ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

04 Honorowa sprawa - Marshall Paula

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

04 Honorowa sprawa - Marshall Paula.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Marshall Paula Rodzina Schuylerów
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 284 stron)

PAULA MARSHALL Honorowa sprawa

ROZDZIAŁ PIERWSZY Ralph Schuyler zobaczył Clare Windham po raz pierwszy na koktajlu u Bitsy Bentley urządzonym z okazji jej zaręczyn z Charlesem Cliftonem Jonesem, „Szczekaczem". Przydomek Szczekacz przylgnął do niego, ponieważ jego pasją była ho­ dowla psów. Bitsy z kolei nienawidziła wszelkich istot żywych - z wyjątkiem mężczyzn - psy zaś zajmowały wysoką pozycję na liście stworzeń, do których odczuwała wstręt, dlatego plano­ wane małżeństwo miało nieco chwiejną przyszłość. Porobiono już nawet zakłady, jak długo ze sobą wytrzymają. Clare stała samotna w rogu pokoju, studiując pilnie dosyć ponure malowidło wiszące z dala od promieni światła. Roz­ myślała nad tym, że obrazy przedstawiające zakrwawioną, martwą zwierzynę wyszły ostatnio z mody. Bentleyowie zaś starali się być zawsze na fali. Uwagę Ralpha przykuła jej twarz. Nie była uderzająco piękna, ale intrygująca - ładne czarne oczy, prosty nos, za­ cięte wargi, burza gęstych, prostych włosów w kolorze kar­ melowego kremu, zdecydowanie dłuższych, niż nakazywała obowiązująca obecnie moda. Młoda kobieta miała na sobie szykowną, ale niemodną suknię z wizerunkiem bogini szczę­ ścia Fortuny, całą kapiącą złotem, w kolorze ochry i palonej sjeny, o fasonie sprzed co najmniej pięciu lat. Ralph, jako potomek rodu Schuylerów, znal się doskonale na damskiej modzie, wiedział, co jest szykowne, a co nie.

Sam nosił się wyjątkowo elegancko, z czego zdawał sobie sprawę. Był niezbyt wysokim, szerokim w barach szatynem, jak większość mężczyzn z rodu Schuylerów. Miał niepoko­ jącą twarz - surową i kościstą, a oczy koloru złota, o groź­ nym spojrzeniu jak u drapieżnego zwierzęcia. Całość rato­ wały usta- nieco delikatniejsze w wyrazie, niż się tego moż­ na było spodziewać, biorąc pod uwagę całą resztę. Odstawił kieliszek - pił szampana, ponieważ nie znosił kok­ tajli - i podszedł do Bitsy wdzięczącej się do grupki mężczyzn, wśród których nie zauważył jej przyszłego małżonka. Gdy go spostrzegła, natychmiast straciła zainteresowanie dla reszty to­ warzystwa, bowiem Ralph Schuyler był znaczącą osobą. Nikt jednak dokładnie nie wiedział, z jakiego powodu. W każdym razie jako Schuyler, spowinowacony z Gerardem Schuylerem, lordem Longthorne'em - wybrańcem losu, któ­ ry miał pod kontrolą gabinet rządowy, nie będąc nawet jego członkiem - z pewnością zasługiwał na to, by zaliczać go do grona znajomych. Ralph - kawaler, szalenie bogaty, zajmu­ jący eksponowane stanowisko w Ministerstwie Spraw Za­ granicznych - roztaczał wokół siebie aurę chłodnego wyra­ finowania. Brał udział w Wielkiej Wojnie, za co dostał nawet Krzyż Zasługi, ale tak jak większość żołnierzy, którym udało się przeżyć, niechętnie poruszał ten temat. Podobnie jak wszyscy mężczyźni z rodu Schuylerów, miał reputację diabła, jeżeli chodzi o kobiety, należał jednak do osób wyjątkowo dyskretnych. Bitsy próbowała mu się swego czasu narzucać, zważywszy jego pozycję i bogactwo, ale wykręcał się, jak mógł - w najbardziej czarujący sposób. - Ralph, ogromnie się cieszę, że udało ci się do nas wpaść. Co porabiasz ostatnimi czasy? Ralph zignorował jej słowa, jak to miał często w zwycza­ ju, i od razu przeszedł do sedna sprawy.

- Bitsy, mój skarbie, kim jest kobieta stojąca samotnie w rogu pokoju? - Gdzie? - Bitsy rozejrzała się wokół, lekko dotknięta, że Ralpha zupełnie nie obchodzi jej osoba. Usiłowała za wszel­ ką cenę go zdobyć, ale w końcu zniechęcona brakiem od­ zewu zadowoliła się Szczekaczem, dlatego zabolało ją, że raptem zwrócił uwagę na inną kobietę. Gdy mu powie, kim jest owa tajemnicza piękność, na pewno straci dla niej zain­ teresowanie. - Ach, masz na myśli ją? To Clare Windham. Zasłynęła tym, że pięć lat temu zastrzelił się przez nią niejaki Boy Mallory, gdyż go porzuciła. - A więc to jest owa legendarna Clare Windham. Aha... - stwierdził obojętnym tonem Ralph, bez cienia potępienia w głosie. Anthony Mallory, zwany Boyem, należał kiedyś do grup­ ki, w której obracał się Ralph, ale w czasie, gdy Boy popełnił samobójstwo, Ralph przebywał poza granicami Anglii, dla­ tego uniknęły mu wszelkie pikantne szczegóły. - Co ona tutaj robi? Myślałem, że wszyscy się od niej odwrócili. - Ach, kiedyś, jeszcze zanim wybuchł cały ten skandal, by­ łyśmy serdecznymi przyjaciółkami. Chodziłyśmy razem do Żeńskiego College'u w Cheltenham i ukończyłyśmy go w tym samym roku. Spotkałam ją tydzień temu przypadkiem na Pic­ cadilly. Pomyślałam sobie, że zrobię jej przysługę, zapraszając na przyjęcie. Ktoś mówił mi, że ledwo wiąże koniec z końcem. Od śmierci Boya wszyscy traktują ją jak powietrze... Ale wi­ dzę, że popełniłam błąd. Nikt się do niej nie odzywa. - W takim razie ja się nią zajmę - oznajmił nieoczekiwa­ nie Ralph, znany z impulsywnego zachowania. - Zawsze in­ trygowało mnie, co reprezentuje sobą kobieta, warta tego, by się dla niej zastrzelić.

8 Ignorując Bitsy, wziął z tacy dwa kieliszki szampana i podszedł do Clare Windham, która tak pilnie studiowała ko­ lekcję miniaturowych portretów, jakby to była kwestia życia i śmierci. - Cześć - powiedział bez zbędnych wstępów, podając jej kieliszek szampana. - Jestem Ralph Schuyler, a od Bitsy wiem, że ty jesteś Clare Windham. Miło mi cię poznać. Jeśli chcesz, zawołam ją, żeby przedstawiła nas sobie, jak przy­ stoi. Równie dobrze możemy te ceregiele pominąć. Zwróciła ku niemu olbrzymie, smutne oczy. - Ach tak... Zapewne pochodzisz z rodziny owych słyn­ nych Schuylerów. Uniósł w górę kieliszek. - Niby tak. Ale mimo to muszę pracować, żeby się utrzy­ mać. Clare odwzajemniła gest, unosząc w górę swój kieliszek. - Sądziłam, że wszyscy Schuylerowie pracują. Zarówno bogaci, jak i biedni. Swoją drogą, czy w ogóle są biedni Schuylerowie? - Jeżeli nawet są, to nigdy ich nie spotkałem - stwierdził Ralph. Doszedł do wniosku, że panna Clare Windham z pew­ nością nie jest niemądrą osóbką. - Zresztą, w mojej rodzinie praca to kwestia tradycji: kierujemy się dewizą, że żadna pra­ ca nie hańbi. - A więc, gałązko drzewa genealogicznego, rozmowa tu­ taj ze mną to też praca? Choć miała opłakaną reputację, wyraźnie jej to nie prze­ szkadzało, aby być rozbrajająco szczerą. Zdecydowanie pan­ na Clare Windham potrafiła zachować zimną krew. Ralph przypomniał sobie, co powiedział o niej Boy Mallory w roz­ mowie telefonicznej na kilka tygodni przed popełnieniem samobójstwa: „Clare to mądra dziewczyna. Nigdy nie przy-

9 puszczałem, że ożenię się z taką mądrą osóbką. A przy tym jest szalenie zabawna - choć może w ten sposób sprytnie nadrabia intelektualne luki". Bitsy wspomniała, że po samobójczej śmierci Boya, wszyscy zerwali z Clare kontakty. Obiło mu się wcześniej o uszy, że odwrócili się od niej nawet jej rodzice - zapewne stąd ta niemodna suknia, która kiedyś musiała kosztować for­ tunę. Windhamowie należeli do starego, szlacheckiego rodu, ale finansowo podupadłego do tego stopnia, że groziła im utrata rodzinnego majątku ziemskiego. Boy Mallory był na­ tomiast nieprzytomnie bogaty, dlatego małżeństwo Clare, ich jedynej córki, wydawało im się darem niebios. - To niezupełnie tak - wyjaśnił, biorąc kolejne dwa kie­ liszki szampana z tacy, którą niósł przechodzący obok nich kelner. Podał Clare jeden z nich. - Pracuję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Zdarza mi się w ramach moich obo­ wiązków węszyć na tego typu imprezach, ale dzisiaj jestem tutaj jako osoba prywatna. Studiowałem razem ze Szczeka­ czem w Oksfordzie. Przemilczał fakt, że studiował również z Boyem Mallo- rym, bo uznał wspominanie go za nietaktowne. Clare Windham odstawiła na tacę nietknięty kieliszek. Ralph spostrzegł, że nie dopiła jeszcze szampana w pierw­ szym kieliszku. Jak widać nie miała w zwyczaju dla dodania sobie otuchy zakrapiać rozmowy drinkami. - W takim razie musiałeś znać Boya - wypaliła bez ogró­ dek. Ralph skinął głową, po czym wskazał pogardzony przez nią kieliszek. - Nie przepadasz za szampanem? - Owszem, ale wystarczy mi jedna lampka - uśmiechnę-

ła się drwiąco. - Kieruję się zawsze dewizą, że we wszystkim należy zachować umiar, proszę pana. - Mam na imię Ralph. Czy w przeszłości też się nią kie­ rowałaś? - posłał jej wyzywające spojrzenie. Właściwie to cała jego postawa miała w sobie coś wyzywającego. - Słyszałeś, co powiedziałam. - Głos Clare wyrażał obo­ jętność, podobnie jak jej twarz. Okazała się nieczuła na jego sceptycyzm. - Zawsze mówię to, co myślę. - To raczej rzadkość u kobiety - stwierdził z nutą ironii w głosie, próbował bowiem zmącić jej kamienny spokój. - Przyznam, że brzmi to zachęcająco, choć trudno dać temu wiarę. - Możesz sobie wierzyć, w co chcesz - powiedziała chłodno. - To dobry temat na filozoficzną dyskusję, tyle że nie na przyjęciu u Bitsy Bentley. Clare nic nie odpowiedziała, pochyliła tylko nieznacznie głowę, a więc Ralph mówił dalej, pozwalając sobie na dwu­ znaczność: - Nie, z pewnością nie jest to odpowiednie miejsce, aby poruszać tego typu tematy. Biedny Szczekacz straciłby za­ pewne grunt pod nogami, gdyby raptem rzucić go na głęboką wodę. Nigdy nie zaliczał się do wyborowych pływaków. A ty, Clare? Czuła, że prowadzi z nią grę, próbuje ją sprowokować, wy­ rażając się dwuznacznie i aluzyjnie. Zdradzały go oczy koloru ciemnego bursztynu, w których dostrzegła zwodnicze błyski, oraz uśmiech błądzący w kąciku ust. Jak większość spotkanych przez nią ludzi, którzy znali jej historię, nie potrafił zapomnieć o Boyu Mallorym oraz jego tragicznym końcu. Prawdę powiedziawszy, ona również nie, chociaż ostatnio bolało ją to coraz mniej. Zachowała się niemądrze, przyjmu-

11 jąc zaproszenie Bitsy, ale ciekawość wzięła górę. Uległa sła­ bości, ignorując zasadę, której dotychczas była wierna - nie należy wracać do przeszłości. - Kiedyś potrafiłam wspaniale pływać, ale to dawne cza­ sy - odparła równie dwuznacznie. - A szkoda. Może powinnaś odświeżyć swoje umiejętno­ ści. Chyba że się boisz. - Wcale nie. Tylko interesują mnie teraz inne sprawy. Bardziej palącej natury. Dlaczego tkwiła tu bez sensu? Czy nie opuściła przyjęcia tylko dlatego, że po raz pierwszy od pięciu lat znalazła się znowu w towarzystwie, w którym sądziła spędzić resztę ży­ cia jako żona Boya Mallory'ego? Przyglądała się teraz temu wszystkiemu z zewnątrz i zastanawiała się, czy to możliwe, aby stęskniła się za tym środowiskiem? Ralph Schuyler reprezentował sobą wszystko to, co znie­ nawidziła: pustotę, bogactwo, snobizm. Wysilał całą swoją inteligencję jedynie po to, aby się jak najlepiej zabawić, nie przejmując się kompletnie tym, że gdzieś tam znajduje się świat, w którym ludzie walczą o przetrwanie, tym bardziej że dopiero co skończyła się wojna. Zresztą, żaden z gości obec­ nych na przyjęciu u Bitsy Bentley nie zaprzątał sobie głowy tego typu myślami. - Na przykład jakie sprawy? - zapytał Ralph, mierząc Clare badawczym wzrokiem. Ciekaw był, z czego żyje i czy uda mu się to z niej wy­ ciągnąć. Pragnął, aby się ożywiła w rozmowie. Jej spokój za­ czynał go powoli irytować. Złościło go, że kobieta o takiej reputacji zachowuje wobec niego zimną krew. - A, takie i siakie. Clare sprawiało ogromną przyjemność drażnienie się z tym sobkiem. Od pierwszej chwili, gdy podszedł do niej

12 i wręczył jej bez pytania kieliszek szampana, było dla niej oczywiste, że spodziewa się, iż każda kobieta, na którą zwró­ ci uwagę, natychmiast padnie mu do nóg - czego Clare nie miała zamiaru uczynić. - Takie i siakie, twierdzisz? Powiedz mi w takim razie, czy wolisz sprawy takie od siakich? Czy też uważasz oba rodzaje za równie fascynujące? - uśmiechnął się, aby złago­ dzić wrogość, która zabrzmiała w jego głosie. Nie chciał przybierać tonu inspektora prowadzącego przesłuchanie, ale Clare dopiekła mu swoim zachowaniem. Clare zmierzyła go wzrokiem bazyliszka. - Nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza, panie Schuyler, ale zaczyna mnie pan nudzić. Wybaczy pan, zamie­ rzam opuścić pana i całe to przyjęcie. Dano mi doskonale do zrozumienia, że nie jestem mile widzianym gościem. Po­ dejrzewam, że zaproszenie Bitsy było z jej strony gestem uprzejmości, ale osobiście mam dosyć bycia widowiskiem dla wścibskich głupców. Odwróciła się do Ralpha plecami. Podziwiał przez chwilę ich piękno, przebiegając wzrokiem od nasady szyi aż po kształtnie uformowane pośladki, po czym, chcąc ją za­ trzymać, wyciągnął swą mocną, dużą dłoń, porośniętą deli­ katnymi czarnymi włoskami. - O, nie. Nie pozwolę ci odejść w momencie, gdy rozmo­ wa zaczynała nabierać kolorów. - Chwycił ją mocno za ło­ kieć i obrócił twarzą do siebie, ściągając ciekawskie spojrze­ nia kilku znajdujących się w pobliżu osób. Clare ignorując gapiów, wpiła w niego lodowaty wzrok. - Panie Schuyler, nie jestem zainteresowana prowadze­ niem z panem konwersacji, nawet gdyby miała się okazać wyjątkowo pasjonująca. Czeka mnie jutro rano mnóstwo pra­ cy, dlatego pragnę udać się na spoczynek. Zważywszy na mo-

l3 ją i tak nie najlepszą reputację, nie mam nic do stracenia, dla­ tego jeżeli nie puści pan natychmiast mojego łokcia, nie za­ waham się dać panu kopniaka w goleń, I to mocnego. Cóż takiego, na Boga, zrobił Boy Mallory, że Clare go porzuciła? Jest najcudowniejszym stworzeniem, jakie kiedy­ kolwiek spotkał, a do tego posiada ognisty temperament. I dlaczego on, Ralph, odczuwa raptem nieodpartą chęć, by ją sprowokować? Czy ze względu na jej reputację, czy też dla­ tego, że od pierwszej chwili poczuł do niej pociąg seksualny? Ralph nie należał do mężczyzn, z których można sobie stroić żarty. Trzymał Clare nadal za łokieć, dając jej do zro­ zumienia, że nic sobie nie robi z jej pogróżek. Uwolnił uścisk dopiero, gdy spostrzegł, że jej wzrok zdradza, iż naprawdę ma zamiar go kopnąć. Posłała mu nieoczekiwanie promienny uśmiech, który rozjaśnił jej twarz. Dostrzegł w oczach Clare figlarny błysk - oznakę wesołości, której nie potrafiła dłużej tłumić. - Czy przemawia przez pana słynny Schuylerowski zdro­ wy rozsądek, czy po prostu boi się pan o swoje nogi? - za­ pytała słodkim głosem. - Ani jedno, ani drugie - mruknął tak cicho, że nawet osoby stojące tuż obok nie były w stanie go usłyszeć. - Martwię się tylko o twoją reputację i to, zdaje się, bardziej niż ty sama. Wyraźnie ją poruszył. Przebił się przez skorupę obojętno­ ści, która ją otaczała. Jej usta nabrały łagodnego wyrazu, a w oczach pojawił się błysk. Gotów był przysiąc, że zakręciły się w nich nawet łzy. Po chwili twarz Clare przybrała znowu lodowaty wyraz. - Proszę nie udawaj, że się mną przejmujesz. Pozwól mi stąd spokojnie odejść. Zastosował się do jej prośby. Ale gdy tylko znikła, od­ szukał Bitsy i poprosił ją o adres Clare.

14 Bitsy zaśmiała się perliście. - Chcesz, żeby cię obraziła jeszcze raz? Masz zadatki na masochistę, o co cię zupełnie nie podejrzewałam - odwróciła się do niego plecami i zamierzała się oddalić, nie podając ad­ resu Clare. Ralph nie dał się tak łatwo zbyć. - Chyba nie sądzisz - szepnął jej do ucha - że Szczekacz będzie zachwycony, gdy odkryje twój ubiegłoroczny romans z księciem Walii. Wiadomość o tym, że przyszły monarcha był jego poprzednikiem, może okazać się dla ciebie fatalna w skutkach. Bitsy natychmiast się odwróciła. Zakryła dłonią pobladłe z przerażenia wargi. - Skąd miałby się o tym dowiedzieć? - wyszeptała. - Chyba nie od ciebie? - Nie - potwierdził Ralph. - Pod warunkiem, że dasz mi adres Clare Windham. - W porządku - Bitsy wyrzuciła z siebie pospiesznie szczegóły dotyczące podrzędnej ulicy w Chelsea, gdzie Clare wynajmowała mieszkanie na pierwszym piętrze w starym, wiktoriańskim domu, po czym odeszła z dumnie podniesioną głową, zamierzając odszukać Szczekacza. Przypuszczalnie chce się upewnić co do stałości uczuć swojego narzeczonego, pomyślał złośliwie Ralph. Ale mniejsza z tym, przed chwilą zdobył coś, na czym mu tak bardzo zależało. Z podanego adresu wywnioskował, że ra­ czej jest mało prawdopodobne, aby Clare Windham miała kochanka bądź była na czyimś utrzymaniu. A więc zapew­ ne powiedziała prawdę, twierdząc, że musi wstać wcześnie rano do pracy. Nie był zbyt dumny z tego, że użył szantażu wobec głu­ piutkiej, biednej Bitsy, ale Clare Windham stanowiła dla nie-

15 go intrygującą zagadkę, którą pragnął rozwiązać. W końcu rozwiązywaniem zagadek zarabiał na życie. Niestety, złamał zasady dyskrecji. Nawet tak pusta osoba jak Bitsy może za­ cząć się raptem zastanawiać, skąd Ralph Schuyler wie o jej potajemnych spotkaniach z księciem Walii i jaką właściwie pełni funkcję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, skoro znane mu są tajemnice dotyczące rodziny królewskiej. Zaciekawiło go, że gdy Clare dotarta do wyłożonego ka­ miennymi płytami holu - odprowadzana wrogimi spojrzeniami zgromadzonych gości - zagadnął do niej Jeremy Peele, jeden z dawnych przyjaciół Boya Mallory'ego. - Hej, Clare! Bitsy wspominała, że zaprosiła cię na dzi­ siejsze przyjęcie. Gdzie się do tej pory podziewałaś? Już dawno uciąłbym sobie z tobą pogawędkę. Chyba nie zbierasz się do wyjścia? - Owszem. Na mnie już pora - Clare walczyła ze łzami. Przyjęcie zaproszenia było jedną wielką pomyłką. Mogła się spodziewać, że choć minęło już pięć lat, nikt nie zapomniał skandalu, który zrujnował jej życie. - Nie powinnam tu przy­ chodzić. - Ach, nie - powiedział serdecznym tonem Jeremy, a na jego twarzy pojawiło się szczere zatroskanie. - Nie zgadzam się z tobą. Powinno się puścić w niepamięć dawne urazy. Ale skoro opuszczasz przyjęcie, zostaw mi przynajmniej swój ad­ res. Muszę się z tobą zobaczyć w pewnej sprawie dotyczącej Boya. Uważam, że powinnaś o tym wiedzieć. Clare spojrzała na jego prostą, uczciwą twarz. Spośród wszystkich przyjaciół Boya Jeremy miał najmniej ze snoba, zachowywał się raczej bezpretensjonalnie, co stanowiło jego największą zaletę. Wątpiła w to, że jakikolwiek szczegół ma­ jący związek z Boyem umknął jej uwagi, ale aby nie znie­ chęcać Jeremy'ego wyjęła z małej, wyjściowej torebki wizy-

16 tówkę, na której widniało jej nazwisko: „Clare Windham, usługi sekretarskie - a pod spodem adres - 5b, Camden Place, Chelsea". - Nie masz telefonu? - zdziwił się Jeremy. Jego prosto­ linijna twarz wyrażała zakłopotanie, gdyż widać nie mieściło mu się w głowie, że ktoś z grona jego znajomych może nie posiadać telefonu. - Nie szkodzi. Mogę do ciebie zadepeszo­ wać albo przysłać list. Dama, która raptem pojawiła się w holu, cisnęła pełne dezaprobaty spojrzenie w kierunku Clare. - Ach, czyżby Clare Windham? Przyznam, że się ciebie tutaj nie spodziewałam. Jeremy, chodź do nas, proszę! - po­ wiedziała z naciskiem, po czym zniknęła. - Wybacz, ale muszę iść - sumitował się Jeremy wyraźnie zmieszany. - Inaczej Daphne się obrazi. Niebawem się z tobą skontaktuję. Ileż osób od owego koszmarnego dnia, kiedy to Boy się zastrzelił, wypowiedziało do niej te słowa, a potem nie dało znaku życia? Ale wyglądało na to, że Jeremy ma rzeczywi­ ście jakąś pilną sprawę. Był człowiekiem o wyjątkowo po­ czciwej duszy, traktującym serio nawet najmniejszą błaho­ stkę. Clare nie mogła się doczekać, kiedy w końcu znajdzie się w domu, żeby spokojnie ubolewać nad tym, iż w ogóle spot­ kała Bitsy i przyjęła zaproszenie na przyjęcie. Jednak nie da­ ne jej było jeszcze odejść. Podczas gdy rozmawiała z Jere¬ mym, do holu wszedł jakiś inny mężczyzna. Stanął z boku i czekał cierpliwie, aż skończą rozmowę. Dopiero kiedy Je­ remy odszedł, by dotrzymać towarzystwa Daphne, wysunął się z cienia i łagodnie zagadnął: - Tak myślałem, że to ty, Clare. Gdzie się ukrywałaś przez te wszystkie lata?

- Nigdzie się nie ukrywałam - odparła Clare lodowatym tonem. - Po prostu pracowałam, żeby zarobić na życie. Usiłowała zorientować się, kto to jest, ale dopiero, gdy przysunął się bliżej lampy, uprzytomniła sobie, że to Gordon Stewart, dawny kolega Boya Mallory'ego. Kiedyś nie miał grosza przy duszy, ale obecnie najwyraźniej nie cierpiał na brak gotówki. Miał na sobie nienaganny strój wieczorowy, buty od Lobba, zegarek marki Patek Philippe, a popielato- blond włosy przycięte tak, że widać było w tym rękę mistrza. Clare doszła do wniosku, że pewnie dorobił się sporych pie­ niędzy. - Przepraszam - powiedział ze skruszoną miną. - Nie chciałem cię urazić. - Przyznam, że jesteś pierwszą osobą, która się ze mną liczy - rzekła Clare serdecznie. - To tylko źle świadczy o reszcie - stwierdził stanowczo Gordon. - Z pewnością było ci ciężko ostatnimi czasy? - Jak wielu ludziom po wojnie. - Ładnie to ujęłaś. Gordon uśmiechnął się do niej życzliwie. Wyraźnie wy- przystojniał. Przez te pięć lat większość dawnych przyjaciół bardzo się zmieniła - jedni na korzyść, drudzy na niekorzyść. Gordon z pewnością zmienił się na lepsze. Clare przypo­ mniała sobie, że Boy traktował go szalenie protekcjonalnie, choć nazywał Gordona „swoim najlepszym przyjacielem". Być może bogacze zawsze traktują w ten sposób swoich biednych przyjaciół. Clare ocknęła się z zadumy i powiedziała: - Muszę już iść. Zrobiło się późno. - Czy mam zadzwonić po taksówkę? A może pozwolisz, żebym cię podwiózł do domu? - wyraźnie chciał zrekompen­ sować jakoś popełniony przed chwilą nietakt.

18 - Nie, dziękuję. Zorganizowałam sobie już coś innego. - Nie chciała wyjawić, że po prostu zamierzała iść na pie­ chotę, najpierw do stacji kolei podziemnej, a potem czekał ją jeszcze całkiem spory spacer, gdyż mieszkała daleko od przystanku. Sposób, w jaki organizowała sobie życie, to była jej prywatna sprawa i zarówno Gordon, jak i Ralph Schuyler nie mieli nic do tego. - Jesteś pewna? - Tak. Dobranoc, Gordon. Miło, że cię spotkałam. - Dobranoc, Clare. Skontaktuję się z tobą. To już drugi mężczyzna dzisiejszego wieczoru, który mi to oznajmił, pomyślała Clare, zmierzając raźno w błogą, let­ nią noc w kierunku stacji metra, której światła mieniły się w oddali. Może któryś z nich miał wobec niej naprawdę przyjazne zamiary. Gordon, co prawda, nie poprosił o adres, a więc pewnie powiedział tak tylko przez grzeczność, z uwagi na pamięć o swoim najlepszym przyjacielu. W czasie pogrzebu Boya, z bezpiecznej odległości, nie zauważona przez nikogo, obserwowała kondukt żałobny zmierzający do kościoła. Gor­ don był tak załamany, że Jeremy musiał go podtrzymywać. W gruncie rzeczy miała nadzieję, że łaskawy los oszczę­ dzi jej tych spotkań z dawnymi przyjaciółmi. Nie miała też ochoty na spotkanie z Ralphem Schuylerem, mężczyzną o drwiącym spojrzeniu i sardonicznym poczuciu humoru, w obecności którego poczuła się dziwnie nieswojo, gdy od stóp po czubek głowy przeszło ją raptem mrowie. Nie zastanawiała się nad tym, jaka może być tego przy­ czyna - i pewnie tak było lepiej.

ROZDZIAŁ DRUGI Ralph Schuyler preparował na śniadanie wędzonego śle­ dzia, gdy raptem zadzwonił telefon. Do jadalni wsunął głowę Armstrong, kamerdyner - w czasie wojny służył w randze majora - i oznajmił: - To pan Gis Havilland, proszę pana. Pyta, czy zechciałby pan zamienić z nim parę słów o tak wczesnej porze. Ralph spojrzał na zegar: było wpół do dziewiątej. - Jak na niego, to rzeczywiście wcześnie, Armstrong. Do­ brze, porozmawiam z nim. Odłożył na stół serwetkę i powędrował do holu, gdzie znajdował się telefon. - Hm. Nie przesadzasz, Gis, z tą poranną porą? Co cię do mnie sprowadza tym razem? Masz znowu jakiś kłopot? W słuchawce rozległ się stłumiony śmiech, a po chwili odezwał się pogodny baryton: - Ale ty mnie dobrze znasz, Ralph. Faktycznie, zjawiłem się w Londynie, jak na mnie, wczesną porą i rzeczywiście mam kłopot. Czy możemy się umówić na lunch u „Travellersów"? Punktualnie o dwunastej? Potrzebuję twojej rady, kuzynie. Ralph zastanawiał się przez chwilę, po czym odparł: - Oczywiście. To miło, że od czasu do czasu wpadasz do miasta. - Staram się jak najrzadziej, Ralph. Doprawdy tak rzad­ ko, jak to tylko możliwe. Zobaczymy się później - powie­ dział i rozłączył się.

20 Ralph pomyślał, że Ghysbrecht Havilland, zdrobniale Gis, albo gada jak najęty, albo milczy - żadnej reakcji pośredniej. Ale należał do tych nielicznych facetów, których Ralph cenił zarówno za bystry umysł, jak i za wielką odwagę. Skoro Gis ma kłopot, z którym nie potrafi sobie poradzić sam, zapewne to jakaś poważna i trudna sprawa. Tymczasem Ralph powi­ nien uporać się z kilkoma własnymi problemami. Gdy tylko znalazł się w Ministerstwie Spraw Zagranicz­ nych, wsunął głowę do pokoju kolegi. - Pryde, czy zechciałbyś mi pomóc? - Naprawdę, Schuyler, stary wygo? Myślałem, że jesteś absolutnie samowystarczalny, ale chętnie ci pomogę. Ralph, niepewny, czy to ze strony kolegi komplement, czy też docinek, zignorował słowa Pryde'a i powiedział: - Przebywałem za granicą, na Bałkanach, kiedy Boy Mallory się zastrzelił, ponoć z powodu Clare Windham. Czy możesz mi powiedzieć coś więcej o tej sprawie? Pryde obrócił się na krześle i zapytał: - Dlaczego? - Widząc minę Ralpha, dodał: - W porząd­ ku, ale bez żadnych nazwisk i bez zbędnych szczegółów. To całkiem prosta sprawa, naprawdę. Clare i Boy byli nieroz­ łączną parą od dziecka. Zwrócili na siebie uwagę, gdy mieli po jedenaście lat. No i jakieś... dwa dni przed ślubem, za­ uważ, na dwa dni, gdy wszyscy goście zostali już zaproszeni, wśród nich dwaj ministrowie i trzech biskupów, kościół zare­ zerwowany, prezenty ślubne zakupione, podróż poślubna za­ bukowana, stroje zapłacone... wtedy... na dwa dni przed pla­ nowanym ślubem Clare zerwała z Boyem, nie podając mu żadnej przyczyny. Wstała rano, oznajmiła rodzicom, że ślub się nie odbędzie, zwróciła Boyowi zaręczynowy pierścionek, nie podając powodu, mówiąc jedynie, że się rozmyśliła. A przecież za dwa dni miała zostać jego żoną. Wyobrażasz

21 sobie, że była to największa sensacja sezonu. Tydzień później Boy się zastrzelił. Nie pozostawił żadnej notatki. Jedyne lo­ giczne wytłumaczenie, to że załamał się, gdyż został tak okrutnie odtrącony. Po tym wszystkim rodzice Clare zerwali z nią wszelkie stosunki. Clare zniknęła. Ktoś widział ją po­ dobno na pogrzebie, ale to raczej mało prawdopodobne, chy­ ba że była w przebraniu. No i to wszystko. Dlaczego intere­ suje cię ta sprawa? - Czy to rzeczywiście wszystko? - spytał Ralph. - Czy nikomu nie przyszło do głowy, że, być może, Boy zastrzelił się z jakiegoś innego powodu, a nie dlatego, że rzuciła go Clare Windham? Pryde wzruszył ramionami. - Zastrzelił się z zimną krwią. Co prawda, nigdy nie po­ dejrzewałem, że Boy jest zdolny do czegoś takiego. Ale jaki mógł być inny powód? Nie miał kłopotów finansowych, wszystko w jego życiu układało się jak najlepiej. Przeżył szok, gdy jego ukochana, z którą za dwa dni miał stanąć na ślubnym kobiercu, raptem go rzuciła. - Tak. Podejrzewam, że to był dla niego rzeczywiście szok. Spotkałem ją wczoraj wieczorem. Nie zrobiła na mnie wrażenia osoby, która zrywa zaręczyny, nie mając ku temu powodu. Boy z kolei nie miał w sobie zadatków na samobój­ cę - Ralph zorientował się po minie Pryde'a, że coś jest nie tak. - No, co z tobą, Pryde? - Zabawne, taką samą teorię miał Milford. Stwierdził, że Boy nie miał skłonności samobójczych i że cala ta sprawa jest trochę dziwna. Powiedział, że musi trochę po- węszyć. - I natrafił na jakiś trop? - Zdaje się, że nie. Ale, niestety, chłopie, już go o to nie zapytasz. - Pryde, widząc, że Ralph otworzył usta ze zdu-

22 mienia, ciągnął: - W czasie gdy przebywałeś na Bałkanach, doszło do jeszcze jednej tragedii. Niedługo po śmierci Boya w wypadku samochodowym zginął Milford. Miał sportowe­ go bentleya, takiego jak twój. Urządzał sobie zawsze wyścigi na Brooklandzie. Prawdopodobnie rozpędził się za mocno i uderzył w drzewo. Jeżeli interesuje cię moje zdanie, był to zwykły wypadek. Mam na myśli, że nie miało to żadnego związku z Boyem Mallorym. - Też tak sądzę - stwierdził Ralph suchym tonem. - Dziękuję ci za informacje. Idę dzisiaj z kuzynem na lunch do „Travellersów". Zastąp mnie w tym czasie, dobrze? - wy­ szedł z pokoju, nie czekając na odpowiedź. A więc Schuyler znowu nabił sobie głowę jakąś sprawą! - pomyślał Pryde. Zanosi się na to, że zamierza wziąć byka za rogi, jak to mawiają jankesi. Clare Windham pracowało się ciężko dzisiejszego ranka. Gorzko żałowała, że wybrała się na przyjęcie do Bitsy. Od­ żyło zbyt wiele wspomnień. Z trudem koncentrowała się na tłumaczeniu francuskiej powieści, która znalazła się na liście do prestiżowej nagrody Prix Goncourt. Jej myśli wciąż za­ przątał wczorajszy wieczór. Postanowiła właśnie zaparzyć filiżankę kawy - jeden z nielicznych luksusów, na jaki sobie pozwalała - gdy usły­ szała dzwonek do drzwi. W pół do dwunastej! Któż to mógł zawitać do niej o tej porze? Listonosz zjawił się już wcześ­ niej, nie przynosząc nic godnego uwagi. Z pewnością nie był to również Jeremy Peele. Nie podejrzewała go o taki po­ śpiech, prawdopodobnie wylegiwał się jeszcze w łóżku. Podobnie jak Ralph Schuyler, który zajmował jakieś nie­ określone stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicz­ nych. Takim bogatym facetom wydawało się, że są szalenie

23 potrzebni, ale w gruncie rzeczy tworzono dla nich miejsca pracy mające raczej towarzyski charakter. Gdy otworzyła drzwi, pogratulowała sobie logiki. Na pro­ gu ujrzała nie Jeremy'ego, ale Gordona Stewarta. Trzymał w ręku ogromny bukiet białych róż i, podobnie jak poprze­ dniego wieczoru, wyglądał nienagannie. Tym razem miał na sobie typowy strój angielskiego dżentelmena - spodnie w cieniutkie prążki, czarną marynarkę i kapelusz z miękkie­ go filcu. Był, w przeciwieństwie do Ralpha Schuylera, pło­ wym blondynem i miał srebrzyste, zimne oczy. Wczorajszej nocy, tuż przed zaśnięciem, Clare przypomniała sobie, że kiedyś zajmował stanowisko młodszego urzędnika w banku handlowym, ale widocznie awansował kilkakrotnie od czasu, gdy widziała go po raz ostatni. Co go sprowadza tak wczesną porą do jej skromnego mieszkania? Clare nie zadała tego pytania. Przyjęła róże, które Gordon wręczył jej, prawiąc komplement: - Piękne kwiaty dla pięknej kobiety. - Stał na progu, cze­ kając na zaproszenie. - Ach, Gordon, są cudowne! - wykrzyknęła z zachwy­ tem. - Mam rozłożoną pracę, a w mieszkaniu panuje okro­ pny rozgardiasz, ale jeżeli masz ochotę, to wejdź, proszę. Może napijesz się kawy? - Chętnie - odparł Gordon. - Dysponuję akurat wol­ nym czasem, więc pomyślałem sobie, że mógłbym cię od­ wiedzić. Clare zostawiła Gordona na moment samego. Nastawiła wodę na kawę, wyszukała odpowiedni wazon i z bukietem róż pojawiła się w salonie. - Sprawiłeś mi wspaniały prezent - powiedziała łamią­ cym się ze wzruszenia głosem, bo od dawna nikt nie zrobił jej takiej przyjemności. - Nie stać mnie na kwiaty, a te są

24 naprawdę przepiękne. Nie wiem, jak ci dziękować. Powiedz, skąd dowiedziałeś się, gdzie mieszkam? Gordon rozsiadł się wygodnie w fotelu, jedynym zresztą w tym pokoju. - Nie masz mi za co dziękować, Clare. Cała przyjemność po mojej stronie - rzekł leniwie. - A jeśli chodzi o twój ad­ res, to wyciągnąłem go od Jeremy'ego. - Rozejrzał się do­ okoła. - Widzę, że masz całkiem przytulne gniazdko. Tym razem to już trochę przesadził, pomyślała Clare iro­ nicznie, rozglądając się po małym i nędznym pokoju, który służył jako salon, jadalnia i gabinet. Najwyraźniej Gordon chciał jej zrobić przyjemność, siląc się na te słowa. Gordon zorientował się po jej minie, co myśli. Pochylił się do przodu i z powagą stwierdził: - Uważam, że po śmierci Boya potraktowano cię fatalnie, Clare. Gdybym wiedział, gdzie się podziewasz, przyszedł­ bym ci to oznajmić osobiście. - Miałeś rację, mówiąc wczoraj wieczorem, że się ukrywa­ łam - wyznała szczerze Clare, poruszona tym, że okazał jej współczucie. - Po śmierci Boya było mi bardzo ciężko, ale w końcu jakoś sobie ułożyłam życie. Przez kilka lat mieszkałam niedaleko stąd, u siostry mojej matki, dopóki nie umarła. - Jak sobie radzisz, Clare? Wiem, że twoi rodzice... - za­ wiesił głos. - Zerwali ze mną stosunki - stwierdziła znowu szczerze Clare. - Ach, pracuję jako tłumaczka dla pewnego wydawcy, a także jako maszynistka dla kilku college'ów w Londynie. Przepisuję, profesorom i studentom różne prace naukowe. Ciotka znała grube ryby z College'u Królewskiego i tak to się zaczęło. Poza tym wykonuję różne prace dorywcze. - To zupełnie co innego, niż być żoną Boya - stwierdził Gordon łagodnym tonem.

Nie zamierzała rozmawiać z nim ani z nikim innym na te­ mat Boya Mallory'ego - uśmiechnęła się tylko i zacytowała Szekspira: - „Wiemy, kim jesteśmy, ale nie wiemy, kim moglibyśmy być". Nigdy nie sądziłam, czytając „Hamleta" w szkole, że słowa te tak bardzo będą do mnie pasować. - Ach, czego to nie przerabialiśmy w szkole... - Gordon wzruszył ramionami. - Skoro cię już odnalazłem, pozwolisz, że będziemy utrzymywać ze sobą kontakt? Będę ostatnim og­ niwem łączącym cię z dawnymi czasami. Jeżeli to prawda, że nie widujesz się z żadnym z przyjaciół Boya. - Nie widuję się z żadnymi przyjaciółmi z dawnych cza­ sów - odparła Clare sucho. - Aha - Gordon uniósł w górę brew. - Wydawało mi się, że cię widziałem na przyjęciu u Bitsy z Ralphem Schuyle­ rem. Mieliście ze sobą małe... tete-a-tete. - Nigdy przedtem nie spotkałam Ralpha Schuylera. Przedstawił mi się wczoraj wieczorem i nie mieliśmy żadne­ go tete-a-tete. Wierz mi, że wcale się nie zmartwię, jeżeli nie zobaczę go już nigdy więcej. Clare nie bardzo rozumiała, dlaczego podkreśla z takim na­ ciskiem, że Ralph Schuyler zupełnie jej nie interesuje. Być mo­ że liczyła na to, że zaprzeczając tak gorąco Gordonowi, prze­ stanie w końcu zaprzątać sobie myśli Ralphem. Zresztą, dlacze­ go Gordona interesuje jej ewentualne tete-a-tete z kimkolwiek? Nie łudziła się, że raptem oczarowały go jej wdzięki. Pamięta, że zawsze kręcił się wyłącznie wokół bogatych dziewczyn o obiecującej przyszłości finansowej. Zastanawiała się więc, dlaczego zawitał dziś do niej z kwiatami? Czyżby Gordon umiał czytać w myślach? Zaczął się rap­ tem tłumaczyć: - Wiesz, Ralph Schuyler ma opinię kobieciarza. Na czele

26 długiej listy znajduje się Eva Chance-Smythe, z którą zadaje się już od lat. Nie chciałem cię, broń Boże, dotknąć. Po prostu uprzedzić. Nie ukrywam, że gdy cię ujrzałem, przypomniały mi się dobre, stare czasy, kiedy przyjaźniłem się tobą i z Boyem. - Miło mi, że się tak o mnie troszczysz - stwierdziła oschle Clare - ale nie ma powodu, bo nie zamierzam utrzymywać kon­ taktów z Ralphem Schuylerem. Napijesz się jeszcze kawy? Gordon podniósł się z fotela. - Nie, dziękuję. Na mnie już pora. Clare również wstała. - Wzywają cię pewnie obowiązki w banku? Uśmiechnął się trochę nieporadnie. - Nie, Clare. Już nie pracuję w banku, tylko u Hoffmana Goldsmitha. Mam teraz do czynienia z inwestorami. Po­ szczęściło mi się kilka lat temu. A więc stąd się wziął jego nowy wizerunek - ulizany i świadczący o zamożności. Clare odprowadziła gościa do drzwi. Gordon, ściskając w ręku kapelusz, przemówił do niej poważnym tonem: - Moglibyśmy pójść kiedyś na obiad do „Quaglinów". W tej chwili jestem zbyt zajęty, ale skontaktuję się z tobą, gdy tylko będę miał wolną chwilę. Przyrzekam. Clare rzuciła jakąś wymijającą odpowiedź. Kiedyś nie przepadała specjalnie za Gordonem. Jak na jej gust, za bar­ dzo adorował Boya. Ale zdaje się, że czas zrobił swoje. Wy­ glądało na to, że Gordon teraz, gdy doszedł do sporych pie­ niędzy, zmienił się na lepsze. Właściwie nie wiedziała, czy ma ochotę wybrać się z nim na obiad do ekskluzywnej restauracji, ale gdy już zamknęła drzwi, pomyślała, że perspektywa ta wydaje się w pewnym sensie nęcąca, zwłaszcza po latach, kiedy musiała się liczyć z każdym groszem.

Wizyta Gordona przyczyniła się do tego, że postanowiła wybić sobie z głowy Ralpha Schuylera. Taki wstrętny bawi­ damek miał z pewnością nieustająco u swego boku jakąś znaną w towarzystwie piękność. Choćby taką Evę Chance­ -Smythe! Nawet Clare, odcięta od świata, w którym się swego czasu obracała, widziała jej przepiękną, sławną twarz i ciało na nie­ zliczonych zdjęciach w ilustrowanych czasopismach. Cho­ dziły słuchy, że jakiś wybitny hollywoodzki reżyser za­ proponował Evie rolę w swoim nowym filmie. Cóż, Eva Chance-Smythe i Ralph Schuyler pasują do sie­ bie jak ulał, pomyślała Clare, uderzając w klawisze maszyny do pisania energiczniej niż zwykle. Stanowią parę jak z ob­ razka... Ralph w czasie lunchu zupełnie nie myślał o Evie Chan­ ce-Smythe. Bawił się świetnie w towarzystwie kuzyna. Kilka lat małżeństwa oraz ojcostwo nie zmieniły Gisa Havillanda. Był nadal niebywałe przystojny, choć jego twarz okrzepła i nabrała męskich rysów, ale Gis już dobiegał trzydziestki. Nie miał teraz w sobie nic z dandysa, którym był jako mło­ dzieniec - czego nie można by powiedzieć o Ralphie. Ale nawet w codziennym ubraniu prezentował się szalenie ele­ gancko. Prowadzili w czasie lunchu niezobowiązującą rozmowę - o polityce, o tym, kto ma szansę wygrać tegoroczne Derby, jak również o niepokojących wieściach docierających z Nie­ miec, a dotyczących kłopotów ekonomicznych po niedawno minionej wojnie. - Wiesz, jakie jest moje zdanie na ten temat - podsumował dyskusję Gis, gdy kelner przyniósł im kawę. - Niedługo w Eu­ ropie wybuchnie kolejna wojna, ponieważ Niemcy będą pró-

28 bowali powetować straty poniesione w czasie tej ostatniej. Zda­ ję sobie sprawę, że głosząc takie poglądy, należę do mniejszości, ale nieważne... - zadumał się na chwilę, mieszając kawę, po czym zerknął na Ralpha, którego smagła twarz stanowiła kon­ trast z bladą twarzą Gisa. - Jak ci wspomniałem, zjawiłem się w Londynie nie tylko po to, aby załatwić kilka spraw, ale rów­ nież aby zasięgnąć twojej porady. - Szalenie mi to schlebia - rzekł Ralph, ciekaw, co usłyszy za chwilę. - A więc sprawa wygląda tak. Założyłem firmę o nazwie Schuyler H., aby zrealizować projekt budowy statku po­ wietrznego. Nie chodzi mi o to, by skonstruować nieco ulep­ szoną wersję istniejących maszyn. Pragnę stworzyć coś rewe­ lacyjnego. Marzy mi się jednopłatowiec, tak bezpieczny i ekonomiczny jak dzisiejsze dwupłatowce. Według mnie jestem bliski sukcesu i już niedługo będziemy mogli przystą­ pić do produkcji. Ale jest pewien szkopuł. Ostatnio włamano się do mnie dwukrotnie. Jestem przekonany, że tak naprawdę chodziło o plany mojego nowego samolotu. Nie znaleźli ich, skradli tylko trochę pieniędzy. Niestety, nie mam dowodów na to, że przedmiotem rabunku miały być plany - zerknął znowu kątem oka na Ralpha. - Mam cholernego nosa, gdy­ bym był kobietą, mówiono by o niezawodnej intuicji. Wiem, że ma go również wuj Gerard i, zdaje się, ty. Cała rzecz w tym, iż nie zawiadomiłem o włamaniach policji, nie chcę bowiem narażać na niepowodzenie projektu trzymanego w największej tajemnicy. Ale pragnąłbym, aby ktoś zaufany wytropił łajdaków, którzy, jak podejrzewam, są agentami ob­ cego wywiadu - z pewnością bolszewikami - dlatego wybór padł na ciebie. Skąd dowiedzieli się o konstruowanym przeze mnie samolocie, to dla mnie zagadka. Chociaż, sam rozu­ miesz, że to omal niemożliwe, aby w przypadku przedsię-