Księga druga
Jednorozec
Sprawiedliwi Bogowie z grzesznych naszych uciech czynią Narzędzia kary
William Szekspir, Król Lear akt V, scena 3, przeł. Stanisław Barańczak
Rozdział pierwszy
Wraz ze śmiercią Elżbiety znaczna część życia Pawła umarła, on sam zaś odnosił wrażenie, że cały
jego świat rozpada się na kawałki. Spoglądał wstecz na czasy, gdy żona była przy nim, żona i cała
rodzina, zdrowa i szczęśliwa. Tak właśnie Adam musiał spoglądać na Eden, kiedy go stamtąd
wygnano. Co chwilę Pawła opuszczało też kolejne dziecko. Oczywiście Jane nie dawała mu powodów
do narzekań - dobrze wyszła za mąż i do Morland Place zaglądała po kilka razy w tygodniu. Maria
przebywała w Dorset, gdzie przygotowywała się do ślubu z Danielem Bennettem. Ale inni?
Przede wszystkim Jan - dziecko, które do niedawna napawało go największą dumą - postanowił pójść
własnymi ścieżkami i zamieszkał w Northumberlandzie w nadziei, że poślubi Marię Percy. Paweł nie
podzielał tej wiary. Potem znów młodszy syn - imiennik ojca i źródło jego radości - wystąpił z prośbą
o pozwolenie na małżeństwo z kuzynką Charity, a nie otrzymawszy , stał się krnąbrny i ponury.
Zdarzało się nawet, że kilka dni z rzędu nie wracał do domu, noc w noc upijając się w tawernach w
Yorku. No i na koniec Letycja! Śliczna, głupiutka Letycja, która tak doskonale spisywała się na
królewskim dworze, że wybrano ją do reprezentacyjnego orszaku asystującemu lordowi Darnleyowi
w Szkocji. No i proszę! Letycja jawnogrzeszyła ze szkockim baronem, tym samym wymuszając na
Pawle zgodę na ślub.
Nie żeby partia była niedobra. Hamilton należał do szkockich bogaczy i w swoim kraju zajmował
wysoką pozycję, ale skoro już mowa o zastrzeżeniach, to Paweł miał mu za złe dwie rzeczy. Po
pierwsze, lord Hamilton był obcokrajowcem, po drugie, protestantem. Ale przede wszystkim Paweł
bardzo nie lubił, gdy go do czegoś zmuszano.
- Miałem co do niej swoje plany - wyznał Nanette podczas jej pobytu w domu. - Nie przewidywałem,
że do końca życia będzie gniła w zamku jakiegoś dzikusa. Cóż też za wpływy może stamtąd
przywieźć? I będzie musiała porzucić służbę u królowej. Żadna to przyjemność prosić najjaśniejszą
panią o zgodę na coś, co już się dokonało i o czym wszyscy doskonale wiedzą. Gdyby nie twoje
wstawiennictwo...
Nanette rozłożyła ręce.
- Niczego nie dokonałam. Królowa nie sprzeciwiała się temu małżeństwu. Z chwilą gdy lord Darnley
poślubił Marię Szkocką, los dworek przestał ją obchodzić.
- To chyba jeszcze gorzej - zauważył ponuro Paweł. -Fakt, że królowa pozostaje obojętna...
- Och, nie myślże źle o Letycji! - mitygowała go Nanette. - Nie wiadomo, czy to, co się stało, zdarzyło
się wyłącznie z jej winy. Słyszałam od lady Soames, że Hamilton już od dawna wypytywał o Letycję i
naszą rodzinę. Zanim jeszcze do czegokolwiek doszło. Zdaje mi się, że bardzo mu na tym związku
zależało i że zrobił wszystko, aby osiągnąć cel. Niewykluczone, że Letycja nie miała żadnego
wyboru...
- Żadnego wyboru? - Paweł zrobił zszokowaną minę, ale już po chwili na nowo jął ubolewać nad
swoim losem. -Och , ciociu Nan, straciliśmy ją na zawsze. Żona protestanta! Przepadła i dla nas, i dla
siebie samej!
- Któż to może wiedzieć? Musimy się modlić, żeby
Bóg dał jej siłę wytrwania w wierze ojców. Być może Hamilton pozwoli jej wyznawać naszą religię
po kryjomu.
- Ale ich dzieci...
- Poczekamy, zobaczymy. A nuż uda się jej wywrzeć na nie odpowiedni wpływ?
I choć Paweł z dużą pompą i paradą przyjął propozycję Hamiltona, a nawet zgodził się na oferowane
warunki kontraktu małżeńskiego, w głębi duszy opłakiwał córkę jak utracone dziecko.
Wreszcie, w Boże Narodzenie tysiąc pięćset sześćdziesiątego piątego roku, spadł nań najgorszy cios.
Młody Paweł upił się w mieście i wracając do domu, spadł z konia. Nim go znaleziono, całą noc
przeleżał w śniegu. Dostał gorączki płucnej, a mając zdrowie osłabione częstymi pijatykami, nie
potrafił zwalczyć choroby. Po dwóch dniach gorączki najukochańsze dziecko Pawła zmarło.
Paweł zmobilizował wszystkie siły, żeby nie ulec temu potwornemu ciosowi, i choć nie znajdował już
radości w życiu, nie przestał wszakże być panem na włościach i musiał ich doglądać. Jego dwaj
najmłodsi chłopcy, dwunastoletni Wilhelm i ośmioletni Artur, nadal z nim mieszkali. Paweł starał się
dla Wilhelma o miejsce na dworze, choć wiedział, że Morland Place bez niego opustoszeje. Zależało
mu na odzyskaniu łask królowej Elżbiety, a Wilhelm, dziecko anioł, nadawał się do tego najlepiej.
Dlatego w lutym tysiąc pięćset sześćdziesiątego szóstego roku chłopiec pojechał do Londynu; Nanette
obiecała mieć go dyskretnie na oku. Tymczasem Paweł namówił Józefa Buttsa, żeby ten przysłał do
Morland Place swojego jedynaka, dziesięcioletniego Waltera, który miał pobierać nauki wraz z
małym Arturem. Chcąc zapełnić pokoje dziecinne, nakłonił też Samsona Buttsa, żeby przysłał mu na
wychowanie dwie najmłodsze córki, sześcioletnią Mał-
gorzatę i dwuletnią Celię. Obiecał Samsonowi, że gdy nadejdzie pora, pomoże mu znaleźć dla nich
odpowiednie partie.
W styczniu sześćdziesiątego szóstego roku na świat przyszedł syn Marii i Janusza. Dali mu na imię
Mikołaj i gdy tylko matka i syn poczuli się na tyle dobrze, by udać się w pierwszą podróż, przyjechali
z wizytą do Morland Place. Później bywali już częstymi gośćmi i Janusz co pewien czas napomykał,
że gdy tylko Mikołaj wyrośnie z sukieneczek, przyśle go na nauki do dworu Morlandów. Ani on, ani
Maria nie przyznali się, że to Nanette pisała do nich w tej sprawie. Nanette wysłała też osobny list do
Jane i Ezechiasza, którzy z nastaniem lepszej pogody więcej czasu spędzali w Morland Place niż u
siebie w domu. Paweł zaczynał z wolna odzyskiwać równowagę. Dzięki licznym odwiedzinom dzieci
mniejszych i większych majątek Morlandów znowu nabierał życia. I wtedy nadeszła wiadomość, że
Letycja jest w ciąży.
Choć życie nie było ani łatwe, ani też całkowicie przyjemne, Letycja uznała, że w końcu wszystko
ułożyło się jak najpomyślniej, przynajmniej dla niej. Została lady Hamilton, panią na zamku Birnie w
Stirlingshire oraz panią Hamilton House w Aberlady, kilka mil od Edynburga. Towarzysząc mężowi,
dzieliła czas między te dwa miejsca. Najbardziej jednak podobało jej się to, że została zwolniona ze
służby u królowej i większość dni spędzała poza dworem. Na dwór królowej Marii zjeżdżała tylko
wówczas, gdy Hamilton życzył sobie jej obecności na uczcie albo balu. Strach towarzyszący jej w
Holyrood i na zamku Stirling pozostał za strzeżonymi przez Hamiltona drzwiami. Teraz obawiała się
tylko jego wilka, do którego legowiska weszła z własnej woli. f Jego tajemnicza natura stanowiła dla
niej nieustanną
zagadkę. W dodatku im dłużej z nim żyła, tym mniej go rozumiała. Dlaczego jej pragnął? Dla jej
urody? Może dla posagu? Nie potrafiła sobie tego wytłumaczyć. Zmusił ją, żeby odeszła od
katolicyzmu. Bardzo to przeżyła, lecz nie śmiała mu się przeciwstawić. Po kryjomu odmawiała
różaniec tylko wtedy, gdy męża nie było w domu. Zaszywała się wtenczas w jakiś ciemny kąt, z dala
od domowników, nie ufała bowiem nikomu oprócz Kat.
Stwierdziła też ze zdumieniem, że została macochą małych dziewczynek, Jean i Lesley, córek dwóch
wcześniejszych żon Hamiltona. Nikt nie chciał Letycji wyjaśnić, co się z jej poprzedniczkami stało.
Przypomniała sobie uwigę lady Soames, że podobno Hamilton osobiście pozbawił je życia. W
obydwu domach dostrzegała ślady ich bytności - to jakiś zapomniany tamburek, to znów książkę z
dedykacją. Nikt jednak o dawnych paniach Hamilton nie wspominał, ona zaś nie śmiała o nic pytać.
Niewiele miała do czynienia z pasierbicami. Wychowywano je w innych częściach domu. Spotykała
dziewczynki tylko wówczas, kiedy przyprowadzała je guwernantka. Usiłowała okazywać im
serdeczność, one jednak spoglądały na nią posępnym i zalęknionym wzrokiem, ponadto tytułowały ją
panią. Tak było, gdy Rob wyjeżdżał z domu, kiedy zaś w nim przebywał, obie córki paraliżował
wyraźny strach.
Dla Letycji jego obecność była źródłem nie tylko strachu, lecz i namiętności Wobec osób trzecich
traktował ją z niezwykłą rewerencją, zabarwioną złośliwym czarnym humorem. Wszystko, co mówił,
dawało się zinterpretować dwojako; im bardziej zaś Letycja ową dwuznaczność wyczuwała, tym
chętniej Hamilton ją dręczył. Gdy zostawali w zaciszu własnego domu, większość czasu po prostu żo-
ny nie zauważał, pozostawiając ją własnej przemyślności i zajęciom oraz - ani przez chwilę w to nie
wątpiła - kon-
troli służących. Żywiła głębokie przekonanie, że służba Hamiltona ją szpieguje. Zainteresowanie nią
okazywał jedynie w sypialnej, ale i tu jego sposób bycia przeogromnie ją dziwił. Czasami opowiadał
jej nowinki z królewskiego dworu, prawił o polityce i interesach, nie tylko jak mężczyźnie, lecz wręcz
przyjacielowi. Kiedy indziej naśmiewał się z niej, obrzucał inwektywami w rodzaju „głupich
papi-stek i dziwek". Jednak bez względu na to, w jakiej atmosferze zaczynali wieczór, i tak zawsze
kończyli go w łóżku.
Letycja święcie wierzyła, że to, co robią w sypialnej, jest grzechem. Żyła też w głębokim przekonaniu,
że Hamilton decydował się na wiele rzeczy między innymi po to, żeby ją zaszokować. Jednak źródłem
większych wstrząsów niż jego natura okazał się dla niej fakt, że wbrew samej sobie podczas ekscesów
z mężem odczuwa wielką przyjemność. Natomiast jego wyraźnie radowało to, że potrafi złamać jej
dumny opór, bariery narzucone przez dobre wychowanie i przywieść ją do pełnego zapamiętania się w
szaleństwie. Wprowadzał ją w świat coraz bardziej wyuzdanej rozkoszy. Z kpiącym i ponurym
uśmieszkiem wiódł przez krainę zmysłów, którą poznał w czasach młodości. Po każdej nowej
przygodzie Letycja coraz goręcej go kochała i coraz bardziej nienawidziła. Coraz większy też narastał
w niej opór wobec męża, choć zewnętrznie coraz wyraźniej mu ulegała.
Tymczasem w Szkocji sprawy się komplikowały. Letycja z pewną przykrością obserwowała, jak
miłościwie panująca Maria odkrywa prawdziwą naturę słabego i zepsutego człowieka, którego
poślubiła i uczyniła królem. Prywatny wilk najjaśniejszej pani, Bothwell, skutecznie strzegł jej przed
zgrają obcych i w sierpniu sześćdziesiątego piątego odparł pierwszy zbrojny atak Moraya - odepchnął
go pod granicę aż do Newcastle. Królowa wróciła do Edynburga, zostawiwszy wilka na straży
terenów przy-
granicznych, w grudniu zaś ogłoszono, że miłościwa pani jest w ciąży. Dziecko, którego oczekiwano,
najprawdopodobniej miało objąć oba trony, angielski oraz szkocki. W owym czasie jednak niechęć
królowej do własnego męża okazała się tak silna, że zaczęła się Wprost rzucać w oczy. Co więcej, w
związku z upodobaniem Marii do Dawida Rizzia wiecznie pijany król oświadczył, że nikt inny, tylko
właśnie ów Włoch jest ojcem dziecka.
Bothwell bronił Marii z równą dzielnością jak podczas walki wręcz, ale w lutym poślubił Bonnie Jean
Gordon i gdy bawił się na weselnych godach, pijany król postanowił wziąć na żonie odwet. Siłą wdarł
się do komnaty, gdzie odbywała naradę z Dawidem, swoim sekretarzem, wykręcił jej ramiona za
plecy i mocno przytrzymał, podczas gdy jego przyjaciel Ruthven rozsiekał małego śpiewaka na ka-
wałki. Wszystko to odbyło się na oczach królowej Marii, a była ona wówczas w szóstym miesiącu
ciąży.
Hamilton nie chciał o tym informować Letycji, która od stycznia też chodziła brzemienna. Ciągle
dokuczały jej mdłości i bóle głowy, a kiedy poczuła się na tyle dobrze, żeby można jej było o tym
powiedzieć, wiele się zmieniło. Morton i Douglas więzili królową, dopóki nie zjawił się Moray na
czele armii. Hamilton powiedział Letycji, że wszystko to, co się stało, jest wynikiem knowań Moraya,
który wszakże jednego dokonać nie potrafił: nie umiał powstrzymać wilka. Zamierzając uwolnić
królową oraz Darnleya, Bothwell dotarł do Dunbar, gdzie skrzyknął ludzi do pomocy, a tydzień
później ruszył na Edynburg i rozgonił rebeliantów. Królowa odsunęła od siebie Darnleya, kazała
powiesić przywódców rebelii, ale swojego brata puściła wolno, nie czując się w prawie przelać jego
krwi.
Zasłuchana w tę opowieść Letycja zastanawiała się, gdzie w tym wszystkim jest miejsce jej męża. Nie
walczył
po żadnej stronie, wiedziała jednak, że od dawna przyjaźni się z Morayem. Z ciekawością spojrzała na
Hamiltona. Poczuł na sobie jej wzrok i uśmiechnął się prowokująco, błyskając białymi zębami.
- Myśl sobie, myśl, moja panieneczko, mi tylko urodziła syna. A królowa? Ciekawe, co też urodzi. Z
żelaza to kobieta, skoro nie poroniła. Jest coś odpychającego w takich niewiastach jak ona. Lecz jeśli
powije chłopca, on zostanie królem, ona natomiast przestanie się liczyć.
- A więc ty... - zaczęła Letycja i szybko ugryzła się w język.
- Bothwell to pirat - rzekł Hamilton. - Waleczny, trzeba mu przyznać, lecz ani on, ani królowa czy też
ten jej cuchnący gołowąs nigdy, nawet we trójkę, nie stworzą męża stanu. A więc poczekamy sobie,
panienko. Ja - na króla, któremu będę mógł służyć, ty zaś na narodziny dziecka.
Nigdy wcześniej ani też nigdy później nie rozumiała go lepiej niż wtedy. Wiedziała także, że
decydując się na właśnie tego wilka obrońcę, dokonała właściwego wyboru. Nie przestała się go bać,
gdyż doskonale zdawała sobie sprawę, że wiele zależy wyłącznie od jego kaprysu. Ale Hamilton
należał do drapieżców przebiegłych, czuła więc, że jeśli tylko nie utraci jego faworów, znajdzie się u
boku męża, gdy on zajdzie wysoko. Bez względu na to, kto w tej walce okaże się górą, Hamilton z całą
pewnością stanie po stronie zwycięzcy.
We wrześniu Letycja powiła swe pierwsze dziecko - syna. Poród trwał długo, ale niemowlę zostało
przyjęte z radością. Chłopiec był mały, pomarszczony i miał żółtą skórę. Gdyby nie czarne włoski,
przypominałby przechowywane przez zimę jabłko. Letycja przeżyła wstrząs, Stwierdziwszy, że
Hamilton oczekuje, by sama karmiła noworodka piersią. W końcu jednak i tak nie miała czym.
Trzy dni później znaleziono mamkę i wiszący w powietrzu konflikt został zażegnany. Rob unosił się
nad synem i od porodu okazywał Letycji więcej względów niż kiedykolwiek dotąd czy też
kiedykolwiek później. Dziecko ochrzcili imieniem Hamil.
Królowa Szkotów także powiła syna, którego po swoim ojcu nazwała Jakubem. Urodził się w czerwcu
i niemal tuż po jego przyjściu na świat Szkocję obiegła płotka, że Maria i jej strażnik pogranicza są
kochankami. Król nie został przywrócony do łask i mieszkał z dala bd swej małżonki w Stirling.
Spędzał czas przede wszystkim na piciu i rozpuście. Nie mogąc wyjechać, praktycznie pozostawał
więźniem zamku. Cierpiał na syfilis i zdawało się, że jego łóżkowe ekscesy odbywają się za czyjąś ci-
chą zachętą. Hamilton sądził, że zarówno królowa, jak i Bothwell żywią nadzieję, iż hulaszczy tryb
życia Darn-leya zabije go, oni zaś wówczas będą mogłi się pobrać. Pławiąc się w nieznanym dotąd
poczuciu bezpieczeństwa i niespodziewanej łagodności ze strony męża, Letycja słuchała go z
niewielką uwagą, tak jak się słucha pomruków dalekiej burzy.
W grudniu w Stirling odbyły się niezwykle uroczyste chrzciny małego Jakuba. Przybyło na nie wielu
ambasadorów, w tym wysłannicy z Anglii. Letycja i Rob także zostali zaproszeni. Właśnie tam, po
dłuższym okresie niewidywania lorda Darnleya, Letycja miała sposobność zobaczyć, co się stało z
tym ślicznym chłopcem bez zarostu. Wyglądał dwa razy starzej, niż powinien. Miał niezdrową,
pooraną zmarszczkami twarz, a pod wpływem zmian spowodowanych chorobą i alkoholem
zachowywał się jak szaleniec. Wstrząśnięta Letycja doszła do wniosku, że król nie pożyje długo.
Kiedy jednak wracała ze Stirling do Aberlady, jej myśli zajęły sprawy daleko ważniejsze. Do-
wiedziała się bowiem, że jej synek jest chory. Siedzieli
przy nim z Robem dwa dni i dwie noce. Na próżno. Tydzień przed Bożym Narodzeniem Hamil zmarł
w ramionach ojca.
Dwa konie, siwek i gniadosz, wspięły się na najwyższą grań Oh Me Edge i tam się zatrzymały.
Jeźdźcy spojrzeli na rozciągające się ku północy dzikie tereny. Wstał piękny majowy dzionek. Niebo
było bezchmurne, błękitne i hulał po nim wiatr. W każdym osłoniętym od podmuchów załomku
zbocza rosły małe, dzielne kwiatki: kruche wdówki, dzwonki okrągłolistne, dwubarwne lnice pospo-
lite, wrzosy, dziki tymianek i fioletowo kwitnąca szałwia. Pszczoły miały tu prawdziwy raj i
harcowały wśród kwiecia, głaskane po kosmatych odwłokach słodkim, wilgotnym wietrzykiem. Niżej
bladozłotym ogniem płonął kolcolist zachodni i szczodrzewica miotlasta, a lasy na dnie wąwozu
Kielder tworzyły jasnozieloną mgiełkę młodej zieleni.
Pięcioletni już Kithra, dumnie obnoszący swoją psią dojrzałość i potężny kark, stał na skraju skarpy i
czujnie nastawiając wielkich uszu, spoglądał w tym samym kierunku co Jan. Maudie, skundlona
brązowa suczka, którą Maria przygarnęła w siole, buszowała wśród krótkiej, ostrej trawy w
poszukiwaniu owadów. Jeźdźcy milczeli długą chwilę. Wreszcie zniecierpliwiony Houlet drgnął
-chciał zejść niżej, by skubnąć kilka źdźbeł. Ciszę zakłóciło dzwonienie ozdób przy jego uździe.
- Niechaj się chwilę popasą - zaproponowała Maria i lekko zeskoczyła na ziemię.
Jan poszedł za jej przykładem i oboje usiedli na nagrzanych słońcem kamieniach. Konie odeszły na
odległość wyciągniętych cugli.
- Szkocja... - zaczął po chwili Jan. - Któż wie, gdzie się zaczyna i gdzie kończy Anglia? O, gdzieś
tam... - Ruchem głowy wskazał nagie wzgórza. - Arbitralnie decydujemy, że oto tu, w tym miejscu,
kończy się jeden kraj, a zaczyna drugi. Kreślimy linię dzielącą kępę traw na obce sobie źdźbła, mimo
że z tych samych korzeni wyrosłe. I raptem mamy dwa różne kraje i wrogich sobie ludzi.
Maria spojrzała na niego.
- Tak, to wygląda głupio i bardzo prosto. Ale oni to nie my. Są naszymi wrogami. Wypasają owce na
trawie takiej jak nasza i jedno ogrzewa nas słońce. Wszakże oni zamykają serca przed prawdziwą
wiarą i ludzkimi cnotami.
Jan posłał jej uśmiech.
- Bywa, że źle postępują nawet wyznawcy prawdziwej wiary. Co powiesz o królowej Marii?
Książątko natychmiast zakipiało gniewem, który przywodził na myśl złotą monetę migoczącą w
promieniach słońca.
- Królowa nie miała z tym nic wspólnego! Nie wierzę, żeby przyłożyła ręki do czegoś podobnego! To
sprawka Bothwella, to on maczał w tym palce.
- Bo jest protestantem. - Osiągnąwszy cel, Jan błysnął uśmiechem. - Jesteś taka piękna, kiedy się
złościsz...
Teraz rozgniewała się zupełnie inaczej. Odwróciła głowę.
- Nie wolno ci mówić do mnie w ten sposób.
- Jesteś mym kapitanem, ja zaś twym porucznikiem -rzekł Jan. - Ale stałem ci się niezbędny jak
powietrze i uradowałabyś mnie, gdybyś to przyznała. - Dostrzegł, że wprawił ją w zakłopotanie, więc
szybko zmienił temat -Dziwne, prawda? Dziwne to podobieństwo losów królowej Marii i królowej
Elżbiety. Pamiętasz ów czas, gdy wszyscy łamali sobie głowę nad tajemniczą śmiercią Anny
Dudley? Podejrzewano, że sama królowa Elżbieta pomogła wyprawić ją na tamten świat. Powiadano,
że chciała pozbyć się żony kochanka, by móc go poślubić. Teraz znów mamy tajemniczy zgon męża
królowej Marii... Darnley zostaje zamordowany w niejasnych okolicznościach, a królowa porwana
przez kochanka czym prędzej bierze z nim ślub.
- W obrządku protestanckim! Ten ślub jest nic niewart! |
- Cała różnica w tym, że królowa Elżbieta nie poślubiła koniuszego, tymczasem królowa Maria...
- To niczego nie dowodzi! - zaperzyła się Maria. -Nikt nie wątpi, że Bothwell wysadził kwaterę króla,
ale też nikt nie twierdzi, że królowa o tym wiedziała...
- A ja tak - oznajmił Jan.
- Co ty tak?
- Ja wątpię. Nie sądzę, żeby Bothwell zamordował króla. Jak zapewne pamiętasz, król wcale nie zginął
w wybuchu, lecz został uduszony. To oczywista głupota, a Bothwell głupcem nie jest. Uważam, że
Moray zaaranżował wszystko po to, żeby zniesławić królową. Wysadzenie królewskich komnat
nadało sprawie rozgłos i zwróciło uwagę całego kraju. Niecodziennych okoliczności śmierci króla nie
dało się już zachować w tajemnicy. Gdyby Bothwell planował go zabić, na pewno zrobiłby to znacz-
nie lepiej. Nie mówiąc o tym, że mord był po prostu ostatnią głupotą, gdyż król i tak niedługo by
umarł.
Maria wysłuchała go w skupieniu.
- Zatem dlaczego uważasz, że królowa jest winna? -zapytała po chwili.
- Nie jest winna zbrodni, ale jej porwanie to pociągnięcie tchórzliwe i niezręczne. Jeśli pragnęła
poślubić Bothwella do tego stopnia, że zdecydowała się na tę maskaradę, powinna była poślubić go
jawnie, oficjalnie. Udając, że Ąothwell ją do małżeństwa przymusił, robi z siebie osobę
głupią i tchórzliwą. Ale cóż, w końcu to tylko kobieta. Rozpuścił mnie dobry przykład kobiet
dzielnych i honorowych.
- Proszę cię, nie mów tak - szybko zaoponowała Maria.
Jan uśmiechnął się pod nosem. Swego czasu powiedziałaby to z naganą, ostro, tonem, jakim
obsztorcowywała służącego. Teraz protestowała cicho, głosem zapierającym dech, jak ktoś, kto
udając odmowę, w zasadzie mówi „tak". Wyciągnął do niej rękę. Wolała tego nie widzieć.
- Mario, jak długo to potrwa? - spytał bez ogródek. -Ile jeszcze lat będę musiał ci służyć? Wiesz, że
beze mnie już się nie obejdziesz. Twoi ludzie widzą we mnie króla, na ciebie patrzą jak na królową...
Dość niefortunne porównanie. Z jej twarzy natychmiast wyparowała miękkość, a tęczówki przybrały
kolor nieba. Dziewczyna wstała.
- Znamy już jedną królową Marię, która miała nieszczęście nazywać swego męża królem - rzekła. -
Wstawaj. Przed nami spory kawał drogi.
„Istotnie" - pomyślał Jan. Bez słowa przyciągnął Jowisza, dosiadł go i ruszył za Marią. Zjeżdżali w dół
skarpy, w kierunku lasu i rzeczułki. Po chwili dziewczyna ochłonęła.
- Zdaje się, że miałeś niedawno wieści od siostry? - spytała sympatycznie, jakby chcąc wynagrodzić
mu swoją arogancję. Jan skinął głową. - Pisała coś interesującego?
- Jak się zapewne spodziewasz, pisze bardzo oględnie. Boi się męża. Nie wie, po czyjej stronie stanął.
Często widują go z Mortonem, który jest ponoć jednym z ludzi Moraya. Jeśli Letycja napisze zbyt
wiele albo coś, o czym pisać w ogóle nie powinna, może się narazić na poważne niebezpieczeństwo,
W każdym razie tyle zrozumiałem z jej ostrożnych napomknień.
- Myślisz, że mąż mógłby ją zabić? - spytała zaskoczo-
na Maria. Zawsze kierowała mężczyznami i do głowy jej nie przyszło, że można się ich bać.
- Nie teraz. Letycja znów chodzi w ciąży. Ale jego dwie poprzednie żony nie żyją, on zaś jest
porywczy.
Maria rzuciła mu spojrzenie, którym zdawała się mówić: „Widzisz, jaki jest los kobiet, które tracą
rozum i wychodzą za mąż?" Uśmiechnął się do niej ze' smutkiem i ująwszy wodze, wyciągnął do niej
rękę. Pokazywał Marii otwartą dłoń, by dobrze ją obejrzała.
- Czy ta dłoń mogłaby kogoś skrzywdzić? - zapytał. Maria uśmiechnęła się nieśmiało, wolała jednak,
żeby
Jan tego nie zauważył, ponagliła więc Houleta do szybszego truchtu i pojechała na przedzie.
Kamienista droga opadała bardzo stromo, toteż wkrótce ich zjazd zaczął przypominać karkołomny
wyścig. Poczucie niebezpieczeństwa uderzyło im do głowy. Podekscytowane i rozszczekane psy też
pognały przed siebie. Wybrały trasę jeszcze trudniejszą i pędziły w stronę rzeczułki ukrytej w
spadzistej dolinie. Houlet był lepszym wierzchowcem, a Maria lepszym jeźdźcem - toteż ani Jan, ani
jego towarzyszka nie mieli cienia wątpliwości, kto wygra gonitwę. Zdyszani, zaróżowieni z wysiłku i
roześmiani, zatrzymali się u stóp zbocza. Dalej jechali już w przyjaznej ciszy.
Przecinali rzeczkę w miejscu, gdzie opływała stromą, szarą ścianę i gdzie skalne osypisko utworzyło
naturalną groblę, którą mogli przeprawić się na drugi brzeg. Konie ostrożnie stawiały nogi na
płaskich, porośniętych mchem kamieniach i parskały na widok wirującego, musującego nurtu.
Górskie jesiony na przeciwległym brzegu rosły tak gęsto, że ich gałęzie układały się nad wodą w łu-
kowaty dach. Poniżej zbudowanej przez naturę tamy spieniona woda wpadała do małego, głębokiego
stawu, w którym odbijało się niebo i drzewa. Między stawem j gęstą ścianą oraz poszyciem lasu
stromej skarpy biegł
wąwozem zarośnięty mchem trawniczek. Ciszę tego omijanego przez życie miejsca zakłócał jedynie
pomruk wody. Powinny tam latać owady, przysiadające raz po raz muchy, motyle i ptaki zdobiące
powietrze wdzięcznymi galiardami; na płaskich szarych skałach powinny się kokosić jaszczurki i
węże. Ale nie było tam nic oprócz cienia skały, cichego lasu, nieruchomego lustra wody w sadzawce i
białych zębów piany.
Spojrzawszy w górę, Jan zauważył miejsce, z którego Maria onegdaj zaskoczyła najeźdźców. Zerknął
na dziewczynę. Czekała na niego po drugiej stronie rzeczki. Wzdłuż lewego policzka miała cienką
czerwoną pręgę, przybladłą szramę upamiętniającą tamten dzień. Czyżby były i inne, o których nie
wiedział? Maria patrzyła nań niewidzącymi oczyma. Na jej twarzy malował się niewytłumaczalny
niepokój, jakby gdzieś w pobliżu dostrzegała cień strachu czy smutku. Jan przejechał na drugą stronę
wody i stanąwszy obok towarzyszki, chwycił wodze jej konia.
- Co się dzieje? - zapytał. - Przestraszyłaś się czegoś? Podniosła na niego wzrok i w pierwszej chwili
chciała
wszystkiemu zaprzeczyć, zmieniła jednak zamiar. Znieruchomiała i niczym spłoszona łania omiotła
okolicę zalęknionym spojrzeniem.
- Nie, nie. Tylko to miejsce...
- Już widziałem u ciebie ten strach. Stałaś właśnie tu, na tej szarej skale. Pamiętasz?
Spojrzała w górę.
- Tę skałę nazywają Starcem, sadzawkę zaś Stojącą Wodą. Ludzie mówią, że to zaczarowane miejsce,
a woda w sadzawce jest oknem, przez które widać przyszłość. To tylko takie bajania, ale za cicho tu
jakoś... - Popatrzyła na niego rozszerzonymi strachem oczyma. Wyglądała jak duże dziecko.
Srebrzystego puchu włosów, które wymknąw-
szy się spod kołpaka, opadły jej na czoło, nie poruszał nawet najlżejszy podmuch wiatru. Przywodziła
na myśl czternastolatkę, bezsilną łanię osaczoną przez psy myśliwskie. - Śni mi się to po nocach -
dodała nieoczekiwanie.
- Co takiego? - zapytał łagodnie.
- Nie wiem. Kiedy się budzę rano, nie pamiętam niczego prócz tego miejsca i uczucia... dojmującego
smutku, jakby wszystko się nagle skończyło L,
Nie chciała powiedzieć nic więcej. Jan zapragnął wziąć ją w ramiona i już nigdy jej nie wypuścić.
Chciał powiedzieć, że przepędzi wszelkie cienie i niebezpieczeństwa, zapewnić, że otoczy ją miłością,
a czające się w mroku straszydła nigdy jej nie dotkną, Ale nie, nie nadszedł jeszcze odpowiedni
moment. Jej nastroje były równie namacalne jak powiew wiatru na skórze. Dziewczyna odwróciła się
i bez słowa ruszyła w górę wąwozu.
Szczytem zbocza biegła kamienista ścieżka między drzewami. Rozochocone psy przeskakiwały1
z
lewej strony na prawą i z nosami przy ziemi tropiły zwierzynę. Maria odzyskała humor i wkrótce
uniosła głowę. Niebawem też spojrzała władczo na Jana i spytała:
- Daleko stąd do miejsca, gdzie wypatrzyłeś kryjówkę rysia? Znam te lasy od dziecka, lecz nigdy nie
widziałam tu dzikiego kota.
- Niedługo będziemy na miejscu - odparł i z ulgą uśmiechnął się pod nosem. - Hmm, zawiodłaś nas tak
daleko, może więc pozwolisz, bym teraz ja wskazał ci drogę?
Wiedział, że w ciągu ostatnich lat bardzo się zmienił, ale dopiero w tym momencie wyraźnie to sobie
uświadomił. Zupełnie tak, jakby nagle stał się kimś obcym i patrzył na siebie z boku. Przyjechał na
północ jako wysoki, łagodny w obejściu młodzieniec, odziany w niewyszukane szaty z szorstkiej
wełny, pochłonięty prostymi
obowiązkami hodowcy i ziemianina. Teraz przedzierzgnął się w szczupłego, zaprawionego w trudach
życia mężczyznę. Zachował dawną łagodność, lecz nabrał czujności. Emanował też z niego iście
królewski autorytet, jakby naprawdę był królem, tylko że nie z imienia. Bo chociaż Maria ciągle go
odtrącała, mieszkańcy Tod's Knowe przyjęli go bez zastrzeżeń. Przychodzili do niego jak do Czarnego
Willa. Opowiadali mu o swych zmartwieniach i kłótniach. Zwracali się doń w chorobie, nie opuściła
go bowiem zdolność leczenia i kojenia bólu. Niewykluczone, że przede wszystkim właśnie ta cecha
zjednała mu - panu ż południa - twardych Northumberlandczyków.
Jechał szlakiem, który wcale ścieżki nie przypominał; rozpoznawał go po omal niewidocznych
śladach. Drogę wskazywała mu dziwnie wykrzywiona gałąź, szczególny liszaj na kamieniu,
charakterystyczna grupa drzew. Wyczuliwszy oczy i uszy na dźwięki i znaki przyrody, bez trudu
dzielił je na zwyczajne i te, które zapowiadają- niebezpieczeństwo. Zbliżali się już do celu wyprawy,
kiedy dał Marii znak i przywołał psy.
- Dalej pójdziemy piechotą - powiedział cicho. Przywiązali konie do uschniętego drzewa i wzięli psy
na smycz. Uznawszy w Janie przewodnika, Maria szła tuż za nim jak żołnierz za dowódcą. Dostrzegł
zmianę, jaka w niej zaszła, i serce zabiło mu żywiej. Wiedział, że bez względu na to, czy dziewczyna
ujrzy w nim równorzędnego partnera, on na pewno innej nie pokocha, gdyż takiej jak ona nigdy już
nie znajdzie. Stąpając cicho niczym skradające się koty, zeszli w bok. Obeznane z polowaniem psy
trzymały się przy nodze. Posuwali się wolno i uważnie, by nie stanąć na trzeszczącej gałązce i nie
zaszeleścić uschniętą paprocią. Niebawem dotarli na skraj polanki i tam przykucnęli, żeby się
rozejrzeć.
Polanka była nieduża, a po jej drugiej stronie sterczała szara skała przypominająca kamienną barć,
szczelnie obrośniętą małymi krzaczkami. U jej stóp jednak widniała łata nagiej ziemi, którą musiało
wytrzeć jakieś zwierzę, wyskakując z niedużego ciemnego otworu w skale. W powietrzu unosił się
dziwny zapach. Kithra ślinił się i cicho skowytał. Jan uspokoił psa i spojrzał na Marię, kucającą obok.
W brązowym skórzanym kaftanie, w skórzanych butach i skórzanym kolpaczku była niemal
niewidoczna na tle leśnego poszycia. Szeroko rozwarła oczy, zacisnęła usta, w skupieniu ściągnęła
cienkie jasne brwi - falowały jej nozdrza, jak zwierzę węszyła niebezpieczeństwo. Poczuł gwałtowną
falę namiętności, lecz natychmiast ją w sobie zdusił.
Rozglądali się czujnie, wreszcie ujrzeli zbiegającą z drzewa wiewiórkę - na dole przystanęła na
chwilę, a potem, machnąwszy wyprężonym ogonem, który wyraźnie zadrżał, obiegła pień. W lesie
panowała ciszd i spokój.
- Chodź - powiedziała Maria. - Nic tu nie ma. Podejdźmy i popatrzmy z bliska.
Uważnie przechodzili przez polankę. Co kilka kroków przystawali, rozglądali się i nasłuchiwali,
niczego nie dostrzegając ani nie słysząc. Psy szły czujne i skupione, nie zakłócając panującej w krąg
ciszy. Dotarli do skały i nim Jan zdążył zareagować, Maria lekko wskoczyła na kamień i zajrzała do
ciemnego otworu. Była to bardziej szczelina skalna niż prawdziwa jaskinia. Dziewczyna przez chwilę
w nią spoglądała, po czym z malującym się na twarzy zachwytem przeniosła wzrok na Jana.
- Zejdź - szepnął zaniepokojony. - Nie rób głupstw.
- Miałeś rację - rzekła, nie zważając na jego słowa. - To jest legowisko, są w nim dwa kociaki. - Znów
zajrzała do szczeliny i zmarszczyła czoło. - Jeden chyba nie żyje, ale ten drugi rusza się, patrzy na
mnie. Ale i tamten... Och,
syczy! Jakie ma małe ząbki! Jak najcieńsze igiełki do haftu. Myślę...
Nagle psy drgnęły niespokojnie, a Kithra zawarczał. - Mario, natychmiast zejdź! Szybko! - krzyknął
Jan. Odwróciła się. Zrozumiała, że tym razem musi go usłuchać, lecz w chwili, gdy opuściwszy rękę i
nogę, prawie stanęła na ziemi, zza pleców Jana wyskoczył płowy kocur. Przeciął polankę niczym
rudawa błyskawica, przebiegł ją z niewiarygodną wprost szybkością, śmignął w górę i wylądował na
karku Marii.
Uratował ją skórzany kołpak. Ryś drapał tylnymi łapami, próbując znaleźć zaczepienie na skórzanym
kaftanie, pazury przednich zaś wbił w jej kołpak, który chwycił także zębami. Kołpak się zsunął,
drapieżnik stracił równowagę i pociągnął Marię na ziemię. Przekręcił się w powietrzu, jak to zwykle
koty, i kiedy Maria upadła, by zasłaniając twarz, przeturlać się szybko na brzuch, spadł na cztery łapy
prosto na jej kark. Psy rzuciły się na napastnika, szczekając i warcząc tak dziko, że bestia
znieruchomiała: Jan przyprowadził tu Marię jedynie po to, żeby pokazać jej legowisko, nie zamierzał
zwierzęcia zabijać, teraz wszakże czuł, że nie ma wyboru. Kiedy kocur odwrócił się w stronę psów,
Maria wyszarpnęła spod niego rękę i sięgnęła po sztylet, tymczasem Jan, chcąc rozpruć drapieżnikowi
serce, ruszył na niego z nożem.
Raptem poczuł lodowate zimno, które natychmiast zamieniło się w piekący ból. Spojrzał w dół i ze
zdumieniem stwierdził, że rękaw ma rozdarty, a ramię rozorane pazurami i skrwawione. Mowdie z
piskiem odskoczyła od rysia i mocno kulejąc, odbiegła z podwiniętym ogonem. Kocur cofał się przed
Kithrą, tymczasem Maria, zachowując przytomność umysłu i wystawiając w stronę kota plecy, jako
część ciała mniej narażoną na poważne urazy, podkuliła pod siebie nogi i odpełzła w bezpieczniejsze
miejs-
ce. Zjeżony Kithra, w którym obudził się wilczy przodek, czując zapach odwiecznego wroga,
przerażał swoim wyglądem. Był dużo większy i cięższy od rysia, za to kocur górował nad nim
zwinnością. Kiedy Maria podniosła się i obróciła, Kithra kłapnął zębami i z warkotem skoczył na kota.
Poszły w ruch szczęki i pazury, drapieżniki zwarły się ze sobą w kłębowisku sierści i nagle ryś
wskoczył na skałę, gdzie stanął w pozycji obronnej, obnażając kły i dysząc nienawiścią. Kithra się
wycofywał. Choć wciąż groźnie warczał, musiał ustąpić pola, ponieważ łeb miał rozcięty, a
rozszarpany bark spływał krwią. Jan nie przegapił okazji. - Uciekaj! - krzyknął do Marii, - Biegnij!
Usłuchała. Porwała po drodze okulalą Mowdie i puściła się pędem między drzewa. Jan przywołał
Kithrę, a kiedy pies odstąpił od skały, chwycił go za obrożę, pociągnął za sobą i obydwaj pobiegli za
Marią. Jak można się było spodziewać, broniące małych zwierzę, odzyskawszy swoje terytorium,
zostało przy legowisku, lecz jego wycie jeżyło im włosy na głowie.
Niespokojne konie podrzucały głowami i wywracały oczyma, na szczęście jednak jeszcze się nie
zerwały. Jan i Maria bez słowa odwiązali wierzchowce, wskoczyli na nie i pogalopowali ścieżką.
Maria ściskała pod pachą Mowdie, Kithra biegł za swym panem. Kiedy wycie rysia ucichło w oddali,
osadzili w miejscu spocone wierzchowce i ześlizgnęli się na ziemię, by obejrzeć rany.
Najbardziej poszkodowany był Kithra, ale nie dawał się nawet dotknąć, toteż po chwili Jan
zrezygnował z oględzin i puścił go wolno,
- Szybciej dojdzie do siebie, kiedy damy mu spokój. Widząc, że nie będą go już niepokoić, pies
położył się na ziemi i próbował dosięgnąć językiem rozprutego barku, wszelako bez powodzenia. Po
chwili dołączyła doń
kulejąca Mowdie. Legła obok i wymieniwszy ostrzegawcze warkoty, zwierzęta zaczęły sobie wzajem
wylizywać rany.
Ludzie zachowali się podobnie. Maria wyszła z przygody bez najmniejszego draśnięcia, gdyż
skórzany kaftan okazał się dobrą ochroną przed pazurami, ale bolał ją i kark, i barki. Natomiast ramię
Jana mocno krwawiło z czterech głębokich rowków, a w jednym miejscu widać było nawet
rozszarpany mięsień. Dziewczyna bez słowa zdjęła z siebie kaftan, wyciągnęła ze spodni koszulę,
od-darła z niej kawałek materiału i mocno obandażowała nim ranę.
- Gotowe - powiedziała. - Nic więcej; teraz nie zrobię. Musimy wrócić do domu, tam założe ci
porządny opatrunek. Ten powstrzyma krwawienie. Zerknęła na niego płochliwie. - Janie... - dodała z
wahaniem. - Przepraszam, to moja wina. Powinnam cię była usłuchać. Nie miałam racji.
Spojrzała mu szczerze w twarz. Z jej oczu wyczytał, jak wiele kosztują ją owe przeprosiny. Włosy
barwy księżyca spływały Marii na plecy, delikatne i miękkie jak u dziecka. Pod rozdartą koszulą,
ledwie skrywane cieniutką halecz-ką, falowały drobne dziewczęce piersi, a w zagłębieniu szyi, w
ciepłym białym dołku nietkniętym przez słońce, widać było bijący puls. Stała blisko Jana. Jedną rękę
wciąż opierała na jego zabandażowanym ramieniu. Dostrzegłszy pytające spojrzenie Marii, poczuł -
niczym wytrawny zapaśnik - że jej opór wyraźnie się zmniejsza.
Całe życie rozkazywała mężczyznom, żadnego się nie bojąc. Teraz lękała się jego, gdyż wywoływał w
niej chęć złożenia broni, a kapitulacja złamałaby jej serce. Bez poczucia godności, wykształconego
przez dziwne wychowanie, nie umiałaby żyć. Nagle przypomniał sobie źrebaka, którego wraz z
Januszem próbowali ujeździć, oraz trage-
dię zwierzęcia niepotrafiącego zrozumieć, czego od niego chcą. „Słowa - pomyślał. - Są przecież
słowa! Musi być jakiś sposób, żeby ją przekonać".
- Mario - zaczął, Czujnie zafalowały jej nozdrza, lecz w szarych oczach lśniło złote światło czystego
pragnienia. - Mario, niczego ci nie ubędzie. Nie spętam cię jak pustułki. Będę ci tylko dawał, służył i
darzył cię szacunkiem. Ulegając z własnej chęci, nie zostaniesz przecie pokonana.
Zrozumiała? Jej twarz była tak blisko. Rozchylone dziewczęce usta z drżeniem wciągały powietrze,
jak czynią to ranni i konający. Przestał nad sobą panować. Chwycił dziewczynę w ramiona, przytulił
twarz do jej włosów, policzka i szyi. Stała sztywno, krucha i drżąca. Potem objęła go niewprawnie, jak
ktoś nienawykly do takich gestów. Poczuł na sobie jej małe piersi, ich twarde brodawki. Miłość i
pożądanie, teraz już nierozerwalne, zapłonęły niczym dwa gorejące krzaki.
Cofnął głowę, żeby ją pocałować, i zastygł bez ruchu na widok wyrazu jej twarzy.
- Co się stało? - wyszeptał. - Mario! Powiedz mi, Mario. Poruszyła bezgłośnie ustami, jakby
przepowiadała sobie jakąś kwestię.
- Kocham cię - powiedziała wreszcie załamującym się głosem.
Przygarnął ją do siebie. Była miękka i nie stawiała oporu.
Przypominała martwe dziecko. Lekko do mego przywarła, gdy kładł ją na miękkiej poduszce mchu u
stóp drzewa. Potem pochylił się nad nią i zanim zetknęli się ustami, na moment znieruchomiał.
- To niczego nie zmienia, Mario. Jesteś i królem, i królową. - Widział w jej twarzy uległość i
cierpienie, a nawet pożądanie, zabrakło w niej jednak radości.
Harrod-Eagles Cynthia Dynastia Morlandów 06 Młoda Księżna (Książątko) 02
Księga druga Jednorozec Sprawiedliwi Bogowie z grzesznych naszych uciech czynią Narzędzia kary William Szekspir, Król Lear akt V, scena 3, przeł. Stanisław Barańczak
Rozdział pierwszy Wraz ze śmiercią Elżbiety znaczna część życia Pawła umarła, on sam zaś odnosił wrażenie, że cały jego świat rozpada się na kawałki. Spoglądał wstecz na czasy, gdy żona była przy nim, żona i cała rodzina, zdrowa i szczęśliwa. Tak właśnie Adam musiał spoglądać na Eden, kiedy go stamtąd wygnano. Co chwilę Pawła opuszczało też kolejne dziecko. Oczywiście Jane nie dawała mu powodów do narzekań - dobrze wyszła za mąż i do Morland Place zaglądała po kilka razy w tygodniu. Maria przebywała w Dorset, gdzie przygotowywała się do ślubu z Danielem Bennettem. Ale inni? Przede wszystkim Jan - dziecko, które do niedawna napawało go największą dumą - postanowił pójść własnymi ścieżkami i zamieszkał w Northumberlandzie w nadziei, że poślubi Marię Percy. Paweł nie podzielał tej wiary. Potem znów młodszy syn - imiennik ojca i źródło jego radości - wystąpił z prośbą o pozwolenie na małżeństwo z kuzynką Charity, a nie otrzymawszy , stał się krnąbrny i ponury. Zdarzało się nawet, że kilka dni z rzędu nie wracał do domu, noc w noc upijając się w tawernach w Yorku. No i na koniec Letycja! Śliczna, głupiutka Letycja, która tak doskonale spisywała się na królewskim dworze, że wybrano ją do reprezentacyjnego orszaku asystującemu lordowi Darnleyowi w Szkocji. No i proszę! Letycja jawnogrzeszyła ze szkockim baronem, tym samym wymuszając na Pawle zgodę na ślub.
Nie żeby partia była niedobra. Hamilton należał do szkockich bogaczy i w swoim kraju zajmował wysoką pozycję, ale skoro już mowa o zastrzeżeniach, to Paweł miał mu za złe dwie rzeczy. Po pierwsze, lord Hamilton był obcokrajowcem, po drugie, protestantem. Ale przede wszystkim Paweł bardzo nie lubił, gdy go do czegoś zmuszano. - Miałem co do niej swoje plany - wyznał Nanette podczas jej pobytu w domu. - Nie przewidywałem, że do końca życia będzie gniła w zamku jakiegoś dzikusa. Cóż też za wpływy może stamtąd przywieźć? I będzie musiała porzucić służbę u królowej. Żadna to przyjemność prosić najjaśniejszą panią o zgodę na coś, co już się dokonało i o czym wszyscy doskonale wiedzą. Gdyby nie twoje wstawiennictwo... Nanette rozłożyła ręce. - Niczego nie dokonałam. Królowa nie sprzeciwiała się temu małżeństwu. Z chwilą gdy lord Darnley poślubił Marię Szkocką, los dworek przestał ją obchodzić. - To chyba jeszcze gorzej - zauważył ponuro Paweł. -Fakt, że królowa pozostaje obojętna... - Och, nie myślże źle o Letycji! - mitygowała go Nanette. - Nie wiadomo, czy to, co się stało, zdarzyło się wyłącznie z jej winy. Słyszałam od lady Soames, że Hamilton już od dawna wypytywał o Letycję i naszą rodzinę. Zanim jeszcze do czegokolwiek doszło. Zdaje mi się, że bardzo mu na tym związku zależało i że zrobił wszystko, aby osiągnąć cel. Niewykluczone, że Letycja nie miała żadnego wyboru... - Żadnego wyboru? - Paweł zrobił zszokowaną minę, ale już po chwili na nowo jął ubolewać nad swoim losem. -Och , ciociu Nan, straciliśmy ją na zawsze. Żona protestanta! Przepadła i dla nas, i dla siebie samej! - Któż to może wiedzieć? Musimy się modlić, żeby
Bóg dał jej siłę wytrwania w wierze ojców. Być może Hamilton pozwoli jej wyznawać naszą religię po kryjomu. - Ale ich dzieci... - Poczekamy, zobaczymy. A nuż uda się jej wywrzeć na nie odpowiedni wpływ? I choć Paweł z dużą pompą i paradą przyjął propozycję Hamiltona, a nawet zgodził się na oferowane warunki kontraktu małżeńskiego, w głębi duszy opłakiwał córkę jak utracone dziecko. Wreszcie, w Boże Narodzenie tysiąc pięćset sześćdziesiątego piątego roku, spadł nań najgorszy cios. Młody Paweł upił się w mieście i wracając do domu, spadł z konia. Nim go znaleziono, całą noc przeleżał w śniegu. Dostał gorączki płucnej, a mając zdrowie osłabione częstymi pijatykami, nie potrafił zwalczyć choroby. Po dwóch dniach gorączki najukochańsze dziecko Pawła zmarło. Paweł zmobilizował wszystkie siły, żeby nie ulec temu potwornemu ciosowi, i choć nie znajdował już radości w życiu, nie przestał wszakże być panem na włościach i musiał ich doglądać. Jego dwaj najmłodsi chłopcy, dwunastoletni Wilhelm i ośmioletni Artur, nadal z nim mieszkali. Paweł starał się dla Wilhelma o miejsce na dworze, choć wiedział, że Morland Place bez niego opustoszeje. Zależało mu na odzyskaniu łask królowej Elżbiety, a Wilhelm, dziecko anioł, nadawał się do tego najlepiej. Dlatego w lutym tysiąc pięćset sześćdziesiątego szóstego roku chłopiec pojechał do Londynu; Nanette obiecała mieć go dyskretnie na oku. Tymczasem Paweł namówił Józefa Buttsa, żeby ten przysłał do Morland Place swojego jedynaka, dziesięcioletniego Waltera, który miał pobierać nauki wraz z małym Arturem. Chcąc zapełnić pokoje dziecinne, nakłonił też Samsona Buttsa, żeby przysłał mu na wychowanie dwie najmłodsze córki, sześcioletnią Mał-
gorzatę i dwuletnią Celię. Obiecał Samsonowi, że gdy nadejdzie pora, pomoże mu znaleźć dla nich odpowiednie partie. W styczniu sześćdziesiątego szóstego roku na świat przyszedł syn Marii i Janusza. Dali mu na imię Mikołaj i gdy tylko matka i syn poczuli się na tyle dobrze, by udać się w pierwszą podróż, przyjechali z wizytą do Morland Place. Później bywali już częstymi gośćmi i Janusz co pewien czas napomykał, że gdy tylko Mikołaj wyrośnie z sukieneczek, przyśle go na nauki do dworu Morlandów. Ani on, ani Maria nie przyznali się, że to Nanette pisała do nich w tej sprawie. Nanette wysłała też osobny list do Jane i Ezechiasza, którzy z nastaniem lepszej pogody więcej czasu spędzali w Morland Place niż u siebie w domu. Paweł zaczynał z wolna odzyskiwać równowagę. Dzięki licznym odwiedzinom dzieci mniejszych i większych majątek Morlandów znowu nabierał życia. I wtedy nadeszła wiadomość, że Letycja jest w ciąży. Choć życie nie było ani łatwe, ani też całkowicie przyjemne, Letycja uznała, że w końcu wszystko ułożyło się jak najpomyślniej, przynajmniej dla niej. Została lady Hamilton, panią na zamku Birnie w Stirlingshire oraz panią Hamilton House w Aberlady, kilka mil od Edynburga. Towarzysząc mężowi, dzieliła czas między te dwa miejsca. Najbardziej jednak podobało jej się to, że została zwolniona ze służby u królowej i większość dni spędzała poza dworem. Na dwór królowej Marii zjeżdżała tylko wówczas, gdy Hamilton życzył sobie jej obecności na uczcie albo balu. Strach towarzyszący jej w Holyrood i na zamku Stirling pozostał za strzeżonymi przez Hamiltona drzwiami. Teraz obawiała się tylko jego wilka, do którego legowiska weszła z własnej woli. f Jego tajemnicza natura stanowiła dla niej nieustanną
zagadkę. W dodatku im dłużej z nim żyła, tym mniej go rozumiała. Dlaczego jej pragnął? Dla jej urody? Może dla posagu? Nie potrafiła sobie tego wytłumaczyć. Zmusił ją, żeby odeszła od katolicyzmu. Bardzo to przeżyła, lecz nie śmiała mu się przeciwstawić. Po kryjomu odmawiała różaniec tylko wtedy, gdy męża nie było w domu. Zaszywała się wtenczas w jakiś ciemny kąt, z dala od domowników, nie ufała bowiem nikomu oprócz Kat. Stwierdziła też ze zdumieniem, że została macochą małych dziewczynek, Jean i Lesley, córek dwóch wcześniejszych żon Hamiltona. Nikt nie chciał Letycji wyjaśnić, co się z jej poprzedniczkami stało. Przypomniała sobie uwigę lady Soames, że podobno Hamilton osobiście pozbawił je życia. W obydwu domach dostrzegała ślady ich bytności - to jakiś zapomniany tamburek, to znów książkę z dedykacją. Nikt jednak o dawnych paniach Hamilton nie wspominał, ona zaś nie śmiała o nic pytać. Niewiele miała do czynienia z pasierbicami. Wychowywano je w innych częściach domu. Spotykała dziewczynki tylko wówczas, kiedy przyprowadzała je guwernantka. Usiłowała okazywać im serdeczność, one jednak spoglądały na nią posępnym i zalęknionym wzrokiem, ponadto tytułowały ją panią. Tak było, gdy Rob wyjeżdżał z domu, kiedy zaś w nim przebywał, obie córki paraliżował wyraźny strach. Dla Letycji jego obecność była źródłem nie tylko strachu, lecz i namiętności Wobec osób trzecich traktował ją z niezwykłą rewerencją, zabarwioną złośliwym czarnym humorem. Wszystko, co mówił, dawało się zinterpretować dwojako; im bardziej zaś Letycja ową dwuznaczność wyczuwała, tym chętniej Hamilton ją dręczył. Gdy zostawali w zaciszu własnego domu, większość czasu po prostu żo- ny nie zauważał, pozostawiając ją własnej przemyślności i zajęciom oraz - ani przez chwilę w to nie wątpiła - kon-
troli służących. Żywiła głębokie przekonanie, że służba Hamiltona ją szpieguje. Zainteresowanie nią okazywał jedynie w sypialnej, ale i tu jego sposób bycia przeogromnie ją dziwił. Czasami opowiadał jej nowinki z królewskiego dworu, prawił o polityce i interesach, nie tylko jak mężczyźnie, lecz wręcz przyjacielowi. Kiedy indziej naśmiewał się z niej, obrzucał inwektywami w rodzaju „głupich papi-stek i dziwek". Jednak bez względu na to, w jakiej atmosferze zaczynali wieczór, i tak zawsze kończyli go w łóżku. Letycja święcie wierzyła, że to, co robią w sypialnej, jest grzechem. Żyła też w głębokim przekonaniu, że Hamilton decydował się na wiele rzeczy między innymi po to, żeby ją zaszokować. Jednak źródłem większych wstrząsów niż jego natura okazał się dla niej fakt, że wbrew samej sobie podczas ekscesów z mężem odczuwa wielką przyjemność. Natomiast jego wyraźnie radowało to, że potrafi złamać jej dumny opór, bariery narzucone przez dobre wychowanie i przywieść ją do pełnego zapamiętania się w szaleństwie. Wprowadzał ją w świat coraz bardziej wyuzdanej rozkoszy. Z kpiącym i ponurym uśmieszkiem wiódł przez krainę zmysłów, którą poznał w czasach młodości. Po każdej nowej przygodzie Letycja coraz goręcej go kochała i coraz bardziej nienawidziła. Coraz większy też narastał w niej opór wobec męża, choć zewnętrznie coraz wyraźniej mu ulegała. Tymczasem w Szkocji sprawy się komplikowały. Letycja z pewną przykrością obserwowała, jak miłościwie panująca Maria odkrywa prawdziwą naturę słabego i zepsutego człowieka, którego poślubiła i uczyniła królem. Prywatny wilk najjaśniejszej pani, Bothwell, skutecznie strzegł jej przed zgrają obcych i w sierpniu sześćdziesiątego piątego odparł pierwszy zbrojny atak Moraya - odepchnął go pod granicę aż do Newcastle. Królowa wróciła do Edynburga, zostawiwszy wilka na straży terenów przy-
granicznych, w grudniu zaś ogłoszono, że miłościwa pani jest w ciąży. Dziecko, którego oczekiwano, najprawdopodobniej miało objąć oba trony, angielski oraz szkocki. W owym czasie jednak niechęć królowej do własnego męża okazała się tak silna, że zaczęła się Wprost rzucać w oczy. Co więcej, w związku z upodobaniem Marii do Dawida Rizzia wiecznie pijany król oświadczył, że nikt inny, tylko właśnie ów Włoch jest ojcem dziecka. Bothwell bronił Marii z równą dzielnością jak podczas walki wręcz, ale w lutym poślubił Bonnie Jean Gordon i gdy bawił się na weselnych godach, pijany król postanowił wziąć na żonie odwet. Siłą wdarł się do komnaty, gdzie odbywała naradę z Dawidem, swoim sekretarzem, wykręcił jej ramiona za plecy i mocno przytrzymał, podczas gdy jego przyjaciel Ruthven rozsiekał małego śpiewaka na ka- wałki. Wszystko to odbyło się na oczach królowej Marii, a była ona wówczas w szóstym miesiącu ciąży. Hamilton nie chciał o tym informować Letycji, która od stycznia też chodziła brzemienna. Ciągle dokuczały jej mdłości i bóle głowy, a kiedy poczuła się na tyle dobrze, żeby można jej było o tym powiedzieć, wiele się zmieniło. Morton i Douglas więzili królową, dopóki nie zjawił się Moray na czele armii. Hamilton powiedział Letycji, że wszystko to, co się stało, jest wynikiem knowań Moraya, który wszakże jednego dokonać nie potrafił: nie umiał powstrzymać wilka. Zamierzając uwolnić królową oraz Darnleya, Bothwell dotarł do Dunbar, gdzie skrzyknął ludzi do pomocy, a tydzień później ruszył na Edynburg i rozgonił rebeliantów. Królowa odsunęła od siebie Darnleya, kazała powiesić przywódców rebelii, ale swojego brata puściła wolno, nie czując się w prawie przelać jego krwi. Zasłuchana w tę opowieść Letycja zastanawiała się, gdzie w tym wszystkim jest miejsce jej męża. Nie walczył
po żadnej stronie, wiedziała jednak, że od dawna przyjaźni się z Morayem. Z ciekawością spojrzała na Hamiltona. Poczuł na sobie jej wzrok i uśmiechnął się prowokująco, błyskając białymi zębami. - Myśl sobie, myśl, moja panieneczko, mi tylko urodziła syna. A królowa? Ciekawe, co też urodzi. Z żelaza to kobieta, skoro nie poroniła. Jest coś odpychającego w takich niewiastach jak ona. Lecz jeśli powije chłopca, on zostanie królem, ona natomiast przestanie się liczyć. - A więc ty... - zaczęła Letycja i szybko ugryzła się w język. - Bothwell to pirat - rzekł Hamilton. - Waleczny, trzeba mu przyznać, lecz ani on, ani królowa czy też ten jej cuchnący gołowąs nigdy, nawet we trójkę, nie stworzą męża stanu. A więc poczekamy sobie, panienko. Ja - na króla, któremu będę mógł służyć, ty zaś na narodziny dziecka. Nigdy wcześniej ani też nigdy później nie rozumiała go lepiej niż wtedy. Wiedziała także, że decydując się na właśnie tego wilka obrońcę, dokonała właściwego wyboru. Nie przestała się go bać, gdyż doskonale zdawała sobie sprawę, że wiele zależy wyłącznie od jego kaprysu. Ale Hamilton należał do drapieżców przebiegłych, czuła więc, że jeśli tylko nie utraci jego faworów, znajdzie się u boku męża, gdy on zajdzie wysoko. Bez względu na to, kto w tej walce okaże się górą, Hamilton z całą pewnością stanie po stronie zwycięzcy. We wrześniu Letycja powiła swe pierwsze dziecko - syna. Poród trwał długo, ale niemowlę zostało przyjęte z radością. Chłopiec był mały, pomarszczony i miał żółtą skórę. Gdyby nie czarne włoski, przypominałby przechowywane przez zimę jabłko. Letycja przeżyła wstrząs, Stwierdziwszy, że Hamilton oczekuje, by sama karmiła noworodka piersią. W końcu jednak i tak nie miała czym.
Trzy dni później znaleziono mamkę i wiszący w powietrzu konflikt został zażegnany. Rob unosił się nad synem i od porodu okazywał Letycji więcej względów niż kiedykolwiek dotąd czy też kiedykolwiek później. Dziecko ochrzcili imieniem Hamil. Królowa Szkotów także powiła syna, którego po swoim ojcu nazwała Jakubem. Urodził się w czerwcu i niemal tuż po jego przyjściu na świat Szkocję obiegła płotka, że Maria i jej strażnik pogranicza są kochankami. Król nie został przywrócony do łask i mieszkał z dala bd swej małżonki w Stirling. Spędzał czas przede wszystkim na piciu i rozpuście. Nie mogąc wyjechać, praktycznie pozostawał więźniem zamku. Cierpiał na syfilis i zdawało się, że jego łóżkowe ekscesy odbywają się za czyjąś ci- chą zachętą. Hamilton sądził, że zarówno królowa, jak i Bothwell żywią nadzieję, iż hulaszczy tryb życia Darn-leya zabije go, oni zaś wówczas będą mogłi się pobrać. Pławiąc się w nieznanym dotąd poczuciu bezpieczeństwa i niespodziewanej łagodności ze strony męża, Letycja słuchała go z niewielką uwagą, tak jak się słucha pomruków dalekiej burzy. W grudniu w Stirling odbyły się niezwykle uroczyste chrzciny małego Jakuba. Przybyło na nie wielu ambasadorów, w tym wysłannicy z Anglii. Letycja i Rob także zostali zaproszeni. Właśnie tam, po dłuższym okresie niewidywania lorda Darnleya, Letycja miała sposobność zobaczyć, co się stało z tym ślicznym chłopcem bez zarostu. Wyglądał dwa razy starzej, niż powinien. Miał niezdrową, pooraną zmarszczkami twarz, a pod wpływem zmian spowodowanych chorobą i alkoholem zachowywał się jak szaleniec. Wstrząśnięta Letycja doszła do wniosku, że król nie pożyje długo. Kiedy jednak wracała ze Stirling do Aberlady, jej myśli zajęły sprawy daleko ważniejsze. Do- wiedziała się bowiem, że jej synek jest chory. Siedzieli
przy nim z Robem dwa dni i dwie noce. Na próżno. Tydzień przed Bożym Narodzeniem Hamil zmarł w ramionach ojca. Dwa konie, siwek i gniadosz, wspięły się na najwyższą grań Oh Me Edge i tam się zatrzymały. Jeźdźcy spojrzeli na rozciągające się ku północy dzikie tereny. Wstał piękny majowy dzionek. Niebo było bezchmurne, błękitne i hulał po nim wiatr. W każdym osłoniętym od podmuchów załomku zbocza rosły małe, dzielne kwiatki: kruche wdówki, dzwonki okrągłolistne, dwubarwne lnice pospo- lite, wrzosy, dziki tymianek i fioletowo kwitnąca szałwia. Pszczoły miały tu prawdziwy raj i harcowały wśród kwiecia, głaskane po kosmatych odwłokach słodkim, wilgotnym wietrzykiem. Niżej bladozłotym ogniem płonął kolcolist zachodni i szczodrzewica miotlasta, a lasy na dnie wąwozu Kielder tworzyły jasnozieloną mgiełkę młodej zieleni. Pięcioletni już Kithra, dumnie obnoszący swoją psią dojrzałość i potężny kark, stał na skraju skarpy i czujnie nastawiając wielkich uszu, spoglądał w tym samym kierunku co Jan. Maudie, skundlona brązowa suczka, którą Maria przygarnęła w siole, buszowała wśród krótkiej, ostrej trawy w poszukiwaniu owadów. Jeźdźcy milczeli długą chwilę. Wreszcie zniecierpliwiony Houlet drgnął -chciał zejść niżej, by skubnąć kilka źdźbeł. Ciszę zakłóciło dzwonienie ozdób przy jego uździe. - Niechaj się chwilę popasą - zaproponowała Maria i lekko zeskoczyła na ziemię. Jan poszedł za jej przykładem i oboje usiedli na nagrzanych słońcem kamieniach. Konie odeszły na odległość wyciągniętych cugli.
- Szkocja... - zaczął po chwili Jan. - Któż wie, gdzie się zaczyna i gdzie kończy Anglia? O, gdzieś tam... - Ruchem głowy wskazał nagie wzgórza. - Arbitralnie decydujemy, że oto tu, w tym miejscu, kończy się jeden kraj, a zaczyna drugi. Kreślimy linię dzielącą kępę traw na obce sobie źdźbła, mimo że z tych samych korzeni wyrosłe. I raptem mamy dwa różne kraje i wrogich sobie ludzi. Maria spojrzała na niego. - Tak, to wygląda głupio i bardzo prosto. Ale oni to nie my. Są naszymi wrogami. Wypasają owce na trawie takiej jak nasza i jedno ogrzewa nas słońce. Wszakże oni zamykają serca przed prawdziwą wiarą i ludzkimi cnotami. Jan posłał jej uśmiech. - Bywa, że źle postępują nawet wyznawcy prawdziwej wiary. Co powiesz o królowej Marii? Książątko natychmiast zakipiało gniewem, który przywodził na myśl złotą monetę migoczącą w promieniach słońca. - Królowa nie miała z tym nic wspólnego! Nie wierzę, żeby przyłożyła ręki do czegoś podobnego! To sprawka Bothwella, to on maczał w tym palce. - Bo jest protestantem. - Osiągnąwszy cel, Jan błysnął uśmiechem. - Jesteś taka piękna, kiedy się złościsz... Teraz rozgniewała się zupełnie inaczej. Odwróciła głowę. - Nie wolno ci mówić do mnie w ten sposób. - Jesteś mym kapitanem, ja zaś twym porucznikiem -rzekł Jan. - Ale stałem ci się niezbędny jak powietrze i uradowałabyś mnie, gdybyś to przyznała. - Dostrzegł, że wprawił ją w zakłopotanie, więc szybko zmienił temat -Dziwne, prawda? Dziwne to podobieństwo losów królowej Marii i królowej Elżbiety. Pamiętasz ów czas, gdy wszyscy łamali sobie głowę nad tajemniczą śmiercią Anny
Dudley? Podejrzewano, że sama królowa Elżbieta pomogła wyprawić ją na tamten świat. Powiadano, że chciała pozbyć się żony kochanka, by móc go poślubić. Teraz znów mamy tajemniczy zgon męża królowej Marii... Darnley zostaje zamordowany w niejasnych okolicznościach, a królowa porwana przez kochanka czym prędzej bierze z nim ślub. - W obrządku protestanckim! Ten ślub jest nic niewart! | - Cała różnica w tym, że królowa Elżbieta nie poślubiła koniuszego, tymczasem królowa Maria... - To niczego nie dowodzi! - zaperzyła się Maria. -Nikt nie wątpi, że Bothwell wysadził kwaterę króla, ale też nikt nie twierdzi, że królowa o tym wiedziała... - A ja tak - oznajmił Jan. - Co ty tak? - Ja wątpię. Nie sądzę, żeby Bothwell zamordował króla. Jak zapewne pamiętasz, król wcale nie zginął w wybuchu, lecz został uduszony. To oczywista głupota, a Bothwell głupcem nie jest. Uważam, że Moray zaaranżował wszystko po to, żeby zniesławić królową. Wysadzenie królewskich komnat nadało sprawie rozgłos i zwróciło uwagę całego kraju. Niecodziennych okoliczności śmierci króla nie dało się już zachować w tajemnicy. Gdyby Bothwell planował go zabić, na pewno zrobiłby to znacz- nie lepiej. Nie mówiąc o tym, że mord był po prostu ostatnią głupotą, gdyż król i tak niedługo by umarł. Maria wysłuchała go w skupieniu. - Zatem dlaczego uważasz, że królowa jest winna? -zapytała po chwili. - Nie jest winna zbrodni, ale jej porwanie to pociągnięcie tchórzliwe i niezręczne. Jeśli pragnęła poślubić Bothwella do tego stopnia, że zdecydowała się na tę maskaradę, powinna była poślubić go jawnie, oficjalnie. Udając, że Ąothwell ją do małżeństwa przymusił, robi z siebie osobę
głupią i tchórzliwą. Ale cóż, w końcu to tylko kobieta. Rozpuścił mnie dobry przykład kobiet dzielnych i honorowych. - Proszę cię, nie mów tak - szybko zaoponowała Maria. Jan uśmiechnął się pod nosem. Swego czasu powiedziałaby to z naganą, ostro, tonem, jakim obsztorcowywała służącego. Teraz protestowała cicho, głosem zapierającym dech, jak ktoś, kto udając odmowę, w zasadzie mówi „tak". Wyciągnął do niej rękę. Wolała tego nie widzieć. - Mario, jak długo to potrwa? - spytał bez ogródek. -Ile jeszcze lat będę musiał ci służyć? Wiesz, że beze mnie już się nie obejdziesz. Twoi ludzie widzą we mnie króla, na ciebie patrzą jak na królową... Dość niefortunne porównanie. Z jej twarzy natychmiast wyparowała miękkość, a tęczówki przybrały kolor nieba. Dziewczyna wstała. - Znamy już jedną królową Marię, która miała nieszczęście nazywać swego męża królem - rzekła. - Wstawaj. Przed nami spory kawał drogi. „Istotnie" - pomyślał Jan. Bez słowa przyciągnął Jowisza, dosiadł go i ruszył za Marią. Zjeżdżali w dół skarpy, w kierunku lasu i rzeczułki. Po chwili dziewczyna ochłonęła. - Zdaje się, że miałeś niedawno wieści od siostry? - spytała sympatycznie, jakby chcąc wynagrodzić mu swoją arogancję. Jan skinął głową. - Pisała coś interesującego? - Jak się zapewne spodziewasz, pisze bardzo oględnie. Boi się męża. Nie wie, po czyjej stronie stanął. Często widują go z Mortonem, który jest ponoć jednym z ludzi Moraya. Jeśli Letycja napisze zbyt wiele albo coś, o czym pisać w ogóle nie powinna, może się narazić na poważne niebezpieczeństwo, W każdym razie tyle zrozumiałem z jej ostrożnych napomknień. - Myślisz, że mąż mógłby ją zabić? - spytała zaskoczo-
na Maria. Zawsze kierowała mężczyznami i do głowy jej nie przyszło, że można się ich bać. - Nie teraz. Letycja znów chodzi w ciąży. Ale jego dwie poprzednie żony nie żyją, on zaś jest porywczy. Maria rzuciła mu spojrzenie, którym zdawała się mówić: „Widzisz, jaki jest los kobiet, które tracą rozum i wychodzą za mąż?" Uśmiechnął się do niej ze' smutkiem i ująwszy wodze, wyciągnął do niej rękę. Pokazywał Marii otwartą dłoń, by dobrze ją obejrzała. - Czy ta dłoń mogłaby kogoś skrzywdzić? - zapytał. Maria uśmiechnęła się nieśmiało, wolała jednak, żeby Jan tego nie zauważył, ponagliła więc Houleta do szybszego truchtu i pojechała na przedzie. Kamienista droga opadała bardzo stromo, toteż wkrótce ich zjazd zaczął przypominać karkołomny wyścig. Poczucie niebezpieczeństwa uderzyło im do głowy. Podekscytowane i rozszczekane psy też pognały przed siebie. Wybrały trasę jeszcze trudniejszą i pędziły w stronę rzeczułki ukrytej w spadzistej dolinie. Houlet był lepszym wierzchowcem, a Maria lepszym jeźdźcem - toteż ani Jan, ani jego towarzyszka nie mieli cienia wątpliwości, kto wygra gonitwę. Zdyszani, zaróżowieni z wysiłku i roześmiani, zatrzymali się u stóp zbocza. Dalej jechali już w przyjaznej ciszy. Przecinali rzeczkę w miejscu, gdzie opływała stromą, szarą ścianę i gdzie skalne osypisko utworzyło naturalną groblę, którą mogli przeprawić się na drugi brzeg. Konie ostrożnie stawiały nogi na płaskich, porośniętych mchem kamieniach i parskały na widok wirującego, musującego nurtu. Górskie jesiony na przeciwległym brzegu rosły tak gęsto, że ich gałęzie układały się nad wodą w łu- kowaty dach. Poniżej zbudowanej przez naturę tamy spieniona woda wpadała do małego, głębokiego stawu, w którym odbijało się niebo i drzewa. Między stawem j gęstą ścianą oraz poszyciem lasu stromej skarpy biegł
wąwozem zarośnięty mchem trawniczek. Ciszę tego omijanego przez życie miejsca zakłócał jedynie pomruk wody. Powinny tam latać owady, przysiadające raz po raz muchy, motyle i ptaki zdobiące powietrze wdzięcznymi galiardami; na płaskich szarych skałach powinny się kokosić jaszczurki i węże. Ale nie było tam nic oprócz cienia skały, cichego lasu, nieruchomego lustra wody w sadzawce i białych zębów piany. Spojrzawszy w górę, Jan zauważył miejsce, z którego Maria onegdaj zaskoczyła najeźdźców. Zerknął na dziewczynę. Czekała na niego po drugiej stronie rzeczki. Wzdłuż lewego policzka miała cienką czerwoną pręgę, przybladłą szramę upamiętniającą tamten dzień. Czyżby były i inne, o których nie wiedział? Maria patrzyła nań niewidzącymi oczyma. Na jej twarzy malował się niewytłumaczalny niepokój, jakby gdzieś w pobliżu dostrzegała cień strachu czy smutku. Jan przejechał na drugą stronę wody i stanąwszy obok towarzyszki, chwycił wodze jej konia. - Co się dzieje? - zapytał. - Przestraszyłaś się czegoś? Podniosła na niego wzrok i w pierwszej chwili chciała wszystkiemu zaprzeczyć, zmieniła jednak zamiar. Znieruchomiała i niczym spłoszona łania omiotła okolicę zalęknionym spojrzeniem. - Nie, nie. Tylko to miejsce... - Już widziałem u ciebie ten strach. Stałaś właśnie tu, na tej szarej skale. Pamiętasz? Spojrzała w górę. - Tę skałę nazywają Starcem, sadzawkę zaś Stojącą Wodą. Ludzie mówią, że to zaczarowane miejsce, a woda w sadzawce jest oknem, przez które widać przyszłość. To tylko takie bajania, ale za cicho tu jakoś... - Popatrzyła na niego rozszerzonymi strachem oczyma. Wyglądała jak duże dziecko. Srebrzystego puchu włosów, które wymknąw-
szy się spod kołpaka, opadły jej na czoło, nie poruszał nawet najlżejszy podmuch wiatru. Przywodziła na myśl czternastolatkę, bezsilną łanię osaczoną przez psy myśliwskie. - Śni mi się to po nocach - dodała nieoczekiwanie. - Co takiego? - zapytał łagodnie. - Nie wiem. Kiedy się budzę rano, nie pamiętam niczego prócz tego miejsca i uczucia... dojmującego smutku, jakby wszystko się nagle skończyło L, Nie chciała powiedzieć nic więcej. Jan zapragnął wziąć ją w ramiona i już nigdy jej nie wypuścić. Chciał powiedzieć, że przepędzi wszelkie cienie i niebezpieczeństwa, zapewnić, że otoczy ją miłością, a czające się w mroku straszydła nigdy jej nie dotkną, Ale nie, nie nadszedł jeszcze odpowiedni moment. Jej nastroje były równie namacalne jak powiew wiatru na skórze. Dziewczyna odwróciła się i bez słowa ruszyła w górę wąwozu. Szczytem zbocza biegła kamienista ścieżka między drzewami. Rozochocone psy przeskakiwały1 z lewej strony na prawą i z nosami przy ziemi tropiły zwierzynę. Maria odzyskała humor i wkrótce uniosła głowę. Niebawem też spojrzała władczo na Jana i spytała: - Daleko stąd do miejsca, gdzie wypatrzyłeś kryjówkę rysia? Znam te lasy od dziecka, lecz nigdy nie widziałam tu dzikiego kota. - Niedługo będziemy na miejscu - odparł i z ulgą uśmiechnął się pod nosem. - Hmm, zawiodłaś nas tak daleko, może więc pozwolisz, bym teraz ja wskazał ci drogę? Wiedział, że w ciągu ostatnich lat bardzo się zmienił, ale dopiero w tym momencie wyraźnie to sobie uświadomił. Zupełnie tak, jakby nagle stał się kimś obcym i patrzył na siebie z boku. Przyjechał na północ jako wysoki, łagodny w obejściu młodzieniec, odziany w niewyszukane szaty z szorstkiej wełny, pochłonięty prostymi
obowiązkami hodowcy i ziemianina. Teraz przedzierzgnął się w szczupłego, zaprawionego w trudach życia mężczyznę. Zachował dawną łagodność, lecz nabrał czujności. Emanował też z niego iście królewski autorytet, jakby naprawdę był królem, tylko że nie z imienia. Bo chociaż Maria ciągle go odtrącała, mieszkańcy Tod's Knowe przyjęli go bez zastrzeżeń. Przychodzili do niego jak do Czarnego Willa. Opowiadali mu o swych zmartwieniach i kłótniach. Zwracali się doń w chorobie, nie opuściła go bowiem zdolność leczenia i kojenia bólu. Niewykluczone, że przede wszystkim właśnie ta cecha zjednała mu - panu ż południa - twardych Northumberlandczyków. Jechał szlakiem, który wcale ścieżki nie przypominał; rozpoznawał go po omal niewidocznych śladach. Drogę wskazywała mu dziwnie wykrzywiona gałąź, szczególny liszaj na kamieniu, charakterystyczna grupa drzew. Wyczuliwszy oczy i uszy na dźwięki i znaki przyrody, bez trudu dzielił je na zwyczajne i te, które zapowiadają- niebezpieczeństwo. Zbliżali się już do celu wyprawy, kiedy dał Marii znak i przywołał psy. - Dalej pójdziemy piechotą - powiedział cicho. Przywiązali konie do uschniętego drzewa i wzięli psy na smycz. Uznawszy w Janie przewodnika, Maria szła tuż za nim jak żołnierz za dowódcą. Dostrzegł zmianę, jaka w niej zaszła, i serce zabiło mu żywiej. Wiedział, że bez względu na to, czy dziewczyna ujrzy w nim równorzędnego partnera, on na pewno innej nie pokocha, gdyż takiej jak ona nigdy już nie znajdzie. Stąpając cicho niczym skradające się koty, zeszli w bok. Obeznane z polowaniem psy trzymały się przy nodze. Posuwali się wolno i uważnie, by nie stanąć na trzeszczącej gałązce i nie zaszeleścić uschniętą paprocią. Niebawem dotarli na skraj polanki i tam przykucnęli, żeby się rozejrzeć.
Polanka była nieduża, a po jej drugiej stronie sterczała szara skała przypominająca kamienną barć, szczelnie obrośniętą małymi krzaczkami. U jej stóp jednak widniała łata nagiej ziemi, którą musiało wytrzeć jakieś zwierzę, wyskakując z niedużego ciemnego otworu w skale. W powietrzu unosił się dziwny zapach. Kithra ślinił się i cicho skowytał. Jan uspokoił psa i spojrzał na Marię, kucającą obok. W brązowym skórzanym kaftanie, w skórzanych butach i skórzanym kolpaczku była niemal niewidoczna na tle leśnego poszycia. Szeroko rozwarła oczy, zacisnęła usta, w skupieniu ściągnęła cienkie jasne brwi - falowały jej nozdrza, jak zwierzę węszyła niebezpieczeństwo. Poczuł gwałtowną falę namiętności, lecz natychmiast ją w sobie zdusił. Rozglądali się czujnie, wreszcie ujrzeli zbiegającą z drzewa wiewiórkę - na dole przystanęła na chwilę, a potem, machnąwszy wyprężonym ogonem, który wyraźnie zadrżał, obiegła pień. W lesie panowała ciszd i spokój. - Chodź - powiedziała Maria. - Nic tu nie ma. Podejdźmy i popatrzmy z bliska. Uważnie przechodzili przez polankę. Co kilka kroków przystawali, rozglądali się i nasłuchiwali, niczego nie dostrzegając ani nie słysząc. Psy szły czujne i skupione, nie zakłócając panującej w krąg ciszy. Dotarli do skały i nim Jan zdążył zareagować, Maria lekko wskoczyła na kamień i zajrzała do ciemnego otworu. Była to bardziej szczelina skalna niż prawdziwa jaskinia. Dziewczyna przez chwilę w nią spoglądała, po czym z malującym się na twarzy zachwytem przeniosła wzrok na Jana. - Zejdź - szepnął zaniepokojony. - Nie rób głupstw. - Miałeś rację - rzekła, nie zważając na jego słowa. - To jest legowisko, są w nim dwa kociaki. - Znów zajrzała do szczeliny i zmarszczyła czoło. - Jeden chyba nie żyje, ale ten drugi rusza się, patrzy na mnie. Ale i tamten... Och,
syczy! Jakie ma małe ząbki! Jak najcieńsze igiełki do haftu. Myślę... Nagle psy drgnęły niespokojnie, a Kithra zawarczał. - Mario, natychmiast zejdź! Szybko! - krzyknął Jan. Odwróciła się. Zrozumiała, że tym razem musi go usłuchać, lecz w chwili, gdy opuściwszy rękę i nogę, prawie stanęła na ziemi, zza pleców Jana wyskoczył płowy kocur. Przeciął polankę niczym rudawa błyskawica, przebiegł ją z niewiarygodną wprost szybkością, śmignął w górę i wylądował na karku Marii. Uratował ją skórzany kołpak. Ryś drapał tylnymi łapami, próbując znaleźć zaczepienie na skórzanym kaftanie, pazury przednich zaś wbił w jej kołpak, który chwycił także zębami. Kołpak się zsunął, drapieżnik stracił równowagę i pociągnął Marię na ziemię. Przekręcił się w powietrzu, jak to zwykle koty, i kiedy Maria upadła, by zasłaniając twarz, przeturlać się szybko na brzuch, spadł na cztery łapy prosto na jej kark. Psy rzuciły się na napastnika, szczekając i warcząc tak dziko, że bestia znieruchomiała: Jan przyprowadził tu Marię jedynie po to, żeby pokazać jej legowisko, nie zamierzał zwierzęcia zabijać, teraz wszakże czuł, że nie ma wyboru. Kiedy kocur odwrócił się w stronę psów, Maria wyszarpnęła spod niego rękę i sięgnęła po sztylet, tymczasem Jan, chcąc rozpruć drapieżnikowi serce, ruszył na niego z nożem. Raptem poczuł lodowate zimno, które natychmiast zamieniło się w piekący ból. Spojrzał w dół i ze zdumieniem stwierdził, że rękaw ma rozdarty, a ramię rozorane pazurami i skrwawione. Mowdie z piskiem odskoczyła od rysia i mocno kulejąc, odbiegła z podwiniętym ogonem. Kocur cofał się przed Kithrą, tymczasem Maria, zachowując przytomność umysłu i wystawiając w stronę kota plecy, jako część ciała mniej narażoną na poważne urazy, podkuliła pod siebie nogi i odpełzła w bezpieczniejsze miejs-
ce. Zjeżony Kithra, w którym obudził się wilczy przodek, czując zapach odwiecznego wroga, przerażał swoim wyglądem. Był dużo większy i cięższy od rysia, za to kocur górował nad nim zwinnością. Kiedy Maria podniosła się i obróciła, Kithra kłapnął zębami i z warkotem skoczył na kota. Poszły w ruch szczęki i pazury, drapieżniki zwarły się ze sobą w kłębowisku sierści i nagle ryś wskoczył na skałę, gdzie stanął w pozycji obronnej, obnażając kły i dysząc nienawiścią. Kithra się wycofywał. Choć wciąż groźnie warczał, musiał ustąpić pola, ponieważ łeb miał rozcięty, a rozszarpany bark spływał krwią. Jan nie przegapił okazji. - Uciekaj! - krzyknął do Marii, - Biegnij! Usłuchała. Porwała po drodze okulalą Mowdie i puściła się pędem między drzewa. Jan przywołał Kithrę, a kiedy pies odstąpił od skały, chwycił go za obrożę, pociągnął za sobą i obydwaj pobiegli za Marią. Jak można się było spodziewać, broniące małych zwierzę, odzyskawszy swoje terytorium, zostało przy legowisku, lecz jego wycie jeżyło im włosy na głowie. Niespokojne konie podrzucały głowami i wywracały oczyma, na szczęście jednak jeszcze się nie zerwały. Jan i Maria bez słowa odwiązali wierzchowce, wskoczyli na nie i pogalopowali ścieżką. Maria ściskała pod pachą Mowdie, Kithra biegł za swym panem. Kiedy wycie rysia ucichło w oddali, osadzili w miejscu spocone wierzchowce i ześlizgnęli się na ziemię, by obejrzeć rany. Najbardziej poszkodowany był Kithra, ale nie dawał się nawet dotknąć, toteż po chwili Jan zrezygnował z oględzin i puścił go wolno, - Szybciej dojdzie do siebie, kiedy damy mu spokój. Widząc, że nie będą go już niepokoić, pies położył się na ziemi i próbował dosięgnąć językiem rozprutego barku, wszelako bez powodzenia. Po chwili dołączyła doń
kulejąca Mowdie. Legła obok i wymieniwszy ostrzegawcze warkoty, zwierzęta zaczęły sobie wzajem wylizywać rany. Ludzie zachowali się podobnie. Maria wyszła z przygody bez najmniejszego draśnięcia, gdyż skórzany kaftan okazał się dobrą ochroną przed pazurami, ale bolał ją i kark, i barki. Natomiast ramię Jana mocno krwawiło z czterech głębokich rowków, a w jednym miejscu widać było nawet rozszarpany mięsień. Dziewczyna bez słowa zdjęła z siebie kaftan, wyciągnęła ze spodni koszulę, od-darła z niej kawałek materiału i mocno obandażowała nim ranę. - Gotowe - powiedziała. - Nic więcej; teraz nie zrobię. Musimy wrócić do domu, tam założe ci porządny opatrunek. Ten powstrzyma krwawienie. Zerknęła na niego płochliwie. - Janie... - dodała z wahaniem. - Przepraszam, to moja wina. Powinnam cię była usłuchać. Nie miałam racji. Spojrzała mu szczerze w twarz. Z jej oczu wyczytał, jak wiele kosztują ją owe przeprosiny. Włosy barwy księżyca spływały Marii na plecy, delikatne i miękkie jak u dziecka. Pod rozdartą koszulą, ledwie skrywane cieniutką halecz-ką, falowały drobne dziewczęce piersi, a w zagłębieniu szyi, w ciepłym białym dołku nietkniętym przez słońce, widać było bijący puls. Stała blisko Jana. Jedną rękę wciąż opierała na jego zabandażowanym ramieniu. Dostrzegłszy pytające spojrzenie Marii, poczuł - niczym wytrawny zapaśnik - że jej opór wyraźnie się zmniejsza. Całe życie rozkazywała mężczyznom, żadnego się nie bojąc. Teraz lękała się jego, gdyż wywoływał w niej chęć złożenia broni, a kapitulacja złamałaby jej serce. Bez poczucia godności, wykształconego przez dziwne wychowanie, nie umiałaby żyć. Nagle przypomniał sobie źrebaka, którego wraz z Januszem próbowali ujeździć, oraz trage-
dię zwierzęcia niepotrafiącego zrozumieć, czego od niego chcą. „Słowa - pomyślał. - Są przecież słowa! Musi być jakiś sposób, żeby ją przekonać". - Mario - zaczął, Czujnie zafalowały jej nozdrza, lecz w szarych oczach lśniło złote światło czystego pragnienia. - Mario, niczego ci nie ubędzie. Nie spętam cię jak pustułki. Będę ci tylko dawał, służył i darzył cię szacunkiem. Ulegając z własnej chęci, nie zostaniesz przecie pokonana. Zrozumiała? Jej twarz była tak blisko. Rozchylone dziewczęce usta z drżeniem wciągały powietrze, jak czynią to ranni i konający. Przestał nad sobą panować. Chwycił dziewczynę w ramiona, przytulił twarz do jej włosów, policzka i szyi. Stała sztywno, krucha i drżąca. Potem objęła go niewprawnie, jak ktoś nienawykly do takich gestów. Poczuł na sobie jej małe piersi, ich twarde brodawki. Miłość i pożądanie, teraz już nierozerwalne, zapłonęły niczym dwa gorejące krzaki. Cofnął głowę, żeby ją pocałować, i zastygł bez ruchu na widok wyrazu jej twarzy. - Co się stało? - wyszeptał. - Mario! Powiedz mi, Mario. Poruszyła bezgłośnie ustami, jakby przepowiadała sobie jakąś kwestię. - Kocham cię - powiedziała wreszcie załamującym się głosem. Przygarnął ją do siebie. Była miękka i nie stawiała oporu. Przypominała martwe dziecko. Lekko do mego przywarła, gdy kładł ją na miękkiej poduszce mchu u stóp drzewa. Potem pochylił się nad nią i zanim zetknęli się ustami, na moment znieruchomiał. - To niczego nie zmienia, Mario. Jesteś i królem, i królową. - Widział w jej twarzy uległość i cierpienie, a nawet pożądanie, zabrakło w niej jednak radości.