego tkwiła tu bez sensu? Czy nie opuściła przyjęcia tylko dlatego, że po raz pierwszy od pięciu lat znalazła się znowu w towarzystwie, w którym sądziła spędzić resztę ży cia jako żona Boya Mallory'ego? Przyglądała się teraz temu wszystkiemu z zewnątrz i zastanawiała się, czy to możliwe, aby stęskniła się za tym środowiskiem? Ralph Schuyler reprezentował sobą wszystko to, co znie nawidziła: pustotę, bogactwo, snobizm. Wysilał całą swoją inteligencję jedynie po to, aby się jak najlepiej zabawić, nie przejmując się kompletnie tym, że gdzieś tam znajduje się świat, w którym ludzie walczą o przetrwanie, tym bardziej że dopiero co skończyła się wojna. Zresztą, żaden z gości obec nych na przyjęciu u Bitsy Bentley nie zaprzątał sobie głowy tego typu myślami. - Na przykład jakie sprawy? - zapytał Ralph, mierząc Clare badawczym wzrokiem. Ciekaw był, z czego żyje i czy uda mu się to z niej wy ciągnąć. Pragnął, aby się ożywiła w rozmowie. Jej spokój za czynał go powoli irytować. Złościło go, że kobieta o takiej reputacji zachowuje wobec niego zimną krew. - A, takie i siakie. Clare sprawiało ogromną przyjemność drażnienie się z tym sobkiem. Od pierwszej chwili, gdy podszedł do niej
12 i wręczył jej bez pytania kieliszek szampana, było dla niej oczywiste, że spodziewa się, iż każda kobieta, na którą zwró ci uwagę, natychmiast padnie mu do nóg - czego Clare nie miała zamiaru uczynić. - Takie i siakie, twierdzisz? Powiedz mi w takim razie, czy wolisz sprawy takie od siakich? Czy też uważasz oba rodzaje za równie fascynujące? - uśmiechnął się, aby złago dzić wrogość, która zabrzmiała w jego głosie. Nie chciał przybierać tonu inspektora prowadzącego przesłuchanie, ale Clare dopiekła mu swoim zachowaniem. Clare zmierzyła go wzrokiem bazyliszka. - Nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza, panie Schuyler, ale zaczyna mnie pan nudzić. Wybaczy pan, zamie rzam opuścić pana i całe to przyjęcie. Dano mi doskonale do zrozumienia, że nie jestem mile widzianym gościem. Po dejrzewam, że zaproszenie Bitsy było z jej strony gestem uprzejmości, ale osobiście mam dosyć bycia widowiskiem dla wścibskich głupców. Odwróciła się do Ralpha plecami. Podziwiał przez chwilę ich piękno, przebiegając wzrokiem od nasady szyi aż po kształtnie uformowane pośladki, po czym, chcąc ją za trzymać, wyciągnął swą mocną, dużą dłoń, porośniętą deli katnymi czarnymi włoskami. - O, nie. Nie pozwolę ci odejść w momencie, gdy rozmo wa zaczynała nabierać kolorów. - Chwycił ją mocno za ło kieć i obrócił twarzą do siebie, ściągając ciekawskie spojrze nia kilku znajdujących się w pobliżu osób. Clare ignorując gapiów, wpiła w niego lodowaty wzrok. - Panie Schuyler, nie jestem zainteresowana prowadze niem z panem konwersacji, nawet gdyby miała się okazać wyjątkowo pasjonująca. Czeka mnie jutro rano mnóstwo pra cy, dlatego pragnę udać się na spoczynek. Zważywszy na mo-
l3 ją i tak nie najlepszą reputację, nie mam nic do stracenia, dla tego jeżeli nie puści pan natychmiast mojego łokcia, nie za waham się dać panu kopniaka w goleń, I to mocnego. Cóż takiego, na Boga, zrobił Boy Mallory, że Clare go porzuciła? Jest najcudowniejszym stworzeniem, jakie kiedy kolwiek spotkał, a do tego posiada ognisty temperament. I dlaczego on, Ralph, odczuwa raptem nieodpartą chęć, by ją sprowokować? Czy ze względu na jej reputację, czy też dla tego, że od pierwszej chwili poczuł do niej pociąg seksualny? Ralph nie należał do mężczyzn, z których można sobie stroić żarty. Trzymał Clare nadal za łokieć, dając jej do zro zumienia, że nic sobie nie robi z jej pogróżek. Uwolnił uścisk dopiero, gdy spostrzegł, że jej wzrok zdradza, iż naprawdę ma zamiar go kopnąć. Posłała mu nieoczekiwanie promienny uśmiech, który rozjaśnił jej twarz. Dostrzegł w oczach Clare figlarny błysk - oznakę wesołości, której nie potrafiła dłużej tłumić. - Czy przemawia przez pana słynny Schuylerowski zdro wy rozsądek, czy po prostu boi się pan o swoje nogi? - za pytała słodkim głosem. - Ani jedno, ani drugie - mruknął tak cicho, że nawet osoby stojące tuż obok nie były w stanie go usłyszeć. - Martwię się tylko o twoją reputację i to, zdaje się, bardziej niż ty sama. Wyraźnie ją poruszył. Przebił się przez skorupę obojętno ści, która ją otaczała. Jej usta nabrały łagodnego wyrazu, a w oczach pojawił się błysk. Gotów był przysiąc, że zakręciły się w nich nawet łzy. Po chwili twarz Clare przybrała znowu lodowaty wyraz. - Proszę nie udawaj, że się mną przejmujesz. Pozwól mi stąd spokojnie odejść. Zastosował się do jej prośby. Ale gdy tylko znikła, od szukał Bitsy i poprosił ją o adres Clare.
14 Bitsy zaśmiała się perliście. - Chcesz, żeby cię obraziła jeszcze raz? Masz zadatki na masochistę, o co cię zupełnie nie podejrzewałam - odwróciła się do niego plecami i zamierzała się oddalić, nie podając ad resu Clare. Ralph nie dał się tak łatwo zbyć. - Chyba nie sądzisz - szepnął jej do ucha - że Szczekacz będzie zachwycony, gdy odkryje twój ubiegłoroczny romans z księciem Walii. Wiadomość o tym, że przyszły monarcha był jego poprzednikiem, może okazać się dla ciebie fatalna w skutkach. Bitsy natychmiast się odwróciła. Zakryła dłonią pobladłe z przerażenia wargi. - Skąd miałby się o tym dowiedzieć? - wyszeptała. - Chyba nie od ciebie? - Nie - potwierdził Ralph. - Pod warunkiem, że dasz mi adres Clare Windham. - W porządku - Bitsy wyrzuciła z siebie pospiesznie szczegóły dotyczące podrzędnej ulicy w Chelsea, gdzie Clare wynajmowała mieszkanie na pierwszym piętrze w starym, wiktoriańskim domu, po czym odeszła z dumnie podniesioną głową, zamierzając odszukać Szczekacza. Przypuszczalnie chce się upewnić co do stałości uczuć swojego narzeczonego, pomyślał złośliwie Ralph. Ale mniejsza z tym, przed chwilą zdobył coś, na czym mu tak bardzo zależało. Z podanego adresu wywnioskował, że ra czej jest mało prawdopodobne, aby Clare Windham miała kochanka bądź była na czyimś utrzymaniu. A więc zapew ne powiedziała prawdę, twierdząc, że musi wstać wcześnie rano do pracy. Nie był zbyt dumny z tego, że użył szantażu wobec głu piutkiej, biednej Bitsy, ale Clare Windham stanowiła dla nie-
15 go intrygującą zagadkę, którą pragnął rozwiązać. W końcu rozwiązywaniem zagadek zarabiał na życie. Niestety, złamał zasady dyskrecji. Nawet tak pusta osoba jak Bitsy może za cząć się raptem zastanawiać, skąd Ralph Schuyler wie o jej potajemnych spotkaniach z księciem Walii i jaką właściwie pełni funkcję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, skoro znane mu są tajemnice dotyczące rodziny królewskiej. Zaciekawiło go, że gdy Clare dotarta do wyłożonego ka miennymi płytami holu - odprowadzana wrogimi spojrzeniami zgromadzonych gości - zagadnął do niej Jeremy Peele, jeden z dawnych przyjaciół Boya Mallory'ego. - Hej, Clare! Bitsy wspominała, że zaprosiła cię na dzi siejsze przyjęcie. Gdzie się do tej pory podziewałaś? Już dawno uciąłbym sobie z tobą pogawędkę. Chyba nie zbierasz się do wyjścia? - Owszem. Na mnie już pora - Clare walczyła ze łzami. Przyjęcie zaproszenia było jedną wielką pomyłką. Mogła się spodziewać, że choć minęło już pięć lat, nikt nie zapomniał skandalu, który zrujnował jej życie. - Nie powinnam tu przy chodzić. - Ach, nie - powiedział serdecznym tonem Jeremy, a na jego twarzy pojawiło się szczere zatroskanie. - Nie zgadzam się z tobą. Powinno się puścić w niepamięć dawne urazy. Ale skoro opuszczasz przyjęcie, zostaw mi przynajmniej swój ad res. Muszę się z tobą zobaczyć w pewnej sprawie dotyczącej Boya. Uważam, że powinnaś o tym wiedzieć. Clare spojrzała na jego prostą, uczciwą twarz. Spośród wszystkich przyjaciół Boya Jeremy miał najmniej ze snoba, zachowywał się raczej bezpretensjonalnie, co stanowiło jego największą zaletę. Wątpiła w to, że jakikolwiek szczegół ma jący związek z Boyem umknął jej uwagi, ale aby nie znie chęcać Jeremy'ego wyjęła z małej, wyjściowej torebki wizy-
16 tówkę, na której widniało jej nazwisko: „Clare Windham, usługi sekretarskie - a pod spodem adres - 5b, Camden Place, Chelsea". - Nie masz telefonu? - zdziwił się Jeremy. Jego prosto linijna twarz wyrażała zakłopotanie, gdyż widać nie mieściło mu się w głowie, że ktoś z grona jego znajomych może nie posiadać telefonu. - Nie szkodzi. Mogę do ciebie zadepeszo wać albo przysłać list. Dama, która raptem pojawiła się w holu, cisnęła pełne dezaprobaty spojrzenie w kierunku Clare. - Ach, czyżby Clare Windham? Przyznam, że się ciebie tutaj nie spodziewałam. Jeremy, chodź do nas, proszę! - po wiedziała z naciskiem, po czym zniknęła. - Wybacz, ale muszę iść - sumitował się Jeremy wyraźnie zmieszany. - Inaczej Daphne się obrazi. Niebawem się z tobą skontaktuję. Ileż osób od owego koszmarnego dnia, kiedy to Boy się zastrzelił, wypowiedziało do niej te słowa, a potem nie dało znaku życia? Ale wyglądało na to, że Jeremy ma rzeczywi ście jakąś pilną sprawę. Był człowiekiem o wyjątkowo po czciwej duszy, traktującym serio nawet najmniejszą błaho stkę. Clare nie mogła się doczekać, kiedy w końcu znajdzie się w domu, żeby spokojnie ubolewać nad tym, iż w ogóle spot kała Bitsy i przyjęła zaproszenie na przyjęcie. Jednak nie da ne jej było jeszcze odejść. Podczas gdy rozmawiała z Jere¬ mym, do holu wszedł jakiś inny mężczyzna. Stanął z boku i czekał cierpliwie, aż skończą rozmowę. Dopiero kiedy Je remy odszedł, by dotrzymać towarzystwa Daphne, wysunął się z cienia i łagodnie zagadnął: - Tak myślałem, że to ty, Clare. Gdzie się ukrywałaś przez te wszystkie lata?
- Nigdzie się nie ukrywałam - odparła Clare lodowatym tonem. - Po prostu pracowałam, żeby zarobić na życie. Usiłowała zorientować się, kto to jest, ale dopiero, gdy przysunął się bliżej lampy, uprzytomniła sobie, że to Gordon Stewart, dawny kolega Boya Mallory'ego. Kiedyś nie miał grosza przy duszy, ale obecnie najwyraźniej nie cierpiał na brak gotówki. Miał na sobie nienaganny strój wieczorowy, buty od Lobba, zegarek marki Patek Philippe, a popielato- blond włosy przycięte tak, że widać było w tym rękę mistrza. Clare doszła do wniosku, że pewnie dorobił się sporych pie niędzy. - Przepraszam - powiedział ze skruszoną miną. - Nie chciałem cię urazić. - Przyznam, że jesteś pierwszą osobą, która się ze mną liczy - rzekła Clare serdecznie. - To tylko źle świadczy o reszcie - stwierdził stanowczo Gordon. - Z pewnością było ci ciężko ostatnimi czasy? - Jak wielu ludziom po wojnie. - Ładnie to ujęłaś. Gordon uśmiechnął się do niej życzliwie. Wyraźnie wy- przystojniał. Przez te pięć lat większość dawnych przyjaciół bardzo się zmieniła - jedni na korzyść, drudzy na niekorzyść. Gordon z pewnością zmienił się na lepsze. Clare przypo mniała sobie, że Boy traktował go szalenie protekcjonalnie, choć nazywał Gordona „swoim najlepszym przyjacielem". Być może bogacze zawsze traktują w ten sposób swoich biednych przyjaciół. Clare ocknęła się z zadumy i powiedziała: - Muszę już iść. Zrobiło się późno. - Czy mam zadzwonić po taksówkę? A może pozwolisz, żebym cię podwiózł do domu? - wyraźnie chciał zrekompen sować jakoś popełniony przed chwilą nietakt.
18 - Nie, dziękuję. Zorganizowałam sobie już coś innego. - Nie chciała wyjawić, że po prostu zamierzała iść na pie chotę, najpierw do stacji kolei podziemnej, a potem czekał ją jeszcze całkiem spory spacer, gdyż mieszkała daleko od przystanku. Sposób, w jaki organizowała sobie życie, to była jej prywatna sprawa i zarówno Gordon, jak i Ralph Schuyler nie mieli nic do tego. - Jesteś pewna? - Tak. Dobranoc, Gordon. Miło, że cię spotkałam. - Dobranoc, Clare. Skontaktuję się z tobą. To już drugi mężczyzna dzisiejszego wieczoru, który mi to oznajmił, pomyślała Clare, zmierzając raźno w błogą, let nią noc w kierunku stacji metra, której światła mieniły się w oddali. Może któryś z nich miał wobec niej naprawdę przyjazne zamiary. Gordon, co prawda, nie poprosił o adres, a więc pewnie powiedział tak tylko przez grzeczność, z uwagi na pamięć o swoim najlepszym przyjacielu. W czasie pogrzebu Boya, z bezpiecznej odległości, nie zauważona przez nikogo, obserwowała kondukt żałobny zmierzający do kościoła. Gor don był tak załamany, że Jeremy musiał go podtrzymywać. W gruncie rzeczy miała nadzieję, że łaskawy los oszczę dzi jej tych spotkań z dawnymi przyjaciółmi. Nie miała też ochoty na spotkanie z Ralphem Schuylerem, mężczyzną o drwiącym spojrzeniu i sardonicznym poczuciu humoru, w obecności którego poczuła się dziwnie nieswojo, gdy od stóp po czubek głowy przeszło ją raptem mrowie. Nie zastanawiała się nad tym, jaka może być tego przy czyna - i pewnie tak było lepiej.
ROZDZIAŁ DRUGI Ralph Schuyler preparował na śniadanie wędzonego śle dzia, gdy raptem zadzwonił telefon. Do jadalni wsunął głowę Armstrong, kamerdyner - w czasie wojny służył w randze majora - i oznajmił: - To pan Gis Havilland, proszę pana. Pyta, czy zechciałby pan zamienić z nim parę słów o tak wczesnej porze. Ralph spojrzał na zegar: było wpół do dziewiątej. - Jak na niego, to rzeczywiście wcześnie, Armstrong. Do brze, porozmawiam z nim. Odłożył na stół serwetkę i powędrował do holu, gdzie znajdował się telefon. - Hm. Nie przesadzasz, Gis, z tą poranną porą? Co cię do mnie sprowadza tym razem? Masz znowu jakiś kłopot? W słuchawce rozległ się stłumiony śmiech, a po chwili odezwał się pogodny baryton: - Ale ty mnie dobrze znasz, Ralph. Faktycznie, zjawiłem się w Londynie, jak na mnie, wczesną porą i rzeczywiście mam kłopot. Czy możemy się umówić na lunch u „Travellersów"? Punktualnie o dwunastej? Potrzebuję twojej rady, kuzynie. Ralph zastanawiał się przez chwilę, po czym odparł: - Oczywiście. To miło, że od czasu do czasu wpadasz do miasta. - Staram się jak najrzadziej, Ralph. Doprawdy tak rzad ko, jak to tylko możliwe. Zobaczymy się później - powie dział i rozłączył się.
20 Ralph pomyślał, że Ghysbrecht Havilland, zdrobniale Gis, albo gada jak najęty, albo milczy - żadnej reakcji pośredniej. Ale należał do tych nielicznych facetów, których Ralph cenił zarówno za bystry umysł, jak i za wielką odwagę. Skoro Gis ma kłopot, z którym nie potrafi sobie poradzić sam, zapewne to jakaś poważna i trudna sprawa. Tymczasem Ralph powi nien uporać się z kilkoma własnymi problemami. Gdy tylko znalazł się w Ministerstwie Spraw Zagranicz nych, wsunął głowę do pokoju kolegi. - Pryde, czy zechciałbyś mi pomóc? - Naprawdę, Schuyler, stary wygo? Myślałem, że jesteś absolutnie samowystarczalny, ale chętnie ci pomogę. Ralph, niepewny, czy to ze strony kolegi komplement, czy też docinek, zignorował słowa Pryde'a i powiedział: - Przebywałem za granicą, na Bałkanach, kiedy Boy Mallory się zastrzelił, ponoć z powodu Clare Windham. Czy możesz mi powiedzieć coś więcej o tej sprawie? Pryde obrócił się na krześle i zapytał: - Dlaczego? - Widząc minę Ralpha, dodał: - W porząd ku, ale bez żadnych nazwisk i bez zbędnych szczegółów. To całkiem prosta sprawa, naprawdę. Clare i Boy byli nieroz łączną parą od dziecka. Zwrócili na siebie uwagę, gdy mieli po jedenaście lat. No i jakieś... dwa dni przed ślubem, za uważ, na dwa dni, gdy wszyscy goście zostali już zaproszeni, wśród nich dwaj ministrowie i trzech biskupów, kościół zare zerwowany, prezenty ślubne zakupione, podróż poślubna za bukowana, stroje zapłacone... wtedy... na dwa dni przed pla nowanym ślubem Clare zerwała z Boyem, nie podając mu żadnej przyczyny. Wstała rano, oznajmiła rodzicom, że ślub się nie odbędzie, zwróciła Boyowi zaręczynowy pierścionek, nie podając powodu, mówiąc jedynie, że się rozmyśliła. A przecież za dwa dni miała zostać jego żoną. Wyobrażasz
21 sobie, że była to największa sensacja sezonu. Tydzień później Boy się zastrzelił. Nie pozostawił żadnej notatki. Jedyne lo giczne wytłumaczenie, to że załamał się, gdyż został tak okrutnie odtrącony. Po tym wszystkim rodzice Clare zerwali z nią wszelkie stosunki. Clare zniknęła. Ktoś widział ją po dobno na pogrzebie, ale to raczej mało prawdopodobne, chy ba że była w przebraniu. No i to wszystko. Dlaczego intere suje cię ta sprawa? - Czy to rzeczywiście wszystko? - spytał Ralph. - Czy nikomu nie przyszło do głowy, że, być może, Boy zastrzelił się z jakiegoś innego powodu, a nie dlatego, że rzuciła go Clare Windham? Pryde wzruszył ramionami. - Zastrzelił się z zimną krwią. Co prawda, nigdy nie po dejrzewałem, że Boy jest zdolny do czegoś takiego. Ale jaki mógł być inny powód? Nie miał kłopotów finansowych, wszystko w jego życiu układało się jak najlepiej. Przeżył szok, gdy jego ukochana, z którą za dwa dni miał stanąć na ślubnym kobiercu, raptem go rzuciła. - Tak. Podejrzewam, że to był dla niego rzeczywiście szok. Spotkałem ją wczoraj wieczorem. Nie zrobiła na mnie wrażenia osoby, która zrywa zaręczyny, nie mając ku temu powodu. Boy z kolei nie miał w sobie zadatków na samobój cę - Ralph zorientował się po minie Pryde'a, że coś jest nie tak. - No, co z tobą, Pryde? - Zabawne, taką samą teorię miał Milford. Stwierdził, że Boy nie miał skłonności samobójczych i że cala ta sprawa jest trochę dziwna. Powiedział, że musi trochę po- węszyć. - I natrafił na jakiś trop? - Zdaje się, że nie. Ale, niestety, chłopie, już go o to nie zapytasz. - Pryde, widząc, że Ralph otworzył usta ze zdu-
22 mienia, ciągnął: - W czasie gdy przebywałeś na Bałkanach, doszło do jeszcze jednej tragedii. Niedługo po śmierci Boya w wypadku samochodowym zginął Milford. Miał sportowe go bentleya, takiego jak twój. Urządzał sobie zawsze wyścigi na Brooklandzie. Prawdopodobnie rozpędził się za mocno i uderzył w drzewo. Jeżeli interesuje cię moje zdanie, był to zwykły wypadek. Mam na myśli, że nie miało to żadnego związku z Boyem Mallorym. - Też tak sądzę - stwierdził Ralph suchym tonem. - Dziękuję ci za informacje. Idę dzisiaj z kuzynem na lunch do „Travellersów". Zastąp mnie w tym czasie, dobrze? - wy szedł z pokoju, nie czekając na odpowiedź. A więc Schuyler znowu nabił sobie głowę jakąś sprawą! - pomyślał Pryde. Zanosi się na to, że zamierza wziąć byka za rogi, jak to mawiają jankesi. Clare Windham pracowało się ciężko dzisiejszego ranka. Gorzko żałowała, że wybrała się na przyjęcie do Bitsy. Od żyło zbyt wiele wspomnień. Z trudem koncentrowała się na tłumaczeniu francuskiej powieści, która znalazła się na liście do prestiżowej nagrody Prix Goncourt. Jej myśli wciąż za przątał wczorajszy wieczór. Postanowiła właśnie zaparzyć filiżankę kawy - jeden z nielicznych luksusów, na jaki sobie pozwalała - gdy usły szała dzwonek do drzwi. W pół do dwunastej! Któż to mógł zawitać do niej o tej porze? Listonosz zjawił się już wcześ niej, nie przynosząc nic godnego uwagi. Z pewnością nie był to również Jeremy Peele. Nie podejrzewała go o taki po śpiech, prawdopodobnie wylegiwał się jeszcze w łóżku. Podobnie jak Ralph Schuyler, który zajmował jakieś nie określone stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicz nych. Takim bogatym facetom wydawało się, że są szalenie
23 potrzebni, ale w gruncie rzeczy tworzono dla nich miejsca pracy mające raczej towarzyski charakter. Gdy otworzyła drzwi, pogratulowała sobie logiki. Na pro gu ujrzała nie Jeremy'ego, ale Gordona Stewarta. Trzymał w ręku ogromny bukiet białych róż i, podobnie jak poprze dniego wieczoru, wyglądał nienagannie. Tym razem miał na sobie typowy strój angielskiego dżentelmena - spodnie w cieniutkie prążki, czarną marynarkę i kapelusz z miękkie go filcu. Był, w przeciwieństwie do Ralpha Schuylera, pło wym blondynem i miał srebrzyste, zimne oczy. Wczorajszej nocy, tuż przed zaśnięciem, Clare przypomniała sobie, że kiedyś zajmował stanowisko młodszego urzędnika w banku handlowym, ale widocznie awansował kilkakrotnie od czasu, gdy widziała go po raz ostatni. Co go sprowadza tak wczesną porą do jej skromnego mieszkania? Clare nie zadała tego pytania. Przyjęła róże, które Gordon wręczył jej, prawiąc komplement: - Piękne kwiaty dla pięknej kobiety. - Stał na progu, cze kając na zaproszenie. - Ach, Gordon, są cudowne! - wykrzyknęła z zachwy tem. - Mam rozłożoną pracę, a w mieszkaniu panuje okro pny rozgardiasz, ale jeżeli masz ochotę, to wejdź, proszę. Może napijesz się kawy? - Chętnie - odparł Gordon. - Dysponuję akurat wol nym czasem, więc pomyślałem sobie, że mógłbym cię od wiedzić. Clare zostawiła Gordona na moment samego. Nastawiła wodę na kawę, wyszukała odpowiedni wazon i z bukietem róż pojawiła się w salonie. - Sprawiłeś mi wspaniały prezent - powiedziała łamią cym się ze wzruszenia głosem, bo od dawna nikt nie zrobił jej takiej przyjemności. - Nie stać mnie na kwiaty, a te są
24 naprawdę przepiękne. Nie wiem, jak ci dziękować. Powiedz, skąd dowiedziałeś się, gdzie mieszkam? Gordon rozsiadł się wygodnie w fotelu, jedynym zresztą w tym pokoju. - Nie masz mi za co dziękować, Clare. Cała przyjemność po mojej stronie - rzekł leniwie. - A jeśli chodzi o twój ad res, to wyciągnąłem go od Jeremy'ego. - Rozejrzał się do okoła. - Widzę, że masz całkiem przytulne gniazdko. Tym razem to już trochę przesadził, pomyślała Clare iro nicznie, rozglądając się po małym i nędznym pokoju, który służył jako salon, jadalnia i gabinet. Najwyraźniej Gordon chciał jej zrobić przyjemność, siląc się na te słowa. Gordon zorientował się po jej minie, co myśli. Pochylił się do przodu i z powagą stwierdził: - Uważam, że po śmierci Boya potraktowano cię fatalnie, Clare. Gdybym wiedział, gdzie się podziewasz, przyszedł bym ci to oznajmić osobiście. - Miałeś rację, mówiąc wczoraj wieczorem, że się ukrywa łam - wyznała szczerze Clare, poruszona tym, że okazał jej współczucie. - Po śmierci Boya było mi bardzo ciężko, ale w końcu jakoś sobie ułożyłam życie. Przez kilka lat mieszkałam niedaleko stąd, u siostry mojej matki, dopóki nie umarła. - Jak sobie radzisz, Clare? Wiem, że twoi rodzice... - za wiesił głos. - Zerwali ze mną stosunki - stwierdziła znowu szczerze Clare. - Ach, pracuję jako tłumaczka dla pewnego wydawcy, a także jako maszynistka dla kilku college'ów w Londynie. Przepisuję, profesorom i studentom różne prace naukowe. Ciotka znała grube ryby z College'u Królewskiego i tak to się zaczęło. Poza tym wykonuję różne prace dorywcze. - To zupełnie co innego, niż być żoną Boya - stwierdził Gordon łagodnym tonem.
Nie zamierzała rozmawiać z nim ani z nikim innym na te mat Boya Mallory'ego - uśmiechnęła się tylko i zacytowała Szekspira: - „Wiemy, kim jesteśmy, ale nie wiemy, kim moglibyśmy być". Nigdy nie sądziłam, czytając „Hamleta" w szkole, że słowa te tak bardzo będą do mnie pasować. - Ach, czego to nie przerabialiśmy w szkole... - Gordon wzruszył ramionami. - Skoro cię już odnalazłem, pozwolisz, że będziemy utrzymywać ze sobą kontakt? Będę ostatnim og niwem łączącym cię z dawnymi czasami. Jeżeli to prawda, że nie widujesz się z żadnym z przyjaciół Boya. - Nie widuję się z żadnymi przyjaciółmi z dawnych cza sów - odparła Clare sucho. - Aha - Gordon uniósł w górę brew. - Wydawało mi się, że cię widziałem na przyjęciu u Bitsy z Ralphem Schuyle rem. Mieliście ze sobą małe... tete-a-tete. - Nigdy przedtem nie spotkałam Ralpha Schuylera. Przedstawił mi się wczoraj wieczorem i nie mieliśmy żadne go tete-a-tete. Wierz mi, że wcale się nie zmartwię, jeżeli nie zobaczę go już nigdy więcej. Clare nie bardzo rozumiała, dlaczego podkreśla z takim na ciskiem, że Ralph Schuyler zupełnie jej nie interesuje. Być mo że liczyła na to, że zaprzeczając tak gorąco Gordonowi, prze stanie w końcu zaprzątać sobie myśli Ralphem. Zresztą, dlacze go Gordona interesuje jej ewentualne tete-a-tete z kimkolwiek? Nie łudziła się, że raptem oczarowały go jej wdzięki. Pamięta, że zawsze kręcił się wyłącznie wokół bogatych dziewczyn o obiecującej przyszłości finansowej. Zastanawiała się więc, dlaczego zawitał dziś do niej z kwiatami? Czyżby Gordon umiał czytać w myślach? Zaczął się rap tem tłumaczyć: - Wiesz, Ralph Schuyler ma opinię kobieciarza. Na czele
26 długiej listy znajduje się Eva Chance-Smythe, z którą zadaje się już od lat. Nie chciałem cię, broń Boże, dotknąć. Po prostu uprzedzić. Nie ukrywam, że gdy cię ujrzałem, przypomniały mi się dobre, stare czasy, kiedy przyjaźniłem się tobą i z Boyem. - Miło mi, że się tak o mnie troszczysz - stwierdziła oschle Clare - ale nie ma powodu, bo nie zamierzam utrzymywać kon taktów z Ralphem Schuylerem. Napijesz się jeszcze kawy? Gordon podniósł się z fotela. - Nie, dziękuję. Na mnie już pora. Clare również wstała. - Wzywają cię pewnie obowiązki w banku? Uśmiechnął się trochę nieporadnie. - Nie, Clare. Już nie pracuję w banku, tylko u Hoffmana Goldsmitha. Mam teraz do czynienia z inwestorami. Po szczęściło mi się kilka lat temu. A więc stąd się wziął jego nowy wizerunek - ulizany i świadczący o zamożności. Clare odprowadziła gościa do drzwi. Gordon, ściskając w ręku kapelusz, przemówił do niej poważnym tonem: - Moglibyśmy pójść kiedyś na obiad do „Quaglinów". W tej chwili jestem zbyt zajęty, ale skontaktuję się z tobą, gdy tylko będę miał wolną chwilę. Przyrzekam. Clare rzuciła jakąś wymijającą odpowiedź. Kiedyś nie przepadała specjalnie za Gordonem. Jak na jej gust, za bar dzo adorował Boya. Ale zdaje się, że czas zrobił swoje. Wy glądało na to, że Gordon teraz, gdy doszedł do sporych pie niędzy, zmienił się na lepsze. Właściwie nie wiedziała, czy ma ochotę wybrać się z nim na obiad do ekskluzywnej restauracji, ale gdy już zamknęła drzwi, pomyślała, że perspektywa ta wydaje się w pewnym sensie nęcąca, zwłaszcza po latach, kiedy musiała się liczyć z każdym groszem.
Wizyta Gordona przyczyniła się do tego, że postanowiła wybić sobie z głowy Ralpha Schuylera. Taki wstrętny bawi damek miał z pewnością nieustająco u swego boku jakąś znaną w towarzystwie piękność. Choćby taką Evę Chance -Smythe! Nawet Clare, odcięta od świata, w którym się swego czasu obracała, widziała jej przepiękną, sławną twarz i ciało na nie zliczonych zdjęciach w ilustrowanych czasopismach. Cho dziły słuchy, że jakiś wybitny hollywoodzki reżyser za proponował Evie rolę w swoim nowym filmie. Cóż, Eva Chance-Smythe i Ralph Schuyler pasują do sie bie jak ulał, pomyślała Clare, uderzając w klawisze maszyny do pisania energiczniej niż zwykle. Stanowią parę jak z ob razka... Ralph w czasie lunchu zupełnie nie myślał o Evie Chan ce-Smythe. Bawił się świetnie w towarzystwie kuzyna. Kilka lat małżeństwa oraz ojcostwo nie zmieniły Gisa Havillanda. Był nadal niebywałe przystojny, choć jego twarz okrzepła i nabrała męskich rysów, ale Gis już dobiegał trzydziestki. Nie miał teraz w sobie nic z dandysa, którym był jako mło dzieniec - czego nie można by powiedzieć o Ralphie. Ale nawet w codziennym ubraniu prezentował się szalenie ele gancko. Prowadzili w czasie lunchu niezobowiązującą rozmowę - o polityce, o tym, kto ma szansę wygrać tegoroczne Derby, jak również o niepokojących wieściach docierających z Nie miec, a dotyczących kłopotów ekonomicznych po niedawno minionej wojnie. - Wiesz, jakie jest moje zdanie na ten temat - podsumował dyskusję Gis, gdy kelner przyniósł im kawę. - Niedługo w Eu ropie wybuchnie kolejna wojna, ponieważ Niemcy będą pró-
28 bowali powetować straty poniesione w czasie tej ostatniej. Zda ję sobie sprawę, że głosząc takie poglądy, należę do mniejszości, ale nieważne... - zadumał się na chwilę, mieszając kawę, po czym zerknął na Ralpha, którego smagła twarz stanowiła kon trast z bladą twarzą Gisa. - Jak ci wspomniałem, zjawiłem się w Londynie nie tylko po to, aby załatwić kilka spraw, ale rów nież aby zasięgnąć twojej porady. - Szalenie mi to schlebia - rzekł Ralph, ciekaw, co usłyszy za chwilę. - A więc sprawa wygląda tak. Założyłem firmę o nazwie Schuyler H., aby zrealizować projekt budowy statku po wietrznego. Nie chodzi mi o to, by skonstruować nieco ulep szoną wersję istniejących maszyn. Pragnę stworzyć coś rewe lacyjnego. Marzy mi się jednopłatowiec, tak bezpieczny i ekonomiczny jak dzisiejsze dwupłatowce. Według mnie jestem bliski sukcesu i już niedługo będziemy mogli przystą pić do produkcji. Ale jest pewien szkopuł. Ostatnio włamano się do mnie dwukrotnie. Jestem przekonany, że tak naprawdę chodziło o plany mojego nowego samolotu. Nie znaleźli ich, skradli tylko trochę pieniędzy. Niestety, nie mam dowodów na to, że przedmiotem rabunku miały być plany - zerknął znowu kątem oka na Ralpha. - Mam cholernego nosa, gdy bym był kobietą, mówiono by o niezawodnej intuicji. Wiem, że ma go również wuj Gerard i, zdaje się, ty. Cała rzecz w tym, iż nie zawiadomiłem o włamaniach policji, nie chcę bowiem narażać na niepowodzenie projektu trzymanego w największej tajemnicy. Ale pragnąłbym, aby ktoś zaufany wytropił łajdaków, którzy, jak podejrzewam, są agentami ob cego wywiadu - z pewnością bolszewikami - dlatego wybór padł na ciebie. Skąd dowiedzieli się o konstruowanym przeze mnie samolocie, to dla mnie zagadka. Chociaż, sam rozu miesz, że to omal niemożliwe, aby w przypadku przedsię-