ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 216 486
  • Obserwuję960
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 282 302

Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów 05 - Młoda Księżna (Książątko) 01

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :790.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów 05 - Młoda Księżna (Książątko) 01.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK H Harrod-Eagles Cynthia Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 197 stron)

Harrod-Eagles Cynthia Dynastia Morlandów 05 Młoda Księżna (Książątko) 01 Kiedy na angielskim tronie zasiada Elżbieta I (1558-1603), przywrócony zostaje narodowy Kościół angielski. Nie wszyscy jednak chcą zapomnieć o "prawdziwej wierze". Wierni katolicyzmowi Morlandowie, pragnąc zachować majątek i pozycję, muszą szukac nowych protektorów. Spadkobierca rodowej posiadłości, Jan, decyduje się poślubić córkę Willa Percy'ego, niekorowanego króla pogranicza. Lecz dumne "książątko" nie zamierza tak łatwo oddać ręki przybyszowi z Yorkshire. Natomiast piękna siostra Jana, Letycja, zostaje żoną Roberta Hamiltona, butnego szkockiego barona, poplecznika królowej Marii Stuart. Nie mogąc się doczekać męskiego potomka, ambitny Szkot postanawia rozwiązać małżeństwo. Ani przez myśl mu nie przejdzie, jak złośliwą niespodziankę może zgotować los...

Przedmowa O politycznych i narodowościowych aspektach epoki elżbietańskiej napisano już tyle książek, że wyszczególnianie publikacji historycznych wydaje się bezcelowe. Mimo to chciałabym wymienić kilka pozycji, które okazały się w mojej pracy niezwykle przydatne, jako że naświetliły pewne kwestie społeczne.

Księga pierwza Wilk Odejście ze świata Trzeba nam przyjąć tak, jak kiedyś przyjście: Z poczuciem, żeśmy do tego dojrzeli. William Szekspir, Król Lear, akt V, scena 2, przeł. Stanisław Barańczak

Rozdział pierwszy W świetlicy Watermill House przed płonącym na kominku ogniem stała parująca ciepłem wanna. Pomieszczenie pachniało wonną kąpielą, powietrze przesycał zapach rumianku i rozmarynu. Jakubowi Chaphamowi dokuczało gorąco, zwłaszcza przy samej szyi, gdyż wpijał się w nią suto namarszczony i mocno wykrochmalony kołnierz koszuli. Mężczyzna wygładził dłonią sztywny watowany kaftan z jedwabiu i głośno westchnął. - Nie tak mocno, Mateuszu - powiedział. - Stracę czucie w nogach. Służący, który na klęczkach oplatał mu łydki podwiązkami utrzymującymi razem dolne partie garderoby, spojrzał nań nieporuszony. - Muszę je związać mocno, panie, żeby się nie zwijały. Zresztą luźne nie podkreślą kształtu łydek. Z mniejszego z dwóch stojących w komnacie łóżek buchnął śmiech. Siedział tam Janusz, szesnastoletni przybrany syn Jakuba, zajęty samodzielnym wiązaniem podwiązek. - A tuś mi! - wykrzyknął. - Trafił w samo sedno! Zagrał na twojej próżności, ojcze.

Jakub ostrożnie obrócił się całym ciałem, żeby spojrzeć na chłopca. Nie mógł wykręcić szyi, gdyż wysoka, sztywna kreza w hiszpańskim stylu więziła głowę w jednej pozycji. - W nic nie trafił - zauważył, usiłując zachować surowy wyraz twarzy. - Jestem najmniej próżnym człowiekiem pod słońcem, dziecko, o czym powinieneś dobrze wiedzieć. - Ależ tak, tato. Naturalnie, tato. Drżę przed twoim gniewem. - Janusz zeskoczył z łóżka i udając pokornego, przyklęknął na jedno kolano. - Czy zechcesz okazać mi cierpliwość i odpowiedzieć na moje pytanie? - O co chodzi? - zapytał Jakub z poważną miną. A była to nie lada sztuka, gdy miało się przed sobą te- go cudownego, roześmianego chłopaka. Janusz miał gęste, wijące się, ciemne i lśniące włosy, ciemnoniebieskie oczy oraz pięknie rzeźbioną, wesołą twarz. Ludzie kochali go tak, jak morskie fale kochają księżyc. - Tato, skoro nie jesteś próżny, to dlaczego kupiłeś strój specjalnie na tę okoliczność? Przecież kazałeś szyć sobie nowe ubranie na świętego Jana, czyli niecałe trzy miesiące temu. Jakub ponownie westchnął i odwrócił się w stronę drugiego wielkiego łoża, przy którym stała Nanette, jego żona, poddając się cierpliwie zabiegom pokojówki. Audrey wolno i metodycznie wiązała tasiemki na rękawach pani. - Moja droga - zwrócił się do żony - pozwolisz, żeby naśmiewano się ze mnie w moim własnym domu? Nanette popatrzyła na niego i parsknęła śmiechem. - A skąd! Doprawdy, wstydu nie masz, Januś! Twój ojciec próżny? Też coś! Wiesz, że nie cierpi nowych ubrań, a brodę zgolił wyłącznie po to, żeby okazać królowej szacunek. Mateusz uśmiechnął się szeroko i mruknął: - Nic z tego, panie. Nie licz na pomoc. Jakub miał zawiedzioną minę.

- Zaraz, zaraz, Nan. Dobrze wiesz, że brodę zgoliłem dlatego... - ...że ci posiwiała, a nie chciałeś wyglądać jak starzec - dokończyła bezlitośnie Nanette. Jakub uśmiechnął się do niej nieśmiało, czym tak ją ujął, że zbliżyła się, aby dotknąć gładko wygolonego podbródka męża. Z rękawów sukni zwisały niezawią-zane tasiemki. - Jesteś przystojnym mężczyzną, moje serce - rzekła. Jej niebieskie oczy i figlarny uśmiech tak bardzo przywodziły na myśl Janusza, że aż trudno było uwierzyć, iż nie jest jego matką. - Dlaczego więc miałbyś się przejmować, że ktoś dostrzeże twoją urodę? Bez brody wyglądasz bardzo ładnie. I do twarzy ci w czarnym hiszpańskim stroju. Aż się boję, że na nowo się w tobie zakocham. Wymienili spojrzenia pary dobranych kochanków. Rozumieli się bez słów. - Gdyby ten kaftan i hiszpańska kreza pozwoliły mi cię ucałować, pani Morland, niezwłocznie bym to zrobił. - Co takiego? Na oczach służących? - Nanette udała, że jest tym mocno zgorszona, i wróciła do Audrey, by poddać się żmudnemu wiązaniu rękawów. - I na oczach dzieci? - dorzucił Janusz, spoglądając na Marię Seymour, młodą wychowankę Nanette. Nieporuszona niczym skała, siedziała na skrzyni

z ubraniami w rogu komnaty, czekając, aż służąca ją uczesze. Spokojna, miła i ładna jasnowłosa Maria miała dziesięć lat i wyzwalała w Januszu opiekuńcze odruchy. - Słusznie, zapominamy się - stwierdził Jakub. Mateusz uporał się z podwiązkami i przyniósł panu krótką pelerynkę. - Zarzuć ją na mnie tak, żeby między fałdami widać było podszewkę... -1 pamiętaj - przerwał ojcu Janusz - żeby pelerynka zawisła dokładnie pod kątem, jaki by powstał, gdyby ze środka ziemi poprowadzić linię do punktu, w którym słońce wschodzi w dniu jesiennego zrównania dnia z nocą. Pan nie będzie jej nosił inaczej. Wszyscy, nawet mała Maria, parsknęli śmiechem. Jakub zaburczał gniewnie pod nosem. - Jeszcze jedno słowo i w ogóle nie pójdę na tę uroczystość! - zagroził. - Widzisz, Januś, do czego prowadzą twoje żarty? -rzuciła Nanette. - Ale ja mam w swym kołczanie zapasową strzałę: jeśli nasz pan odmówi uczestniczenia w poświęceniu nowej kaplicy w Morland Place, nie wybiorę się z nim na poświęcenie jego nowej szkoły w Ackomb. Wystarczy, Audrey. Weź się lepiej do czesania panienki Marii, bo nie mamy już zbyt wiele czasu. A ty, Mateuszu, kiedy już założysz panu pelerynkę, przyślij tu kogoś, żeby uprzątnął wannę, i sprawdź, czy konie są przy- gotowane do drogi. Zobacz też przy okazji, co się dzieje z panem Szymonem i z dzieckiem. -Tak, pani - odparł służący i natychmiast wyszedł z komnaty, żeby spełnić polecenia. Jakub nie protestował, że to żona dyryguje Mate-

uszem, gdyż ten, obok Audrey i czworga innych posługujących niższej rangi, przybył wraz z nią do Watermilł House, kiedy została panią tego domu. Poza tym nie przestrzegano tu sztywnego podziału ról, przedkładając swobodną atmosferę. W Watermilł nie mieszkano po wielkopańsku, gdyż nie było na to dość miejsca. W centralnej części budynku mieściła się wielka sień i to właśnie tam najczęściej skupiało się życie rodzinne. W południowej, cieplejszej części domu, również na parterze, znajdowała się komnata zimowa, którą Jakub wykorzystywał też jako salę audiencyjną - służyła ponadto za pokój majordomusa - nad nią zaś, na pierwszym piętrze, mieściła się świetlica z dwoma łóżkami. W dużym spała Nanette z Jakubem, w mniejszym Janusz z Mateuszem. Po drugiej stronie wielkiej sieni usytuowano dwie spiżarnie, w tym jedną na nabiał. Nad spiżarniami znajdowała się nieduża komnata sypialna z dwoma łóżkami - w jednym z nich spała Maria z Audrey, w drugim zaś kapelan Nanette, Szymon LeBel, i jego młody podopieczny, Aleksander. I to już wszystkie pomieszczenia w Watermilł House. Rzecz jasna, była tam również i kuchnia, z tyłu za spiżarniami, ale mieściła się w osobnym budynku. Służba spała w wielkiej sieni, jak za dawnych czasów. I choć życiu Watermilł House brakowało wielkopań-skiego stylu oraz wygód, cechowała je pogodna, wesoła atmosfera. Jakub miał duży dom w mieście przy ulicy Lendal, ale nieczęsto tam bywali. Nanette nie lubiła mieszkać w Yorku. Odnosiła wrażenie, że życie w mieście jest niezdrowe, a jej lęki znajdowały potwierdzenie w kolejnych epidemiach nękających kuzynów Buttsów, sąsiadów z Lendal.

Matka Nanette nazywała się przed zamążpójściem Belle Butts i wychowała się w ogromnym domu rodziny Buttsów, położonym na pięknych gruntach przy końcu Lendal. Jego liczne przybudówki i rozgałęzienia schodziły na brzeg rzeki Ouse, tuż przy moście zwanym Lendal, tak jak i sama ulica. Głową rodziny był Jan, brat Belle. Jego dwaj synowie ożenili się z młodszymi siostrami Nanette, Katarzyną i Jane. Mąż Jane, Bartłomiej, oraz ich trzy córki umarli podczas jednej z epidemii, która wybuchła w Yorku przed ośmiu laty. Przeżyła tylko Charity, ich najmłodsze dziecko. Jane żałowała później, że zaraza nie zabrała ze sobą i Charity, gdyż groźna niemoc powykręcała jej ciało oraz członki, jakby je ulepiono z miękkiej gliny, i dziewczynka na zawsze została kaleką. Ale teraz nawet Jane już nie żyła, ponieważ tamtego lata umarła na ospę. Nie, York nie należał do zdrowych miast. Był piękny, lecz hałaśliwy, poza tym wciąż nawiedzały go plagi i zarazy. W Watermill House powietrze pachniało świeżością, kwiatami wrzosu i paprociami. Niosło ze sobą krzyki kulików, cień skrzydeł jastrzębia przysłaniających słońce, chłodny smak wody z torfowisk - wody, która schwytana w dłonie sączy się z nich lśniącym czarnym strumyczkiem. Właśnie ów świeży powiew natury przypominał Nanette przeszłość, zawierał w sobie całe jej życie: życie na północy, na wielkich, otwartych przestrzeniach, gdzie ziemia wychodzi na spotkanie ogromnemu słońcu, gdzie wszystko tętni pulsem Matki Rodzicielki. Zimą tutejsze życie przypominało kąsający kieł dzikiego zwierza, nocą zaś śmierć pełzała tu niczym wygłodniały pies, a każdy

nowy poranek stanowił zwycięstwo nad jego żarłocznym pyskiem. Natomiast wiosna była mokra, zielona, aż do bólu rozpączkowana kipiącym życiem, i przywodziła na myśl cierpienie odczuwane w zdrętwiałej kończynie, w której krew zaczyna krążyć żywiej i żywiej. Z kolei latem dnie jawiły się słodkie, długie i pszeniczne, pełne zawrotów głowy i odurzenia, szalone niczym rozśpiewane skowronki; zdawało się wówczas, że człowiek całkowicie panuje nad światem i nigdy nie ulegnie śmierci. Potem nadchodziła niezapomniana jesień, pachnąca dymem płonących polan, roziskrzona błyskiem podobnych klejnotom owoców, które niczym skarby wyłaniają się spod odwróconych znienacka liści. Następujące po sobie pory roku przynosiły Nanette wspomnienia związane ze zmieniającymi się zapachami kolejnych miesięcy i okresów. Wiosna przywodziła wspomnienia wiosny jej życia i przypominała twarze roześmianych młodych ludzi, z którymi Nanette dzieliła, wczesną zwariowaną młodość - Boleynów, Hala Norysa, małego Franka Westona i innych - twarze jasne, nie zmienione przez czas, napływające do niej z miejsc, gdzie wesołość nigdy się nie kończy i gdzie nikt się nie starzeje. Krótkie lato życia przyniosło jej miłość oraz małżeństwo, a pośrednio również i dziecko, Janusza, który był i zarazem nie był jej synem. W pewnym sensie zastąpił jej potomka, którego nie do- czekała się z mężem Pawłem. Nanette weszła już w swoją jesień, porę pełną słodyczy i łagodności, bogatą w owoce lat, mądrość oraz dojrzałą miłość zasianą dawno temu. Jej ukochany drugi mąż, Jakub, ich wspólne pożycie w Watermill

House, Janusz oraz oddani służący stanowiliby wystarczająco obfite żniwo życia, by odczuwać wdzięczność wobec losu, a przecież niespodziewanie powiał lekki wietrzyk, który poruszywszy liśćmi drzewa, odsłonił ukryty pod nimi lśniący i nieoczekiwany owoc: ich skarb największy, dar od Boga, małego Aleksandra. Nanette była już po czterdziestce, gdy wychodziła za trzynaście lat od niej starszego Jakuba, trzykrotnego bezdzietnego wdowca. Poślubiając Nanette, Jakub nie liczył na to, że zostawi po sobie potomka, krew z krwi, kość z kości. Jednak sześć miesięcy po ślubie Nanette poczęła i w marcu tysiąc pięćset pięćdziesiątego roku, w wieku czterdziestu dwóch lat, powiła swoje pierwsze i ostatnie dziecko, syna, którego nazwali Aleksandrem, tylko to imię bowiem zdawało się wystarczająco wielkie, żeby oddać ogrom tak wspaniałego cuda Poród był dla Nanette ciężkim i wyczerpującym przeżyciem - to właśnie wtedy zupełnie zszarzała. Lecz gdyby nawet miał ją kosztować i życie, dostrzegłszy nabożną radość na twarzy Jakuba, kiedy patrzył na nią, jak trzyma w ramionach dziecko, na które straciła już nadzieję, uznałaby, że wart jest takiej ofiary. Od tamtej pory minęło osiem lat, ich radość jednak nie straciła ani odrobiny nabożności. Kiedy drzwi komnaty otworzyły się i do środka wkroczył Mateusz wraz z Aleksandrem, za nimi zaś Szymon, nauczyciel i wychowawca chłopca - Nanette ponownie spojrzała na męża. Choć mało skutecznie, Jakub robił, co mógł, żeby przybrać marsową minę; po ułożeniu dolnej wargi chłopca poznał, że syn nabroił. - Co się stało tym razem? - zapytał Mateusza. - Wygląda na to, że goniliśmy przez podwórze ko-

gutka i powalaliśmy błotem buty - odparł Mateusz z kamiennym wyrazem twarzy. Jakub przyjrzał się uważnie mokremu śladowi na policzku dziecka. - Czy dostrzegliśmy niestosowność naszego zachowania? - zapytał. - Owszem, panie, dostaliśmy też w skórę. - A więc sprawa załatwiona - oświadczył Jakub i wyciągnął ramiona. Syn natychmiast się w nie rzucił, przywitany zachłannymi uściskami. - Wcale go nie goniłem, tato, ja się z nim bawiłem -wyjaśnił, zadzierając głowę. - I zupełnie nie pamiętałem o błocie, a kiedy sobie o nim przypomniałem, było już za późno. Pan Szymon mówi, że zbił mnie nie dlatego, że się ubłociłem, ale dlatego, że wyszedłem na dwór, kiedy kazano mi zostać w sieni - Tak, moje dziecko. Posłuszeństwo to jedna z głównych cnót, jakich chrześcijanin musi się nauczyć - zauważył łagodnie Jakub. Cieszył się, że przekazał panu Szymonowi zarówno prawo, jak i obowiązek dyscyplinowania dziecka, ponieważ wątpił, by sam mógł się zmusić do uderzenia malca, nawet gdyby był przekonany, że czyni to dla zbawienia synowskiej duszy. Aleksander miał bystre błyszczące oczy jasnoorze-chowej barwy, osadzone nieco skośnie i przywodzące na myśl oczy łani. Teraz lśniły od nieobeschłych łez. - Tak naprawdę to wcale nie byłem nieposłuszny -tłumaczył się nieśmiało. - Zapomniałem. Gdybym pamiętał o zakazie, na pewno bym go przestrzegał Jakub pochwycił wzrok Nanette, obserwującej go z uśmiechem. Miał dylemat i natychmiast to wyczuła. - Powód nie jest żadnym usprawiedliwieniem, ko-

chanie - powiedziała. - Szatan zastawia na nas pułapki w chwilach, kiedy jesteśmy najsłabsi, twoją słabością zaś jest pamiętanie o przyjemnościach i zapominanie o tym co niemiłe. Aleksander popatrzył na nią i skinął poważnie głową. Wobec matki zawsze zachowywał się oficjalniej niż wobec ojca, gdyż była od niego surowsza i używała takich chłodem wiejących słów, jak „obowiązek", „cnota" i tym podobnych. Chłopiec przeniósł wzrok na ojca. Nanette podążyła za jego spojrzeniem i rzekła: - Szczęśliwie się dla niego składa, że ma przy sobie pana Szymona i mnie. Stanowimy przeciwwagę twoich wpływów, Jakubie. - Masz rację, mamo - wtrącił szybko Janusz. - Tata nigdy w życiu mnie nie uderzył i zobacz, co ze mnie wyrosło! Nanette parsknęła śmiechem. - Pan Bóg pobłogosławił mi na stare lata i dał mi nie jednego, nie dwóch, ale aż trzech synów! I ukochaną córkę - dodała, obejmując Marię spojrzeniem i włączając ją tym samym do rodziny. - A teraz ruszajmy już w drogę, inaczej się spóźnimy. - Ale, mamo... - zaczął Aleksander, kiedy schodzili na parter. - Ty jesteś bardziej moją mamą niż mamą Janusza, prawda? Nanette od dawna się martwiła, że Janusz będzie zazdrosny o Aleksandra, i próbując wymyślić zgrabną odpowiedź, zerknęła na wysokiego, ciemnowłosego młodzieńca. Janusz pochwycił jej spojrzenie i natychmiast ją wyręczył. - Nic się nie przejmuj, niczego mi nie brakuje. W końcu miałem trzy matki. Tę, która mnie urodziła,

tę, która mnie wykarmiła, i wreszcie tę, która mnie wybrała. Mam wam powiedzieć, którą z nich kocham najbardziej? Kaplica w Morland Place została zniszczona w tysiąc pięćset czterdziestym pierwszym roku i zdawało się, że nigdy nie będzie odbudowana. W czasie panowania kolejno po sobie następujących regentów, sprawujących rządy w imieniu małoletniego króla, kraj coraz wyraźniej zmierzał ku protestantyzmowi i Paweł Morland, już trzeci dziedzic o tym imieniu, nie odważył się naonczas odbudowywać kaplicy. Ale pewnego dnia młodociany król Edward umarł na osłabiającą niemoc, którą zaraził się podczas letniej pielgrzymki, i na tron wstąpiła Maria. Królowa zmieniła kurs religijny i z całą mocą poparła Kościół rzymskokatolicki. Ale choć klimat religijny sprzyjał odbudowie kaplicy, panujący w kraju chaos ekonomiczno-finansowy sprawił, że Paweł długo nie był w stanie zebrać koniecznej na ten cel kwoty. W końcu musiał pozbyć się kilku nieruchomości w mieście. I choć sprzedał duży dom przy Coney Street, dom przy Petergate, później zaś niewielką posiadłość przy Bishopthorpe, potrzebował mimo to wsparcia ze strony Jana Buttsa i Jakuba Chaphama, żeby dokończyć prac. Teraz jednak wszystko było gotowe'i kaplicę miał poświęcić sam biskup. Z tej okazji przybyła również rodzina i dzierżawcy, wszyscy bowiem pragnęli wyrazić swoje podziękowanie za dokończenie budowli wznie-

sionej na chwałę bożą. Kaplica prezentowała się pięknie. Miała sklepienie krzyżowo-żebrowe, bogato zdobione wsporniki malowane na niebiesko i złoto, pięknie rzeźbioną balustradę chóru oraz wielobarwne witraże. Stara drewniana statuetka Najświętszej Panienki została odnowiona i pokryta listkami ze złota; dawniej stała na plincie pierwszej kolumny od ołtarza, teraz jednak umieszczono ją w specjalnie przygotowanej kapliczce Matki Boskiej w bocznej nawie. W tejże nawie znalazł się również marmurowy memoriał, który Paweł zamówił dla upamiętnienia wspólnych przodków jego i Elżbiety, stary bowiem został zniszczony wraz z kaplicą. Ukazywał Eleonorę i Roberta Morlandów: strojnie odziani, leżeli na bogato rzeźbionym postumencie, wspierając stopy na worku wełny symbolizującym źródło bogactwa rodziny. Na fryzie zdobiącym postument widniał napis: „Odważne serce i czysta dusza wierne aż po kres. Bóg jest początkiem życia." Patrząc na kaplicę, Paweł, prócz ogromnej dumy odczuwał, także głęboką ulgę, nareszcie bowiem wy- pełnił śluby sprzed siedemnastu lat. Złożył je, kiedy po śmierci ojca oraz starszego brata nieoczekiwanie został głową rodziny. Po poświęceniu kaplicy i po mszy nadszedł czas na ucztę w wielkiej sali. I tam, siedząc na podium przy wysokim stole, otoczony rodziną i dzierżawcami, po raz pierwszy od owych kilkunastu lat Paweł Morland poczuł się w pełni szczęśliwy. - Ano, Pawle - zagadnął go Jakub Chapham, kiedy podano pierwsze danie - sądząc po twojej minie, je- steś chyba kontent. - Bo i ma powody - wtrąciła siedząca między nimi Nanette. - To piękna kaplica. Piękniejsza od starej.

- Nie jest jeszcze skończona - przyznał Paweł. -Trzeba dokończyć rzeźbę w balustradzie przy chórze, a i północne wsporniki przy głównym przejściu wymagają zdobienia. Poza tym... Przerwał mu Janusz, który wychylił się i z poważną miną rzekł: - Panie, posłuchaj mojej rady i skończ co trzeba najszybciej, jak tylko możesz, bo już niebawem znów każą nam stanąć na głowie. Zdziwiony Paweł uniósł brwi, a Jakub uśmiechnął się ponuro. - Wybacz chłopcu, Pawle. Widzisz, doszły nas złe wieści o stanie zdrowia królowej. Ponoć śmierć zagląda jej w oczy, a jeśli królowa umrze... - Na tron wstąpi księżniczka Elżbieta - dokończył za niego Paweł. - Zapewniam cię, że i o tym myślałem. - Ale niby czego miałbyś się obawiać? - spytała Nanette. - Księżniczka Elżbieta z pewnością nie jest pa-pistką, lecz oddaną katoliczką, w czym przypomina swojego ojca. Znam ją... - Znałaś ją - sprostował Paweł. - Wybacz mi, ciociu, ale nie wiesz, kim Elżbieta jest teraz. Nie ulega kwestii, że protestanci upatrzyli ją sobie na przywódczynię. - Uważam - rzekł spokojnie Jakub - że Elżbieta najprawdopodobniej zechce obrać i utrzymać kurs umiarkowany, podobnie jak to czynił jej ojciec. No, ale Henryk był mężczyzną, potężnym monarchą, a wszak i jemu nie przychodziło to łatwo, jaką więc szansę może mieć słaba kobieta? Do rozmowy włączył się Ezechiasz, głowa odłamu rodziny Morlandów zwanego biblistami.

- Poza tym - rzekł - będzie musiała poślubić protestanckiego księcia, ponieważ nie weźmie jej żaden katolik. I od razu spadną nam na kark dwie wojny: z Francją i z Hiszpanią. - Wcale nie musi wychodzić za cudzoziemca -stwierdziła Nanette. Ezechiasz potrząsnął swą wielką lwią głową. - Jeśli poślubi kogoś ze dworu, rozpęta się wojna domowa, a to byłoby najgorsze. Nie, nie. Żeby nie wiem co, dla nas to i tak żaden interes. Nanette przypomniały się słowa nieżyjącego od czterdziestu lat ojca. „Nie potrzeba nam innych kró- lowych niż żony naszych królów - mówił - bo nic dobrego z tego nie wynika. Przez to właśnie dziewczęta nie mogą u nas dziedziczyć tronu". Słowa te uderzyły ją z taką wyrazistością, jakby usłyszała je wczoraj. Pamiętała dotyk ojcowskiego ramienia i cudownie uspokajający zapach, kiedy tłumaczył jej - wówczas jeszcze dziecku - dlaczego Henrykowi VIII nie wystarcza córeczka Maria i dlaczego król koniecznie musi mieć syna. Za ową walką o syna krył się ogromny smutek życia władcy oraz wielka tragedia, która dotknęła jego żony i wywołała zamęt w sercach poddanych. Malutka naonczas Maria miała dzisiaj czterdzieści dwa lata i walczyła ze śmiercią - Maria, bezpłodna królowa. Wiadomo było, że gdy umrze, tron przejmie jej siostra Elżbieta, nie istniał bowiem męski pretendent do tronu; siostry króla też miały same córki. - Powiadają - rzekł Jakub - że król Filip wspomniał, iż po śmierci Marii ożeni się z Elżbietą, dzięki czemu zdobędzie władzę w naszym kraju. - Elżbieta nigdy za niego nie wyjdzie - powiedziała

gwałtownie Nanette. - Wykluczone! Ten związek nie zdobyłby akceptacji ludu. Ludzie nie kryli niezadowolenia, gdy za Filipa wyszła królowa Maria, bo to wszak ona ściągnęła do Anglii tego hiszpańskiego bubka. Nie, Elżbieta nigdy nie zrobi niczego, czego poddani nie zaaprobują. Już jako mała dziewczynka instynktownie wyczuwała wolę i oczekiwania narodu. Nanette wygłosiła tę tyradę z dużo większą mocą, niż zamierzała, i przy stole zapadła cisza. Jakub dotknął ostrzegawczo żony i szybko zmienił temat. - Pomówmy o następnej uroczystości, na której się spotkamy, czyli o poświęceniu mojej szkoły. Mam nadzieję, że mogę liczyć na twoją obecność, Pawle? - Naturalnie - odrzekł kuzyn. - Kiedy to będzie? - W październiku, na świętego Edwarda. Nazwiemy ten przybytek Szkołą Świętego Edwarda. - A nie Chaphama? - zapytał z uśmiechem Paweł. -Sądziłem, że zechcesz upamiętnić swoje nazwisko. - Wystarczy mi świadomość, że szkoła spełni pożyteczne zadanie. To mi będzie najlepszą nagrodą - odpowiedział Jakub. W ostatnich latach coraz bardziej pochłaniały go działania dobroczynne. - Przewidujemy w szkole dwanaście miejsc dla dzieci z biednych rodzin, a w przyszłości być może i więcej, jeżeli tylko zdołam tym pomysłem zainteresować kilka znaczących osób. Aleksander rozpocznie tam naukę pierwszego dnia po otwarciu. Mam nadzieję, że mnie wesprzecie i powierzycie dzieci mojemu nauczycielowi. Co ty na to, Pawle? Podeślesz mu swą najmłodszą latorośl? Paweł uśmiechnął się z zadowoleniem. - Nie wiem, Jakubie. Widzisz, my, Morlandowie, nauki zawsze pobieraliśmy w domu...

- W takim razie obiecaj mi choć małego Pawła i Marię - nalegał Jakub. - No, Pawle! Nie możesz odmówić, zwłaszcza że wydatnie ci pomagałem przy budowie kaplicy. W najbliższym czasie musimy pomyśleć o szpitalu. Trzeba zrobić coś dla żebraków i włóczęgów, a szczególnie dla kobiet z małymi dziećmi. Nie mogę patrzeć, jak w żar albo słotę leżą w przydrożnych rowach. - Hola, hola! Skupmy się najpierw na jednym! - wykrzyknął Paweł, broniąc się przed kolejną inicjatywą Jakuba. - Poślę małego Pawła do twojej szkoły, ale z resztą będziesz musiał poczekać. Kaplica kosztowała mnie więcej, niż się tego spodziewałem, i nie mam teraz pieniędzy, a przecie budowa szpitala wymaga dużych nakładów finansowych! Jakub skinął głową. - Dobrze, dobrze, zaczekam. Ale na pewno nie zapomnę. * Królowa umarła w listopadzie. - Niemal do końca wierzyła, że śmiercionośny guz, który narasta w jej macicy, jest oczekiwanym dzieckiem. Elżbieta oderwała zatroskany wzrok od robótki. Nanette, Maria i Audrey przyjechały do Morland Place w odwiedziny. Elżbieta niedawno powiła kolejnego syna, małe jasnowłose dzieciątko, któremu dali na imię Artur. Leżało teraz u jej stóp. na poduszce. Elżbieta wciąż jeszcze nie odzyskała rumieńców i była wyraźnie zmęczona, a hiszpańska czerń, jaką obowiązkowo nosiły damy z towarzystwa, dodatkowo podkreślała jej bladość.

- Biedna - rzekła współczująco i zerknęła na swoje najmłodsze dziecko. - Ciężko jest rodzić, lecz jeszcze ciężej jest tego pragnąć. Nanette skinęła głową. - Wciąż pamiętani ją jako młodą kobietę. Zanim została wydziedziczona przez ojca, była ładną dziewczyną, lubiła tańczyć i śpiewać. Król Henryk kazał jej tańczyć przed wszystkimi ambasadorami. Uwielbiał ją, choć żałował, że nie okazała się chłopcem. Katarzyna, siostra Nanette, przyjechała z niedzielną wizytą do Morland Place z domu Buttsów przy Lendal. - Kiedy myślę o nieboszczce królowej - rzekła surowo - wciąż słyszę krzyki tych biednych chrześcijańskich dusz, które kazała spalić żywcem na stosie, i dziękuję Bogu, że teraz ona stanie wreszcie przed sądem. - Robiła to dla ich zbawienia, Katarzyno, nie w celu sprawienia sobie przyjemności - broniła jej Nanette. - Ale w celu sprawienia przyjemności mężowi..! -zaczęła Katarzyna. - Ciociu Nan - wtrąciła się do rozmowy Elżbieta -wszak w głębi serca nie uważasz, że palenie ludzi na stosach jest słuszne, prawda? Sądzisz, że ogień zbawi ich dusze? - Nie wiem - odparła Nanette. - Ale królowa wierzyła w to ze wszystkich sił. - Skoro tak, to pewnie chciałabyś, żeby i mnie spalono - stwierdziła spokojnie Elżbieta, patrząc jej pro- sto w oczy. - I mnie - dodała Katarzyna. Rodzina Buttsów zawsze była bliższa ruchowi reformatorskiemu niż Morlandowie, a Katarzyna pod wpływem męża stała

się zagorzalszą protestantką, niż Nanette mogłaby przypuszczać. - A co powiesz o drogim panu Cranmerze? - zapytała Maria Seymour. Jak na tak młodą osóbkę, pytanie było niezwykle przebiegłe. Oczy Nanette wezbrały łzami. Śmierć jej dawnego spowiednika, człowieka wielkiej łagodności, Tomasza Cranmera, była dla niej wielkim ciosem i najzupełniej niepotrzebnym dramatem. Nanette odebrała ją jako wyraz ironii losu, gdyż Cranmer przetrwał rządy obu królów, Henryka i Edwarda, a także większość lat panowania Marii, i gdyby doczekał królowania księżniczki Elżbiety, najprawdopodobniej zostałby obsypany zaszczytami. - Biedny Tomasz... - rzekła. - Oczywiście, że nie chciałabym widzieć was na stosie. Uważam, że takie sprawy trzeba zostawić Bogu, niechaj On nas sądzi. Nie wierzę, że pragnie, byśmy się wzajemnie dręczyli i torturowali, wszystko jedno z jakiego powodu. Nie jesteśmy dość mądrzy na to, by wejrzeć w duszę człowieka i odczytać, co w niej zapisane. - Królowa Maria sądziła, że to potrafi - zauważyła Katarzyna. - Królowa Elżbieta zapewne też uzna czytanie w ludzkich duszach za swój obowiązek. Cóż, w tej sytuacji my będziemy względnie bezpieczni, ale co z tobą, Nan? Co zrobisz, gdy Elżbieta odkryje, że w głębi serca jesteś zagorzałą papistką? Tyrada Katarzyny zaskoczyła Nanette. Z niesmakiem posłyszała w niej szokującą nutkę mściwej złośliwości. Owszem, wiedziała, że dom Buttsów jest miejscem spotkań co bardziej radykalnych protestantów z Yorku, nie przypuszczała jednak, by owe spotkania

mogły do tego stopnia odmienić sposób myślenia jej siostry. Zanim jednak zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, odezwała się Elżbieta: - Cioci Nan nic nie zagraża. Księżniczka nigdy nie zrobi ci krzywdy, prawda, ciociu? Byłaś wszak przyjaciółką jej matki, ponadto Elżbieta zna cię z czasów swojego dzieciństwa. Nanette wymieniła szybkie spojrzenie z pokojówką Audrey. Obie pamiętały lata, które Nanette spędziła jako dama dworu Katarzyny Parr, matkującej wówczas Elżbiecie, oraz to, co z owego matkowania wynikło. - Księżniczka na pewno mnie nie zapomniała, tego jestem pewna - odrzekła spokojnie. - Niewdzięczność nie leży w jej charakterze. Elżbieto, moje dziecko, zaplątała ci się wełna. Szarpaniem jej nie rozsupłasz. Pozwól, że ci pomogę... Elżbieta ochoczo podała jej robótkę. Nanette posłała kuzynce uśmiech. - Przyznaj się, nigdy nie lubiłaś igły, prawda? Może nam zatem poczytasz, tymczasem Audrey skończy szyć za ciebie? Niewiele tego zostało. - Jestem zmęczona - stwierdziła Elżbieta. - Ciężko być kobietą. Mam za sobą czternaście lat małżeństwa i dziesięć porodów. Kocham swoje dzieci, lecz uważam, że los jest niesprawiedliwy. Mężczyznom przypada sama przyjemność, kobietom wyłącznie ból. Na twarzy Katarzyny odmalowało się niemiłe zaskoczenie. - Powinnaś być wdzięczna, że twoje dzieci żyją - odparła surowo. - Z moich ocalało jedynie dwoje. Dziękuj Bogu, że ci błogosławi, miast narzekać na to, co raczysz nazywać bólem.

Nanette spróbowała zainteresować Katarzynę innym tematem. - Zawsze uważałam, że życie w mieście nie sprzyja zdrowiu. Czyż fakt, że żyje więcej dzieci Elżbiety niż twoich, nie jest tego najlepszym dowodem? - Tak, tak, dobrze znam ja tę twoją teorię, siostro -odparła Katarzyna, nieoczekiwanie uśmiechnięta. -Wiem też, dlaczego mieszkasz w Watermill niczym prosta chłopka, miast żyć bogato przy ulicy Lendal. Dziwię się natomiast, że wypuszczasz Aleksandra aż do Ackomb, gdzie wszak na pewno zetknie się z dziećmi z miasta. Nie boisz się zarazy? Nanette wzruszyła ramionami; przejęła ten dziwny gest od Anny Boleyn jeszcze w czasach młodości i nigdy się go nie wyzbyła. - To silny, zdrowy chłopiec. Co ma być, to będzie. Mogę tylko powiedzieć, że bardzo bym chciała, by nauczył się tyle, iżby być pożytecznym dla innych, aczkolwiek biedny Szymon lęka się, że wszystko, co mu dotychczas wkładał do głowy, pójdzie w zapomnienie. Co wieczór, gdy chłopak wraca ze szkoły, nasz kapelan przepytuje go niczym inkwizytor i żeby rozładować gryzący go niepokój, uczy Marię astronomii i greki. Maria uśmiechnęła się, a Elżbieta parsknęła śmiechem. - Pamiętasz, ciociu, jak Filip burczał, kiedy kazano mu uczyć mnie razem z chłopcami? - spytała. - Pamiętam. Pamiętam też, że do łaciny i greki przykładałaś się dużo chętniej niżeli do szycia - od- rzekła Nanette. - O, proszę, i już po suple. Będziesz szyła dalej czy Audrey ma cię wyręczyć? ' - Nie, nie, sama skończę. - Elżbieta westchnęła. - Oj-

ciec zawsze pragnął, żebym jako pierworodna okazała się chłopcem, usiłowałam więc spełnić jego życzenie. Nanette popatrzyła na nią ze współczuciem i przypomniała sobie, jak wiele nieszczęść, które mogą przytrafić się jedynie kobietom, dotknęło swego czasu Elżbietę. Już jako młodziutka dziewczyna została wysłana do obcego domu i zaręczona z bratankiem Nanette, Robertem, młodym chłopcem, którego nigdy wcześniej nie widziała. Robert zginął, nim zdążyli wziąć ślub, i zostawił narzeczoną na łasce krewnych. Podczas ataku na Morland Place brutalnie ją zgwałcono, w wyniku czego zaszła w ciążę. Gdy tylko dziecko przyszło na świat, Nanette osobiście usunęła je sprzed oczu matki, zadbała też, żeby ta nie dowiedziała się nigdy, co się z nim stało. I choć Elżbieta wyszła potem za Pawła, młodszego brata Roberta, i ostatecznie została panią na Morland Place, tó przecież - mimo iż przy życiu udało się utrzymać aż siedmioro dzieci - następujące po sobie ciąże stanowiły dla niej twardą próbę losu. „I to wszystko spadło akurat na nią - myślała Nanette. - Na dziewczynę, która ze wszystkiego na świe- cie najbardziej lubiła łowy, polowania z sokołem i typowy dla mężczyzn swobodny styl życia". Ale patrząc na kuzynkę, usłyszała na dziedzińcu parskanie koni i męskie głosy. Twarz Elżbiety błyskawicznie się rozpromieniła. Wszak istniały radości właściwe tylko kobietom - jedna z nich najwyraźniej zawitała do Morland Place. - To Jan! - wykrzyknęła Elżbieta, podchodząc do okna. Wyjrzała na dwór i aż pokraśniała ze szczęścia. Pomachała przybyszowi ręką i obdarowała go uśmiechem tak czułym, że nie powstydziłaby się go żadna

kochanka. Obróciła się do Nanette i rzekła: - Jest z nim Janusz, musieli się spotkać po drodze. Idą na górę. - To dobrze - powiedziała Nanette. - Janusz odwiezie nas do domu, nie będziemy musiały odrywać waszych służących od pracy. Dobiegł ich szybki tupot stóp na spiralnych schodach, potem drzwi się otworzyły i do komnaty wszedł roześmiany pierworodny Elżbiety, a zaraz za nim Janusz. - Zobacz, mamo, co dla ciebie mam! - Z trudem utrzymywał coś na piersi pod kurtką; nieznane stworzenie wierciło się okrutnie i dziwnie popiskiwało. Janusz, wspierając dłonie na biodrach, patrzył na Jana z uśmiechem rozbawienia na ustach. - Tylko uważaj! Ostrzegam, że może ci poobgryzać palce. Mówiłem mu, żeby zostawił małego w spokoju, ale nie chciał mnie słuchać i przywiózł go do domu. - Co to jest, Januś? - spytała Nanette, wyciągając do niego rękę. Podszedł bliżej, ujął jej dłoń, przyklęknął, by ją ucałować, potem zaś, swobodnie oparłszy rękę na jej ramieniu, cicho się śmiejąc, obserwował, jak młody Jan podchodzi do matki z szamocącym się pod kurtką zwierzęciem. Natura obdarzyła Janusza wysokim wzrostem, ale trzynastoletni Jan już teraz przerastał go zdecydowanie. Co więcej, zapowiadał się na prawdziwego wielkoluda -takiego, jakim był Paweł, jego przodek, pierwszy mąż Nanette. Był równie jak tamten silny i barczysty, a przy tym łagodniejszy niż niejedna kobieta. Okazywał też wielką czułość drobnemu stworzeniu, zwłaszcza zaś zwierzętom skrzywdzonym albo rannym. Kosmyk włosów o barwie konopi opadł mu na oczy, gdy chłopak