ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Czekaj do północy - Quick Amanda

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Czekaj do północy - Quick Amanda.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK Q Quick Amanda
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 235 stron)

AMANDA QUICK Czekaj do północy

Frankowi, z wyrazami miłości

Prolog Ostatnie lata panowania królowej Wiktorii ZADZIWIAJĄCY POKAZ ZDOLNOŚCI SPIRYTYSTYCZNYCH Gilbert Otford dla „LATAJĄCEGO DETEKTYWA" Pani Fordyce, znana pisarka, dała ostatnio zadziwiający pokaz zdol­ ności spirytystycznych przed niewielką, starannie dobraną, złożoną wy­ łącznie z dam publicznością. Obecne na pokazie niewiasty opisały przejmującą scenę. Pokój został zaciemniony, wyglądał niesamowicie i dramatycznie. Pani Fordyce sie­ działa przy stole oświetlonym niewielką lampką. Odpowiadała na pyta­ nia i wygłaszała niezwykle osobiste uwagi o wielu zgromadzonych. Po pokazie wszyscy zgodzili się, że tylko posiadanie nadzwyczajnych mocy spirytystycznych może tłumaczyć tajemniczą zdolność pani For­ dyce do udzielania poprawnych odpowiedzi na zadawane jej pytania. Zadziwiająca trafność uwag o wielu nieznanych jej wcześniej, a obec­ n y m w pokoju damach, zrobiła duże wrażenie. Pani Fordyce została następnie zasypana prośbami o kolejne spotkania i seanse. Sugerowano również, że powinna się zwrócić do pana Reeda, 7

prezesa Towarzystwa Badania Spirytyzmu, o zgodę na poddanie jej zdolności próbie w Wintersett House, siedzibie towarzystwa. Odmó­ wiła przyjęcia wszelkich zaproszeń, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie będzie żadnych dalszych seansów czy demonstracji jej umiejętności. Jest powszechnie wiadome wśród osób badających zjawiska nadprzy­ rodzone, że wykorzystywanie talentów spirytystycznych ogromnie wy­ czerpuje nerwowo, a kobiety z natury mają dużo delikatniejszą psychi­ kę niż mężczyźni. Pan Reed powiedział nam, że obawa przed nadwyrężeniem nerwów jest tylko jednym z powodów, dla których osoba płci pięknej praktykują­ ca spirytyzm z niechęcią demonstruje swe zdolności. Według niego wro­ dzona delikatność uczuć i skromność, właściwe prawdziwej damie, spra­ wiają, że każda kobieta posiadająca zarówno autentyczne zdolności spirytystyczne, jak i subtelne poczucie tego, co wypada, będzie się usil­ nie wzbraniać przed demonstrowaniem swej mocy publicznie.

1 warz martwego medium stanowiła upiorną plamę pod zalanym krwią ślubnym welonem. Za życia kobieta była zapewne całkiem ładna, a jej uroda musiała się rzucać w oczy. Długa obfita spódnica ciemnoniebieskiej sukni kłębiła się wokół zgrabnych nóg, obciągniętych białymi pończochami. W pobliżu leżał porzucony żelazny pogrzebacz, którym roztrzaskano jej tył głowy. Widniały na nim ślady zakrzepłej krwi i przylepione jasne włosy. Adam Hardesty przeszedł przez mały, mroczny pokój, zmuszając się, by pokonać niewidzialną barierę stworzoną przez szczególny zapach i chłód śmierci. Przykucnął obok ciała i uniósł świecę. Przez pajęczynę welonu dostrzegł błysk niebieskich paciorków ozdabiają­ cych szyję Elizabeth Delmont. W jej uszach tkwiły także niebieskie kolczy­ ki. Na podłodze, tuż przy jej bladych, bezwładnych palcach, leżał strzaskany zegarek kieszonkowy. Wskazówki na zawsze zatrzymały się o północy. Adam wyjął własny zegarek i sprawdził godzinę. Dziesięć po drugiej. Jeśli zegarek leżący na dywanie istotnie uległ zmiażdżeniu podczas gwał­ townej walki, która najwyraźniej rozegrała się w pokoju, Delmont nie żyła już od ponad dwóch godzin. Na ciasno zasznurowanym, sztywnym staniku niebieskiej sukni tkwiła żałobna broszka ozdobiona czarną emalią. Wyglądało na to, że ktoś z roz­ mysłem położył ją na piersi Elizabeth Delmont w ponurej parodii rytuału pogrzebowego. 9

Podniósł broszkę i odwrócił, by spojrzeć na rewers. Migoczący pło­ mień świecy oświetlił niewielką fotografię, portrecik jasnowłosej kobie­ ty w ślubnym welonie i białej sukni. Wyglądała na nie więcej niż osiem­ naście czy dziewiętnaście lat. Coś w smutnym, zrezygnowanym wyrazie jej pięknej, poważnej twarzy sugerowało, że wcale nie cieszy się na życie w małżeństwie. Poniżej wizerunku, pod kryształowym szkiełkiem, umiesz­ czono ciasno zwinięty kosmyk jasnych włosów. Przez dłuższą chwilę przyglądał się kobiecie na fotografii, próbując za­ pamiętać każdy szczegół. Potem ostrożnie ułożył broszkę na tym samym miejscu na staniku sukni. To może być istotna wskazówka dla policji. Podniósł się i obrócił na pięcie, by popatrzeć na pokój, w którym za­ mordowano Elizabeth Delmont. Pomieszczenie wyglądało, jakby przeto­ czyła się przez nie gwałtowna burza. Na środku znajdował się duży prze­ wrócony stół. Umieszczony pod spodem dziwny mechanizm odsłaniał tajemnicę unoszenia się i przesuwania w powietrzu ciężkiego drewnia­ nego mebla. Naiwni widzowie dawali się nabrać, uznając taką lewitację za przejaw obecności duchów. Z boku stołu, tuż pod blatem, znajdowały się dwie szuflady. Teraz obie były wysunięte. Podszedł bliżej i na próbę zamknął każdą z nich. Tak jak podejrzewał, po zamknięciu stawały się zupełnie niewidoczne. Przesunął palcami wzdłuż krawędzi kwadratowego blatu, szukając in­ nych sprytnie ukrytych szuflad, ale ich nie znalazł. Wokół leżało kilka porozrzucanych krzeseł, a na dywanie walały się różne dziwne przedmioty - flet, tuba naśladująca głosy, kilka dzwonków i cymbałki. Koło otwartej szafki piętrzył się stos innych niezwykłych rzeczy. Były wśród nich teleskopowo rozsuwany pręt, tabliczka z alfabetem i liczne kłódki. Podniósł jedną z nich i obejrzał w świetle świecy. Bez trudu od­ nalazł ukrytą sprężynę, która pozwalała otworzyć zamek. Obok krzesła leżała trupio blada ręka odcięta w łokciu, z bardzo ładną, kształtną dłonią. Trącił ją czubkiem buta. Stwierdził, że została odlana z wosku i starannie wyrzeźbiona, łącznie z białymi paznokciami i liniami papilarnymi. Był sceptykiem, drażnił go szum narosły wokół spirytyzmu. Dobrze jednak wiedział, że gdy wieść o śmierci medium dostanie się do gazet, mnóstwo ludzi będzie gotowych uwierzyć, że Elizabeth Delmont została uśmiercona przez groźne duchy, które przywołała z zaświatów. Jeśli chodzi o skandale, miał jedną, niewzruszoną zasadę. Unikał ich jak ognia. Nie chciał, by śmierć Elizabeth Delmont stała się sensacją, ale 10

było raczej mało prawdopodobne, że uda się temu zapobiec. Jedyne, co mógł zrobić, to starać się uchronić własne nazwisko przed pojawieniem się w prasie. Skrupulatnie przeszukał pokój, w którym odbywały się seanse. Zakła­ dał, że właśnie w tym pomieszczeniu medium skrywało wszystkie swoje sekrety. Odkrył jeszcze trzy tajemne schowki, jeden w ścianie i dwa w pod­ łodze, nigdzie jednak nie było śladu dziennika. Gdy skończył, wszedł na piętro do sypialni Elizabeth Delmont i meto­ dycznie przejrzał każdą szufladę oraz szafę. Bez skutku. Jedyną interesującą rzeczą okazał się niewielki katalog pod tytułem Sekrety medium. Oferował szereg użytecznych przedmio­ tów, w tym sztuczne części ciała, przeznaczonych do symulowania mani­ festacji duchów, magiczne zwierciadła oraz dziwną uprząż z drutów i krąż­ ków, która miała umożliwiać lewitację. Firma gwarantowała potencjalnym klientom, że wszystkie transakcje zostaną przeprowadzone poufnie i z za­ chowaniem pełnej dyskrecji. Zszedł na dół i przeszedł ciemny hol, zamierzając wyjść kuchennymi drzwiami. Zrobił, co mógł. Przeszukanie całego domu centymetr po cen­ tymetrze w nadziei odnalezienia wszystkich tajemnych schowków i skry­ tek było niemożliwe. Gdy mijał ponury salon, wśród ciężkich mebli dostrzegł biurko. Wszedł do pokoju, przemierzył dywan w czerwono-czarne wzory i prze­ szukał szuflady biurka. W żadnej nie było dziennika. W wąskiej przegród­ ce znalazł jednak niedbale wetkniętą kartkę z listą nazwisk i adresów. Na górze strony zapisano datę z poprzedniego dnia i godzinę dziewiątą. Chwilę przyglądał się liście, zanim zrozumiał, że prawdopodobnie pa­ trzy na nazwiska uczestników ostatniego seansu Elizabeth Delmont. Jedno z nazwisk było podkreślone grubą kreską. Wydało mu się dziw­ nie znajome, ale nie potrafił sobie przypomnieć, skąd. Już samo to było niepokojące. Miał przecież doskonałą pamięć. Dzięki niej dobrze mu się powodziło, gdy kiedyś, w dawnych czasach zarabiał na życie sprzedając plotki i handlując ludzkimi tajemnicami. Teraz poruszał się w znacznie bardziej wytwornych kręgach, jednak pewne rzeczy się nie zmieniły. Nie zapominał nazwisk, twarzy i pogło­ sek. Informacja dawała mu władzę w połyskliwej, zdradliwej dżungli so- cjety, jak w młodości pomogła mu przetrwać na ulicach Londynu. Skupił się na zaznaczonym nazwisku, usiłując przywołać w pamięci choćby najmniejsze skojarzenie. Wreszcie coś zaczęło mu świtać. Był już niemal pewien, że to Julia albo Wilson mimochodem wspomnieli to 11

nazwisko. W związku z artykułem w gazecie. Jednak nie w „Timesie". Na pewno nie w „Timesie". Sam go codziennie uważnie czytał. Wzmianka musiała pochodzić z jakiejś podrzędnej gazety, z rodzaju tych, które sprzedawały się dzięki sensacyjnym doniesieniom o brutal­ nych zbrodniach i skandalach. Nie zwrócił wtedy na to nazwisko uwagi, bo osoba, która je nosiła, nie należała do wąskiego kręgu bogatych i uprzywilejowanych, gdzie się zwykle obracał. Dreszcz ponurego przeczucia zjeżył mu włosy na karku. Pani Fordyce, Corley Lane 22 Teraz już nie zapomni tego nazwiska. 2 Tajemniczego dżentelmena spowijał niewidzialny płaszcz intrygi i cienia. W postaci mężczyzny, który czaił się groźnie w progu jej małego gabinetu, było coś ekscytującego, wręcz niepokojącego, pomyślała Caroline Fordyce. Ogarnęło ją dziwne przeczucie, pełne zniecierpliwienia i ciekawości. Była zaledwie dziewiąta rano, a ona nigdy przedtem nie widziała Ada­ ma Grove'a. Dama hołdująca zasadom przyzwoitości nie powinna po­ zwolić mu przekroczyć progu swojego domu. A przynajmniej nie o tak wczesnej porze. Jednak zbyt ścisłe przestrzeganie zasad czyniło życie monotonnym. Wiedziała o tym aż za dobrze, bo przez ostatnie trzy lata skrupulatnie, aż do bólu, trzymała się wymogów etykiety. Życie tutaj, na Corley Lane pod numerem 22, było naprawdę okropnie nudne. - Proszę usiąść, panie Grove - Caroline wstała zza biurka i odwróciła się plecami do wychodzącego na ogród okna, tak by łagodne światło sło­ necznego poranka wyraźniej oświetliło jej gościa. - Moja gospodyni po­ informowała mnie, że przyszedł pan omówić sprawę, pańskim zdaniem, wielkiej wagi dla nas obojga. To właśnie wyrażenie „wielkiej wagi" zwróciło uwagę Caroline i skło­ niło ją do poinstruowania pani Plummer, aby wprowadziła gościa do ga­ binetu. Tak cudownie złowieszczo brzmiące słowa zapowiadały przygo­ dę i zaskakujący obrót wydarzeń. Na Corley Lane 22 nikt nigdy nie zjawiał się z wieściami wielkiej wagi. Chyba że za wyjątek uzna się niedawną wizytę córki handlarza ryb, która 12

dyskretnie poradziła pani Plummer, by przed kupieniem łososia dobrze go powąchała. Dziewczyna zwierzyła się, że ojciec nafaszerował ryby jakąś chemiczną substancją, która miała usunąć fetor zgnilizny, ona jed­ nak nie chciała dopuścić do otrucia domowników. - Tak jakbym się mogła nabrać na takie podłe sztuczki - stwierdziła pani Plummer głosem pełnym pogardy. W tym domu zdarzały się jedynie takie sprawy wielkiej wagi. Według wszelkiego prawdopodobieństwa dzisiejszy nieoczekiwany gość wkrótce zorientuje się, że pomylił adresy, i zaniesie swoje wieści wielkiej wagi gdzie indziej. Tymczasem jednak Caroline zamierzała w peł­ ni wykorzystać tę interesującą przerwę w codziennej rutynie. - Dziękuję, że zechciała pani mnie przyjść - powiedział od progu Adam Grove. O mój Boże, pomyślała. W jego cudownie kuszącym głosie, niskim i głębokim, pobrzmiewała męskość i spokojna pewność. Poczuła dreszcz i wiedziała, że musi mieć się na baczności. Grove wydawał się mężczy­ zną obdarzonym potężną siłą woli, przyzwyczajonym do osiągania za­ mierzonego celu, niewykluczone, że za każdą cenę. Niespodziewane natchnienie uderzyło w nią niczym letnia błyskawica. Ależ to właśnie Adama Grove'a szukała cały ranek, właśnie jego! Spojrzała na papier i pióro leżące na biurku, zastanawiając się, czy ośmieli się robić notatki. Nie chciała przestraszyć ani spłoszyć Grove'a - i tak wkrótce zorientuje się, że trafił pod niewłaściwy adres. A tymcza­ sem ona miała wspaniałą okazję, której nie zamierzała zmarnować. Może przybysz nie zauważy, że w trakcie ich rozmowy od czasu do czasu zapi­ sze kilka uwag. - Oczywiście, miałam przeczucie, że powinnam wysłuchać pańskich wieści wielkiej wagi, sir - powiedziała, możliwie niepostrzeżenie prze­ suwając się z powrotem do krzesła za biurkiem. - Nie zjawiłbym się o tak wczesnej porze, gdyby sprawa, z którą przy­ chodzę, mogła poczekać - zapewnił ją. Usiadła, sięgnęła po pióro i uśmiechnęła się zachęcająco. - Zechce pan usiąść, sir? - Dziękuję. Patrzyła, jak przechodzi przez mały pokój, by zająć krzesło, które mu wskazała. Gdy stanął w świetle, przyjrzała się bliżej surdutowi i spodniom od drogiego krawca. Zacisnęła palce na piórze. Uważaj, pomyślała. Ten mężczyzna należy do innego świata. Nie do krainy, będącej obiektem zainteresowań badaczy spirytyzmu, ale do o wiele 13

bardziej niebezpiecznej socjety. Do miejsca, gdzie bogaci sami ustalają reguły i bezlitośnie traktują tych, których uznają za stojących niżej w hie­ rarchii. Trzy lata temu przeżyła fatalne doświadczenie z mężczyzną, któ­ ry obracał się w uprzywilejowanych kręgach. Dało jej to nauczkę, której nie zamierzała zapomnieć, bez względu na to jak tajemniczy i intrygują­ cy okaże się pan Adam Grove. Obserwowała go, starając się robić to dyskretnie. Grove był szczupły i dobrze zbudowany. Poruszał się z gracją i sprawiał wrażenie człowieka spokojnego i powściągliwego. Zdarzało się, że w obliczu grożącego nie­ bezpieczeństwa potrafi natychmiast zareagować, ale jednocześnie w peł­ ni kontrolował swoją siłę i wolę. Nasycał atmosferę w pokoju energią i witalnością, których nie można było ignorować. Bez wątpienia doskonale się nadawał jako wzór postaci Edmunda Dra­ ke'a.. Szybko zanotowała: nasyca atmosferę witalnością. Miała nadzieję, że wyglądało to, jakby mimochodem spisywała listę sprawunków. Zdecydowała, że powinna też sporządzić notatki odnośnie sposobu jego ubioru. Był elegancki i wykwintny, a jednocześnie zupełnie niepoddają- cy się panującej męskiej modzie, która dyktowała kontrastujące zesta­ wienia w stylu koszule w kropki i kraciaste spodnie. Grove od stóp do głów odziany był w głęboki odcień szarości. Jedyny wyjątek stanowiła nieskazitelnie biała koszula z odpiętym modnie koł­ nierzykiem, który wydawał się dużo wygodniejszy niż zwykłe sztywno stojące kołnierze. Krawat zawiązano w nienaganny węzeł. Nic dziwnego, że miała tyle kłopotu z wybraniem stroju dla Edmunda Drake'a. Usiłowała ubrać go w pasiaste spodnie i jaskrawe wzorzyste koszule, które mieli zwyczaj wkładać dżentelmeni modnisie. Lecz taki strój był dla Edmunda zupełnie niewłaściwy. On powinien emanować siłą i stanowczością. Kropki, paski i kratki zupełnie do niego nie pasowa- ły. Zapisała: ciemnoszary surdut i spodnie, nawet nie przenosząc wzro­ ku na kartkę. Grove usiadł w fotelu przy kominku. - Widzę, że przeszkodziłem pani w porannej korespondencji. Jeszcze raz przepraszam. - Nic nie szkodzi, sir. - Uśmiechnęła się do niego uspokajająco. - Ro­ bię tylko notatki, by zapamiętać kilka drobnych szczegółów, którymi muszę się zająć później. - Rozumiem. 14

Włosy Grove'a - gładkie i krótko ostrzyżone - również wydawały się odpowiednie dla Edmunda Drake'a. Pomyślała. Prawie czarne, lekko przy­ prószone srebrem na skroniach. Adam Grove nie uległ obecnej modzie i nie nosił wąsów ani bródki. Na jego wyrazistej twarzy zauważyła jed­ nak ciemny zarost. Doszła do wniosku, że się rano nie ogolił. To dziwne. Będzie musiała zmienić nie tylko ubiór i fryzurę Edmunda Drakę'a, żeby uczynić tę postać bardziej diaboliczną. Nagle pojęła, że Edmund nie może być przystojny. Teraz jasno widziała, że jego rysy powinien cecho­ wać podobny chłód, jaki wieje z twarzy Adama Grove'a. Stanowczo Drake powinien być człowiekiem mrocznym i surowym. Zanotowała: drapieżne rysy. Z miejsca, gdzie siedział, Adamowi Grove trudno było dostrzec ponad bogato rzeźbionym rokokowym biurkiem, co notuje Caroline, ale kobieta wyczuła, że jest obserwowana. Przerwała i spojrzała na gościa z szero­ kim uśmiechem. I natychmiast znieruchomiała pod ciężarem chłodnych i przenikliwych oczu, sprawiających wrażenie dwóch groźnych ciemnozielonych luster. Powoli, nie spuszczając wzroku, napisała „oczy jak szmaragdy, lśnią w ciemnościach". - Kolejne osobiste notatki, pani Fordyce? - Lekkie skrzywienie ust było pozbawione wszelkich śladów uprzejmości. - Tak. Przepraszam. - Pospiesznie odłożyła pióro. Teraz, gdy siedział w lepszym świetle, zauważyła, jak bardzo jest zmę­ czony. Było jeszcze dosyć wcześnie. Co więc mogło być przyczyną tego wyraźnego wyczerpania? - Podać panu filiżankę herbaty? - spytała łagodnie. Wydawał się lekko zdziwiony jej propozycją. - Nie, dziękuję. Nie zostanę długo. - Rozumiem. Może powie mi pan dokładnie, co pana tu sprowadza, sir? - Naturalnie. - Przerwał, by upewnić się, czy skupiła na nim uwagę. - Przypuszczam, że znała pani niejaką Elizabeth Delmont? Przez chwilę w głowie miała pustkę. Potem wiedziała już, o kogo chodzi. - Medium z Hamsey Street?. - Tak. Oparła się na krześle. Ze wszystkich tematów, które mógł poruszyć, to był ostatni, jakiego się spodziewała. Chociaż wydawało się, że cały kraj ogarnęła ogromna fascynacja seansami, mediami i badaniem sił nadprzy­ rodzonych, po prostu nie potrafiła sobie wyobrazić dżentelmena pokroju Adama Grove'a na serio interesującego się takimi sprawami. 15

- Owszem, znam ją - powiedziała powoli. - Tak się składa, że wczo­ rajszego wieczoru razem z ciotkami uczestniczyłam w seansie u pani Del- mont - zawahała się. - Dlaczego pan pyta? - Elizabeth Delmont nie żyje. Oszołomiona, gapiła się na niego przez kilka sekund. - Słucham? - Została zamordowana wczorajszego wieczoru w jakiś czas po sean­ sie - dodał aż nazbyt spokojnie. - Zamordowana? - Przełknęła z wysiłkiem. - Jest pan pewny? - Sam znalazłem ciało, dziś około drugiej nad ranem. - Pan znalazł ciało? - Dopiero po dłuższej chwili doszła do siebie po tej szokującej wiadomości. - Nie rozumiem. - Ktoś roztrzaskał jej głowę pogrzebaczem. Poczuła chłód w żołądku. Przyszło jej do głowy, że przyjmowanie ta­ jemniczych dżentelmenów, którzy twierdzą, że znaleźli ciało zamordo­ wanej kobiety, może okazać się niezbyt rozsądnym posunięciem. Spoj­ rzała na dzwonek wiszący przy biurku. Może powinna niezwłocznie wezwać panią Plummer? Lecz nagle, gdy już prawie sięgała dzwonka, by zaalarmować gospo­ dynię, górę wzięła ciekawość. - Czy mogę spytać, po co pan poszedł do domu pani Delmont o tak późnej godzinie? - zapytała. Gdy tylko wypowiedziała te słowa, zrozumiała, że popełniła okropną gafę. Poczuła rumieńce na policzkach. Był tylko jeden powód, dla które­ go bogaty, w pełni sił witalnych dżentelmen, taki jak Adam Grove, mógł odwiedzać Elizabeth Delmont o drugiej nad ranem. Pani Delmont była piękną, zmysłową kobietą o ponętnej figurze. Wy­ raźnie zauroczyła pana McDaniela, podstarzałego wdowca, jednego z uczestników wspomnianego seansu. Niewątpliwie medium wywoływało podobną reakcję u wielu mężczyzn. - Nie, pani Fordyce. Elizabeth Delmont nie była moją kochanką - po­ wiedział Adam Grove, jakby czytał jej w myślach. - Prawdę mówiąc, wczorajszej nocy widziałem ją po raz pierwszy w życiu. Gdy ją znala­ złem, było już stanowczo za późno, by się sobie przedstawiać. - Rozumiem. - Usiłowała opanować gorący rumieniec i zachowywać się, jak osoba światowa. Będąc prawdopodobnie wdową, miała prawo zdobyć w życiu trochę światowego obycia. - Proszę mi wybaczyć, panie Grove. Cała nasza rozmowa potoczyła się w dość dziwnym kierunku. Nie wiedziałam, że pani Delmont zmarła. 16

- Użyłem zwrotu „została zamordowana". - Adam Grove przyglądał się jej w zamyśleniu. - Powiedziała pani, że nasza rozmowa nie potoczy­ ła się po pani myśli. Proszę mi więc powiedzieć, jaki, według pani, był powód mojej dzisiejszej wizyty? - Szczerze mówiąc, myślałam, że pan pomylił adresy - przyznała. - W takim razie dlaczego nie poleciła pani gospodyni, by sprawdziła, czy dobrze trafiłem? - spytał z przytłaczającą logiką. - Przyznam, że byłam ciekawa, z czym pan przyszedł. - Rozłożyła sze­ roko ręce. - Widzi pan, rzadko zdarzają się nam tutaj goście przybywają­ cy ze sprawami wielkiej wagi. Właściwie nie przypominam sobie ani jed­ nego, od kiedy zamieszkałyśmy tu trzy lata temu. - Zamieszkałyśmy? - Mieszkam z dwiema ciotkami. Nie ma ich w tej chwili w domu, wy­ szły na poranny spacer. Emma i Milly z całą stanowczością twierdzą, że codzienny spacer szybkim krokiem ma zbawienny wpływ na zdrowie. Zamyślił się. - Nie widziałem ich imion na liście uczestników. Mówi pani, że obie towarzyszyły jej podczas wczorajszego seansu? Nie podobał się jej taki obrót rozmowy. Odniosła wrażenie, że jest prze­ słuchiwana. - Tak - powiedziała, ostrożnie dobierając słowa. - Nie chciały, bym sama wychodziła wieczorem. Pani Delmont nie miała nic przeciwko ich obecności. - Po co pani poszła na ten seans? Czy naprawdę wierzyła pani, że Elizabeth Delmont potrafi komunikować się z duchami? - Nawet nie sta­ rał się ukryć, co o tym myśli. Rozdrażnił ją swoim sarkazmem. Czuła, że musi bronić swoich poglądów. - Sir, muszę panu zwrócić uwagę - powiedziała szorstko - że wiele sławnych, wykształconych, bardzo szanowanych osób traktuje spirytyzm i inne zjawiska nadprzyrodzone bardzo poważnie. - Banda głupców. - Powstały liczne towarzystwa i kluby badające zjawisko spirytyzmu i analizujące przekazy mediów. Na te tematy ukazuje się regularnie kilka uczonych periodyków. - Sięgnęła przez biurko i chwyciła egzemplarz „No­ wego Świtu", który nadszedł poprzedniego dnia. - Na przykład ten. Pu­ blikuje go Towarzystwo Badania Spirytyzmu i zapewniam pana, że wszyst­ kie artykuły są dobrze udokumentowane- - Udokumentowane bzdury. - Machnął lekcewążąco ręką. - Dla każ­ dej logicznie myślącej osoby jest jasne, że ci, którzy twierdzą, iż dyspo­ nują nadprzyrodzonymi mocami są szarlatanami i oszustami.

- Oczywiście ma pan prawo do własnych opinii - odparła. - Ale wy­ baczy pan, że zwrócą mu uwagą, iż nie świadczą one o otwartości umysłu i ciekawości świata. Uśmiechnął się ponuro. - Jak szeroko otwarty jest pani umysł, pani Fordyce? Czy naprawdę traktuje pani poważnie cały ten teatr z manifestacjami, głosami duchów i stukaniem w stolik? Wyprostowała się nieco na krześle. - Tak się składa, że ostatnio sama przeprowadziłam badania w tej dzie­ dzinie. - I czy udało się pani znaleźć jakieś medium, które uważa pani za wiarygodne? Na przykład panią Delmont? - Nie - powiedziała, niechętnie przyznając mu rację. - Szczerze mó­ wiąc, nie wierzę, by komunikowanie się z duchami było możliwe. - Z ulgą przyjąłem te słowa. Odżywa we mnie wrażenie, które miałem na wstępie, że jest pani osobą inteligentną. Spojrzała na niego piorunującym wzrokiem. - Przypominam panu, sir, że dziedzina badań spirytyzmu gwałtownie się rozwija. Ostatnio zaczęła obejmować szeroki zakres zjawisk, nie tyl­ ko wywoływanie duchów. O ile nie wierzę, by media potrafiły się kon­ taktować z duchami i zjawami, o tyle wcale nie jestem gotowa z góry prze­ kreślić inne nadprzyrodzone talenty. Nieznacznie zmrużył zielone oczy, patrząc na nią ostro i groźnie. - Jeśli pani nie wierzy, że medium może się kontaktować ze światem duchów, to po co wczorajszego wieczoru uczestniczyła pani w seansie u Elizabeth Delmont? Bez wątpienia, najwyraźniej prowadził przesłuchanie. Ponownie zerk­ nęła na dzwonek. - Nie ma potrzeby wzywać na pomoc gospodyni - powiedział sucho. - Nie zamierzam zrobić pani krzywdy. Chcę tylko uzyskać kilka odpowie­ dzi. Zmarszczyła brwi. - To brzmi, jakby był pan policjantem, panie Grove. - Proszę się uspokoić, pani Fordyce. Zapewniam panią, że nie mam nic wspólnego z policją. - Więc na litość boską po co pan tu jest, sir? Czego pan chce? - Informacji - powiedział krótko. - Po co pani wzięła udział w sean­ sie? On nie ustąpi, pomyślała. 18

- Mówiłam panu, prowadzę badania nad zjawiskami paranormalny­ mi - odrzekła. - Wbrew pana opiniom to najzupełniej dozwolona sfera dociekań. Potrząsnął głową z pogardą. - Salonowe sztuczki i gierki. Nic więcej. Stanowczo nadszedł już czas, by sama zadała mu kilka pytań. Splotła oparte na biurku ręce i zrobiła poważną, władczą, przynajmniej taką mia­ ła nadzieję, minę. - Z przykrością przyjęłam wiadomość o zamordowaniu pani Delmont - powiedziała spokojnie. - Obawiam się jednak, że nie rozumiem, dlacze­ go interesują pana okoliczności jej śmierci. Jeśli faktycznie pana i pani Delmont nie łączyły żadne, hm, intymne stosunki, dlaczego był pan w jej domu o drugiej nad ranem? - Niech pani wystarczy to, co powiem. Miałem swoje powody, by od­ wiedzić Elizabeth Delmont o tej godzinie i były to powody niecierpiące zwłoki. Teraz, gdy ona nie żyje, nie mam innego wyjścia, jak ustalić toż­ samość jej zabójcy. Była zaskoczona. - Zamierza pan odnaleźć go sam? - Tak. - Sir, to z pewnością zadanie dla policji. Wzruszył ramionami. - Naturalnie przeprowadzą śledztwo, ale bardzo wątpię, czy uda się im dopaść tego łotra. Rozplotła palce i chwyciła pióro. - To bardzo ciekawe, panie Grove, doprawdy intrygujące. - Napisała na kartce: „zdecydowany i nieustępliwy". - Sprawdźmy, czy widzę fakty we właściwym porządku. Prowadzi pan śledztwo w sprawie śmierci pani Delmont i przyszedł tutaj, by ustalić, czy wiem coś na temat tego morder­ stwa. Obserwował jej szybko poruszające się pióro. - W sumie tak mniej więcej przedstawia się sytuacja. A to ci niezwykły obrót wydarzeń, pomyślała. Mało jest przypadków bardziej zaskakujących niż ten. - Z przyjemnością powiem panu wszystko, co pamiętam, sir, jeśli naj­ pierw wytłumaczy mi pan, dlaczego ta sprawa tak pana interesuje. Przyglądał się jej, jakby była rzadkim gatunkiem zwierzęcia, które, zja­ wiwszy się znienacka, okazało się trudne do zaklasyfikowania. W ciszy słychać było tylko tykanie ściennego zegara. 19

Po dłuższym wahaniu najwidoczniej podjął decyzję. - Dobrze - odparł. - Odpowiem na kilka pani pytań. Muszę jednak nalegać, by to, co powiem, zachowała pani w największej tajemnicy. - Oczywiście. Napisała: „tajemniczy". Zerwał się z krzesła, zanim w ogóle zauważyła, że się poruszył. - Co do diabła? Zaskoczona jego gwałtownym zachowaniem nagle straciła oddech i upu­ ściła pióro. W dwóch krokach przebył dzielącą ich przestrzeń, wyciągnął rękę i po­ rwał kartkę z biurka. Teraz nie wydawał się już być zmęczony. I pomyśleć tylko, że nies­ pełna kilka minut wcześniej było jej go trochę żal. - Sir. - Próbowała wyrwać mu kartkę z ręki. - Proszę mi to natych­ miast oddać. Co pan wyprawia? - Jestem ciekaw listy pani sprawunków, madame. - Szybko przebiegł kartkę wzrokiem, a wyraz jego twarzy robił się coraz bardziej lodowaty. - Ciemnoszary surdut i spodnie? Drapieżne rysy? O co tu do diabła chodzi? - Moje notatki nie powinny pana chyba interesować, sir. - Właśnie pani powiedziałem, że nalegam, by ta sprawa była utrzyma­ na w największej tajemnicy. Wisi nad nią groźba skandalu. W tej kwestii trzymam się bardzo surowej zasady. Zmarszczyła brwi. - Ma pan zasadę dotyczącą skandali? A jaką to? - Unikam ich. - A któż ich nie unika? - Nie mogąc wyrwać mu kartki, próbowała zachować zimną krew. - Niech mi pan wierzy, sir, ja również nie chcę być zamieszana w skandal. Z pewnością nie zamierzam rozmawiać o pań­ skim śledztwie poza murami tego domu. - Więc dlaczego uznała pani za stosowne zanotować te szczegóły? Wezbrało w niej oburzenie. - Próbowałam tylko uporządkować myśli. Spojrzał na jej zapiski. - Czy mam rację twierdząc, że niektóre z tych notatek dotyczą moje­ go wyglądu i koloru oczu, pani Fordyce? - Cóż... - Żądam odpowiedzi, po co zapisała pani swoje spostrzeżenia. Do dia­ bła, kobieto, jeśli zamierza mnie pani opisywać w swoim osobistym dzien­ niku... 20

- Zapewniam pana, że nie mam zamiaru umieszczać go w moim dzien­ niku. - Mogła to oświadczyć z całą szczerością, gdyż było to zgodne z prawdą. - W takim razie dochodzę do wniosku, że naprawdę jest pani poważ­ nie zamieszana w sprawę morderstwa - wycedził z groźbą w głosie. Przeraziła się. - Absolutnie nie. - Nie ma innego powodu, dla którego sporządzałaby pani tak dokład­ ne notatki. Jeśli nie zapisuje pani naszej rozmowy z myślą o własnym dzienniku, wnioskuję, że robi to pani, by potem przygotować raport dla swojego wspólnika. - Wspólnika? - Zerwała się na nogi, zdezorientowana i naprawdę po­ rządnie przestraszona. - Sir, to oburzające. Jak pan śmie sugerować, że mogłabym być zamieszana w morderstwo? Pomachał jej kartką przed twarzą. - Jak inaczej wytłumaczy pani potrzebę zapisywania naszej rozmo­ wy? Usiłowała zapanować nad sobą, próbując logicznie myśleć. - Niczego nie muszę panu wyjaśniać, panie Grove. Jest wręcz prze­ ciwnie. Przypominam, że to pan naszedł mnie dzisiaj w moim domu. To oskarżenie najwyraźniej go zirytowało. - Zabrzmiało to, jakbym wdarł się do niego siłą. Nic takiego nie miało miejsca. Poleciła pani swojej gospodyni, by mnie wpuściła. - Tylko dlatego, że powiedział pan, że przychodzi w sprawie wielkiej wagi dla nas obojga. - Wyprostowała się. - Prawda jest jednak taka, że nagła śmierć pani Delmont zdaje się być nadzwyczaj istotna jedynie dla pana, panie Grove. - Myli się pani, pani Fordyce. - Bzdura - oświadczyła głośno, pewna swojej racji. - Okoliczności popełnienia morderstwa na Elizabeth Delmont zupełnie mnie nie intere­ sują. Adam Grove uniósł brew. Nie odezwał się. W salonie zapadła napięta cisza. - Kieruje mną tylko absolutnie naturalna ciekawość i oczywista tro­ ska, których można się spodziewać po każdym, kto właśnie usłyszał o strasznej zbrodni - dodała. - Wręcz przeciwnie, pani Fordyce. Jestem przekonany, że pani zainte­ resowanie sprawą jest głębsze niż zwykła ciekawość i powierzchowna troska. 21

- A niby dlaczego? - zapytała. - Gościłam u tej kobiety zaledwie jed­ nego wieczoru. Nie zamierzałam się z nią więcej spotykać. Przypomi­ nam panu również, że ja i moje ciotki nie byłyśmy jedynymi osobami biorącymi udział w ostatnim seansie pani Delmont. W pokoju znajdowa­ ło się jeszcze dwóch innych uczestników. Jeśli dobrze pamiętam, była to pani Howell i pan McDaniel. Podszedł do okna, by wyjrzeć na ogród. Mimo otaczającej go aury zmęczenia, jego silne, umięśnione ramiona były napięte i wyprostowane. - Oboje są już starzy i zniedołężniali - odparł stanowczo. - Nie wie­ rzę, by któreś z nich miało dość sił i determinacji, by pogrzebaczem roz­ trzaskać głowę młodszej, silniejszej osobie, nie mówiąc już o powywra­ caniu ciężkiego stołu i licznych krzeseł. Zawahała się. - Pan się z nimi widział? - Nie było potrzeby osobiście z nimi rozmawiać. Przeprowadziłem dys­ kretną obserwację i zadałem parę pytań w miejscu ich zamieszkania. Je­ stem przekonany, że żadne z nich nie jest zamieszane w sprawę. - Cóż, to rzeczywiście mało prawdopodobne - przyznała. - Proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło w trakcie seansu - powie­ dział cicho. - Niewiele jest tu do opowiadania. - Rozłożyła ręce. - Typowe stukania i pukania. Jedna czy dwie manifestacje. Porady finansowe z zaświatów. - Porady finansowe? - zapytał z nagłą ostrością. - Tak, pan McDaniel usłyszał, że wkrótce przydarzy mu się doskonała okazja do zainwestowania pieniędzy. Nic nadzwyczajnego. Widzowie często są zawiadamiani przez duchy, że dostaną niespodziewany spadek albo czeka ich przypływ pieniędzy z jakiegoś nieznanego źródła. - Rozumiem. - Odwrócił się do niej powoli i spojrzał z miną, której nie powstydziłby się sam diabeł. - Więc pojawił się temat pieniędzy, tak? Ścisnęła oparcie krzesła, tak mocno, że aż zbielały jej kostki. Prawie nie mogła oddychać. Czy zamierzał pójść na policję i złożyć doniesienie o morderstwie, oskarżając ją i ciotki? Zdała sobie sprawę z tego, że wszystkie trzy są w poważnym niebez­ pieczeństwie. Były niewinne, nie wątpiła jednak ani przez chwilę, że je­ śli dżentelmen taki jak Adam Grove, o oczywistej pozycji i wpływach, oskarży je o morderstwo, znajdą się w poważnych tarapatach. Nie miały innego wyjścia, jak tylko natychmiast uciekać z Londynu, podjęła w myślach szybką decyzję. Jedyną ich nadzieją było błyskawicz­ ne zniknięcie, tak jak trzy lata temu. Próbowała sobie przypomnieć, ile 22

gotówki mają w domu. Gdy tylko Adam Grove stąd wyjdzie, wyśle panią Plummer, by sprawdziła rozkład jazdy pociągów. Jak szybko zdołają się spakować? Adam Grove ściągnął groźnie brwi. - Czy pani się dobrze czuje, pani Fordyce? Wygląda pani, jakby miała zemdleć. Ogarnął ją gniew, tłumiący panikę na krótką chwilę. - Sir, zagraża pan życiu mojemu i moich ciotek. Jak według pana po­ winnam zareagować? Nachmurzył się. - O czym pani mówi? Niczym pani nie groziłem, madame. - Prawie oskarżył pan jedną z nas albo i wszystkie trzy o morderstwo. Jeśli pójdzie pan ze swoimi podejrzeniami na policję, zostaniemy aresz­ towane i zamknięte w więzieniu. Powieszą nas. - Pani Fordyce, ponosi panią wyobraźnia. Mogę żywić pewne podej­ rzenia, ale pozostaje drobna kwestia ich udowodnienia. - Ha! Żadna z nas nie potrafi udowodnić, że nie wróciła po seansie, by dokonać morderstwa. Nasze słowo stanie przeciw pańskiemu, sir. Oboje dobrze wiemy, że trzy niezamożne, nieustosunkowane damy nie mają szans, jeśli człowiek o pańskiej pozycji i majątku zechce na nas rzucić podejrzenia. - Kobieto, weź się w garść. Nie mam nastroju, by znosić atak histerii. Gniew dodał jej sił. - Jak pan śmie mówić mi, że popadam w histerię? Przez pana moim ciotkom i mnie grozi szubienica! - Nie sądzę - wycedził. - A ja sądzę, że tak. - Do wszystkich diabłów! Mam dość tego melodramatu. - Zrobił krok w jej stronę. - Stop. - Chwyciła krzesło za oparcie obiema rękami jak tarczę. - Pro­ szę się do mnie nie zbliżać. Jeśli zrobi pan jeszcze jeden krok, zacznę gło­ śno wzywać pomocy. Pani Plummer i sąsiedzi na pewno mnie usłyszą. Zatrzymał się i ciężko westchnął. - Pani Fordyce, proszę się uspokoić. To jest bardzo męczące, nie mó­ wiąc o tym, że tracimy mnóstwo czasu. - Trudno jest zachować spokój w obliczu tak poważnych gróźb. Spojrzał na nią z namysłem. - Czy przypadkiem nie występowała pani kiedyś na scenie? Zdaje się, że ma pani wyraźne skłonności do dramatyzowania. 23

- To dziwne, ale w tej sytuacji dramatyczna reakcja wydaje mi się jak najbardziej na miejscu - wycedziła przez zęby. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Odniosła wrażenie, że w my­ ślach rozważa zmianę strategii. - Proszę głęboko oddychać i uspokoić się, madame - powiedział w koń­ cu. - Nie mam zamiaru pani ani pani ciotkom postawić zarzutu morder­ stwa. - Dlaczego miałabym panu wierzyć? Pomasował skronie. - Musi mi pani uwierzyć na słowo, że nie interesuje mnie wymiar spra­ wiedliwości. Z chęcią zostawię ten problem policji, chociaż wątpię, czy im się powiedzie. Są całkiem skuteczni, jeśli chodzi o chwytanie pospo­ litych przestępców, ale to nie było zwykłe zabójstwo. Wyczuła, że mówi prawdę. Jednak nie rozluźniła palców zaciśniętych na krześle. - Jeśli nie przyszedł pan tutaj, by żądać sprawiedliwości w imieniu Elizabeth Delmont, to o co panu chodzi, panie Grove? Obserwował ją, chłodno kalkulując. - Moim jedynym celem jest odnalezienie dziennika. Nie próbowała ukryć zaskoczenia. - Jakiego dziennika? - Tego, który ubiegłej nocy został skradziony z domu Elizabeth Del­ mont. Starała się go dobrze zrozumieć. - Pan szuka dziennika Elizabeth Delmont? Zapewniam pana, że nic o nim nie wiem i moje ciotki również. Co więcej, mogę stwierdzić z całą stanowczością, że wczorajszej nocy podczas seansu nie zauważyłam w jej pokoju żadnego dziennika. Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę i w końcu potrząsnął głową, jakby niechętnie przyjmował do wiadomości porażkę. - Wie pani, chyba wierzę, że mówi pani prawdę, pani Fordyce. Rze­ czywiście, wygląda na to, że się pomyliłem w ocenie pani. Rozluźniła się odrobinę. - Pomylił się pan, sir? - Przyszedłem tu dzisiaj z nadzieją, że uda mi się tak panią nastraszyć, aby przyznała się pani do zabrania tego przeklętego dziennika. Myślałem, że będzie pani miała przynajmniej jakieś pojęcie, co się z nim stało. - Dlaczego akurat ten dziennik jest dla pana taki ważny? Spojrzał na nią z uśmiechem groźnym i ostrym jak nóż. 24

- Niech pani wystarczy fakt, że madame Delmont sądziła, iż może mnie nim szantażować. Pani Delmont najwyraźniej pozwoliła, by chciwość pokonała w niej ostroż­ ność i zdrowy rozsądek, pomyślała Caroline. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaryzykowałby próby wymuszenia pieniędzy od tego człowieka. - Co skłoniło pana do podejrzeń, że mogłabym wiedzieć, gdzie on się znajduje? - spytała. Stanął w rozkroku i założył ręce do tyłu. - Pani i pozostali uczestnicy wczorajszego seansu byliście ostatnimi osobami, które widziały Elizabeth Delmont żywą. Oczywiście poza za­ bójcą. Dowiedziałem się od jednego z sąsiadów zamordowanej, że go­ spodyni miała wolny wieczór. - Tak, to prawda. Pani Delmont sama otworzyła nam drzwi. Powie­ działa, że przed seansem zawsze daje gospodyni wolny wieczór, ponie­ waż nie mogłaby się należycie skoncentrować, gdyby w domu był jesz­ cze ktoś poza uczestnikami spotkania. Szczerze mówiąc, po tej uwadze zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem... - Tak? - Ponaglił. - Nad czym zaczęła się pani zastanawiać, pani For- dyce? - Jeśli musi pan wiedzieć, przyszło mi do głowy, że może pani Del­ mont nie chciała, by jej gospodyni była w domu podczas seansów, gdyż obawiała się, że ta kobieta odkryje jej sztuczki i za odpowiednią kwotę ujawni je. Widzi pan, zdarza się, że badacze spirytyzmu przekupują słu­ żących medium, by szpiegowali swego chlebodawcę. - Trafne spostrzeżenie, pani Fordyce - Adamowi Grove najwidocz­ niej spodobał się tok jej rozumowania. - Przypuszczam, że ma pani ra­ cję. Media są znane z sekretów. - Skąd pan znał moje nazwisko i adres? - Gdy odkryłem ciało, znalazłem też listę uczestników ostatniego se­ ansu. Obok nazwisk zapisane były adresy. - Rozumiem. Wyobraźnia podsunęła jej niepokojący obraz Adama Grove'a meto­ dycznie przeszukującego salon pani Delmont, podczas gdy obok na pod­ łodze leżało skulone ciało zamordowanej kobiety. Była to wizja mrożąca krew w żyłach, która wiele mówiła o stalowych nerwach Adama Gro- ve'a. Przełknęła z wysiłkiem. - Resztę nocy i wczesne godziny poranka spędziłem, przepytując służ­ bę, woźniców i... - zawahał się, jakby starannie dobierał słowa - innych, którzy żyją na ulicy w pobliżu domu tej Delmont. Między innymi udało 25

mi się ustalić, że ostatnią noc gospodyni pani Delmont spędziła u córki, która właśnie rodziła dziecko. Jej alibi jest niepodważalne. W końcu zo­ stało mi tylko pani nazwisko, pani Fordyce. - Nic dziwnego, że wygląda pan na zmęczonego - powiedziała cicho. - Nie spał pan przez całą noc. Bezwiednie potarł ręką nieogoloną twarz i skrzywił się. - Przepraszam za mój wygląd. - Biorąc pod uwagę okoliczności, to raczej nie ma znaczenia - zawa­ hała się. - Więc przyszedł pan tu dzisiaj, a pana celem było przestraszyć mnie i podstępem skłonić do ujawnienia jakiegoś strasznego spisku, tak? Przeganiał ręką krótkie ciemne włosy, nie okazując skruchy. - Tak, taki mniej więcej był mój plan. Miała niejasne wrażenie, że on chyba jeszcze nie do końca porzucił ten zamysł i w myślach poszukała innych możliwych podejrzanych. - Może pani Delmont padła ofiarą złodzieja, który wtargnął do jej domu - zasugerowała. - Przeszukałem go od góry do dołu. Nie było żadnych śladów włama­ nia. Wygląda na to, że ofiara sama wpuściła zabójcę do środka. Obojętność, z jaką wypowiedział te słowa, pogłębiła jej niepokój. - Ostatniej nocy poczynił pan wiele szczegółowych obserwacji, pa­ nie Grove. Można by pomyśleć, że obecność ciała brutalnie zamordo­ wanej kobiety powinna utrudniać logiczne myślenie i metodyczne dzia­ łanie. - Niestety, wygląda na to, że żadna z tych obserwacji nie okazała się specjalnie użyteczna - powiedział. Podszedł do drzwi zdecydowanym krokiem. - Straciłem czas pani i swój własny. Byłbym wielce zobowią­ zany, gdyby powstrzymała się pani od omawiania ż kimkolwiek naszej rozmowy. Nie odpowiedziała. - Pani Fordyce? Czy mogę liczyć na to, że zachowa pani całkowitą dyskrecję? Zebrała się w sobie. - To zależy, sir. Wydawał się cynicznie rozbawiony. - Oczywiście. Niewątpliwie chce pani, by jej wynagrodzić milczenie. Proszę podać cenę, pani Fordyce. Ogarnął ją gniew. - Nie kupi pan mojego milczenia, panie Grove. Nie chcę pańskich pieniędzy. Zależy mi na bezpieczeństwie i spokoju moich ciotek i włas- 26

nym. Jeśli któraś ź nas z powodu pańskich czynów będzie zagrożona aresz­ towaniem, nie zawaham się podać policji pańskiego nazwiska i zrelacjo­ nować w szczegółach naszej rozmowy. - Szczerze wątpię, by miała pani jakieś problemy z policją. Zgodnie z pani sugestią, przypuszczalnie dojdą do wniosku, że pani Delmont zo­ stała zamordowana przez włamywacza, i na tym sprawa się skończy. - Skąd ta pewność? - Bo to jest najprostsza odpowiedź, a stróże prawa są znani z tego, że wybierają właśnie najprostsze rozwiązania. - A jeśli znajdą listę uczestników seansu i włączą ich w krąg podej­ rzanych, tak jak pan to zrobił, sir? Sięgnął do kieszeni i wyjął złożony papier. - Nie znajdą tej listy. Gapiła się na kartkę. - Pan ją zabrał? - Byłem przekonany, że żadne z nazwisk na liście nie będzie miało dla policji istotnego znaczenia. - Rozumiem. Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. - Skoro mowa o nazwiskach - odezwał się obojętnie - podanie moje­ go policji nie na wiele się pani zda. - A to dlaczego? - spytała chłodno. - Bo dżentelmen z pana mająt- kiem i pozycją nie musi się specjalnie przejmować odpowiadaniem na pytania policji? - Nikt nie stoi ponad prawem. To nie jest powód, dla którego radziłem pani nie wspominać o mnie policji. - Uśmiechnął się zagadkowo. - Rzecz w tym, że pan Grove nie istnieje. Wymyśliłem go tuż przed naszą dzisiej­ szą rozmową. Z chwilą gdy opuszczę pani dom, on zniknie jak jedna z tych manifestacji, które cieszą się taką popularnością na seansach. Usiadła raptownie, gdyż zakręciło się jej w głowie. - Dobry Boże, pan podał mi fałszywe nazwisko? - Tak. Będzie pani tak miła i odpowie na moje ostatnie pytanie? Zamrugała, ciągle nie mogąc się uspokoić i pozbierać myśli. - O co chodzi? Podniósł kartkę, którą porwał z jej biurka. - Po co, do diabła, robiła pani te wszystkie zapiski? - Ach, to. - Spojrzała posępnie na trzymaną przez niego kartkę. - Je­ stem pisarką, sir. Moje powieści są drukowane w odcinkach w „Latają­ cym Detektywie" - przerwała na chwilę. - Czyta pan tę gazetę? 27

- Nie. O ile dobrze pamiętam, to jeden z tych nadzwyczaj irytujących dzienników, które karmią się sensacją. - No cóż... - Gazeta w rodzaju tych, które uciekają się do opisywania brutalnych zbrodni i nieobyczajnych skandali, żeby przyciągnąć uwagę czytelników. Westchnęła. - Przypuszczam, że pan woli „Timesa". - Tak. - Pewnie nie powinnam się dziwić - wymamrotała. - Proszę mi po­ wiedzieć, czy nie wydaje się panu nudny? - Uważam, że to lektura wiarygodna i rzetelna, pani Fordyce. Wolę czytać właśnie takie gazety. - Oczywiście. Jak wspomniałam, „Latający Detektyw" drukuje moje powieści. Kontrakt zobowiązuje mnie, bym co tydzień dostarczała panu Spraggettowi, mojemu wydawcy, kolejny rozdział. Mam pewien kłopot z Edmundem Drakiem, jedną z postaci. Gra bardzo ważną rolę w całej historii, ale właściwe opisanie go sprawia mi trudność. Obawiam się, że jak dotąd był za mało wyrazisty. Trzeba mu dodać charakteru. Wydawał się zafascynowany, jakby wbrew sobie, i chyba lekko oszo­ łomiony. - Zrobiła pani notatki na temat mojego wyglądu i ubrania, żeby potem użyć ich do opisania głównego bohatera swojej powieści? - O Boże, nie. - Zapewniła go, machnąwszy niedbale ręką. - Skąd ten pomysł? W mojej historii Edmund Drake nie jest bohaterem. To czarny charakter. 3 7 Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu rozdrażniło go, że stał się po­ wieściowym czarnym charakterem. Zmierzając do swego okazałego domu przy Laxton Sąuare, Adam Har- desty ponuro rozmyślał nad fatalnym spotkaniem z zadziwiającą i intry­ gującą panią Caroline Fordyce. Doskonale wiedział, że opinia owej damy o nim powinna być ostatnią rzeczą, jaką należy się przejmować, zwłasz­ cza jeśli wziąć pod uwagę rosnącą liczbę nadciągających katastrof, któ­ rym usiłował zapobiec. 28

Tym niemniej rozzłościła go świadomość, że Caroline Fordyce dostrze­ gła w nim doskonały materiał na postać łajdaka. Intuicja podpowiadała mu, że nie tylko jego „drapieżne rysy" sprawiły, że tak nisko go oceniła. Odniósł wrażenie, że pani Fordyce nie darzyła szczególną estymą męż­ czyzn z jego sfery. Ona natomiast od pierwszej chwili wzbudziła w nim dziwny szacunek. Jedno spojrzenie w jej inteligentne, zaciekawione, niezwykle piękne brą­ zowe oczy powiedziało mu, że ma do czynienia z potencjalnie groźnym przeciwnikiem. Intuicja podpowiadała, by zachował dużą ostrożność w kontaktach z tą damą. Niestety, szacunek nie był jedynym uczuciem, które wywołała w nim Caroline Fordyce. Od pierwszego wejrzenia rozbudziła jego wszystkie zmysły. Pomimo zmęczenia spowodowanego bezsenną nocą, zareagował na nią w bardzo, wręcz niepokojąco fizyczny sposób. Do diabła! Nie potrzebował takiej komplikacji. Co się z nim do licha działo? Nawet w młodości rzadko pozwalał, by kierowały nim emocje. Dawno temu nauczył się, że wewnętrzna dyscyplina była kluczem do suk­ cesu i przetrwania nie tylko na ulicy, ale i w równie niebezpiecznych krę­ gach towarzyskich. Ustalił szereg zasad i kierował się nimi. Podlegały im także intymne związki. Te zasady dobrze się sprawdziły i nie zamierzał z nich teraz rezygnować. A jednak nie mógł przestać myśleć o Caroline Fordyce. Zastanawiał się nad silnymi emocjami, które w nim wzbudziła. Zdawało mu się, że jej widok, siedzącej przy zgrabnym biurku w jasnym porannym słońcu, na zawsze wrył mu się w pamięć. Miała na sobie prostą, niewyszukaną suknię w ciepłym kolorze mie­ dzi. Strój był przeznaczony do noszenia po domu i dlatego pozbawiony falbaniastych halek i obfitych spódnic typowych dla ubiorów wizytowych. Mocno dopasowany stanik podkreślał kobiece kształty bujnych piersi i wą­ skiej talii. Błyszczące brązowe włosy miała zaczesane do tyłu i upięte w zgrabny węzeł, który uwydatniał wdzięczną linię szyi i dumną sylwetkę. Uznał, że miała nie więcej niż dwadzieścia kilka lat. Jej głos podziałał na niego jak pieszczota. U innej kobiety wyglądałoby to na wykalkulowaną prowokację, ale on wyczuł, że sposób wysławiania się Caroline był zupełnie naturalny i sugerował głęboką namiętność. Zastanawiał się nad okolicznościami śmierci pana Fordyce. Zmarł ze starości? Złożony chorobą? Zginął w wypadku? Bez względu na przy­ czynę, cieszył się, że wdowa nie uznała za stosowne naśladować okropnej, 29