ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów 03 - Czarna róża 01

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :951.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów 03 - Czarna róża 01.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK H Harrod-Eagles Cynthia Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 233 stron)

Harrod-Eagles Cynthia Dynastia Morlandów 03 Czarna róża Za panowania Henryka VIII (1509-1547) rozpoczyna się w Anglii okres waśni religijnych. Zrodzone na królewskim dworze konflikty sieją śmierć i zniszczenie, dzieląc bliskich sobie dotąd ludzi. Wszystko to z bólem w sercu obserwuje Paweł Morland, prawnuk założycieli dynastii. Nieszczęśliwy w małżeństwie, zdradza żonę, która nie mogąc wybaczyć zniewagi, decyduje się na desperacki krok. Tymczasem ukochana siostrzenica Pawła, Nanette, zostaje damą dworu i powiernicą Anny Boleyn. Nawet się nie domyśla, że będzie towarzyszyć królowej w ostatnich chwilach jej krótkiego, brutalnie przerwanego życia. Nie wie też, że stanie się zaufaną jeszcze jednej monarchini. Zasmakowawszy wiele goryczy, Nanette powróci w końcu w rodzinne strony, aby tam dopiero znaleźć miłość swego życia...

Gwar o świcie przyniesie Wolność niektórym, lecz ów pokój, którego Ni ptak nie zakłóci: przejściowy, lecz dziś starczyć może, Bo wypełniło tę godzinę coś, miłość lub cierpienie W.H. Auden, Wyżsi dzisiaj, przeł. Leszek Elektorowicz Gdy skończy się legenda -Zostanie twoja miłość. Upomni się o swoje, Lecz ugnie kark pod siłą. Może on się zamyśli, Gdy spadnie miecza ostrze, Obejrzy sie za siebie I pojmie to najprostsze -Że wierność była właśnie Tym, czego chciał od ciebie! W.H. Auden, Legenda

Przedmowa Henryk VIII był chyba jednym z najbardziej wyróżniających się władców Anglii. Ale też wokół jego osoby -podobnie jak w przypadku Ryszarda III - narosło bardzo wiele błędnych ocen. Dziś już wiemy, że niesłusznie go uważano za rozpustnego tyrana. W całym życiu miał tylko dwie kochanki, co na owe czasy stanowiło dosyć skromną liczbę. Także jego sposobu rozprawiania się z przeciwnikami politycznymi nie można oceniać według kryteriów naszej epoki. Jednak samo prostowanie fałszy- wych poglądów nie rzuca więcej światła na prawdziwą osobowość króla Henryka. Pewnie już nigdy nie uda się do końca rozszyfrować owego zagadkowego człowieka. Bez wątpienia jednak odznaczał się wyjątkową wrażliwością i wdziękiem osobistym, a ludzie z jego otoczenia w równym stopniu go kochali, co się bali. Interpretację jego związku z Anną Boleyn zaczerpnęłam z wnikliwego opracowania Anna Boleyn pióra Hester Chapman. Korzystałam także z następujących monografii: Bindoff S. T., Tudor England, Bowle John, Henry VIII, * Cavendish George, Life and Death of Cardinal Wolsey,

Dickens A. G., The English Reformation, Elton G. R., England under the Tudors, Fletcher Anthony, Tudor Rebellions, Laver James, A History of Costume, * Leland W., Itineraries, Quennell M. i C., A History of Everyday Things in England, Richardson W. C., History of the Court of Augmentations, * Roper W., Żywot Tomasza More, Savine A., English Monasteries on the Eve of Dissolution, Scarisbrick J., Henry VIII, Stow J., Annales, Strickland Agnes, Lives of the Queens of England, Trevelyan G. M., Historia społeczna Anglii od Chaucera do Wiktorii, Williams Neville, Henry VIII and His Court, Winchester Barbara, Tudor Family Portrait, * Wyatt G., Life of Queen Anne Boleyn. '"' Dzieła ówczesne George'owi Reynoldsowi w podzięce za długoletnią przyjaźń, cenne wskazówki i zachętę.

Księga piermza Lis i niedźwiedź

Rozdział pierwszy Śmierć króla Henryka VII pogrążyła jego matkę, wiekową już Małgorzatę Beaufort, w tak głębokim smutku, że zaledwie kilka tygodni pióźniej sama dokonała żywota. Umarła, gdy trwały uroczystości towarzyszące koronacji nowego króla, toteż pochowano ją pospiesznie i po kryjomu, aby nie zakłócać radosnego nastroją W całej Anglii bowiem trudno byłoby napotkać kogoś, kto by żałował zmarłego króla, a już z pewnością nikogo takiego nie znaleziono by w Yorkshire. W hrabstwie tym żyły zasiedziałe tam od dawna rody z linii Yorków: Nevilleowie, Fitzalanowie, Percyowie, Mortimerowie, Cliffordowie, Hollandowie, Talbotowie, Bourchierowie i Stricklandowie. Każdy z nich miał własne wspomnienia związane z kolejnymi przedstawicielami dynastii Yorków - Ryszardem Warwickiem, Ryszardem z Yorku czy uwielbianym królem Ryszardem z Gloucesteru Tego zaś wyprawił na tamten świat właśnie Henryk Tudor, nic zatem dziwnego, że nikt go nie opłakiwał W Yorkshire od lat mieszkała też rodzina Morlandów, od pokoleń pozostająca w służbie dynastii Yorków. Założycielka rodu, Eleonora Courteney, była blisko zaprzyjaźniona z Plantagenetami. Sam król Ryszard, zanim objął tron, często gościł w Morland Place, a najmłodszy syn

Eleonory, także Ryszard, walczył pod jego sztandarem we Francji. Tenże stryj Ryszard, jak go później nazywano, pełnił funkcję duchowego przywódcy klanu Morlandów nawet wtedy, gdy formalnie głową rodziny został prawnuk Eleonory - Paweł. Stryj (a raczej stryjeczny dziadek) Ryszard był z natury łagodny i ciężko mu przychodziło kogoś zabić czy tylko skrzywdzić. Ale i on musiał raz przelać czyjąś krew - a chodziło wówczas o zemstę. Król Ryszard poległ w bitwie pod Bosworth. Przyczyniła się do tego w znacznym stopniu zdrada lorda Stanleya, ale przede wszystkim postępek lorda Percyego, hrabiego Northumberlandu. „Dumny Percy" nie wykonał swego zadania i nie sprowadził na czas posiłków z północy. Wskutek tego liczna armia z Yorkshire, w której szeregach znajdowali się i Morlandowie, nie zdążyła nawet dotrzeć na miejsce, kiedy losy bitwy już się rozstrzygnęły. Ryszard Morland i jego bratanek Ned nie mogli znieść tej hańby. Ich rozgoryczenie jeszcze się wzmogło, gdy jakiś niedobitek spod Bosworth przyniósł wieść, że ten sam Percy, który zresztą wcale nie rwał się boju, jeden z pierwszych złożył hołd zwycięskiemu Henrykowi Tudorowi. Morlandowie zapałali wówczas żądzą zemsty wobec Percy'ego i wcale nie byli w tym osamotnieni. Okazja nadarzyła się jednak dopiero po czterech latach. W kwietniu tysiąc czterysta osiemdziesiątego dziewiątego roku nowy władca potrzebował funduszy na szykowaną właśnie wyprawę przeciwko Francji. Wysłał więc swoich ludzi, aby ściągnęli z północnych hrabstw nałożone przezeń kontrybucje. Jednym z tych wysłanników był właśnie lord Percy. Wiadomość o tym lotem błyskawicy

obiegła Yorkshire i przeciwnicy Percyego zyskali świetny pretekst do planowanej od dawna zemsty. Dołączyli się do nich nawet niektórzy zausznicy Percyego. Ryszard Morland dowiedział się o spisku od Neda, lecz z początku trudno mu było w to uwierzyć. - Niemożliwe! - oponował. - Jego podkomendni? Okryliby się hańbą, występując przeciw własnemu panu. - Ależ to przecież on okrył ich hańbą! - wyjaśnił Ned ze smutkiem, choć zwykle nie tracił humoru. - Zdradził swego króla, opuścił go i wydał na śmierć. Ludzie Percyego chcą teraz zmyć niesławę, a mogą tego dokonać tylko jego krwią. - Uzgodniliście już, kto ma go zabić? - Będziemy ciągnąć losy. - Ned wbił swoje szczere i otwarte spojrzenie wprost w oczy Ryszarda i spytał bez ogródek: - Jesteś z nami czy przeciwko nam? Ryszard poczuł się wewnętrznie rozdarty. Jego chrześcijańskie sumienie sprzeciwiało się zabijaniu, lecz równocześnie czuł się zobowiązany do lojalności wobec swego feudalnego pana. Służył wszakże pod rozkazami króla Ryszarda i przysięgał mu wierność. Wierność zaś, po łacinie fidelitas, była dewizą Morlandów, wypisaną na ich tarczy herbowej, która wisiała nad kominkiem. - Jestem z wami! - zdecydował. Mobilizacja pospolitego ruszenia nie nastręczała trudności, gdyż ludność północnego pogranicza niechętnie płaciła podatki znienawidzonemu powszechnie królowi z południa. Już w ciągu poprzednich dwóch lat poborcom nie udało się ściągnąć danin, gdyż ograbieni mieszkańcy tych terenów siłą odzyskali swoją własność. Percy zebrał więc

oddanych sobie ludzi i ruszył na południe, aby stłumić to, co uznał za bunt przeciw królewskiej polityce podatkowej. Obie armie spotkały się pod Topcliffe. Starcie rozpoczęło się normalnie - przeciwnicy wymachiwali bronią, obrzucali się nawzajem groźbami i wyzwiskami Kiedy jednak Percy wyjechał naprzód i samotnie przebył przestrzeń dzielącą jego stronników od wrogów -zapanowała cisza. Może Percy przypisał to swej sile moralnej - jeśli tak, była to jego ostatnia satysfakcja w życiu. Nikt bowiem - od dowódcy po szeregowca - nie miał wąt- pliwości, co za chwilę nastąpi. Od obu zwaśnionych stron odłączyli się pojedynczy jeźdźcy, którzy otoczyli go ciasnym kołem. Wśród nich znajdował się też najbardziej oddany towarzysz Percy'ego z armii Northumberlandu Nie minęła chwila, a już czyjaś ogorzała dłoń schwyciła za uzdę jego konia. Zwierzę, wyczuwając zagrożenie, zaczęło się niespokojnie kręcić. Niepokój udzielił się też Percyemu, który nerwowo rozejrzał się po wpatrzonych w siebie ludziach. To, co ujrzał w ich oczach, zmroziło go, choć nie darmo był nazywany Starym Lisem. Nie chodziło przy tym jedynie o to, że był rudy - jego poorana bliznami twarz świadczyła, iż nie brakło mu odwagi; tchórz nie utrzymałby się tak długo na burzliwym pograniczu. Ale chłodna determinacja otaczających go mężczyzn nie pozwoliła mu zachować zimnej krwi. - Co to ma znaczyć? - domagał się odpowiedzi. - Co tu się dzieje? - Lepiej, panie, zsiądźcie z konia! - doradził mu ktoś ze stojących tuż obok. Percy rozpoznał w nim swojego wiernego rządcę, który znał go od dziecka. Teraz jednak

wyczytał w jego oczach tylko wyrok śmierci na siebie. Zeskoczył więc z konia, drżąc na całym ciele. Tego dnia na błonie Topcliffe dotarł ciepły, wiosenny powiew z południa. W ogólnej ciszy słychać było jedynie szum tego wiatru, wichrzącego ludziom włosy i grzywy koniom. Dwie armie śledziły w milczeniu pierścień zacieśniający się wokół lorda i jego siwego konia. Obserwatorzy nie odczuwali ani gniewu, ani mściwej satysfakcji -może tylko coś w rodzaju litości Percy próbował jeszcze apelować do ich sumień, przypominać, że przysięgali mu wierność - odpowiedzią było jednak głuche milczenie, które uświadomiło mu, że sam też nie dotrzymał przysięgi. Nie pozostało mu więc nic innego, jak tylko wyprostować się, przybierając dumną postawę. - No więc uderzajcie, ale od przodu! - zażądał. - Nigdy w życiu nie otrzymałem ciosu w plecy! Powiódł wzrokiem po twarzach otaczających go zbrojnych mężów i na każdej dostrzegł ten sam powściągliwy smutek Wszyscy dzierżyli broń w pogotowiu, ale tylko jeden - przystojny blondyn około trzydziestki, z rozwichrzoną brodą, odziany w prostą szatę z dobrej tkaniny -ściskał w ręce nagi miecz. Percy zwrócił się do niego: - To ty masz być moim katem? Nieznajomy przytaknął. - Powiedz mi przynajmniej, jak się nazywasz. Mężczyzna z brodą już otwierał usta, lecz powstrzymał go rządca z Northumberlandu. - Nie trzeba, to nie egzekucja. Musimy tylko zgładzić wściekłą bestię. Uderzaj!

- Nie mogę! - Blondyn potrząsnął głową. - Noszę ten miecz w służbie króla, ale nikogo jeszcze nim nie zabiłem. Krew zawsze żąda krwi™ Kiedy to mówił, spojrzał nad ramieniem Percy'ego i napotkał wzrok dwóch ludzi, którzy za nim stali. Percy także obejrzał się w tamtą stronę, lecz w tym momencie jego dawni towarzysze pochwycili go za ramiona i wykręcili je do tyłu. Brodacz nie miał już wyboru i wbił miecz po rękojeść w wyprężoną pierś Percyego. Jego siwy koń, czując zapach krwi, kwiknął przeraźliwie i stanął dęba. Bierni dotychczas obserwatorzy odwrócili się w milczeniu, pozostawiając na murawie drgające ciało z osłupiałym wzrokiem wbitym w niebo. Dawni podkomendni Percyego rzucili jego zwłoki na grzbiet konia i uwieźli je ze sobą, a wykonawca wyroku otarł ostrze kępą zeschłej trawy. Ned ujął go pod ramię i odprowadził na stronę. - Jedźmy już, konie czekają! - zaproponował. Ryszard jednak ociągał się, nie mogąc oderwać oczu od krwawych plam, które pozostały na jego rękach i klindze miecza. - Nigdy dotąd nie zabiłem człowieka - odezwał się wreszcie. - To nie był człowiek, tylko dzika bestia. Stary Lis -pocieszył go Ned. - Zresztą wyciągnąłeś los. - Nie w tym rzecz - sprostował Ryszard, przyglądając się zgniecionej kępie paproci, w którą wciąż wsiąkała krew. - To była raczej ofiara. Złożyliśmy go w ofierze w intencji tych wszystkich, którzy kiedykolwiek nie dochowali wierności. Oddalił się kilka kroków od tego miejsca i znów się

poprawił, już cichszym głosem, lecz z cieniem uśmiechu: - Nie, powiem inaczej: zrobiliśmy to po prostu z miłości do naszego króla! Dla Ryszarda i Neda sprawa była już zamknięta. Zbyt dużo w życiu widzieli, aby się łudzić, że jeszcze cokolwiek zwojują. Natomiast inni członkowie klanu Morlandów nie rezygnowali z oporu przeciw Tudorom, przyłączając się do kolejnych buntów, które miały wywalczyć tron dla małoletnich synów Edwarda IV, wywiezionych potajemnie z kraju w rok po klęsce pod Bosworth. I tak Henryk i Dickon Butts, synowie siostry Neda, Małgorzaty, zostali straceni za udział w Spisku Białej Róży w tysiąc pięćset pierwszym roku. Sam Ned też wiele razy o mało nie przystąpił do spisku, na szczęście odwodził go od takich pomysłów Ryszard, święcie przekonany, że kolejni pretendenci do tronu są oszustami. - Skąd możesz wiedzieć, że to nie są prawdziwi książęta? - dopytywał się Ned. Za każdym razem Ryszard tylko potrząsał głową. - I ty o to pytasz? Sam byłeś przecież na dworze i znałeś tych chłopców. - Owszem, pytam, bo skąd możesz to wiedzieć? - nie ustępował Ned. W odpowiedzi Ryszard tylko pukał się palcem po wydatnym nosie, tak typowym dla Morlandów. - Już ja mam nosa! Głowę daję, że te dzieci dawno pomarły w Antwerpii na jakieś dziecięce choróbsko. Nie ma już po co nadstawiać karku w przegranej sprawie, lepiej pomyśleć o rodzinie i gospodarstwie.

Ryszard wrócił więc do zarządzania majątkiem, a Ned do swoich poprzednich zajęć, czyłi wina, kobiet i hazardu. Henryk Tudor zaś spokojnie pozbył się niedobitków Plantagenetów i zabezpieczył koronę dla swojego syna. Kiedy umierał w tysiąc pięćset dziewiątym roku, jego syn bez przeszkód mógł wstąpić na tron. Ryszard przewidział to już przed dwudziestu laty, kiedy zatopił miecz w piersi lorda Percy'ego. Tamten piękny, wiosenny dzień oznaczał dla niego koniec walki i nieuchronne nadejście ery Tudorów. Pawła Morlanda nazywano w jego włościach Francuzikiem, gdyż jego matka była Francuzką. Wysoki i przystojny, odziedziczył po matce południową urodę - lśniące, faliste, prawie czarne włosy, smagłą cerę i wielkie piwne oczy, jakich nie powstydziłaby się piękna kobieta. Rysy miał delikatne, usta wdzięcznie wykrojone, był wytrawnym jeźdźcem, znał wiele gier, z wdziękiem tańczył i muzykował na różnych instrumentach. Po śmierci ojca zarządzał całym Morland Place, traktując to zajęcie z wielką powagą. Nic dziwnego. Pamiętał przecież doskonale swoją prababkę, Eleonorę Courteney, choć gdy umierała, miał dopiero dziesięć lat. Dostojna i władcza niewiasta zajmowała w jego wyobraźni miejsce pośrednie między królem a samym Panem Bogiem Ona zaś, mimo iż był dzieckiem, traktowała go z szacunkiem należnym przyszłemu dziedzicowi Morland Place. Na guwernera dlań wybrała człowieka młodego, lecz ogromnie obowiązkowego i przestrzegającego surowej dyscypliny. Pawłowi wystar- czył jednak negatywny przykład własnego ojca, który

prowadził rozwiązły tryb życia, szastał pieniędzmi, pił na umór i włóczył się po zakazanych dzielnicach w towarzystwie kobiet lekkich obyczajów. A skończył tak, jak żył -od ciosu nożem pod żebro w karczemnej bójce. Paweł miał dwadzieścia pięć lat, gdy odziedziczył majątek, faktycznie jednak zarządzał nim już wcześniej. Pomocą mógł mu służyć najwyżej stryj Ryszard, bo Ned nie interesował się gospodarstwem Paweł pod każdym względem starał się być dokładnym przeciwieństwem ojca, chociaż bardzo go kochał i ciężko przeżył jego śmierć. Matka Pawła umarła, gdy był niemowlęciem, a druga żona ojca była niewykształconą, pospolitą mieszczką, którą Ned musiał poślubić, ponieważ jakoby była z nim w ciąży. Paweł jej nienawidził, posądzając o to, że zdradzała ojca z jego kuzynem, Edmundem Brazenem. Teraz zarówno ona, jak i Edmund już nie żyli - z ich pokolenia pozostał przy życiu jedynie stryj Ryszard. W Morland Place mieszkało jednak przyrodnie rodzeństwo Pawła - Jack, Maria i Edward, zrodzeni z jego macochy. W głębi serca ich również nienawidził, podejrzewając, iż zostali spłodzeni nie przez Neda, lecz Edmunda Brazena. Nie zwierzał się z tych uczuć nikomu poza dworskim kapelanem, księdzem Filipem Doddsem. Co tydzień wyznawał mu grzech nienawiści podczas spowiedzi i wprawdzie przyrzekał poprawę, lecz niczego to nie zmieniało. Spowiednik przestał mu w końcu prawić umoralniające kazania i od razu zadawał pokutę, przechodząc nad sprawą do porządku dziennego. Paweł wczuwał się w rolę dziedzica majątku, celebrując każdego dnia obiady rodzinne w wielkiej sali dworu. Więk-

szość właścicieli ziemskich w tym czasie wolała jadać w swoich prywatnych komnatach, pozwalając rządcy prezydować domowym posiłkom Podczas świąt uczestniczył w uroczystych obiadach także stryj Ryszard, choć nieopodal, w Shawes, posiadał własny dwór, który odziedziczył po Eleonorze Courteney. Urodzony jednak i wychowany w Morland Place, czuł się tu jak w domu, toteż nie tylko w dni świąteczne zasiadał u szczytu wspólnego stołu. W Shawes na co dzień gospodarował jego starszy syn Eliasz wraz z żoną Madge i synem Ezechielem - Ryszard wiec nie chciał im przeszkadzać. Po śmierci żony nie myślał opowtórnym ożenku, gdyż celibat mu odpowiadał - kiedyś zamierzał nawet wstąpić do klasztoru. Zamiast niego szatę duchowną przywdział jego drugi syn, Mikajasz. W tysiąc pięćset pierwszym roku otrzymał święcenia kapłańskie i pełnił służbę kapelana na dworze hrabiego Surrey. Częstym tematem rozmów przy stole bywały sprawy kościelne, podówczas szalenie modne. Co światlejsi Anglicy wydawali się nastawieni wielce reformatorsko. - Stryju, czy widzisz jakiś sens w istnieniu zakonów w dzisiejszych czasach? - zagadnął kiedyś Paweł. - Mamy przecież szesnasty wiek i nasza religijność opiera się na mocniejszych podstawach niż sto lat temu. Prawdziwi chrześcijanie wolą chyba czynnie szerzyć swą wiarę niż rozmyślać o niej, pławiąc się w zbytku. - Nabożne rozmyślania są tyleż warte co i życie w świecie - nieśmiało sprzeciwił się Ryszard. - Każda służba jest miła Bogu. Przypomnij sobie, jak to było z Jakubem i Ezawem. - Sam w to chyba nie wierzysz, stryju! - roześmiał się Paweł. - Przecież nieraz mi mówiłeś, jak to porzuciłeś zamiar

wstąpienia do klasztoru, bo wolałeś raczej przemierzać kraj, spotykać dobrych chrześcijan i pracować wraz nimi - Ja wybrałem akurat taką drogę, ale to nie znaczy, że musi ona odpowiadać wszystkim. Niektórzy woleliby rozmyślać o tajemnicach wiary z dala od świata i nikt nie ma prawa ich za to potępiać. - Nawet jeśli tak jest, to klasztory stwarzają akurat najgorsze warunki do rozmyślań - wtrącił ksiądz Filip Dodds. - Panuje tam próżniactwo, zbytek i rozpusta. Nie wiem, czy w całym naszym kraju znalazłby się dzisiaj ktoś, kto potrafiłby w klasztorze skupić się tylko na modlitwie. - Ależ, drogi Filipie! - zaprotestował Ryszard, dając kielichem znak paziowi, aby mu nalał wina. - Cóż winna reguła, że ma niedoskonałych wykonawców? - Reguła, której nie da się wcielić w życie, jest nic niewarta! - odparował Filip. - Z ust mi to wyjąłeś! - zawtórował mu Paweł. - Moim zdaniem w roku pańskim tysiąc pięćset dwunastym zakony nie są już potrzebne. Większość mnichów składała śluby, kiedy byli jeszcze dziećmi i nie zdawali sobie sprawy z tego, co czynią. Zaręczam ci, że dziś równie chętnie odeszliby z klasztorów, jak i w nich pozostali. Żona Pawła, Anna z domu Butts, zajęła odmienne stanowisko. Nie miała wprawdzie zdecydowanego poglądu w tej sprawie - tak zresztą jak i w żadnej innej - chciała po prostu sprzeciwić się mężowi. Byli kuzynami, których zaręczono już w dzieciństwie i połączono węzłem małżeńskim, gdy tylko osiągnęli odpowiedni wiek Anna miała wtedy czternaście lat, a Paweł szesnaście, kochała go i byłoby to prawdopodobnie tak samo dobre małżeństwo jak

każde inne. Tyle że Anna w końcu się zorientowała, że on jej wcale nie kocha. Przeciwnie, raczej nią gardził, uważał, że jest nudna i ograniczona. Anna podejrzewała, że Paweł musi mieć kochankę, może nawet niejedną... Wkrótce znienawidziła go równie mocno, jak przedtem kochała. -Jakże, przecież tam jest ich miejsce! - zaoponowała dla samego sprzeciwu. Wszystkie oczy zwróciły się ku niej, toteż musiała pospiesznie uzasadnić swoją opinię. - Kto zajmowałby się ubogimi i chorymi, jeśli nie ci dobrzy braciszkowie zakonni? Kto by pielęgnował tych nieszczęśników, żywił ich i wspomagał jałmużną? Paweł zmierzył ją karcącym spojrzeniem. - Nie zabieraj głosu w sprawach, na których się nie znasz! - warknął. Filip próbował załagodzić sytuację. - W progach naszych dworów rozdawane są hojniejsze jałmużny niż u wrót opactw - wyjaśnił. - Może jeszcze na pograniczu zakony zajmują się dobroczynnością, ale im dalej na południe, tym gorzej. Można by więcej uczynić dla ubogich, gdyby przeznaczyło się na ten cel bogactwa nagromadzone za klasztornymi murami! - Zadziwiasz mnie, Filipie - stwierdził Ryszard -zwłaszcza że sam należysz do stanu duchownego..; - My, księża, nie jesteśmy tak zaślepieni, by nie dostrzegać błędów Kościoła Świętego, matki naszej... Prawda, Edwardzie? - zwrócił się do przyrodniego brata Pawła, dwudziestodwuletniego, dopiero co wyświęconego alumna. Niestety, prócz urody odziedziczył on po matce niezbyt lotny umysł, tak że zazwyczaj ojciec był dlań wyrocznią - Ksiądz ma rację - przytaknął skwapliwie. - Naszym

obowiązkiem jest przecież nienawidzić grzechu, ale miłować grzeszników. Działalność Kościoła wymaga naprawy w wielu dziedzinach. Dość wspomnieć pluralizm, symonię.- - Drogi chłopcze, oszczędź nam tej wyliczanki! - Ryszard złapał się za głowę w udawanym geście rozpaczy. -Słyszałem o tych rzeczach tyle razy od twego brata Pawła, że znam je chyba na pamięć. Edward tylko się roześmiał i zwrócił w stronę swej siostry Marii, przysłuchując się temu, co właśnie mówiła. Natomiast Paweł, jak zauważył Ryszard, przygryzł wargę i z wściekłością dźgał nożem porcję mięsa na talerzu. Nie znosił bowiem, kiedy nazywano go bratem dzieci swojej macochy. - Co cię gryzie? - zwrócił się do niego Ryszard ściszonym głosem, ale we wzroku Pawła wyczytał tylko prośbę o niezdawanie dalszych pytań. Ryszard wyczuwał, że młody człowiek ma jakiś problem, który maskuje udawanym spokojem. Nie miał pojęcia, o co tu chodzi; mógł najwyżej uzbroić się w cierpliwość i liczyć, że kiedyś Paweł sam mu to wyjawi Na razie było oczywiste, że czas zmienić temat rozmowy. - Co sądzicie o sytuacji na froncie? - rzucił w przestrzeń pytanie. W wielkiej sali było ciepło, gdyż na kominkach płonął suty ogień, toteż po obiedzie rodzina wcale nie kwapiła się do wyjścia. Piastunka, zwana poufale Mamą Katarzyną, przyprowadziła więc dzieci, aby przywitały się z rodzicami. Najstarszy syn Pawła szedł pierwszy i udawał, że nie ma już nic wspólnego z pokojem dziecinnym. Miał dwa-

naście lat i nosił to samo imię co ojciec, przeważnie jednak nazywano go Amyasem - na cześć ojca chrzestnego, Amyasa Neville'a. Chłopiec był dużo starszy od reszty dzieci, wysoki, mocno zbudowany, o jasnych włosach i rumianej cerze, którą odziedziczył po matce. Jego osobistym guwernerem był ksiądz Dodds, toteż Amyas ostentacyjnie trzymał się z daleka od Mamy Katarzyny, pragnąc zaznaczyć, że dawno już wyszedł spod kobiecej opieki. Zaczął od tego, że pokłonił się ojcu, po czym serdecznie się ucałowali. Matkę przywitał tylko zdawkowym ukłonem. Ojciec go ubóstwiał, a syn odwzajemniał mu tym samym, co dodatkowo drażniło Annę. Przypuszczała bowiem, że Amyas traktuje ją z pogardą, podpatrzywszy takie zachowanie u Pawła. Tu się jednak myliła, gdyż syn lekceważył ją bezwiednie, tak samo jak inne kobiety, w tym swoją dawną piastunkę, wcale nie zdając sobie sprawy, jak głęboko je rani. Sądziła, że chłopiec postępuje tak celowo, więc tylko spojrzała nań spod oka, co wystarczyło, by z ulgą zajął miejsce u boku ojca. Po urodzeniu Amyasa Anna długo nie mogła doczekać się następnego szczęśliwego porodu. Kolejne ciąże kończyły się poronieniami lub wydaniem na świat martwego dziecka. Pech, prześladujący małżonków, zamiast zbliżyć ich do siebie - jeszcze bardziej oddalił. Paweł uważał, że Anna nie spełniła obowiązku żony, gdyż nie obdarzyła go potomstwem Ona zaś obwiniała go o swoje cierpie- nia. W końcu po serii niepowodzeń udało się jej urodzić zdrową córeczkę, a potem nie zachodziła już w ciążę. Małgorzata miała teraz cztery latka i była pulchną blondyneczką, ulubienicą matki, tak jak Amyas - ojca.

Anna kochała ją do szaleństwa i wpadała w panikę przy choćby najlżejszej niedyspozycji dziecka, drżąc na myśl, że mogłaby stracić tak długo wyczekiwaną córkę. Na szczęście Małgorzata odznaczała się nie tylko dobrym zdrowiem, ale też na tyle pogodnym i zrównoważonym usposobieniem, że to nieustanne rozpieszczanie nie wypaczyło jej charakteru. Teraz wykonała przed ojcem sztywny, wyuczony dyg, przed matką zaś dygnęła w biegu, by zaraz wdrapać się na jej kolana po swą porcję pieszczot i czułych słówek. Pozostałe dzieci nieświadomie raniły Pawła samą swoją obecnością, gdyż ich ojcem był jego przyrodni brat Jack. Także i on, jak to było w zwyczaju u Morlandów, ożenił się ze swoją kuzynką, Izabellą Butts, nazywaną zdrobniale Belle, której starsi bracia zapłacili życiem za udział w Spisku Białej Róży. Paweł nie mógł znieść, że Jack nie tylko jest z nią szczęśliwy, ale również dochował się gromadki dorodnych dzieci. Belle straciła wprawdzie swoje pierwsze dziecko, lecz szybko to nadrobiła, rodząc dziewczynkę zaledwie o miesiąc młodszą od Małgorzaty. Na chrzcie dano jej imię Anna, ale wszyscy wołali na nią Nanette, była bowiem tak drobna i filigranowa, że również imię aż prosiło się o zdrobnienie. Matka nieraz nazywała ją pieszczotliwie „swoim małym odmieńcem", bo Nanette - szczuplutka brunetka, bystra i pełna wdzięku - stanowiła dokładne przeciwieństwo pulchniutkiej Małgorzaty o złotych lokach. Dziewczynki były nierozłącznymi przyjaciółkami, co także drażniło Pawła, który by wolał, żeby wzajemnie się nienawidziły.

Nanette miała jeszcze dwóch młodszych braciszków, Jackiego i Dickona, w wieku trzech i dwóch lat, oraz najmłodszą, roczną siostrzyczkę Katarzynę, którą niania przyniosła na ręku. Razem z nią zeszła do sali Belle w mocno już zaawansowanej ciąży. Z tego powodu nie wzięła udziału we wspólnym obiedzie, tylko odpoczywała w komnatach na piętrze. Paweł nie zwracał uwagi na jej dzieci, skupiając się wyłącznie na Amyasie. Wypytywał go o postępy w nauce i ćwiczeniach fizycznych, kazał mu przynieść książkę i przeczytać z niej ustęp na głos, by ocenić jego umiejętności. Wobec syna był zwykle krytyczny, tym razem jednak Amyas, pilny uczeń, zasłużył na pochwałę. - Wyśmienicie, drogi chłopcze! - Paweł głośno wyraził swoje uznanie. - Świetnie ci idzie nauka, rad jestem z ciebie. Amyas błyskawicznie wykorzystał sytuację. - Więc pozwolisz mi, panie ojcze, pojechać do miasta i odwiedzić wuja Jana? Ciocia Belle mówi, że ich suka już się oszczeniła, a obiecałeś, że dostanę szczeniaka, jeśli nauczę się greki! - Szczeniaka? Paweł dostrzegł iskierkę rozbawienia w oczach Belle. Jan był jej bratem i dziedzicem majątku Buttsów, którym Morlandowie zawdzięczali bogactwo. Buttsowie od pokoleń trudnili się handlem i zapewniali zbyt na wełnę owiec, które hodowali Morlandowie. Jan Butts także poślubił swoją kuzynkę, Łucję Courteney, prawnuczkę Eleonory, seniorki rodu. Mieli dwóch uroczych synków, co utwierdzało Pawła w przekonaniu, że poszczęściło się wszystkim, tylko nie jemu.

Amyas wpatrywał się w ojca z nadzieją w oczach, więc ten musiał mu coś odpowiedzieć. - Nie możesz sam jechać do miasta... - zaczął, ale widząc na buzi ukochanego syna wyraz zawodu, szybko dodał: - Mam jednak w Yorku sprawy do załatwienia, mogę więc cię zabrać. Przenocujesz u wujka Jana, a rano przyślę po ciebie pachołka. - Czy nie mógłbym wrócić z tobą jeszcze dziś, ojcze? -Amyas próbował kuć żelazo, póki gorące. Wolałby, aby go widziano jadącego strzemię w strzemię z ojcem. Powrót w towarzystwie sługi nie przysporzyłby chłopcu równej radości. Paweł jednak unikał spojrzenia syna. - Będę wracał o bardzo późnej porze - zbył go krótko. -Nie wiem jeszcze, kiedy pozałatwiam swoje sprawy. Czuł na sobie wzrok Anny i wiedział, że na usta ciśnie się jej pytanie, jakie to sprawy ma do załatwienia. Nie mógł dopuścić do wywiązania się dyskusji, więc szybko wstał i oznajmił: - Muszę się już zbierać. Pożegnaj się z matką, synu, weź płaszcz i bądź gotów najdalej za pięć minut Czekam na ciebie przed stajnią. Amyas powiedział grzecznie do widzenia matce i księdzu, skłonił się stryjowi Ryszardowi i przynaglił Mamę Katarzynę, aby najprędzej, jak na to pozwalały jej fałdziste spódnice, wydobyła mu z komody płaszcz podróżny. Jego wyjście spowodowało pewne zamieszanie, ale jeszcze większe powstało wskutek niespodziewanego przybycia Eliasza z żoną Madge i dziewięcioletnim synem Ezechielem. - Jaka szkoda, że Paweł nie spodziewał się waszego

przyjazdu! - ubolewa! Ryszard, pełniący w zastępstwie gospodarza honory domu. - Pojechał do miasta w jakiejś ważnej sprawie i wróci dopiero późnym wieczorem. - Ależ on wiedział, że się do niego wybieramy! - sprostował Eliasz. - Jack też wraca dzisiaj wieczorem i mieliśmy się wszyscy spotkać przy kolacji. Ryszard zamyślił się na chwilę i dyskretnie rozejrzał po wielkiej sali. Wszyscy biesiadnicy zajęci byli rozmową lub przyglądali się zabawom dzieci przy kominku. Na szczęście Eliasz mówił cicho, tak że nikt nie mógł go słyszeć. - Lepiej nie mówmy o tym - rzekł w końcu Ryszard. -Paweł miał ostatnio tyle na głowie, że mógł po prostu zapomnieć. - Chyba rzeczywiście zapomniał - zgodził się Eliasz, po czym głośniej dodał: - Ojcze, twój wnuk przygotował dla ciebie niespodziankę. Przez cały tydzień uczył się piosenki, którą chciałby ci teraz zaśpiewać. Musisz go posłuchać, nie widział cię już od tak dawna! Coraz rzadziej bywasz w domu, nie sądzisz, Madge? - Tak, to prawda. - Madge z czułością położyła dłoń na ramieniu teścia. - Coraz bardziej się od nas oddalasz. - Czynię to dla dobra mej duszy. Tak mnie wszyscy kochacie, że przewraca mi się od tego w głowie - żartobliwie zapewnił ją Ryszard. - No, Ezechielu, stań przy mnie i zaśpiewaj mi piosenkę. Tylko stój prosto i głowa do góry, jak cię uczyli. O tak, dobrze! Atmosfera nieco się rozluźniła. Przyjazd Jacka wywołał jeszcze większe zamieszanie. Dobrze, że Paweł tego nie widział - powitanie było bar-