ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 229 090
  • Obserwuję974
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 289 816

Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów 07 - Ukochana bliźniaczka (Owoc dębu) 01

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :737.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów 07 - Ukochana bliźniaczka (Owoc dębu) 01.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK H Harrod-Eagles Cynthia Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 166 stron)

Harrod-Eagles Cynthia Dynastia Morlandów 07 Ukochana bliźniaczka (Owoc dębu) 01 Trwają wojny religijne, na scenę dziejów wkracza Oliver Cromwell, Morlandowie opowiadają się po stronie rojalistów. Przyszły dziedzic majątku, Ryszard, skłócony z ojcem i macochą topi smutki w alkoholu i miłostkach z dziewczyną z gminu. Jak grom z jasnego nieba spada na rodzinę Morlandów wiadomość o ciąży Jane... Kuzynka Ruth liczy na małżeństwo z Kitem Morlandem, który skłania się raczej ku pięknej Hero. To jednka nie podoba się jej bratu, darzącemu bliźniaczkę zaborczym uczuciem...

Przedmowa Można sądzić, że sam wybuch angielskiej wojny domowej był już wystarczająco niezwykłym wydarzeniem. Niemniej jednak frapujący jest fakt, że jeszcze po trzech z górą wiekach ten epizod z historii Anglii rozbudza silne namiętności. Właściwie dotychczas wydaje się niemożliwa obiektywna dyskusja na ten temat, czy to w gronie historyków, czy wśród amatorów. Bezsprzeczna jest więc potrzeba wnikliwej analizy tąmtego okresu w celu oddzielenia ziarna od plew, a prawdy od uprzedzeń. Niezbędne jest również rozgraniczenie tego, co współcześni bohaterom powieści deklarowali jako cel swojej walki, od tego, o co w swoim mniemaniu walczyli, i tego, o co walczyli naprawdę. Oczywiście, i tak z pewnością zostanę posądzona o stronniczość. Na swoje usprawiedliwienie mogę przytoczyć uwagę, że starałam się ukazać fakty historyczne z punktu widzenia członków rodziny Morlandów, którzy nie mieli możliwości spojrzenia z perspektywy wieków. Winna jestem wdzięczność dyrektorowi biblioteki w Blacksellian za pomoc w zbieraniu materiałów źródłowych. Najbardziej przydatne okazały się następujące pozycje:

Księga pierwsza Dąb Wśród szeleszczących fałd spódniczki Ledwo migają jej trzewiczki, Bo skrywa je przed nami. Lecz kiedy tańczy moja mala - To aż wiruje ziemia cała I słońce wraz z gwiazdami. Sir John Suckling, Ballada o weselu

Rozdział pierwszy W nocy wiatr zmienił kierunek. Ustał także deszcz, choć wydawało się, że nigdy nie przestanie padać. To właśnie dlatego, że umilkł jego szum, Ambroży obudził się tak wcześnie. Oczywiście na dworze było mokro, ale w kroplach wody załamywały się tęczowo promienie słońca, a wszystko to krasiły perliste ptasie trele. Ambroży wygrzebał się więc z pościeli i szeroko otworzył kwaterowe okno zajazdu „Pod Białym Zającem". Niebo jaśniało jakby świeżo wymyte, a przezroczyste powietrze lśniło słonecznym blaskiem. Tak piękny poranek wprowadził Ambrożego w dobry nastrój, toteż starszy mężczyzna z radością ukląkł do pacierza. Do zwykłych porannych modlitw dodał prośbę o dobry urodzaj, którego jeszcze można się było spodziewać. Modlił się na głos, jak nauczono go w dzieciństwie, ale na tyle cicho, aby nie zbudzić swego brata Willa, śpiącego wraz z żoną Aylą w obszernym łożu po przeciwnej stronie izby. Kiedy odmówił pacierz, uczynił znak krzyża, podniósł się z kolan, przywdział ubranie i wyszedł na dwór, aby się umyć pod studnią. Zazwyczaj wstawał wcześnie, ale mimo iż był z natury towarzyski, nie lubił, aby ktokolwiek przeszkadzał mu o tej porze. Pierwszą godzinę dnia chciał mieć

tylko dla siebie, gdyż potem zostawało mu niewiele czasu na odpoczynek - był przecież właścicielem najbardziej uczęszczanego zajazdu przy Wielkim Południowym Trakcie! Zakończywszy poranną toaletę, uwiązał psy, nakarmił kury, otworzył gołębiom okienka wylotowe i dopiero potem usiadł na ławeczce przed frontem gospody. Wyciągnął przed siebie swoje długie nogi i oparł się o nagrzaną słońcem ścianę. Był to chyba jej jedyny czysty kawałek, gdyż całą fasadę budynku pokrywały drukowane ulotki, afisze teatralne, teksty ballad, ogłoszenia i traktaty o tematyce religijnej. Nad głową Ambrożego kołysał się na skrzypiących zawiasach szyld oberży, na którym przysiadła właśnie, gruchając i trzepocząc skrzydłami, para gołębi pawików. U stóp gospodarza grzebała stara, rdzawo upierzona kura, delikatnie zdziobując okruszki przyczepione do jego spodni. Ambroży cieszył się ostatnimi chwilami błogiego spokoju, gdyż już niedługo otworzą się bramy miasta, trakt zaroi się od podróżnych i zaczną wstawać goście nocujący w zajeździe. Właściwie całe życie Ambrożego upłynęło w cieniu zajazdów. Urodził się i wychował w oberży „Pod Trzema Piórami" w Fulham pod Londynem, której właścicielem był ojciec jego matki. Rodzice Ambrożego, aktor znany pod pseudonimem Will Shawe, naprawdę nazywał się Wilhelm Morland i w późniejszych latach zajął się komponowaniem. Powrócił nawet do rodowego majątku, aby tam móc spokojnie pracować nad dziełem swego życia - Missa solemnis. Wszystkie utwory Wilhelma powstały w Morland Płace, ale jego synowie, Ambroży i Will, nigdy nie czuli się tam dobrze. Dlatego wkrótce opuścili majątek, aby wspólnie prowadzić zajazd „Pod1 Białym Zającem", o dwie mile drogi stamtąd.

Wszystko to działo się dawno temu, a teraz, w roku tysiąc sześćset trzydziestym, Ambroży był już zasuszonym, siwym, pięćdziesięciosześcioletnim mężczyzną. Chudy oberżysta stanowiłby raczej antyreklamę swojej firmy, gdyby nie to, że jego zajazd szczycił się najniższymi cenami od Hołgate po Rufforth. Gdzież by indziej można było dostać pełny posiłek za osiem pensów? Gospodarz mógł sobie na to pozwolić, gdyż Will i Ayla starczali za troje pracowników, a ich synowie, Willey i Massey, dużo pomagali w kuchni. Sam Ambroży nigdy się nie ożenił, choć niejedna dziewczyna chętnie przyjęłaby jego oświadczyny, ale jakoś nie mógł się zebrać, aby poprosić którąś o rękę. Nie czuł się jednak samotny - wystarczała mu Maria Estera. Współwłaścicielem zajazdu, oprócz Ambrożego i Willa, był przedtem Gabriel Chapham, który poślubił ich siostrę Marię. Ten przystojny, śmiały i dowcipny mężczyzna miał do swej żony wyraźną słabość, ale z tego związku przyszło na świat tylko jedno dziecko -dziewczynka. Otrzymała imię Maria - zarazem po matce i na cześć Najświętszej Panienki - ponieważ jednak Marii było wiele, dla odróżnienia dodano jej drugie imię, Estera. Ambroży trzymał małą do chrztu, a kiedy w roku tysiąc sześćset dwunastym Gabriel i Maria padli ofiarą zarazy, zaopiekował się sześcioletnią siostrzenicą i wychował ją jak własną córkę. Nieraz mawiał, że wzmożoną czułością i troską starał się zrekompensować jej brak ojca. Uśmiechał się już na samą myśl o Marii Esterze, a tu jeszcze słońce przyjemnie grzało go w nogi, a gdakanie kur i gruchanie gołębi koiło nerwy. Nic więc dziwnego, że wkrótce siwa głowa zaczęła mu się kiwać. Siedział tak, przekonany, że nie śpi, gdy znienacka usłyszał czyjś śmiech. Odru-

chowo bowiem mruknął: „Ależ oczywiście, słyszałem każde słowo" - i wtedy skonstatował, że nie wiedzieć czemu miał zamknięte oczy. - Przecież nic nie mówiłam! - zaśmiała się Maria. -Chyba coś ci się, wuju, przyśniło. - Wcale nie spałem! - wypierał się gniewnie, wstając z wysiłkiem. - Dobrze, powiedzmy, że byłeś zamyślony - przytaknęła ustępliwie siostrzenica. - Musiałeś bardzo głęboko się zamyślić, bo nie słyszałeś, jak podjechałyśmy. Stoimy tu już od pięciu minut, a ty ani się poruszyłeś. Nawet kwoka zdążyła uwić gniazdko u twoich stóp! Ambroży spojrzał we wskazanym kierunku i faktycznie dostrzegł tam bystre oczko rdzawobrunatnej kury, która wygrzebała sobie jamkę w piachu pod ławką. Uśmiechnął się więc, położył ręce na ramionach siostrzenicy i ucałował ją w policzek. - No cóż, człowiek w moim wieku nieraz tak głęboko się zamyśla - przyznał. - Daj ci Boże wszystko co najlepsze, dziecino. Witaj, Leo! - dodał, gdyż wraz z Marią Esterą przyjechała na kucu jej służąca, która teraz trzymała wodze kasztanowatej klaczy swojej pani. -Co was tu sprowadza o tej porze? - Cóż by, jeśli nie to piękne słońce? Ściągnęłam biedną Leę z łóżka, żeby móc spokojnie przejechać, nie narażając się na zaczepki tłumu krzykaczy, chcących zwrócić na siebie uwagę. Popatrz tylko na niebo. Widziałeś kiedy taki kolor? Myślisz, że pogoda się utrzyma? Edmund tak się już obawiał o tegoroczne żniwa, do tego jeszcze owca złapała kulawkę, a na domiar złego w Aksham znów wybuchła złośliwa gorączka! - Wiem, słyszałem nawet, że odwiedzałaś już chorych na mokradłach - stwierdził Ambroży z powagą w gło-

sie. - Powinnaś być ostrożniej sza, to taka niezdrowa okolica! - Jakżeż, muszę przecież pomagać ludziom, ile tylko zdołam! - obruszyła się Maria. - Driakiew, którą im rozdaję, jest bardzo skuteczna przeciw gorączce. - A czy twoja służąca nie mogłaby rozwozić tej dria-kwi? Ty nie powinnaś narażać swojego zdrowia. Pomyśl o córeczkach, które cię potrzebują. Henrietta nie ma jeszcze roku, a Anna ma dopiero cztery latka. Co by się z nimi stało, gdyby ich matkę zabrała zaraza? - Ależ, wujku Ambroży, jak mogłabym wystawiać służącą na ryzyko, którego sama chciałabym uniknąć? -tłumaczyła ostrożnie Maria, nie chcąc sprawiać wrażenia, że krytykuje swego starego opiekuna. Dla rozładowania sytuacji dodała z uśmiechem: - Zresztą sam wiesz, jaka jestem zdrowa i silna. Nic mi nie będzie! - Pewnie, widzę, jaka z ciebie krzepka, rumiana kobietka! - mruczał udobruchany Ambroży. - Uchowaj Boże, abym miał cię odwodzić od twoich obowiązków, ale proszę cię, ptaszyno, uważaj na siebie! Wiesz, że jesteś moim całym światem. - Dobrze, wujaszku, przyrzekam ci to, ale i ty musisz dbać o siebie. Jak twoje ramię? Używałeś tej maści, którą ci przysłałam? - Oczywiście, dziecinko. Wiesz, że nawet trochę mi ulżyło, ale najlepszym lekarstwem dla mnie jest słońce. Mam bóle tylko wtedy, gdy pada, a tegoroczne lato takie mokre... - Ta maść jest bardzo dobra! - podkreśliła Maria. -Zawiera wyciąg z kory wierzbowej. Przepis na nią znalazłam w starych zapiskach prababki... Zaraz, coś mi to przypomina! Pamiętasz, jak ci mówiłam, że gdzieś nam się zapodział mszał od księcia Yorku i nie mogliśmy go

nigdzie znaleźć. Wyobraź sobie, że dziś o północy Edmund mnie obudził, bo nagle przypomniał sobie, gdzie go schował! Maria zawiesiła głos dla uzyskania należytego efektu, więc Ambroży przybrał zaciekawiony wyraz twarzy. -Jeszcze kiedyśmy wyprowadzali się z Morland Place, Edmund zostawił go w skrytce w kaplicy Najświętszej Panny - kontynuowała. - Potem o nim zapomniał, bo inne wartościowe rzeczy przewieźliśmy w skrzyniach. Nie masz pojęcia, wujku, jak się ucieszył! Myślę, że ten stary mszał więcej dla niego znaczył niż wszystkie inne. - Ta pamiątka była od wieków w naszej rodzinie -potwierdził Ambroży. - Tak, a Edmund przykłada dużą wagę do takich spraw, jak dobre imię rodziny, honor i tym podobne... Przez to właśnie pokłócił się z Ryszardem. „Jesteś Morlandem, więc musisz postępować jak Morland" - parodiowała ton męża. - Myślę, że Ryszard zachowuje się jak Morland -sprostował Ambroży. - Tylko Edmund nie tak wyobrażał sobie prawdziwego Morlanda. Zapomniał, że w tej rodzinie zdarzali się ludzie o różnych charakterach, zarówno złych, jak i dobrych. - Próbowałam już nieraz porozmawiać z Ryszardem, ale on mnie nie słucha. W końcu jestem tylko je- go macochą! Mam nadzieję, że choć dziś zdąży wrócić do domu, zanim Edmund zauważy jego nieobecność. Nie mam pojęcia, gdzie on może być. Dowiedziałam się od Klemensa, że tej nocy w ogóle nie spał w swoim łóżku! A wiesz, że Klemens wstał dziś jeszcze wcześniej ode mnie? Zupełnie jakby się bał, że ktoś inny tymczasem zajmie jego miejsce. Nieraz mu powtarzałam, że jeszcze jego ojciec...

- On całą noc był tutaj - przerwał jej Ambroży. - Klemens? - Maria ze zdziwienia uniosła brwi. - Nie, Ryszard. Właściwie nadal tu jest, bo odsypia tę noc. - Znaczącym ruchem głowy wskazał w kierunku bufetu. - Pił tutaj przez całą noc?! - wykrzyknęła z przerażeniem Maria Estera. - Och, wuju, jak mogłeś pozwolić, aby się upił? Dlaczego nie odesłałeś go do domu? Przecież wiesz, jak Edmund o niego się martwi. Ryszard ma dopiero piętnaście lat i to może mu zaszkodzić! - Ależ, kochanie! - obruszył się łagodnie Ambroży. -On był już pijany, kiedy tu przyszedł. Oczywiście mogłem go nie wpuścić, ale nie myśl, że wtedy wróciłby do domu. Najwyżej poszedłby do jakiejś innej gospody i napytał sobie jeszcze większej biedy, a tu przynajmniej mogłem go mieć na oku. Wolałabyś, żeby pił z obcymi? - Przepraszam, wuju, rzeczywiście masz rację - sumi-towała się wstydliwie Maria. - Ale sam wiesz... - Wiem, kochanie, ale nie bierz sobie tego tak do serca. W końcu to syn Edmunda, więc niech on się o niego martwi i krócej go trzyma. Niejeden zacny obywatel wiódł za młodu hulaszcze życie, a potem się ustatkował. Choćby twój ojciec... - Nie wierzę nawet w dziesiątą część tego, co naopowiadałeś o moim ojcu. Mówisz to celowo, aby mi dokuczyć! - A czy prócz tego coś ci jeszcze w życiu dokuczyło, ptaszyno? Mała odmiana każdemu dobrze zrobi. - To była prawda, dopóki Edmund nie zabrał się do przebudowy Morland Place - zgodziła się Maria. - Przeprowadzka do Twelvetrees dokuczyła mi wystarczająco. Jeśli jeszcze przez rok będę musiała mieszkać w tej okropnej ruderze, to zwariuję!

- A jak tam posuwa się przebudowa? - Ślimaczy się, a murarze składają to na karb pogody -skrzywiła się Maria. - Oby choć teraz, póki słońce świeci, przyspieszyli tempo, bo inaczej nie zdążą przed zimą. Wyobraź sobie, wuju, że nie ma tam kominków i trzeba wszystko ogrzewać tymi małymi piecykami, a po pokojach hulają przeciągi i w hallu zawsze jest pełno dymu. Oczywiście nikogo ze służby nie uświadczysz tam, gdzie akurat być powinien, bo kto da radę zarządzać gospodarstwem domowym podzielonym na trzy części? Nigdy nie wiem, gdzie kto w danej chwili przebywa, przesyłam do Shawes wiadomości, które powinny iść do Micklelith, i odwrotnie... Mam już od tego zamęt w głowie i gdyby nie Klemens, nie poradziłabym sobie z tym wszystkim. Ambroży nie bardzo wierzył, aby Maria Estera mogła od czegokolwiek mieć zamęt w głowie. Oprócz ojcowskiej urody odziedziczyła także zrównoważony charakter matki, jej dobrą pamięć i pedantyczne usposobienie. Odkąd w wieku osiemnastu lat została drugą żoną Edmunda Morlanda, dzierżyła ster gospodarstwa domowego z równą łatwością jak wodze swej klaczy. - Za to końcowy efekt wynagrodzi wam wszelkie niewygody - próbował ją pocieszyć. - Mam nadzieję, ale gdyby to zależało ode mnie, wolałabym nie kłopotać się starym domem i postawić nowy. Tylko że Edmund nie chce nawet słyszeć o opuszczeniu Morland Place! Skąd, będzie w nieskończoność łatał, kleił, naprawiał tę ruderę, choćby miał wszystkim uprzykrzyć życie... No nie, chyba posunęłam się trochę za daleko. Nie mogę przecież być nielojalna wobec własnego męża! Teraz muszę już wracać, wuju, bo zaczną mnie szukać. Mógłbyś obudzić Ryszarda, to zabrałabym go do domu. Mam jeszcze tyle roboty, a na domiar złe-

go musiałam zamknąć Psa w przybudówce. On beze mnie długo nie wytrzyma, prędzej wyłamie drzwi. - Rzeczywiście, właśnie się zastanawiałem, gdzie on się podział - przyznał Ambroży. Rzadko bowiem można było ujrzeć Marię Esterę bez jej nieodłącznego towarzysza. Szary wilczarz irlandzki, wzrostu młodego byczka, wabił się po prostu Pies i był tak przywiązany do swojej pani, że nie odstępował jej boku, ale wiecznie pakował się w jakieś kłopoty. - Co tym razem nabroił? - Rozciął sobie łapę na starym lemieszu od pługa, do połowy zagrzebanym w ziemi. Rana coś długo się nie goi, więc chciałam, żeby odpoczął, a jedynym na to sposobem jest zamknąć go gdzieś, co zresztą skutkuje tylko na krótko. Sam więc widzisz, że muszę już wracać. - No dobrze, idę po twojego pasierba. Ale pamiętaj, kochanie, żebyś nie kazała mi znów tak długo na siebie wyczekiwać. Jeszcze ten deszcz mógł cię usprawiedliwić, ale następnym razem nie będziesz już miała wymówki!- Zamiast odpowiedzieć, Maria Estera zarzuciła mu ramiona na szyję. Ambroży czule przycisnął do siebie drobne ciało siostrzenicy, a zanim ją puścił - ucałował czubek jej głowy. - Niech cię Bóg błogosławi, kochanie! - rzucił i szybko znikł we wnętrzu gospody. Maria Estera odprowadzała go wzrokiem, jeden kącik ust unosząc w uśmiechu wyżej niż drugi. Nadawało jej to młodzieńczy wygląd. Chyba tylko sam Ryszard bardziej niż Maria Estera pragnął, aby jego nieobecność pozostała niezauważona. Nade wszystko bał się bowiem bezpośredniej konfro-

ntacji z ojcem. Z dwojga złego wolałby już dostać lanie od swego guwernera, a zarazem kapelana dworskiego, księdza Michała Moyes, Francuza o pobudliwym temperamencie. W dzieciństwie często obrywał odeń cięgi, co teraz przypadało w udziale jego młodszemu bratu. W stosunku do Ryszarda ksiądz Moyes poprzestawał na łajaniu go w łamanej angielszczyźnie i obrzucaniu wielojęzycznymi wyzwiskami, czym nawet mu imponował. Ryszard wolałby jednak choćby siarczyste baty od rozwścieczonego nauczyciela niż chłodną pogardę ze strony ojca. Ojciec zawsze przytłaczał go i przejmował lękiem. Nawet jego wygląd - wysoki wzrost oraz chłodna, klasyczna uroda z greckim profilem i platynowoblond włosami - sprawiał, że Ryszard czuł się przy nim niepozorny i prymitywny. W dodatku ojciec wyniósł z domu rodzinnego surowe zasady moralne i tak często rozprawiał o cnocie, pobożności i honorze Morlandów, że wydawał się zupełnie pozbawiony ludzkich uczuć. W dzieciństwie Ryszard przeważnie szukał pociechy w ramionach matki, która rozpieszczała go i psuła. Małżeństwo Edmunda Morlanda z Alicją Keebles było zaaranżowane przez rodziców obu stron, przy czym pod uwagę brano pochodzenie i majątek narzeczonej, natomiast wzajemne uczucia młodych w ogóle się nie liczyły. Nic więc dziwnego, że niewykształcona, nieobyta i raczej głupiutka dziewczyna nie zawojowała serca Edmunda, który pożycie z nią traktował wyłącznie jako obowiązek. Jej zaś małżonek wydawał się równie groźny i nieprzystępny jak później Ryszardowi. Wszystkie ciepłe uczucia przelała więc na syna, lecz gdy miał sześć lat, zmarła po urodzeniu kolejnego dziecka.

Przez najbliższe trzy lata nie miał kto wynagradzać Ryszardowi nadmiernej surowości ojca. Chłopak nauczył się więc wymykać potajemnie z domu, oszukiwać, lawirować, wykorzystywać jednych członków rodziny przeciwko drugim i przekupywać służbę, aby ukrywała jego przewinienia. W okresie gdy Edmund żenił się z Marią Esterą, stosunki między nim a synem były już tak złe, że nowa żona nie była w stanie ich poprawić. Sytuację pogarszała jeszcze niechęć, którą Ryszard od początku żywił do macochy za to, że zajęła miejsce jego matki. Przyjaźnią darzył natomiast młodszego o rok brata, Krzysztofa, nazywanego zdrobniale Kit. Miał nadzieję, że rodzice wyślą ich razem na naukę, i z niecierpliwością wyczekiwał dnia, w którym to nastąpi. Po dwóch latach okazało się jednak, że Kit pojedzie do Winchesteru sam, a Ryszard ma pozostać w domu, aby przygotowywać się do przejęcia obowiązków przyszłego dziedzica Morland Place. Uznał tę decyzję za karę i zarazem utratę ostatniej nadziei na uwolnienie się od domowych przykrości. Zaczął więc szukać ucieczki gdzie indziej -szybko odkrył zakazane przyjemności, którymi wabiły gospody, i błogostan, jaki daje upojenie alkoholowe. W wesołym gronie kompanów przy kielichu mógł bowiem zapominać o niemiłym otrzeźwieniu, jakie go czeka, gdy spotka się z ojcem. Teraz, gdy razem z Marią Esterą wracał do domu, oboje ukradkiem spoglądali po sobie. Nic jednak dobrego z tych spojrzeń nie wynikało. Maria z bezsilną rozpaczą skonstatowała, jak niedbale chłopak siedzi w siodle i jak brzydko się garbi. Jasne, że nie dorównywał urodą ojcu - ale i tak mógłby być całkiem przystojny, gdyby tylko zechciał zadać sobie trochę trudu. Cóż,

gdy nawet nie próbował - minę miał naburmuszoną, strój niedbały i wyplamiony, a włosy niechlujnie zmierzwione i tak brudne, że trudno było rozpoznać ich właściwy kolor. Zachowywał się równie odstręczająco, jak wyglądał. Nigdy nie osiągał dobrych wyników w nauce, choć ksiądz Moyes twierdził, że chłopak nie jest głupi, tylko leniwy. Teraz zaś, gdy po serii haniebnych ucieczek z domu Ryszard zakończył ostatecznie edukację - pogrążał się coraz bardziej. Koniecznie coś trzeba było z nim zrobić, ale co? Szkoda, że Edmund nie wysłał go do szkoły razem z Kitem! Maria Estera westchnęła tak głośno, że aż klacz nadstawiła ucha i przyspieszyła kroku, sądząc, że jej pani o to chodziło. Natomiast uczucia, które Maria Estera wzbudzała w Ryszardzie, nie miały nic wspólnego z troską. Owszem, dostrzegał jej urodę, gdy z wdziękiem dosiadała po damsku swojej kasztanki Psyche, klaczy własnego chowu, która nieomal odgadywała myśli amazonki. Maria była drobna, schludna i zwinna jak jej matka, z tym że nie odziedziczyła po niej pospolitej urody, lecz szyk i elegancję po ojcu, jego błyszczące czarne włosy i żywe piwne oczy. Spod kapelusza z piórami wyglądała twarz okolona burzą loków, a z jasną cerą dobrze harmonizowała suknia z ciemnoszarego jedwabiu o lekko niebieskawym odcieniu. Z białością jej skóry rywalizowała biel obfitej koronkowej mantylki. Najbardziej jednak wyprowadzał Ryszarda z równowagi wyraz twarzy macochy, pełen życzliwości i zadowolenia z życia. Stara piastunka Lea, która znała ją od dziecka, często mawiała, że Maria nigdy nie przejdzie obok człowieka, nie obdarzając go uśmiechem. Ryszard jednak widział w niej tylko kobietę, która zajęła miejsce

jego matki u boku ojca, wkradła się w łaski męża i teraz nastawia go przeciw własnemu synowi. To na pewno ona przekonała Edmunda, aby wysłał do szkoły Kita, a Ryszarda zatrzymał w domu! Chłopak bał się ojca, ale nie był w stanie go znienawidzić, potrzebował więc kogoś, kogo mógł obwiniać za swoje niepowodzenia. Maria Estera nadawała się świetnie do tej roli, a przychodziło mu to tym łatwiej, im bardziej inni ją kochali. Zbliżali się już do Twelvetrees. Po gościńcu kręciło się dużo ludzi, toteż Maria Estera poważnie się zastanawiała, czy da radę przemycić Ryszarda niepostrzeżenie. - Ryszardzie... - zaczęła, ale przerwał jej w pół słowa. - Wiedziałem, że mnie szpiegujesz, tylko nie spodziewałem się, że Ambroży mnie wyda. Miałem go za prawdziwego przyjaciela. Teraz widzę, że byłem głupi... - Nawet bardzo! - zawtórowała mu Maria. - Byłem głupi, bo zapomniałem, że on jest twoim wujem! Teraz pewnie się cieszysz, że ojciec znów* będzie na mnie zły? - Wcale się z tego nie cieszę - zaprzeczyła Maria, choć sama nie wierzyła, że go przekona. - Bynajmniej nie szpiegowałam cię i nie miałam pojęcia, że tu jesteś. A ty przyszedłeś pić do gospody należącej do naszej rodziny i myślałeś, że cię nikt nie zauważy? Czy ty naprawdę, dla własnego dobra, nie możesz zachowywać się przyzwoicie? Tak ci przyjemnie, że martwisz ojca? To jakbyś dodawał nowe kolce do cierniowej korony Chrystusa! - Tylko jeszcze mieszaj do tego religię! - odburknął Ryszard. Jego bunt skierowany był nie tylko przeciw rodzinie i ojcu, ale i przeciw religii, każda bowiem wymierzana mu kara miała zarazem charakter pokuty. Zbyt wiele godzin musiał spędzić na klęczkach. - W tym domu nawet oddychanie jest grzechem!

- Czy ty zawsze musisz utrudniać życie nam i sobie? -westchnęła Maria Estera. - Zobaczymy, może nikt nie zauważy twojego powrotu. Klemensa na razie nie widać... - Co za różnica? - przerwał jej szyderczo Ryszard. -I tak wiem, że prędzej czy później wszystko wypaplesz ojcu, więc niech to już będzie prędzej! Ostrogami pobudził konia do galopu i poszarżował prosto na dziedziniec, wydając przeraźliwe, niby myśliwskie okrzyki: - Huzia! Huzia! Hajże na Ryszarda! Huzia! Maria Estera powoli podążyła jego śladem. Lea się z nią zrównała i kobiety wymieniły spojrzenia, z których przebijała desperacja. - I cóż ja jeszcze mogę zrobić? - westchnęła Maria. - Nic, pani. Choćby nawet, nie daj Bóg, panicz napytał sobie biedy, nikt z nas mu nie pomoże, dopóki on sam nie zechce pomóc sobie. Lepiej zróbcie coś, pani, z tym psem! - dodała, gdyż od strony domu dobiegł nagle przeraźliwy skowyt. Obie popędziły konie, gdyż wycie rozbrzmiewało coraz głośniej. Kiedy wjechały na dziedziniec, zaraz podbiegł sługa, aby pomóc Marii przy zsiadaniu. - Dobrze, żeście już wrócili, pani, bo nasz pan odchodzi od zmysłów. Ten przeklęty pies wyje ponad godzinę, rozwalił szopę, w której był zamknięty, a kiedyśmy przeprowadzili go do piwnicy, potłukł ze trzy tuziny jajek i Bóg jeden wie, co jeszcze... - Biedny Piesek! - wykrzyknęła Maria i rzuciła się pocieszać ulubieńca. Teraz, kiedy Edmund zdążył już się zdenerwować, straciła nadzieję, że uda się jej wybronić Ryszarda przed jego gniewem. Można więc było przypuszczać, że pasierb znów obciąży ją winą.

Od awantury, którą Edmund urządził Ryszardowi, trząsł się cały dom. Domownicy, ze służbą i psami włącznie, pochowali się po kątach, aby przy okazji im też się nie oberwało. Jednak nawet w Morland Place trudno było się odizolować, a co dopiero w zatłoczonym, staroświeckim dworku w Twelvetrees! Dlatego dopiero po drugiej odprawionej tego dnia mszy Maria Estera wymownym gestem wywabiła męża do sadu. Na dworze ujęła go pod ramię i przespacerowała się z nim kilka razy wśród owocujących jabłoni. Pies nie odstępował jej drugiego boku, choć zraniona łapa dawała mu się we znaki. Utykał, ale tak się cieszył z powrotu swojej pani, że chciał się upewnić, iż już więcej nie zostawi go samego. - No więc, o co chodzi? - Edmund pierwszy przerwał milczenie, spoglądając poważnym wzrokiem w jej rozpromienioną twarz. To, że się nie uśmiechał, nie oznaczało wcale, iż się gniewa. Po prostu okazywanie emocji nie przychodziło mu łatwo, gdyż wychowano go przede wszystkim w poczuciu obowiązku. Pierwszą swoją żonę poślubił na wyraźne życzenie rodziców. Nie miał wtedy nawet szesnastu lat i choć jego ojciec i matka stanowili zakochaną parę, miłość nigdy nie kojarzyła mu się z małżeństwem. Tym bardziej zaskoczyły go własne uczucia wobec Marii Estery, kiedy pokochał ją jako dwudziestosześcioletni wdowiec. Jej szczere, bezpośrednie i wesołe usposobienie od razu chwyciło go za serce, ale długo potrwało, zanim zdecydował się na oświadczyny. Nie miał bowiem pewności, czy go przyjmie, bo niby dlaczego miałaby to uczynić?

Z drugiej zaś strony bał się, że dostanie kosza. Okazało się jednak, że został przyjęty, i następne sześć lat przeżył w takim szczęściu, jakiego sobie nawet nie wyobrażał. To, że kochał i był kochany, pozwalało mu od czasu do czasu otworzyć duszę, choć nadal zdarzało się to niezmiernie rzadko. Najważniejsze jednak, że Maria potrafiła go zrozumieć. Wyczuwała, że kocha ją bardziej, niż to okazuje, i odwzajemniała mu się z nawiązką. Letni wietrzyk wichrzył kosmyki ciemnych włosów nad jej czołem, kiedy zwróciła ku niemu twarz osadzoną na smukłej szyi jak kwiat odwracający się do słońca. Na ten widok Edmund uczuł gwałtowny przypływ miłości do żony, jakby jakaś potężna pięść zaciskała się wokół jego serca. Nie uśmiechał się jednak, gdy powtórzył: - Więc o co ci chodzi, kochanie? Pewnie chciałabyś ze mną porozmawiać o Ryszardzie? - Otóż to - potwierdziła. - Trzeba koniecznie coś z nim zrobić, bo wpakuje się w kłopoty. Powinieneś być wobec niego bardziej stanowczy. - Ależ jestem! - zaprotestował Edmund, unosząc brwi. - Jesteś surowy, nie stanowczy, a to wcale nie to samo. Ksiądz Moyes też nigdy nie postępował z nim konsekwentnie. Szkoda, że nie wysłałeś go do szkół razem z Kitem, ale teraz już na to za późno. - Uważasz więc, że powinienem wysłać go z domu? Może na uniwersytet? - myślał głośno Edmund. Maria jednak nie zabierała głosu, bo zbyt dobrze znała swego męża. Wiedziała, że lubi on zasięgać opinii z różnych źródeł, ale w końcu i tak postąpi wedle swego uznania. A kiedy już podejmie decyzję - nikt nie będzie w stanie nań wpłynąć, by ją zmienił. Mogła najwyżej przedstawić mu własny punkt widzenia, najlepiej nie angażując się zbytnio. Znała bowiem jego nieokieł-

znany temperament, skrywany pod pozornym chłodem jak źródło bijące spod skały. Przyglądała się więc w milczeniu jego urodziwej twarzy, podziwiając szerokie czoło, wydatne kości policzkowe, cienki i prosty nos, mocno zarysowany podbródek, jasne włosy o srebrzystym odcieniu i szare oczy pod ładnie zarysowanymi brwiami. Mówiono, że Edmund był podobny do swojej babki, Marii Percy, dziedziczki na Tod's Knowe. Swą chłodną urodą przypominał kryształowy posąg, ale tylko Maria Estera wiedziała, że w jego żyłach płynie żywy ogień. Wiedziała jednak również, że Ryszard nigdy się o tym nie dowie. - Raczej nie - wyraziła w końcu swoje zdanie. - Myślę, że w tej chwili trudno będzie narzucić mu jakąś dyscyplinę, dopóki sam jej sobie nie narzuci. A tak, jak sprawy stoją, może na uniwersytecie wpaść w gorsze tarapaty niż tutaj. Chyba byłoby lepiej, gdyby zajął się czymś, co uważałby za ważne. A gdyby tak wyekspediować go gdzieś za granicę, na przykład do Włoch, w misji handlowej? Nasz wysłannik mógłby mu towarzyszyć, aby nie popełnił jakiegoś błędu. - Za granicę, mówisz? Zastanowię się nad tym - obiecał Edmund. - Ale zatrzymałem go w domu dlatego, że tu jest mi bardziej potrzebny. - Może więc dasz mu jakieś zajęcie na miejscu? - Myślę, że raczej należałoby przydzielić mu zaufanego służącego, aby nań uważał. - To nie to! - jęknęła Maria. - Zaraz pomyśli, że go szpiegujemy, i będzie robił wszystko, żeby oszukać swego dozorcę. - Szpiegujemy? Dozorcę? Odkąd to mówisz jego językiem?

Maria Estera zorientowała się, że zabrnęła za daleko, więc szybko się wycofała. - Może lepiej byłoby znaleźć mu rówieśników do towarzystwa? - zaproponowała. - Kiedy już wprowadzimy się z powrotem do Morland Place, może Malachiasz mógłby z nim zamieszkać? - Albo na przykład synowie twojego wuja Willa? Dobrze, jeszcze to przemyślę, ale teraz, kochanie... - Zatrzymał się i stanął naprzeciw niej. Maria Estera spojrzała nań ze smutkiem. Wiedziała, że mąż na pewno nie posłucha jej rad. On też patrzył na nią tak, jakby chciał przeprosić, że musi jej odmówić tej satysfakcji. - Powinienem wracać do swoich zajęć - dokończył. -Czy i ty pójdziesz już do domu? - Nie, wolałabym jeszcze trochę pospacerować. - Dobrze, przyślę tu Leę. - Raczej Nerissę, bo Lea teraz ma dużo roboty. Edmund skinął potakująco głową, ale wciąż nie ruszał się z miejsca, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. Maria czekała cierpliwie, ale w końcu oddalił się bez słowa, tylko na odchodnym wyciągnął ku żonie rękę i w przelocie dotknął jej policzka. Jak na niego, była to nadzwyczajna wylewność, co przyniosło Marii znaczną ulgę. Przez chwilę spacerowała sama ze swoimi myślami, mając do towarzystwa tylko Psa, dopóki nie zjawiła się młoda służąca. Przyniosła swojej pani płaszcz i po- lecenie od pana, aby ubrała się cieplej, bo wiatr jest ostrzejszy, niż się wydaje. Maria nie odczuwała wprawdzie chłodu, lecz posłusznie otuliła się płaszczem, gdyż Edmund w ten sposób manifestował swą miłość i troskę. Równocześnie jednak mogła być pewna, że małżonek rlie skorzysta z jej propozycji.

Wieczorem zapanował spokój, ale przypominało to raczej ciszę przed burzą. Cała rodzina zebrała się w wielkiej sali, gdyż starym zwyczajem tam spędzano wieczory. Maria Estera przysiadła z haftem przy oknie, korzystając z resztek światła zachodzącego słońca. Rozmyślała przy tym, że za dawnych czasów tak samo musiało wyglądać życie rodzinne. Latem, kiedy nie musiano palić w wiecznie dymiących piecykach, w Tweketrees bywało całkiem przyjemnie. Morlandowie nieraz wykorzystywali stary dworek jako letnią rezydencję, szczególnie wtedy, kiedy rozbudowywano Morland Place. Od dnia ślubu Maria spędziła tam wiele takich wieczorów. Edmund grał w szachy z księdzem Moyes przy weneckim stoliku z mahoniu inkrustowanego kością słoniową. Ksiądz - niski, krępy mężczyzna o śniadej cerze - opierał głowę na pięściach, aż trzęsły się fałdy obwisłych podbródków. Na jego twarzy malował się wyraz napięcia, gdyż w grę angażował się tak samo jak we wszystko, co robił. Z Edmundem zwykle przegrywał, ale nigdy nie tracił nadziei, że kiedyś los się do niego uśmiechnie. Raz nawet odparował łagodne docinki Marii, mówiąc: „Wprawdzie nie jestem jezuitą, ale wierzę w cuda, więc będę walczył do upadłego". Edmund natomiast sprawiał wrażenie wręcz prowokująco odprężonego. Siedział z jedną nogą zgiętą w kolanie, a drugą wyprostowaną wzdłuż stolika. Ręce trzymał oparte na udach, a na szachownicę nawet nie patrzył - i tak znał na pamięć ustawienie figur. Potrafił przewidzieć każdy ruch księdza Moyes i swoje kolejne posunięcie, ale nawet się nie uśmiechnął, gdy przeciwnik pocił się nad szachownicą. Promienie zachodzącego słońca nadawały złocisty odcień jego platynowym włosom sczesanym z czoła do

tylu i podwijającym się na ramionach. Byl jak zawsze nieskazitelnie ogolony, co nadawało jego twarzy jeszcze bardziej posągowy charakter. Całą swą postawą też przypominał posąg, odziany w kaftan i pludry z czarnego jedwabiu. Piękne koronki zdobiły jego strój pod szyją, przy rękawach i nogawkach, z których opadały na cholewy safianowych butów. Maria Estera zastanawiała się nawet, dla kogo mąż tak elegancko się ubrał. Nie był przecież człowiekiem próżnym, wiedział, że nie musi zabiegać o jej miłość, ani nie pragnął miłości innej kobiety. Może więc tym wytwornym strojem opancerzał się przed zawistnymi oczami świata? Albo też napawał się własną urodą, podobnie jak podziwiałby piękny obraz lub kwiat? W końcu Edmund poczuł na sobie wzrok żony i zwrócił ku niej głowę. Przez chwilę ich spojrzenia się spotkały. Wprawdzie nawet się nie uśmiechnął, ale Marii i tak zrobiło się gorąco. „Dziś w nocy..." - pomyślała, a słodkie oczekiwanie wprawiło jej wargi w rozkoszne drżenie. Ryszard zauważył tę wymianę spojrzeń i też go zatrzęsło, ale z oburzenia i gniewu. W tym ponurym nastroju siedział przy stoliku z Hamiltonami i z pewnym ociąganiem grał z nimi w karty. Rob Hamilton był wujem Edmunda, a jego żona, Sabina z domu Chapham - stryjeczną siostrą Marii Estery. Oboje wychowali się w Morland Place, razem bawili się jako dzieci, a potem pokochali pierwszą dziecinną miłością i wzięli ślub, kiedy tylko mogli. Od tej pory nikt nigdy nie słyszał, aby się kłócili. Nawet podczas gry w karty Rob dawał fory Sabinie, ale i ona jemu, wskutek czego owe działania wzajemnie się znosiły. Ich syn, Hamil, był smukłym ciemnowłosym piętnastolatkiem, zwinnym jak duszek leśny. Wprawdzie