Księgadruga
Jabłoń
Gdzie trąbka wzywa na bój krwawy,
A pokój całkiem przycichł
-Idę, by królom dla zabawy
Swe młode oddać życie.
Sir William Davenant, Gdy żołnierz rusza w bój
Rozdziałpierwszy
Służąca, która otworzyła Ryszardowi drzwi do mieszkania na Carfax, spoglądała na niego z sympatią.
Nie był może nadzwyczajnie przystojny, lecz wyglądał na szlachcica z krwi i kości. Odkąd zaczął
bywać w tym domu, zmienił się nie do poznania. Usposobiło to dziewczynę na tyle przychylnie, że
zagadnęła uprzejmie:
- Ładna dziś pogoda jak na październik, prawda, panie?
Mało tego, uśmiechnęła się nawet i poprowadziła go ze świecą, aby oświetlić mu drogę na schodach.
W jej świetle widać było jego szeroką twarz o wydatnych kościach policzkowych, jasnej cerze, z
krótkim, szerokim nosem, lecz zgrabnie wykrojonymi ustami. Policzki gładko wygalał, lecz
pielęgnował cienki rudawoblond wąsik i małą hiszpańską bródkę. Puszyste, długie do ramion,
złocistorude włosy miał zawsze czyste i schludnie przyczesane. Zaczął również dbać o swoją
garderobę. Nie ubierał się wprawdzie według najnowszej mody jak jego przyjaciel, lecz porządnie i
gustownie; kołnierz i mankiety zdobiły koronki, a trzewiki -rozetki z czarnego jedwabią
Najważniejsze jednak, że miejsce dawnej niedbałej postawy i wiecznie skwaszonej miny zajął
inteligentny i skupiony wyraz twarzy.
Te pozytywne zmiany w wyglądzie i zachowaniu Ryszarda dostrzegła także Łucja Sciennes, toteż
chętnie przyjmowała go u siebie.
- Trochę za wcześnie przyszedłeś, drogi Ryszardzie -powitała go na wstępie. - Clovisa jeszcze nie ma.
- Przepraszam! - Ryszard pochylił się do jej ręki. - Szedłem piechotą i źle obliczyłem czas.
- Nie musisz się tłumaczyć, jesteś u mnie zawsze mile widzianym gościem. Akurat się nudziłam.
Przynieś nam wina, Meggie! Napijesz się ze mną, prawda? Ale co też ci przyszło do głowy, żeby iść
piechotą, czyżby koń ci okulał?
- Ależ nie, koń czuje się zupełnie dobrze - odpowiedział Ryszard. Stał przy kominku, a Łucja usiadła
fotelu obok. Dzięki temu w świetle płomieni widział jej twarz. Sam sobie nie zdawał sprawy, ile
zmian w swoim wyglądzie i zachowaniu wprowadził właśnie pod wpływem Łucji, była bowiem dlań
niedościgłym wzorem postępowania. - Chciałem po prostu zyskać więcej czasu, aby przemyśleć
pewne sprawy. Dostałem właśnie list z domu.
- Mam nadzieję, że nic złego się tam nie stało? - zaniepokoiła się Łucja, podczas gdy Ryszard,
zamyślony, spoglądał w ogień kominka. - Chyba nikt nie zachorował?
- Nie stało się nic złego, ale też i nic dobrego. Ta... żona mojego ojca urodziła następne dziecko, i to
syna. Przyniósł sobie imię Edward, bo urodził się na świętego Edwarda.
Wyraz niesmaku na jego twarzy rozśmieszył Łucję.
- Przecież to dobra wiadomość! Nie jesteś chyba aż tak niemądry, by wciąż mieć żal do ojca o jego
drugi ożenek. Szczególnie teraz, kiedy sam jesteś wdowcem.
- Co to ma do rzeczy? - mruknął niechętnie Ryszard.
- Gdybyś, powiedzmy, jutro zakochał się w jakiejś kobiecie i chciał się z nią ożenić, czy też uważałbyś
to za sprzeniewierzenie się pamięci Jane?
- To co innego.
- Wcale nie. Przecież ojciec nie oddalił twojej matki, tylko umarła śmiercią naturalną. Cóż więc złego
w tym, że ożenił się po raz drugi? Czy uważasz, że należy raczej
żyć choćby i pięćdziesiąt lat we wdowieństwie, byleby nie żenić się powtórnie? Bądź rozsądny,
Ryszardzie!
Zaśmiała się zachęcająco, więc Ryszard, acz niechętnie, też się uśmiechnął, aby nie uchodzić za
niewdzięcznika.
- Ależ to jeszcze nie wszystko - zmienił temat. - Ojciec nie chce, żebym wracał do domu. Pisze, że po
ukończeniu studiów powinienem jechać do Norwich. Przynajmniej on zamierza mnie tam wysłać.
Akurat w tym momencie zjawił się Clovis. Po wymianie formułek powitalnych, kiedy na stole
pojawiły się trzy czary z winem, nawiązał do zasłyszanych słów.
- Kto tu mówi o Norwich? Podsłuchałem, że ktoś się tam wybiera.
- Ryszard, ale dopiero w przyszłym roku, kiedy skończy studia - odparła Łucja. - Nie dowiedziałam się
tylko jeszcze po co.
- Ojciec wysyła mnie tam, abym zgłębił arkana rzemiosła sukienniczego - wyjaśnił Ryszard. -
Przynajmniej taką wersję mi podał.
Łucja zauważyła pytające spojrzenie Clovisa, więc uznała za stosowne opatrzyć tę wypowiedź
własnym komentarzem.
- Ryszardowi się wydaje, że ojciec dla jakichś niecnych celów chce trzymać go z dala od domu.
- I co z tego? - Clovis się uśmiechnął. - Ja nie byłem w domu od sześciu lat, a zapowiada mi się
następne sześć. No i dobrze, bo wszędzie żyje mi się lepiej niż tam. Myślę, że i ty będziesz mógł w
Norwich żyć dostatnio, bo to jedno z najbogatszych miast w kraju, ale może cię to kosztować trochę
zachodu.
- Jak to? - nie zrozumiał Ryszard.
- Norwich, mój drogi Ryszardzie, jest jakby stolicą wschodniej Anglii, a cała wschodnia połać
naszego kraju to gniazdo brownistów i podobnych im sekt. Nie minie rok, a już zrobią z ciebie
purytanina!
- Cóż to za bzdury! - zaprotestowała żywo Lucja. - Ryszard jest takim samym katolikiem jak ty.
- No, może nie takim samym... - zamyślił się Clovis. -Tam jednak zmuszą go do zmiany wiary albo
doprowadzą do obłędu. W Norwich na każdym rogu ulicy stoi ambona, a każdy dorosły mężczyzna
jest kaznodzieją. Już po tobie, Ryszardzie!
- No, nie może być tam aż tak źle! - sprzeciwił się stanowczo Ryszard. - Ojciec nigdy nie wysłałby
mnie pomiędzy samych sekciarzy. Wyobrażacie sobie purytanina w czcigodnym rodzie Morlandów?
Roześmiał się na samą myśl o czymś podobnym. Jego rozmówcy wymienili porozumiewawcze
spojrzenia, a Clovis uznał za stosowne zmienić temat
- A co porabia twój synek? Mam nadzieję, że rośnie jak na drożdżach.
- Owszem, jest zdrów i uczy się dobrze, przynajmniej tak napisano w liście - skrzywił się Ryszard. -
Zanim wrócę do domu, będzie już dużym chłopcem i z pewnością mnie nie pozna. Przecież ma już
cztery lata!
- To nawet i lepiej - rzucił niefrasobliwie Clovis. -Wcale nie jest dobrze być wychowywanym przez
ojca, bo rodzice bywają nadto stronniczy.
Usłyszawszy te słowa, Ryszard przestał myśleć o własnych zmartwieniach. Skąd miał wiedzieć, co
trapi ,Clovisa? Spytał więc:
- A ty już coś wiesz na temat swojej najbliższej przyszłości?
Clovis studiował na wyższym roku, był więc bliski zakończenia edukacji. Ryszard zaś wiedział, że ta
perspektywa napawa go zgrozą, gdyż wyjazd z Oksfordu oznaczał równocześnie rozstanie z Łucją.
- No cóż, będę musiał przyjąć święcenia kapłańskie -odpowiedział Clovis obojętnym tonem. - Potem
pewnie rodzice wystarają się o beneficjum, a tymczasem prawdopodobnie załatwią mi stanowisko
przy dworze.
- I co ty na to? - zaciekawił się Ryszard.
- A który mężczyzna nie chciałby się związać z najbardziej eleganckim, inteligentnym i modnym
dworem na świecie? Wyobrażasz sobie te bale, maskarady, arcydzieła malarstwa, wykwintną
porcelanę, ogrody, fontanny i światowe damy?
- Jak również papistowską królową, służalczych ministrów, wzburzony plebs i niezadowolony
Parlament! -uzupełniła Łucja ironicznie.
- To sytuacja wygląda aż tak źle? - zdziwił się Ryszard.
- Żeby tylko! - potwierdził Clovis. - Jadę tam na własną zgubę, drogi przyjacielu. Przypuszczam, że
król jest może i dobrym, uczciwym, rozsądnym i pobożnym człowiekiem, ale rządzi tak źle, że gorzej
już nie może. Kłopoty dopiero się zaczynają, ale każde nowe posunięcie króla pogarsza sytuację.
Przyczynia się do tego jego własna krótkowzroczność, ale źli doradcy też mają tu swój udział. Mimo
to każdy, kto pozna monarchę, musi go pokochać. Kiedy więc trafię na jego dwór, zwiążę się z nim na
dobre i^łe, choćby rozsądek podpowiadał mi całkiem co innego. Rozumiesz to, Dick? Stoję na
straconej pozycji!
Ryszard po chwili namysłu odważył się zapytać:
- A co z Łucją?
- Pojedzie ze mną! - oświadczył gwałtownie Clovis. -Znajdę jej mieszkanie w pobliżu i będę ją
odwiedzał, kiedy tylko mi się uda, czyli chyba niezbyt często.
Widząc wzrok Łucji utkwiony w swoją twarz, próbował obrócić sprawę w żart.
- Widać pisany jej ten sam los co mnie. Prosiłem, aby została tutaj, nawet proponowałem, że wypłacę
jej posag, by mogła znaleźć sobie męża, ale nie chciała o tym słyszeć.
- Clovis! - zaczęła ostrzegawczym tonem Łucja. Podniosła się nawet ze swego miejsca, ale on
łagodnie, acz stanowczo, usadził ją z powrotem.
- Wiem, najdroższa, co masz na myśli. Bóg widzi, jak
chciałbym mieć twoją odwagę, aby powiedzieć memu ojcu, co myślę o nim i jego beneficjum!
Najchętniej rzuciłbym to wszystko i wziął się do uczciwej pracy, na przykład handlu. Chciałabyś być
żoną drobnego sklepikarza, mieszkać w izdebce nad chlewem, samej szorować podłogi i prać
bieliznę?
- Poszłabym wszędzie i robiłabym wszystko, byle z tobą! - wymówiła z naciskiem.
Clovis uśmiechnął się kwaśno.
- Wiem, najdroższa, że na pewno tak byś postąpiła, bo nigdy nie wątpiłem w twoją odwagę. Prawda
jest taka, że nie jestem ciebie wart.
Zapadła nagła cisza i wtedy dopiero Ryszard zrozumiał, jak błahe są jego własne problemy. Poczuł się
strasznie samotny, gdyż nigdy jeszcze nikogo nie kochał tak mocno, jak tych dwoje kochało się
nawzajem. Choćby mieli niejedno przecierpieć z powodu tej miłości, wiedzieli, że w razie czego mogą
na siebie liczyć i ńie zostaną sami, podczas gdy on zawsze był sam.
Zanim zaczął się zbierać do powrotu na swoją kwaterę, zrobiło się już późno. Łucja obawiała się o
jego bezpieczeństwo.
- Wszędzie kręci się pełno rzezimieszków - ostrzegała. -Może poślę po chłopca z pochodnią? Nie
powinieneś był przychodzić tu piechotą.
- Przecież mam miecz! - zapewniał Ryszard, klepiąc rękojeść. - Kto obroni mnie lepiej niż moja prawa
ręka?
Łucja próbowała przekonywać, ale Clovis uspokoił ją wymownym spojrzeniem.
- No więc uważaj, Dick, trzymaj się z dala od ścian i unikaj wąskich uliczek, bo inaczej prawa ręka na
nic ci się nie przyda. Zresztą jesteś przecież świetnym szermierzem. Nie bój się, Łucjo, widziałem go
w akcji.
- Akurat, podczas zabawy! - parsknęła Łucja, ałe wstrzymała się od dalszych komentarzy.
Jej troska sprawiła przynajmniej tyle, że Ryszard starał się zachować czujność i ostrożność. Nie
zdejmował ręki z jelca miecza, a oczyma wciąż wodził wokół siebie. Kiedy jednak skręcił w Catte
Street, zaraz za rogiem ujrzał przed sobą jakieś dwie postaci. Zamarł z przerażenia, ale po chwili z
ulgą stwierdził, że to nie bandyci, lecz mężczyzna i kobieta wyglądający na uczciwych ludzi,
widocznie spieszący się do domu. Nie minęło jednak kilka sekund, a już pędził ku nim, w biegu
dobywając miecza. U wylotu wąskiej uliczki czyhały bowiem dwie ciemne sylwetki, które rzuciły się
na spokojnych przechodniów.
Dalsze wypadki potoczyły się błyskawicznie. Dwaj łotrzykowie mieli niewątpliwy zamiar obrabować
bezbronnego starszego człowieka idącego z młodą kobietą, ałe woleli nie mieć do czynienia z silnym
i zdrowym mężczyzną dysponującym nagim i ostrym mieczem. Wzięli więc czym prędzej nogi za pas
i znikli w labiryncie zaułków. Ryszard, zdyszany, ale bez najmniejszego draśnięcia, został więc na
placu jako zwycięzca. Starszy jegomość leżał na ziemi* ale próbował wstać, podpierając się
ramieniem. Towarzysząca mu panienka klęczała przy nim.
- Czy nie jesteś ranny, panie? - spytał Ryszard. Nieznajomy ostrożnie pomacał się po głowie i
odpowiedział pytaniem:
- Gdzie mój kapelusz?
- Tu jest, ojcze! - Dziewczyna podała mu nakrycie głowy, które zaraz włożył, trzymając się kurczowo
ręki córki.
- Pomóż mi wstać, Kasiu. O tak, dobrze. Nic mi nie jest, młody człowieku, dzięki tobie i memu
kapeluszowi. Któryś z tych łotrzyków uderzył mnie pałką, ale kapelusz złagodził cios, bo jest z
grubego filcu, a rondo ma wzmocnione drutem. Jak to mówią, mój kapelusz świadczy o mnie!
Powiedz mi teraz, młodzieńcze, komu mam być wdzięczny za pomoc.
Uratowany mężczyzna mógł mieć około pięćdziesiątki,
był niski i żylasty, siwowłosy, lecz o stanowczym wyrazie twarzy i bystrym wzroku. Ubrany był w
szaty z dobrego materiału, lecz o niemodnym kroju. Mówił zaś z tak dziwnym akcentem, że Ryszard z
trudnością go rozumiał. Przypuszczał więc, że ma do czynienia z cudzoziemcem -może z Holendrem?
- Jestem Ryszard Morland z Yorku, do usług szanownego pana - przedstawił się z ukłonem. - I pani -
dodał w kierunku młodej kobiety.
Przenikliwe oczy starszego jegomościa taksowały dokładnie jego twarz!
- Przyszedłeś, panie, w samą porę... Zaraz, jakeś to rzekł? Morland z Yorku? Jak pragnę zbawienia
duszy, czyś ty nie z tych Morlandów z Yorku, którzy handlują wełną i znani są ze swego przedniego
sukna?
- Zgadza się - przyznał zaskoczony Ryszard. - Moim ojcem jest Edmund Morland, dziedzic na
Morland Place. Jestem jego najstarszym synem.
- Niech ja skonam, któż by to pomyślał? - Starszy pan wyglądał na zachwyconego. - Wiele słyszałem
o twojej rodzinie, panie. Jesteśmy jednego fachu. Pozwól, niech się przedstawię. Jestem Geoffrey
Browne, sukiennik z Norwich, do twoich usług, panie. A to moja córka, Katarzyna.
Ryszard ukłonił się, a panienka wykonała głęboki dyg. Miała na sobie ciemny płaszcz z kapturem,
okrywający szczelnie całą postać. Dopiero kiedy podniosła twarz ku niemu, nawet po ciemku widać
było, że jest bardzo młoda, najwyżej szesnastoletnia, i oczy ma pełne blasku.
Jej ojciec kontynuował przemowę.
- Któż by w handlu suknem nie słyszał o rodzinie Morlandów? No proszę, kto by pomyślał... Dobrze
mieć dług wdzięczności wobec kogoś, kto jest, że tak powiem, z naszej, sukienniczej rodziny.
Chciałbym ci się, panie, jakoś
odwdzięczyć, choć nie wiem, jak można odpłacić za uratowanie życia.
- Ależ to doprawdy drobiazg, panie! - wymawiał się Ryszard. - Pozwól mi się tylko odprowadzić aż do
domu, abym mógł mieć pewność, że bezpiecznie dotarłeś na miejsce.
- Oczywiście, panie. Zatrzymaliśmy się „Pod Białym Jeleniem", a więc chyba pozwolisz się zaprosić
na kolację. Chętnie zamieniłbym z tobą parę słów, młody człowieku. Coś podobnego, żeby na ulicy
spotkać Morlanda z Yorku!
Wydając pomruki zachwytu, wżiął córkę pod rękę i ruszył w dalszą drogę. Ryszard im towarzyszył,
lecz czuł się dziwnie oszołomiony tym zdarzeniem. Męczył się, usiłując zrozumieć
wschodnioangielski akcent starego sukiennika, a zarazem śmieszyło go, że dwa razy w ciągu jednego
wieczoru miał sposobność usłyszeć o Norwich. Chętnie też spróbowałby skłonić dziewczynę, żeby
wreszcie podniosła skromnie spuszczone oczy!
Na północy życie płynęło spokojnie przynajmniej od pięćdziesięciu lat, toteż na ogół nie zdawano
sobie sprawy z tego, co się szykuje na południu. Konflikt nasilił się nagle, kiedy w roku tysiąc sześćset
trzydziestym ósmym król wydał rozporządzenie, zgodnie z którym anglikański Modlitewnik
powszechny miał obowiązywać także i w Szkocji. Szkoci jednak za długo już byli prezbiterianami, aby
darować taką zniewagę. Szkockie Zgromadzenie Narodowe z miejsca odrzuciło królewski edykt, a już
w następnym roku rozpoczęto mobilizację armii szkockiej pod dowództwem weterana Lesliego.
Wiadomość o tym Edmund osobiście przywiózł do Morland Place. Marię Esterę zastał w podłużnym
salonie, gdzie doglądała cokwartalnych wielkich porządków. W palenisku kominka ustawiono wiadro
pełne popiołu z pszennej słomy i drugie ze świeżym moczem. Przy uży-
ciu mieszaniny tych dwóch składników zestawionych w odpowiednich proporcjach można było
wyczyścić praktycznie wszystko, ale do specjalnych celów trzymano też w pogotowiu garnuszki z
ałunem i wapnem. Dwóch służących rozpostarło na podłodze turecki kilim, którym normalnie
przykrywano długi stół, i szczotkami wcierało popiół. Pozostali czyścili srebra lub odkurzali obrazy.
Maria Estera nadzorowała ich pracę, a przy tym rozmawiała z Hero i uważała, żeby mały Edward nie
pchał swych wścibskich paluszków gdzie nie trzeba. Lea kręciła się niespokojnie i chętnie odebrałaby
od niej dziecko, ale Maria uwielbiała bawić się z synkiem, który skończył już trzy lata i był w
najlepszym ku temu wieku. Przykrzyło się jej bez Anny i Hetty, które spędzały większość dnia na
nauce.
Kiedy na horyzoncie pojawił się Edmund, Edward wybiegł mu naprzeciw, a Maria Estera przywitała
męża czarującym uśmiechem.
- Ach, Edmundzie, jak to dobrze, że przyjechałeś! Zastanawiałam się właśnie, jak odnowić te stare
portrety... -Przerwała, widząc minę Edmunda, jeszcze bardziej posępną niż zawsze, i innym już tonem
zapytała: - Cóż to, czy coś się stało?
- Król powołał pod broń pospolite ruszenie w północnych hrabstwach. Obawiam się, że to pachnie
wojną.
W ciszy, która nagle zapadła, to ostatnie słowo miało ciężar ołowiu. Wprawdzie dwa ostatnie
pokolenia zdołały dość długo cieszyć się pokojem, jednak nadal żywa była świadomość, że Szkoci tó
odwieczni wrogowie Anglików. Nic więc dziwnego, że wieść o mobilizacji pospolitego ruszenia
wywołała u wszystkich gęsią skórkę. Maria Estera odruchowo spojrzała w stronę Hero, która
odważyła się nieśmiało zapytać:
- Wuju, a co będzie z moimi rodzicami?
- Nie wiem. - Edmund potrząsnął głową. - Mam nadzieję, że nic im nie grozi, ale osiedlili się tak
blisko Edyn-
burga... Daj Boże, aby żaden Morland nie musiał walczyć przeciw żadnemu Hamiltonowi!
Maria Estera z bezsilnej, złości aż wstrzymała oddech -Edmund musiał, jak zawsze, okazać taki brak
taktu! Przecież Hero i tak już wie, że Hamiltonowie znajdą się w trudnej sytuacji bez względu na to,
czy wezmą udział w bezpośredniej walce, czy nie. Wtrąciła więc szybko:
- A co się stanie z Tod's Knowe? Jeśli Szkoci ruszą na południe, na pewno przejdą przez Redesdale.
- Prawdopodobnie tak, chyba żeby zdecydowali się na marsz wzdłuż wybrzeża. Tamtejszy rządca jest
rozsądnym człowiekiem, a ludzie z majątku sami chętnie chwycą za broń, ałe na wszelki wypadek
wolałbym, żeby przewodził im ktoś z Morlandów. Sam nie pojadę, Ryszard i Ambroży są daleko, a
więc...
- Edmundzie, chyba nie myślisz o Franciszku? - uprzedziła jego słowa Maria Estera. - Jest jeszcze za
młody, ma dopiero osiemnaście lat!
- Podjąłem już decyzję, pani! - uciął chłodno Edmund. -Pozwól sobie przypomnieć, że ta wojna
dotknie nas tak czy inaczej. Jeśli Szkoci przekroczą granicę, wtargną i na nasze ziemie, a jeśli uda się
ich zatrzymać - zrobią to nasi ludzie.
Po tych słowach odwrócił się na pięcie i wyszedł. Maria Estera porwała w ramiona Edwarda i
wymieniła pełne niepokoju spojrzenie z Hero. W razie wybuchu wojny wszyscy oni mieli tak dużo do
stracenia!
Przez całą wiosnę na północnym pograniczu utrzymywał się niepokój. Szkoci powołali bowiem pod
broń liczną armię, podczas gdy mężczyźni z północnej Anglii wprawdzie chętnie wstępowali w
szeregi pospolitego ruszenia, ale nie mieli odpowiedniego uzbrojenia ani doświadczonych dowódców.
W lecie król, zdając sobie sprawę, że walka byłaby nierówna, spróbował paktować ze Szkotami, aby
zyskać na czasie. Osiemnastego czerwca podpisano traktat w Berwick; zarządzono obustronną
demobilizację, a spra-
wę modlitewnika przekazano do rozpatrzenia Szkockiemu Zgromadzeniu Narodowemu i
Parlamentowi Anglii.
Była to jednak tylko gra na zwłokę, gdyż - co było do przewidzenia - Szkockie Zgromadzenie
Narodowe odrzuciło zarówno zalecaną wersję modlitewnika, jak i system epi-skopalny. Mało tego,
zobowiązano każdego Szkota do podpisania Ugody narodowej, ustanawiającej prezbiterianizm religią
panującą. Szkockie Zgromadzenie Narodowe odebrało też królowi Anglii prawo do mianowania
szkockich ministrów, oficerów i dowódców armii. Toteż mieszkańcy północnej Anglii już podczas
żniw wiedzieli, że od wiosny rozpoczną się zakrojone na szeroką skalę działania wojenne.
- Król ma jeszcze inne trudności - opowiadał Kit, zaproszony wraz z Hero na kolację do Morland
Place. - Już po tegorocznym zaciągu musiał się zorientować, że potrzebuje pieniędzy na dozbrojenie
naszego wojska. Nie pokonamy przecież Szkotów kamieniami i cepami! Aby zaś zdobyć pieniądze,
król będzie musiał ponownie zwołać posiedzenie Parlamentu.
Maria Estera, trzymając Edwarda na kolanach, jednym okiem sprawdzała robótkę Hetty, a drugim
zerkała to na Kita, to na Edmunda. Kit dostarczał rodzinie nowin z południa, których dowiadywał się z
listów Ryszarda. Edmund czuł się urażony, że Ryszard nie pisze bezpośrednio do niego, więc na ogół
nie mówiło się głośno o źródle tych informacji. Tym razem jednak sytuacja była na tyle poważna, że
Edmund zapytał wprost:
- Czy Ryszard sądzi, że Parlament zgłosi sprzeciw?
- Dowiedział się z pierwszej ręki, od swego przyjaciela Clovisa - wyjaśnił Kit - że po wyborach
powstanie nowa Izba Gmin, złożona z separatystów skupionych wokół niejakiego Pyma. Ci, rzecz
jasna, nie przepuszczą okazji, żeby zażądać zgody na reformy w zamian za dotacje na cele wojenne.
Wszystko zależy od tego, w jakim stopniu król będzie skłonny ustąpić.
- W sprawach religii? - zapytała z niepokojem Hero. Kit niezdecydowanie pokręcił głową.
- Kto wie? Są tam tacy, którzy chcieliby wyplenić wszelkie zewnętrzne znamiona kultu religijnego, a
innym wystarczyłaby rezygnacja z nadmiernej obrzędowości. W Londynie panuje taka niechęć do
papiestwa i wszystkiego, co się z nim wiąże, że każdy zewnętrzny, przejaw czci poczytany jest za
sympatyzowanie z Rzymem. Dochodzi do tego, że człowiek wchodzi do kościoła z takim samym
lękiem jak grajek do gospody.
- A jakich jeszcze reform, poza religijnymi, domaga się Parlament? - chciał wiedzieć Edmund.
- Przywrócenia dawnych przywilejów i wolności... -wyliczał Kit. - Prawa do mianowania ministrów,
poboru do wojska i obsadzania stanowisk dowódczych. Zniesienia wszelkich uprzywilejowanych
komisji...
- Mianowania ministrów? - wtrąciła się Maria Estera. -Przecież posłowie nigdy nie mieli takiego
prawa. To przywilej króla!
- W tym rzecz, pani matko - uśmiechnął się blado Kit -że parlamentarzyści poznali swoją siłę i
przestali odróżniać stare przywileje od nowych. Trudno powiedzieć, co król może zrobić w takiej
sytuacji.
- Nie podoba mi się to - stwierdził grobowym głosem Edmund. - Poddani powinni znać swoich panów.
- A panowie swoich poddanych - dokończył Kit. -Masz rację, panie ojcze, ale zgodnie z duchem
czasów każdy stara się wydrzeć dla siebie, ile może.
Zapadła cisza, w której jednak dało się wyczuć takie napięcie, że nawet Pies podniósł głowę, spojrzał
na swoją panią, zapiszczał i zaczął trząść się na całym ciele. Hero też wpatrywała się z troską w Marię
Esterę, tylko mały Edward zasnął z paluszkiem w buzi, przytulony do matki.
Kit próbował rozładować nieprzyjemną atmosferę.
- Będziemy musieli niedługo się zbierać, więc może
posłuchalibyśmy jeszcze trochę muzyki? - zaproponował. -Hero, zaśpiewaj nam coś, dobrze?
Do Watermill wracali w milczeniu, ale Kit wiedział, że Hero powie mu, co o tym wszystkim myśli,
gdy tylko zostaną sami.
W łożu, przy zaciągniętych zasłonach, przytuliła się do niego i westchnęła.
- Co ci jest, kochanie? - spytał oględnie. - Widziałem, że zmartwiły cię te rozmowy o wojnie.
Nie widział jej po ciemku, ale poczuł, że kiwnęła potakująco głową.
- Żebyś wiedział, że się martwię! - wykrztusiła w końcu. - Wszystko wskazuje na to, że wybuchnie
wojna ze Szkocją. Co się wtedy stanie z moimi rodzicami, którzy nagle znajdą się po stronie wroga?
Mogą zostać zmuszeni do podpisania Ugody i opowiedzenia się przeciw nam.
Kit nawet nie próbował zaprzeczać. Nie było sensu pocieszać jej fałszywymi zapewnieniami, bo
pfeecież wiedział, że Hero potrafi ocenić sytuację równie trafnie i wnikliwie jak on. Mógł jedynie
zaoferować jej wsparcie moralne, jak żołnierz żołnierzowi.
- Do tego jeszcze nie wiem, co się dzieje z Hamilem! -wylewała swoje żale. - Ciekawe, gdzie on teraz
jest. Może przyjedzie tu, aby walczyć?
Kit z łatwością mógł sobie dośpiewać dalszy ciąg, którego nie wypowiedziała na głos. Równie
prawdopodobne bowiem było to, że mógł już zginąć w trakcie działań wojennych na obczyźnie.
Przecież odkąd zaciągnął się do wojska, nie dał żadnego znaku życia.
Musiały też w końcu paść słowa, na które Kit czekał. Hero wypowiedziała je wreszcie, ale cichym
głosem, jakby wyrywała je sobie spod serca.
- No, a co będzie z tobą? A jeśli zginiesz, co będzie ,z nami?
Mówiąc to, przylgnęła do niego kurczowo, tak jak źre-
bię nieomal wciska się w bok matki, gdy słyszy wycie wilków. Jednak na pocieszenie mógł jej
zaoferować tylko swoistą filozofię życiową.
- Cóż, jesteśmy wszyscy w ręku Boga. Co ma być z nami, to będzie.
Otoczył ją ramionami, a ona po omacku szukała jego twarzy, jakby chcąc zapamiętać rysy. Potem
zadarła głowę i prowadziła usta śladem swoich palców, wodząc delikatnie wargami po podbródku,
ustach, policzkach i oczach Kita. Czuł, jak jej ciało staje się miękkie i podatne, więc odruchowo
odchylił się do tyłu, aby panować nad swym pożądaniem. Jednak miękkie wargi Hero powędrowały
do jego ucha i usłyszał szept:
- Przynajmniej dzisiaj nie odsuwaj się ode mnie!
To oczywiste, że po takich słowach uczuł gwałtowny przypływ żądzy, ale drżącym głosem próbował
przekonywać:
- Moja najdroższa, a co będzie, gdy poczniesz dziecko?
- Och, jakżebym tego chciała! - wykrzyknęła. - Kit, tak cię kocham, że pragnęłabym nosić pod sercem
twoje dziecko. W razie gdybym miała cię stracić...
Dalszy ciąg nie mógł jej nawet przejść przez gardło, ale Kit jeszcze się wahał.
- Jak to, przecież doktor powiedział...
- Lekarze też nie wiedzą wszystkiego. Czuję, że to właściwy moment. Kochaj mnie, Kit!
- Oczywiście, że cię kocham!
Oczy Kita mimowolnie napełniły się łzami. Drżał na całym ciele, kiedy odwrócił się do niej i po
ciemku splotły się ich dłonie. Tak jak miłość jest nieodłączną siostrą śmierci -tak i oni, choć
przeżywali najwyższą rozkosz, czuli równocześnie słony smak łez na swoich wargach. Jeszcze długo
potem leżeli przytuleni do siebie - głowa Kita spoczywała na piersi Hero, a ona przebierała palcami w
jego włosach. W ciemności nie mógł widzieć uśmiechu na jej ustach,
świadczącego, że mimo upływu czasu te chwile, w których się kochali, pozostają na zawsze w
pamięci.
Wiosną roku tysiąc sześćset czterdziestego wydarzenia potoczyły się niepomyślnie. Gdy tylko zebrał
się Parlament, od razu wszedł w ostry konflikt z królem. Posłowie domagali się bowiem pozytywnej
odpowiedzi na ich interpelacje w sprawach reform religijnych i przywilejów, zanim przystąpią do
dyskusji nad sprawą pieniędzy na cele wojenne. Król natomiast kategorycznie sprzeciwiał się
podjęciu jakichkolwiek innych rozmów przed przyznaniem mu żądanej dotacji. Żadna ze stron nie
miała zamiaru ustąpić ani na jotę, toteż król rozwiązał Parlament w kilka tygodni po jego zwołaniu.
Nie rozwiązał natomiast równocześnie Zgromadzenia Ustawodawczego, które obradowało nadal i nie
tylko przyżnało mu dofinansowanie kampanii szkockiej, lecz również przyjęło siedemnaście ustaw
dotyczących obrzędowości religijnej. Oczywiście nie do zaakceptowania dla purytanów były
szczególnie te, które precyzowały, że w każdym kościele główny ołtarz, odgrodzony kratkami, musi
się znajdować po wschodniej stronie nawy, a zarówno wchodzący, jak i wychodzący obowiązani są
przed nim przyklękać. Purytanie uważali te kanony za przeżytek papiestwa, równoznaczny z
oddawaniem czci szatanowi.
Późną wiosną w południowych hrabstwach powołano pospolite ruszenie, ale nie znalazło się wielu
chętnych do wstąpienia w jego szeregi. Nieliczni ochotnicy przeważnie wydatkowali energię na
czynne przeciwstawianie się realizacji nowych ustaw. Dochodziło nawet do przypadków profanacji
kościołów, obalania ołtarzy i palenia odgradzających je kratek. Tymczasem król usiłował wzbogacić
przyznaną mu dotację darowiznami od osób prywatnych.
Liczył, że magnateria wystawi własnym sumptem jednostki wojskowe dla wzmocnienia pospolitego
ruszenia. Równocześnie u granic państwa następowała koncentracja dobrze wyposażonych i
wyszkolonych oddziałów szkockich.
Edmund na razie biernie obserwował przebieg wydarzeń, choć spodziewał się, że król zwróci się także
i do niego o wsparcie finansowe - w końcu należał teraz do elity angielskiej szlachty. Sam nie
opowiadał się jednoznacznie po żadnej stronie. Nie był wprawdzie separatystą, lecz nie popierał w
pełni poczynań wyższych dostojników Kościoła. Obawiał się bowiem, że arcybiskup Laud wraz z kró-
lem ponownie wprowadzą kraj w stan zależności od Rzymu, jeśli się ich w porę nie powstrzyma.
Dzięki matce, pół-Szkotce, bliższa mu była kalwińska powściągliwość niż rozbudowana obrzędowość
katolicka. Jak wszyscy ludzie zamożni, nie lubił także płacić podatków, a król ostatnio z każdym
rokiem zwiększał obciążenia finansowe obywateli. Większość posłów do Izby Gmin stanowili ludzie
podobnego pokroju, dobrze by więc było, gdyby udało im się powstrzymać rosnącą zachłanność
króla.
Wrodzona powściągliwość Edmunda powodowała, że słudzy z majątku zwracali się ze wszystkimi
sprawami do Marii Estery. Edmund był dla nich tylko chłodnym i wyniosłym panem, natomiast pani
dziedziczka odwiedzała ich w domach, bawiła się z ich dziećmi, leczyła chorych, rozstrzygała spory i
upominała winnych. Dlatego też ją obrali za swoją orędowniczkę, a dopiero ona przekazywała
mężowi ich prośby.
Edmund siedział przy biurku w pokoju rządcy, gdzie odszukała go Maria Estera. Na jej widok
zakomunikował: - Klemens słyszał „Pod Białym Zającem", że na wschodnich hrabstwach narasta
silny opór przeciw poborowi do wojska. Uważam, że Ryszard powinien już wracać do domu.
Obawiam się, że mogą mu tam zagrażać browniści i „wyrównywacze".
- Rzeczywiście, już za długo przebywa z dala od domu -zgodziła się Maria Estera. - Lepiej, żeby był z
nami na wypadek wojny.
Nie wypowiedziała głośno tego, co miała na myśli - że powinien być na miejscu, gdyby coś stało się
jego ojcu lub braciom.
- Czy zamierzasz także sprowadzić Ambrożego? - dodała.
- Myślałem również i o Ambrożym. Nadchodzą ciężkie czasy i nie wiadomo, jak to się skończy.
Musimy się liczyć z dużymi stratami, szczególnie jeśli idzie o grunt. Jeśli Tod's Knowe dostanie się w
ręce Szkotów, gdzie znajdziemy ziemię, aby obdzielić naszych synów?
Maria Estera próbowała nadążać za tokiem jego myśli.
- Nie wiem, Edmundzie, ale w każdym razie nie tutaj.
- Otóż to, nie w tym kraju.
- Więc może w Irlandii? - zgadywała, ale Edmund przecząco kręcił głową.
- Skąd, tam jest bardziej niebezpiecznie niż w Szkocji. Myślę o czymś dalszym. Wiesz, gdzie jest dużo
ziemi, a mało chętnych na nią? - Widząc zdziwienie na twarzy żony, dodał: - Rozumiesz już? Tak,
pani, chodzi mi o Nowy Świat, Amerykę. Popatrz, co tu mam!
Podał jej ulotkę, która leżała przed nim na biurku.
- Klemens dostał to od jakiegoś człowieka w gospodzie. Podobno rozprowadzane są setkami wzdłuż
Wielkiego Południowego Traktu wychodzącego z Londynu.
Odezwa wzywała mężczyzn wszystkich klas społecznych, aby wzięli udział w akcji osadnictwa w
Wirginii. Każdemu z uczestników wyprawy obiecywano tam dużą połać ziemi, na którą w Anglii
istniało tak duże zapotrzebowanie! W założeniu wszyscy potencjalni osadnicy mieli partycypować w
kosztach ekspedycji, a na miejscu otrzymywać nadział ziemi w zależności od wniesionego , wkładu.
- Pomyśl tylko, ile tam gruntu leży odłogiem! - gorącz-
kował się Edmund. - Można wykroić z tego całkiem pokaźny majątek, setki akrów!
- Czyżbyś miał zamiar wysłać tam Ambrożego? - wycedziła Maria Estera.
- Owszem - przytaknął Edmund. - Niech zakłada za oceanem nową siedzibę rodu Morlandów.
Wyposażylibyśmy go na początek, ale niech no zacznie zbierać plony - inwestycja zwróci się
stokrotnie. Z czasem będzie mógł rozbudować majątek, a nawet sprowadzić innych członków rodziny,
aby Morlandowie zaczęli podbijać Nowy Świat.
Maria Estera jeszcze nigdy nie widziała męża tak podnieconego.
- Ależ to strasznie daleko! - Tylko takie słowa przyszły jej na myśl. - Ambroży czułby się tam
samotny.
Edmund nawet nie słuchał, zajęty wertowaniem ulotki, którą mu zwróciła/Maria Estera przypomniała
więc sobie, z czym właściwie do niego przyszła.
- Edmundzie, musimy porozmawiać - oświadczyła. -Nasi słudzy i dzierżawcy są wzburzeni wieściami
o tym, że w kościele Świętego Mikołaja powyrywano i spalono kratki prezbiterium. Prosili mnie,
abym ci o tym powiedziała, bo chcieliby mieć pewność, że obronisz ich przed purytanami i nikt nie
przeszkodzi im w wyznawaniu wiary ojców.
- Przed czym mam ich bronić? - oburzył się Edmund. -Przed drobnymi zmianami, które są konieczne?
Może tu i ówdzie motłoch za dużo sobie pozwala, ale...
- Ależ, drogi mężu! - przerwała mu Maria Estera. -Przecież jesteśmy za tych ludzi odpowiedzialni!
Mają prawo oczekiwać, że nie dopuścimy do zbezczeszczenia miejsca, w którym oddają cześć Bogu.
Służą ci wiernie, więc winieneś im opiekę.
- Winienem? - Edmund gniewnie zmarszczył brwi, ale żona wytrzymała jego spojrzenie.
- Wiesz o tym dobrze - wymówiła cicho, lecz z naci-
skiem. - Słudzy obowiązani są do posłuszeństwa i lojalności wobec swoich panów, ci zaś - do
otaczania ich opieką i ochroną.
Edmund obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem swoich szarych oczu.
- Masz rację - przyznał w końcu. - W tej chwili jednak najważniejsze jest, abyśmy zwyciężyli
Szkotów. I módlmy się, żebyśmy nie musieli przy tym walczyć ze swoimi rodakami, bo mogą tu
wtargnąć także purytanie...
Maria Estera nie dopuszczała takiej możliwości.
- Do tego na pewno nie dojdzie, a jeśli nawet, to przecież nie tworzą regularnego wojska, tylko zgraję,
której nikt nie trzyma w karbach. Dasz sobie z nimi radę równie dobrze jak ze zwykłą bandą
opryszków. Czy mógłbyś jutro rano, po mszy, przemówić do naszych ludzi? To dobry moment, bo
wtedy wszyscy gromadzą się w jednym miejscu.
W początkach lata Kit wyruszył na północ na czele ludzi z majątku. Edmund nie był zachwycony
koniecznością wystawienia własnym sumptem szwadronu jazdy, ale nie mógł postąpić inaczej w
obliczu zagrożenia Tod's Knowe, a Maria Estera przekonała go, że tym sposobem okaże lojalność
wobec króla. W tej sytuacji naturalne było, że Kit objął dowództwo oddziału, ale wszyscy mieszkańcy
Morland Place ciężko przeżyli chwilę rozstania.
Kto żyw wyległ na dwór, by go pożegnać. Kobiety wyglądały z okien, dopóki jego czerwony płaszcz
i miedzia-nokasztanowaty ogier Oberon nie znikły z pola widzenia. W odczuciach Marii Estery i
Marii Eleonory, jak u większości kobiet wyprawiających swych bliskich na wojnę, duma ścierała się z
niepokojem. Ruth specjalnie przyjechała do Morland Place, aby pożegnać Malachiasza, który do
łączył do oddziału wraz z czterema ludźmi z Shawes. Teraz jednak odprowadzała wzrokiem Kita,
głęboko skrywając swe prawdziwe uczucia. Najdłużej wyglądała z okna Hero, przygryzając wargę i
krzyżując ręce na wyraźnie widocznym już brzuchu. W jej głowie kotłowały się różne myśli, ale
największym lękiem napawały ją dwie możliwości: że Kit będzie musiał stanąć do walki przeciw jej
rodzicom i to, że może w ogóle nie wrócić.
Armia angielska była nieliczna, niedostatecznie uzbrojona i z brakami w wyszkoleniu. Nieco lepiej
przedstawiało się wyposażenie kilku prywatnych oddziałów, takich jak wystawiony przez
Morlandów, ale i te nie miały ani doświadczenia bojowego, ani zawodowych dowódców. Nic więc
dziwnego, że w czerwcu armia szkocka bez przeszkód przekroczyła rzekę Tweed i od tej pory do
Morland Place napływały same złe wiadomości. Do spotkania zwaśnionych stron doszło w
Newburn-on-Tyne, ale po pierwszym huraganowym ogniu przeciwnika oddziały angielskie poszły w
rozsypkę i zamiast do bitwy doszło do rejterady; Anglicy wycofali się do Newcastle, ale nie byli w
stanie go utrzymać. Wieść o tym dotarła do Morland Place wieczorem dwudziestego dziewiątego
sierpnia. Dla Hero stanowiło to wstrząs tak silny, że wkrótce potem poczuła pierwsze bóle porodowe.
Od czasu wyjazdu Kita przebywała w Morland Place, co gwarantowało jej lepszą opiekę, ale i tak
poród miała ciężki. Kilka dni później armia angielska wycofała się do Yorku i wszystko wskazywało
na to, że go utrzyma, toteż Kit mógł wyrwać się do domu, aby upewnić żonę, że jest zdrów i cały.
Zastał dwór przygotowany do oblężenia, gdyż cała północ Anglii znajdowała się już w rękach
szkockich i w każdej chwili można było spodziewać się ataku. Żonę natomiast ujrzał w tak ciężkim
stanie, że nawet go nie poznała, ale w kołysce przy jej łożu kwilił wątły, słabowity chłopczyk.
Kit siedział więc u wezgłowia Hero i trzymał ją za rękę, jakby chciał przelać na nią część swoich sił.
Maria Estera przebywała wraz z nimi w sypialni, gdy usłyszała jakiś łomot. Rzuciła więc Kitowi
przepraszające spojrzenie i zeszła na dół, aby ustalić źródło hałasu. W hallu zastała Klemensa, który
wrócił właśnie od głównej bramy dworu, a Lea wybiegła jej na spotkanie.
- Pani, młody pan Ryszard wrócił do domu! - podzieliła się z nią wiadomością.
Maria Estera, zaszokowana, tylko pokręciła głową.
- Tak, tó w jego stylu: przybywać w najmniej odpowiednim momencie. Trudno, musimy go przywitać
jak należy. Czy ktoś zawiadomił pana?
- Pan już tam jest, proszę jaśnie pani. Akurat przechodził przez hall, kiedy usłyszał konie.
Maria Estera wyszła na dziedziniec w momencie, kiedy Ryszard zsiadał właśnie z konia. Razem z jego
wierzchowcem na podwórzu znajdowało się pięć korri, z czego trzech dosiadali nieznani jej ludzie -
przypuszczalnie służący -dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Na czwartym siedziała po damsku młoda
kobieta owinięta w skromny płaszcz z kapturem. Maria Estera poczuła, że musi wesprzeć Edmunda
moralnie, więc pospiesznie zajęła miejsce u jego boku i wsu-^ nęła mu rękę pod ramię. Jednak mąż
tylko obrzucił ją przelotnym spojrzeniem, natomiast z nie słabnącym zdziwieniem przyglądał się
kobiecie, której Ryszard właśnie pomagał zejść z konia. Razem z nią podszedł do rodziców.
Wyglądał teraz dużo lepiej niż przedtem, zmężniał i jakby wydoroślał, ale zachowywał się tyleż
wyzywająco, ile z lekkim poczuciem winy, jak pies przyłapany na podkradaniu jajek.
- Panie ojcze - oświadczył z ukłonem. - Pozwól, że przedstawię ci moją żonę, Katarzynę Browne.
Rozdziałdrugi
Nie wiadomo, czy Ryszard przewidywał taki obrót spraw, ale zarówno jego niespodziewane
przybycie, jak i szokujące oświadczenie wytrąciły wszystkich z równowagi na resztę dnia. Maria
Estera szczypała się, aby sprawdzić, czy nie śni. Kit się obawiał, aby powstały rwetes nie obudził
Hero, która dopiero co zasnęła, a on wierzył, że to uzdrawiający sen.
Na początku Edmund zadał Ryszardowi tylko kilka zasadniczych pytań, a potem posłano po księdza
Michała. Wszyscy pięcioro udali się do pokoju rządcy, gdzie odbyli wysoce nieprzyjemną rozmowę,
która zmierzała do wykazania, czy to małżeństwo jest legalne i czy nie dałoby się go unieważnić.
Marii Esterze byłoby żal młodej kobiety, gdyby nie jej bezwstydna pewność siebie i skłonność do
pouczania starszych. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, Edmund lodowatym tonem rozpoczął
przesłuchanie.
- No, Ryszardzie, teraz opowiedz dokładnie księdzu Michałowi, jak doszło do tego... hmm...
małżeństwa! Księże Michale, niech ksiądz słucha go uważnie i powie mi, czy wszystko odbyło się
zgodnie z prawem kanonicznym. A ty, pani, bądź łaskawa wyprowadzić stąd tego psa. -Pies był
bowiem tak podniecony niecodzienną sytuacją, że machnięciem ogona zrzucił z biurka jakieś ważne
papiery, więc Maria Estera bez słowa wykonała polecenie. -Proszę, Ryszardzie, zaczynaj.
- Nie ma o czym mówić - bąknął pod nosem Ryszard. -
Harrod-Eagles Cynthia Dynastia Morlandów 08 Ukochana bliźniaczka (Owoc dębu) 02
Księgadruga Jabłoń Gdzie trąbka wzywa na bój krwawy, A pokój całkiem przycichł -Idę, by królom dla zabawy Swe młode oddać życie. Sir William Davenant, Gdy żołnierz rusza w bój
Rozdziałpierwszy Służąca, która otworzyła Ryszardowi drzwi do mieszkania na Carfax, spoglądała na niego z sympatią. Nie był może nadzwyczajnie przystojny, lecz wyglądał na szlachcica z krwi i kości. Odkąd zaczął bywać w tym domu, zmienił się nie do poznania. Usposobiło to dziewczynę na tyle przychylnie, że zagadnęła uprzejmie: - Ładna dziś pogoda jak na październik, prawda, panie? Mało tego, uśmiechnęła się nawet i poprowadziła go ze świecą, aby oświetlić mu drogę na schodach. W jej świetle widać było jego szeroką twarz o wydatnych kościach policzkowych, jasnej cerze, z krótkim, szerokim nosem, lecz zgrabnie wykrojonymi ustami. Policzki gładko wygalał, lecz pielęgnował cienki rudawoblond wąsik i małą hiszpańską bródkę. Puszyste, długie do ramion, złocistorude włosy miał zawsze czyste i schludnie przyczesane. Zaczął również dbać o swoją garderobę. Nie ubierał się wprawdzie według najnowszej mody jak jego przyjaciel, lecz porządnie i gustownie; kołnierz i mankiety zdobiły koronki, a trzewiki -rozetki z czarnego jedwabią Najważniejsze jednak, że miejsce dawnej niedbałej postawy i wiecznie skwaszonej miny zajął inteligentny i skupiony wyraz twarzy. Te pozytywne zmiany w wyglądzie i zachowaniu Ryszarda dostrzegła także Łucja Sciennes, toteż chętnie przyjmowała go u siebie.
- Trochę za wcześnie przyszedłeś, drogi Ryszardzie -powitała go na wstępie. - Clovisa jeszcze nie ma. - Przepraszam! - Ryszard pochylił się do jej ręki. - Szedłem piechotą i źle obliczyłem czas. - Nie musisz się tłumaczyć, jesteś u mnie zawsze mile widzianym gościem. Akurat się nudziłam. Przynieś nam wina, Meggie! Napijesz się ze mną, prawda? Ale co też ci przyszło do głowy, żeby iść piechotą, czyżby koń ci okulał? - Ależ nie, koń czuje się zupełnie dobrze - odpowiedział Ryszard. Stał przy kominku, a Łucja usiadła fotelu obok. Dzięki temu w świetle płomieni widział jej twarz. Sam sobie nie zdawał sprawy, ile zmian w swoim wyglądzie i zachowaniu wprowadził właśnie pod wpływem Łucji, była bowiem dlań niedościgłym wzorem postępowania. - Chciałem po prostu zyskać więcej czasu, aby przemyśleć pewne sprawy. Dostałem właśnie list z domu. - Mam nadzieję, że nic złego się tam nie stało? - zaniepokoiła się Łucja, podczas gdy Ryszard, zamyślony, spoglądał w ogień kominka. - Chyba nikt nie zachorował? - Nie stało się nic złego, ale też i nic dobrego. Ta... żona mojego ojca urodziła następne dziecko, i to syna. Przyniósł sobie imię Edward, bo urodził się na świętego Edwarda. Wyraz niesmaku na jego twarzy rozśmieszył Łucję. - Przecież to dobra wiadomość! Nie jesteś chyba aż tak niemądry, by wciąż mieć żal do ojca o jego drugi ożenek. Szczególnie teraz, kiedy sam jesteś wdowcem. - Co to ma do rzeczy? - mruknął niechętnie Ryszard. - Gdybyś, powiedzmy, jutro zakochał się w jakiejś kobiecie i chciał się z nią ożenić, czy też uważałbyś to za sprzeniewierzenie się pamięci Jane? - To co innego. - Wcale nie. Przecież ojciec nie oddalił twojej matki, tylko umarła śmiercią naturalną. Cóż więc złego w tym, że ożenił się po raz drugi? Czy uważasz, że należy raczej
żyć choćby i pięćdziesiąt lat we wdowieństwie, byleby nie żenić się powtórnie? Bądź rozsądny, Ryszardzie! Zaśmiała się zachęcająco, więc Ryszard, acz niechętnie, też się uśmiechnął, aby nie uchodzić za niewdzięcznika. - Ależ to jeszcze nie wszystko - zmienił temat. - Ojciec nie chce, żebym wracał do domu. Pisze, że po ukończeniu studiów powinienem jechać do Norwich. Przynajmniej on zamierza mnie tam wysłać. Akurat w tym momencie zjawił się Clovis. Po wymianie formułek powitalnych, kiedy na stole pojawiły się trzy czary z winem, nawiązał do zasłyszanych słów. - Kto tu mówi o Norwich? Podsłuchałem, że ktoś się tam wybiera. - Ryszard, ale dopiero w przyszłym roku, kiedy skończy studia - odparła Łucja. - Nie dowiedziałam się tylko jeszcze po co. - Ojciec wysyła mnie tam, abym zgłębił arkana rzemiosła sukienniczego - wyjaśnił Ryszard. - Przynajmniej taką wersję mi podał. Łucja zauważyła pytające spojrzenie Clovisa, więc uznała za stosowne opatrzyć tę wypowiedź własnym komentarzem. - Ryszardowi się wydaje, że ojciec dla jakichś niecnych celów chce trzymać go z dala od domu. - I co z tego? - Clovis się uśmiechnął. - Ja nie byłem w domu od sześciu lat, a zapowiada mi się następne sześć. No i dobrze, bo wszędzie żyje mi się lepiej niż tam. Myślę, że i ty będziesz mógł w Norwich żyć dostatnio, bo to jedno z najbogatszych miast w kraju, ale może cię to kosztować trochę zachodu. - Jak to? - nie zrozumiał Ryszard. - Norwich, mój drogi Ryszardzie, jest jakby stolicą wschodniej Anglii, a cała wschodnia połać naszego kraju to gniazdo brownistów i podobnych im sekt. Nie minie rok, a już zrobią z ciebie purytanina!
- Cóż to za bzdury! - zaprotestowała żywo Lucja. - Ryszard jest takim samym katolikiem jak ty. - No, może nie takim samym... - zamyślił się Clovis. -Tam jednak zmuszą go do zmiany wiary albo doprowadzą do obłędu. W Norwich na każdym rogu ulicy stoi ambona, a każdy dorosły mężczyzna jest kaznodzieją. Już po tobie, Ryszardzie! - No, nie może być tam aż tak źle! - sprzeciwił się stanowczo Ryszard. - Ojciec nigdy nie wysłałby mnie pomiędzy samych sekciarzy. Wyobrażacie sobie purytanina w czcigodnym rodzie Morlandów? Roześmiał się na samą myśl o czymś podobnym. Jego rozmówcy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a Clovis uznał za stosowne zmienić temat - A co porabia twój synek? Mam nadzieję, że rośnie jak na drożdżach. - Owszem, jest zdrów i uczy się dobrze, przynajmniej tak napisano w liście - skrzywił się Ryszard. - Zanim wrócę do domu, będzie już dużym chłopcem i z pewnością mnie nie pozna. Przecież ma już cztery lata! - To nawet i lepiej - rzucił niefrasobliwie Clovis. -Wcale nie jest dobrze być wychowywanym przez ojca, bo rodzice bywają nadto stronniczy. Usłyszawszy te słowa, Ryszard przestał myśleć o własnych zmartwieniach. Skąd miał wiedzieć, co trapi ,Clovisa? Spytał więc: - A ty już coś wiesz na temat swojej najbliższej przyszłości? Clovis studiował na wyższym roku, był więc bliski zakończenia edukacji. Ryszard zaś wiedział, że ta perspektywa napawa go zgrozą, gdyż wyjazd z Oksfordu oznaczał równocześnie rozstanie z Łucją. - No cóż, będę musiał przyjąć święcenia kapłańskie -odpowiedział Clovis obojętnym tonem. - Potem pewnie rodzice wystarają się o beneficjum, a tymczasem prawdopodobnie załatwią mi stanowisko przy dworze.
- I co ty na to? - zaciekawił się Ryszard. - A który mężczyzna nie chciałby się związać z najbardziej eleganckim, inteligentnym i modnym dworem na świecie? Wyobrażasz sobie te bale, maskarady, arcydzieła malarstwa, wykwintną porcelanę, ogrody, fontanny i światowe damy? - Jak również papistowską królową, służalczych ministrów, wzburzony plebs i niezadowolony Parlament! -uzupełniła Łucja ironicznie. - To sytuacja wygląda aż tak źle? - zdziwił się Ryszard. - Żeby tylko! - potwierdził Clovis. - Jadę tam na własną zgubę, drogi przyjacielu. Przypuszczam, że król jest może i dobrym, uczciwym, rozsądnym i pobożnym człowiekiem, ale rządzi tak źle, że gorzej już nie może. Kłopoty dopiero się zaczynają, ale każde nowe posunięcie króla pogarsza sytuację. Przyczynia się do tego jego własna krótkowzroczność, ale źli doradcy też mają tu swój udział. Mimo to każdy, kto pozna monarchę, musi go pokochać. Kiedy więc trafię na jego dwór, zwiążę się z nim na dobre i^łe, choćby rozsądek podpowiadał mi całkiem co innego. Rozumiesz to, Dick? Stoję na straconej pozycji! Ryszard po chwili namysłu odważył się zapytać: - A co z Łucją? - Pojedzie ze mną! - oświadczył gwałtownie Clovis. -Znajdę jej mieszkanie w pobliżu i będę ją odwiedzał, kiedy tylko mi się uda, czyli chyba niezbyt często. Widząc wzrok Łucji utkwiony w swoją twarz, próbował obrócić sprawę w żart. - Widać pisany jej ten sam los co mnie. Prosiłem, aby została tutaj, nawet proponowałem, że wypłacę jej posag, by mogła znaleźć sobie męża, ale nie chciała o tym słyszeć. - Clovis! - zaczęła ostrzegawczym tonem Łucja. Podniosła się nawet ze swego miejsca, ale on łagodnie, acz stanowczo, usadził ją z powrotem. - Wiem, najdroższa, co masz na myśli. Bóg widzi, jak
chciałbym mieć twoją odwagę, aby powiedzieć memu ojcu, co myślę o nim i jego beneficjum! Najchętniej rzuciłbym to wszystko i wziął się do uczciwej pracy, na przykład handlu. Chciałabyś być żoną drobnego sklepikarza, mieszkać w izdebce nad chlewem, samej szorować podłogi i prać bieliznę? - Poszłabym wszędzie i robiłabym wszystko, byle z tobą! - wymówiła z naciskiem. Clovis uśmiechnął się kwaśno. - Wiem, najdroższa, że na pewno tak byś postąpiła, bo nigdy nie wątpiłem w twoją odwagę. Prawda jest taka, że nie jestem ciebie wart. Zapadła nagła cisza i wtedy dopiero Ryszard zrozumiał, jak błahe są jego własne problemy. Poczuł się strasznie samotny, gdyż nigdy jeszcze nikogo nie kochał tak mocno, jak tych dwoje kochało się nawzajem. Choćby mieli niejedno przecierpieć z powodu tej miłości, wiedzieli, że w razie czego mogą na siebie liczyć i ńie zostaną sami, podczas gdy on zawsze był sam. Zanim zaczął się zbierać do powrotu na swoją kwaterę, zrobiło się już późno. Łucja obawiała się o jego bezpieczeństwo. - Wszędzie kręci się pełno rzezimieszków - ostrzegała. -Może poślę po chłopca z pochodnią? Nie powinieneś był przychodzić tu piechotą. - Przecież mam miecz! - zapewniał Ryszard, klepiąc rękojeść. - Kto obroni mnie lepiej niż moja prawa ręka? Łucja próbowała przekonywać, ale Clovis uspokoił ją wymownym spojrzeniem. - No więc uważaj, Dick, trzymaj się z dala od ścian i unikaj wąskich uliczek, bo inaczej prawa ręka na nic ci się nie przyda. Zresztą jesteś przecież świetnym szermierzem. Nie bój się, Łucjo, widziałem go w akcji. - Akurat, podczas zabawy! - parsknęła Łucja, ałe wstrzymała się od dalszych komentarzy.
Jej troska sprawiła przynajmniej tyle, że Ryszard starał się zachować czujność i ostrożność. Nie zdejmował ręki z jelca miecza, a oczyma wciąż wodził wokół siebie. Kiedy jednak skręcił w Catte Street, zaraz za rogiem ujrzał przed sobą jakieś dwie postaci. Zamarł z przerażenia, ale po chwili z ulgą stwierdził, że to nie bandyci, lecz mężczyzna i kobieta wyglądający na uczciwych ludzi, widocznie spieszący się do domu. Nie minęło jednak kilka sekund, a już pędził ku nim, w biegu dobywając miecza. U wylotu wąskiej uliczki czyhały bowiem dwie ciemne sylwetki, które rzuciły się na spokojnych przechodniów. Dalsze wypadki potoczyły się błyskawicznie. Dwaj łotrzykowie mieli niewątpliwy zamiar obrabować bezbronnego starszego człowieka idącego z młodą kobietą, ałe woleli nie mieć do czynienia z silnym i zdrowym mężczyzną dysponującym nagim i ostrym mieczem. Wzięli więc czym prędzej nogi za pas i znikli w labiryncie zaułków. Ryszard, zdyszany, ale bez najmniejszego draśnięcia, został więc na placu jako zwycięzca. Starszy jegomość leżał na ziemi* ale próbował wstać, podpierając się ramieniem. Towarzysząca mu panienka klęczała przy nim. - Czy nie jesteś ranny, panie? - spytał Ryszard. Nieznajomy ostrożnie pomacał się po głowie i odpowiedział pytaniem: - Gdzie mój kapelusz? - Tu jest, ojcze! - Dziewczyna podała mu nakrycie głowy, które zaraz włożył, trzymając się kurczowo ręki córki. - Pomóż mi wstać, Kasiu. O tak, dobrze. Nic mi nie jest, młody człowieku, dzięki tobie i memu kapeluszowi. Któryś z tych łotrzyków uderzył mnie pałką, ale kapelusz złagodził cios, bo jest z grubego filcu, a rondo ma wzmocnione drutem. Jak to mówią, mój kapelusz świadczy o mnie! Powiedz mi teraz, młodzieńcze, komu mam być wdzięczny za pomoc. Uratowany mężczyzna mógł mieć około pięćdziesiątki,
był niski i żylasty, siwowłosy, lecz o stanowczym wyrazie twarzy i bystrym wzroku. Ubrany był w szaty z dobrego materiału, lecz o niemodnym kroju. Mówił zaś z tak dziwnym akcentem, że Ryszard z trudnością go rozumiał. Przypuszczał więc, że ma do czynienia z cudzoziemcem -może z Holendrem? - Jestem Ryszard Morland z Yorku, do usług szanownego pana - przedstawił się z ukłonem. - I pani - dodał w kierunku młodej kobiety. Przenikliwe oczy starszego jegomościa taksowały dokładnie jego twarz! - Przyszedłeś, panie, w samą porę... Zaraz, jakeś to rzekł? Morland z Yorku? Jak pragnę zbawienia duszy, czyś ty nie z tych Morlandów z Yorku, którzy handlują wełną i znani są ze swego przedniego sukna? - Zgadza się - przyznał zaskoczony Ryszard. - Moim ojcem jest Edmund Morland, dziedzic na Morland Place. Jestem jego najstarszym synem. - Niech ja skonam, któż by to pomyślał? - Starszy pan wyglądał na zachwyconego. - Wiele słyszałem o twojej rodzinie, panie. Jesteśmy jednego fachu. Pozwól, niech się przedstawię. Jestem Geoffrey Browne, sukiennik z Norwich, do twoich usług, panie. A to moja córka, Katarzyna. Ryszard ukłonił się, a panienka wykonała głęboki dyg. Miała na sobie ciemny płaszcz z kapturem, okrywający szczelnie całą postać. Dopiero kiedy podniosła twarz ku niemu, nawet po ciemku widać było, że jest bardzo młoda, najwyżej szesnastoletnia, i oczy ma pełne blasku. Jej ojciec kontynuował przemowę. - Któż by w handlu suknem nie słyszał o rodzinie Morlandów? No proszę, kto by pomyślał... Dobrze mieć dług wdzięczności wobec kogoś, kto jest, że tak powiem, z naszej, sukienniczej rodziny. Chciałbym ci się, panie, jakoś odwdzięczyć, choć nie wiem, jak można odpłacić za uratowanie życia.
- Ależ to doprawdy drobiazg, panie! - wymawiał się Ryszard. - Pozwól mi się tylko odprowadzić aż do domu, abym mógł mieć pewność, że bezpiecznie dotarłeś na miejsce. - Oczywiście, panie. Zatrzymaliśmy się „Pod Białym Jeleniem", a więc chyba pozwolisz się zaprosić na kolację. Chętnie zamieniłbym z tobą parę słów, młody człowieku. Coś podobnego, żeby na ulicy spotkać Morlanda z Yorku! Wydając pomruki zachwytu, wżiął córkę pod rękę i ruszył w dalszą drogę. Ryszard im towarzyszył, lecz czuł się dziwnie oszołomiony tym zdarzeniem. Męczył się, usiłując zrozumieć wschodnioangielski akcent starego sukiennika, a zarazem śmieszyło go, że dwa razy w ciągu jednego wieczoru miał sposobność usłyszeć o Norwich. Chętnie też spróbowałby skłonić dziewczynę, żeby wreszcie podniosła skromnie spuszczone oczy! Na północy życie płynęło spokojnie przynajmniej od pięćdziesięciu lat, toteż na ogół nie zdawano sobie sprawy z tego, co się szykuje na południu. Konflikt nasilił się nagle, kiedy w roku tysiąc sześćset trzydziestym ósmym król wydał rozporządzenie, zgodnie z którym anglikański Modlitewnik powszechny miał obowiązywać także i w Szkocji. Szkoci jednak za długo już byli prezbiterianami, aby darować taką zniewagę. Szkockie Zgromadzenie Narodowe z miejsca odrzuciło królewski edykt, a już w następnym roku rozpoczęto mobilizację armii szkockiej pod dowództwem weterana Lesliego. Wiadomość o tym Edmund osobiście przywiózł do Morland Place. Marię Esterę zastał w podłużnym salonie, gdzie doglądała cokwartalnych wielkich porządków. W palenisku kominka ustawiono wiadro pełne popiołu z pszennej słomy i drugie ze świeżym moczem. Przy uży-
ciu mieszaniny tych dwóch składników zestawionych w odpowiednich proporcjach można było wyczyścić praktycznie wszystko, ale do specjalnych celów trzymano też w pogotowiu garnuszki z ałunem i wapnem. Dwóch służących rozpostarło na podłodze turecki kilim, którym normalnie przykrywano długi stół, i szczotkami wcierało popiół. Pozostali czyścili srebra lub odkurzali obrazy. Maria Estera nadzorowała ich pracę, a przy tym rozmawiała z Hero i uważała, żeby mały Edward nie pchał swych wścibskich paluszków gdzie nie trzeba. Lea kręciła się niespokojnie i chętnie odebrałaby od niej dziecko, ale Maria uwielbiała bawić się z synkiem, który skończył już trzy lata i był w najlepszym ku temu wieku. Przykrzyło się jej bez Anny i Hetty, które spędzały większość dnia na nauce. Kiedy na horyzoncie pojawił się Edmund, Edward wybiegł mu naprzeciw, a Maria Estera przywitała męża czarującym uśmiechem. - Ach, Edmundzie, jak to dobrze, że przyjechałeś! Zastanawiałam się właśnie, jak odnowić te stare portrety... -Przerwała, widząc minę Edmunda, jeszcze bardziej posępną niż zawsze, i innym już tonem zapytała: - Cóż to, czy coś się stało? - Król powołał pod broń pospolite ruszenie w północnych hrabstwach. Obawiam się, że to pachnie wojną. W ciszy, która nagle zapadła, to ostatnie słowo miało ciężar ołowiu. Wprawdzie dwa ostatnie pokolenia zdołały dość długo cieszyć się pokojem, jednak nadal żywa była świadomość, że Szkoci tó odwieczni wrogowie Anglików. Nic więc dziwnego, że wieść o mobilizacji pospolitego ruszenia wywołała u wszystkich gęsią skórkę. Maria Estera odruchowo spojrzała w stronę Hero, która odważyła się nieśmiało zapytać: - Wuju, a co będzie z moimi rodzicami? - Nie wiem. - Edmund potrząsnął głową. - Mam nadzieję, że nic im nie grozi, ale osiedlili się tak blisko Edyn-
burga... Daj Boże, aby żaden Morland nie musiał walczyć przeciw żadnemu Hamiltonowi! Maria Estera z bezsilnej, złości aż wstrzymała oddech -Edmund musiał, jak zawsze, okazać taki brak taktu! Przecież Hero i tak już wie, że Hamiltonowie znajdą się w trudnej sytuacji bez względu na to, czy wezmą udział w bezpośredniej walce, czy nie. Wtrąciła więc szybko: - A co się stanie z Tod's Knowe? Jeśli Szkoci ruszą na południe, na pewno przejdą przez Redesdale. - Prawdopodobnie tak, chyba żeby zdecydowali się na marsz wzdłuż wybrzeża. Tamtejszy rządca jest rozsądnym człowiekiem, a ludzie z majątku sami chętnie chwycą za broń, ałe na wszelki wypadek wolałbym, żeby przewodził im ktoś z Morlandów. Sam nie pojadę, Ryszard i Ambroży są daleko, a więc... - Edmundzie, chyba nie myślisz o Franciszku? - uprzedziła jego słowa Maria Estera. - Jest jeszcze za młody, ma dopiero osiemnaście lat! - Podjąłem już decyzję, pani! - uciął chłodno Edmund. -Pozwól sobie przypomnieć, że ta wojna dotknie nas tak czy inaczej. Jeśli Szkoci przekroczą granicę, wtargną i na nasze ziemie, a jeśli uda się ich zatrzymać - zrobią to nasi ludzie. Po tych słowach odwrócił się na pięcie i wyszedł. Maria Estera porwała w ramiona Edwarda i wymieniła pełne niepokoju spojrzenie z Hero. W razie wybuchu wojny wszyscy oni mieli tak dużo do stracenia! Przez całą wiosnę na północnym pograniczu utrzymywał się niepokój. Szkoci powołali bowiem pod broń liczną armię, podczas gdy mężczyźni z północnej Anglii wprawdzie chętnie wstępowali w szeregi pospolitego ruszenia, ale nie mieli odpowiedniego uzbrojenia ani doświadczonych dowódców. W lecie król, zdając sobie sprawę, że walka byłaby nierówna, spróbował paktować ze Szkotami, aby zyskać na czasie. Osiemnastego czerwca podpisano traktat w Berwick; zarządzono obustronną demobilizację, a spra-
wę modlitewnika przekazano do rozpatrzenia Szkockiemu Zgromadzeniu Narodowemu i Parlamentowi Anglii. Była to jednak tylko gra na zwłokę, gdyż - co było do przewidzenia - Szkockie Zgromadzenie Narodowe odrzuciło zarówno zalecaną wersję modlitewnika, jak i system epi-skopalny. Mało tego, zobowiązano każdego Szkota do podpisania Ugody narodowej, ustanawiającej prezbiterianizm religią panującą. Szkockie Zgromadzenie Narodowe odebrało też królowi Anglii prawo do mianowania szkockich ministrów, oficerów i dowódców armii. Toteż mieszkańcy północnej Anglii już podczas żniw wiedzieli, że od wiosny rozpoczną się zakrojone na szeroką skalę działania wojenne. - Król ma jeszcze inne trudności - opowiadał Kit, zaproszony wraz z Hero na kolację do Morland Place. - Już po tegorocznym zaciągu musiał się zorientować, że potrzebuje pieniędzy na dozbrojenie naszego wojska. Nie pokonamy przecież Szkotów kamieniami i cepami! Aby zaś zdobyć pieniądze, król będzie musiał ponownie zwołać posiedzenie Parlamentu. Maria Estera, trzymając Edwarda na kolanach, jednym okiem sprawdzała robótkę Hetty, a drugim zerkała to na Kita, to na Edmunda. Kit dostarczał rodzinie nowin z południa, których dowiadywał się z listów Ryszarda. Edmund czuł się urażony, że Ryszard nie pisze bezpośrednio do niego, więc na ogół nie mówiło się głośno o źródle tych informacji. Tym razem jednak sytuacja była na tyle poważna, że Edmund zapytał wprost: - Czy Ryszard sądzi, że Parlament zgłosi sprzeciw? - Dowiedział się z pierwszej ręki, od swego przyjaciela Clovisa - wyjaśnił Kit - że po wyborach powstanie nowa Izba Gmin, złożona z separatystów skupionych wokół niejakiego Pyma. Ci, rzecz jasna, nie przepuszczą okazji, żeby zażądać zgody na reformy w zamian za dotacje na cele wojenne. Wszystko zależy od tego, w jakim stopniu król będzie skłonny ustąpić.
- W sprawach religii? - zapytała z niepokojem Hero. Kit niezdecydowanie pokręcił głową. - Kto wie? Są tam tacy, którzy chcieliby wyplenić wszelkie zewnętrzne znamiona kultu religijnego, a innym wystarczyłaby rezygnacja z nadmiernej obrzędowości. W Londynie panuje taka niechęć do papiestwa i wszystkiego, co się z nim wiąże, że każdy zewnętrzny, przejaw czci poczytany jest za sympatyzowanie z Rzymem. Dochodzi do tego, że człowiek wchodzi do kościoła z takim samym lękiem jak grajek do gospody. - A jakich jeszcze reform, poza religijnymi, domaga się Parlament? - chciał wiedzieć Edmund. - Przywrócenia dawnych przywilejów i wolności... -wyliczał Kit. - Prawa do mianowania ministrów, poboru do wojska i obsadzania stanowisk dowódczych. Zniesienia wszelkich uprzywilejowanych komisji... - Mianowania ministrów? - wtrąciła się Maria Estera. -Przecież posłowie nigdy nie mieli takiego prawa. To przywilej króla! - W tym rzecz, pani matko - uśmiechnął się blado Kit -że parlamentarzyści poznali swoją siłę i przestali odróżniać stare przywileje od nowych. Trudno powiedzieć, co król może zrobić w takiej sytuacji. - Nie podoba mi się to - stwierdził grobowym głosem Edmund. - Poddani powinni znać swoich panów. - A panowie swoich poddanych - dokończył Kit. -Masz rację, panie ojcze, ale zgodnie z duchem czasów każdy stara się wydrzeć dla siebie, ile może. Zapadła cisza, w której jednak dało się wyczuć takie napięcie, że nawet Pies podniósł głowę, spojrzał na swoją panią, zapiszczał i zaczął trząść się na całym ciele. Hero też wpatrywała się z troską w Marię Esterę, tylko mały Edward zasnął z paluszkiem w buzi, przytulony do matki. Kit próbował rozładować nieprzyjemną atmosferę. - Będziemy musieli niedługo się zbierać, więc może
posłuchalibyśmy jeszcze trochę muzyki? - zaproponował. -Hero, zaśpiewaj nam coś, dobrze? Do Watermill wracali w milczeniu, ale Kit wiedział, że Hero powie mu, co o tym wszystkim myśli, gdy tylko zostaną sami. W łożu, przy zaciągniętych zasłonach, przytuliła się do niego i westchnęła. - Co ci jest, kochanie? - spytał oględnie. - Widziałem, że zmartwiły cię te rozmowy o wojnie. Nie widział jej po ciemku, ale poczuł, że kiwnęła potakująco głową. - Żebyś wiedział, że się martwię! - wykrztusiła w końcu. - Wszystko wskazuje na to, że wybuchnie wojna ze Szkocją. Co się wtedy stanie z moimi rodzicami, którzy nagle znajdą się po stronie wroga? Mogą zostać zmuszeni do podpisania Ugody i opowiedzenia się przeciw nam. Kit nawet nie próbował zaprzeczać. Nie było sensu pocieszać jej fałszywymi zapewnieniami, bo pfeecież wiedział, że Hero potrafi ocenić sytuację równie trafnie i wnikliwie jak on. Mógł jedynie zaoferować jej wsparcie moralne, jak żołnierz żołnierzowi. - Do tego jeszcze nie wiem, co się dzieje z Hamilem! -wylewała swoje żale. - Ciekawe, gdzie on teraz jest. Może przyjedzie tu, aby walczyć? Kit z łatwością mógł sobie dośpiewać dalszy ciąg, którego nie wypowiedziała na głos. Równie prawdopodobne bowiem było to, że mógł już zginąć w trakcie działań wojennych na obczyźnie. Przecież odkąd zaciągnął się do wojska, nie dał żadnego znaku życia. Musiały też w końcu paść słowa, na które Kit czekał. Hero wypowiedziała je wreszcie, ale cichym głosem, jakby wyrywała je sobie spod serca. - No, a co będzie z tobą? A jeśli zginiesz, co będzie ,z nami? Mówiąc to, przylgnęła do niego kurczowo, tak jak źre-
bię nieomal wciska się w bok matki, gdy słyszy wycie wilków. Jednak na pocieszenie mógł jej zaoferować tylko swoistą filozofię życiową. - Cóż, jesteśmy wszyscy w ręku Boga. Co ma być z nami, to będzie. Otoczył ją ramionami, a ona po omacku szukała jego twarzy, jakby chcąc zapamiętać rysy. Potem zadarła głowę i prowadziła usta śladem swoich palców, wodząc delikatnie wargami po podbródku, ustach, policzkach i oczach Kita. Czuł, jak jej ciało staje się miękkie i podatne, więc odruchowo odchylił się do tyłu, aby panować nad swym pożądaniem. Jednak miękkie wargi Hero powędrowały do jego ucha i usłyszał szept: - Przynajmniej dzisiaj nie odsuwaj się ode mnie! To oczywiste, że po takich słowach uczuł gwałtowny przypływ żądzy, ale drżącym głosem próbował przekonywać: - Moja najdroższa, a co będzie, gdy poczniesz dziecko? - Och, jakżebym tego chciała! - wykrzyknęła. - Kit, tak cię kocham, że pragnęłabym nosić pod sercem twoje dziecko. W razie gdybym miała cię stracić... Dalszy ciąg nie mógł jej nawet przejść przez gardło, ale Kit jeszcze się wahał. - Jak to, przecież doktor powiedział... - Lekarze też nie wiedzą wszystkiego. Czuję, że to właściwy moment. Kochaj mnie, Kit! - Oczywiście, że cię kocham! Oczy Kita mimowolnie napełniły się łzami. Drżał na całym ciele, kiedy odwrócił się do niej i po ciemku splotły się ich dłonie. Tak jak miłość jest nieodłączną siostrą śmierci -tak i oni, choć przeżywali najwyższą rozkosz, czuli równocześnie słony smak łez na swoich wargach. Jeszcze długo potem leżeli przytuleni do siebie - głowa Kita spoczywała na piersi Hero, a ona przebierała palcami w jego włosach. W ciemności nie mógł widzieć uśmiechu na jej ustach,
świadczącego, że mimo upływu czasu te chwile, w których się kochali, pozostają na zawsze w pamięci. Wiosną roku tysiąc sześćset czterdziestego wydarzenia potoczyły się niepomyślnie. Gdy tylko zebrał się Parlament, od razu wszedł w ostry konflikt z królem. Posłowie domagali się bowiem pozytywnej odpowiedzi na ich interpelacje w sprawach reform religijnych i przywilejów, zanim przystąpią do dyskusji nad sprawą pieniędzy na cele wojenne. Król natomiast kategorycznie sprzeciwiał się podjęciu jakichkolwiek innych rozmów przed przyznaniem mu żądanej dotacji. Żadna ze stron nie miała zamiaru ustąpić ani na jotę, toteż król rozwiązał Parlament w kilka tygodni po jego zwołaniu. Nie rozwiązał natomiast równocześnie Zgromadzenia Ustawodawczego, które obradowało nadal i nie tylko przyżnało mu dofinansowanie kampanii szkockiej, lecz również przyjęło siedemnaście ustaw dotyczących obrzędowości religijnej. Oczywiście nie do zaakceptowania dla purytanów były szczególnie te, które precyzowały, że w każdym kościele główny ołtarz, odgrodzony kratkami, musi się znajdować po wschodniej stronie nawy, a zarówno wchodzący, jak i wychodzący obowiązani są przed nim przyklękać. Purytanie uważali te kanony za przeżytek papiestwa, równoznaczny z oddawaniem czci szatanowi. Późną wiosną w południowych hrabstwach powołano pospolite ruszenie, ale nie znalazło się wielu chętnych do wstąpienia w jego szeregi. Nieliczni ochotnicy przeważnie wydatkowali energię na czynne przeciwstawianie się realizacji nowych ustaw. Dochodziło nawet do przypadków profanacji kościołów, obalania ołtarzy i palenia odgradzających je kratek. Tymczasem król usiłował wzbogacić przyznaną mu dotację darowiznami od osób prywatnych.
Liczył, że magnateria wystawi własnym sumptem jednostki wojskowe dla wzmocnienia pospolitego ruszenia. Równocześnie u granic państwa następowała koncentracja dobrze wyposażonych i wyszkolonych oddziałów szkockich. Edmund na razie biernie obserwował przebieg wydarzeń, choć spodziewał się, że król zwróci się także i do niego o wsparcie finansowe - w końcu należał teraz do elity angielskiej szlachty. Sam nie opowiadał się jednoznacznie po żadnej stronie. Nie był wprawdzie separatystą, lecz nie popierał w pełni poczynań wyższych dostojników Kościoła. Obawiał się bowiem, że arcybiskup Laud wraz z kró- lem ponownie wprowadzą kraj w stan zależności od Rzymu, jeśli się ich w porę nie powstrzyma. Dzięki matce, pół-Szkotce, bliższa mu była kalwińska powściągliwość niż rozbudowana obrzędowość katolicka. Jak wszyscy ludzie zamożni, nie lubił także płacić podatków, a król ostatnio z każdym rokiem zwiększał obciążenia finansowe obywateli. Większość posłów do Izby Gmin stanowili ludzie podobnego pokroju, dobrze by więc było, gdyby udało im się powstrzymać rosnącą zachłanność króla. Wrodzona powściągliwość Edmunda powodowała, że słudzy z majątku zwracali się ze wszystkimi sprawami do Marii Estery. Edmund był dla nich tylko chłodnym i wyniosłym panem, natomiast pani dziedziczka odwiedzała ich w domach, bawiła się z ich dziećmi, leczyła chorych, rozstrzygała spory i upominała winnych. Dlatego też ją obrali za swoją orędowniczkę, a dopiero ona przekazywała mężowi ich prośby. Edmund siedział przy biurku w pokoju rządcy, gdzie odszukała go Maria Estera. Na jej widok zakomunikował: - Klemens słyszał „Pod Białym Zającem", że na wschodnich hrabstwach narasta silny opór przeciw poborowi do wojska. Uważam, że Ryszard powinien już wracać do domu. Obawiam się, że mogą mu tam zagrażać browniści i „wyrównywacze".
- Rzeczywiście, już za długo przebywa z dala od domu -zgodziła się Maria Estera. - Lepiej, żeby był z nami na wypadek wojny. Nie wypowiedziała głośno tego, co miała na myśli - że powinien być na miejscu, gdyby coś stało się jego ojcu lub braciom. - Czy zamierzasz także sprowadzić Ambrożego? - dodała. - Myślałem również i o Ambrożym. Nadchodzą ciężkie czasy i nie wiadomo, jak to się skończy. Musimy się liczyć z dużymi stratami, szczególnie jeśli idzie o grunt. Jeśli Tod's Knowe dostanie się w ręce Szkotów, gdzie znajdziemy ziemię, aby obdzielić naszych synów? Maria Estera próbowała nadążać za tokiem jego myśli. - Nie wiem, Edmundzie, ale w każdym razie nie tutaj. - Otóż to, nie w tym kraju. - Więc może w Irlandii? - zgadywała, ale Edmund przecząco kręcił głową. - Skąd, tam jest bardziej niebezpiecznie niż w Szkocji. Myślę o czymś dalszym. Wiesz, gdzie jest dużo ziemi, a mało chętnych na nią? - Widząc zdziwienie na twarzy żony, dodał: - Rozumiesz już? Tak, pani, chodzi mi o Nowy Świat, Amerykę. Popatrz, co tu mam! Podał jej ulotkę, która leżała przed nim na biurku. - Klemens dostał to od jakiegoś człowieka w gospodzie. Podobno rozprowadzane są setkami wzdłuż Wielkiego Południowego Traktu wychodzącego z Londynu. Odezwa wzywała mężczyzn wszystkich klas społecznych, aby wzięli udział w akcji osadnictwa w Wirginii. Każdemu z uczestników wyprawy obiecywano tam dużą połać ziemi, na którą w Anglii istniało tak duże zapotrzebowanie! W założeniu wszyscy potencjalni osadnicy mieli partycypować w kosztach ekspedycji, a na miejscu otrzymywać nadział ziemi w zależności od wniesionego , wkładu. - Pomyśl tylko, ile tam gruntu leży odłogiem! - gorącz-
kował się Edmund. - Można wykroić z tego całkiem pokaźny majątek, setki akrów! - Czyżbyś miał zamiar wysłać tam Ambrożego? - wycedziła Maria Estera. - Owszem - przytaknął Edmund. - Niech zakłada za oceanem nową siedzibę rodu Morlandów. Wyposażylibyśmy go na początek, ale niech no zacznie zbierać plony - inwestycja zwróci się stokrotnie. Z czasem będzie mógł rozbudować majątek, a nawet sprowadzić innych członków rodziny, aby Morlandowie zaczęli podbijać Nowy Świat. Maria Estera jeszcze nigdy nie widziała męża tak podnieconego. - Ależ to strasznie daleko! - Tylko takie słowa przyszły jej na myśl. - Ambroży czułby się tam samotny. Edmund nawet nie słuchał, zajęty wertowaniem ulotki, którą mu zwróciła/Maria Estera przypomniała więc sobie, z czym właściwie do niego przyszła. - Edmundzie, musimy porozmawiać - oświadczyła. -Nasi słudzy i dzierżawcy są wzburzeni wieściami o tym, że w kościele Świętego Mikołaja powyrywano i spalono kratki prezbiterium. Prosili mnie, abym ci o tym powiedziała, bo chcieliby mieć pewność, że obronisz ich przed purytanami i nikt nie przeszkodzi im w wyznawaniu wiary ojców. - Przed czym mam ich bronić? - oburzył się Edmund. -Przed drobnymi zmianami, które są konieczne? Może tu i ówdzie motłoch za dużo sobie pozwala, ale... - Ależ, drogi mężu! - przerwała mu Maria Estera. -Przecież jesteśmy za tych ludzi odpowiedzialni! Mają prawo oczekiwać, że nie dopuścimy do zbezczeszczenia miejsca, w którym oddają cześć Bogu. Służą ci wiernie, więc winieneś im opiekę. - Winienem? - Edmund gniewnie zmarszczył brwi, ale żona wytrzymała jego spojrzenie. - Wiesz o tym dobrze - wymówiła cicho, lecz z naci-
skiem. - Słudzy obowiązani są do posłuszeństwa i lojalności wobec swoich panów, ci zaś - do otaczania ich opieką i ochroną. Edmund obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem swoich szarych oczu. - Masz rację - przyznał w końcu. - W tej chwili jednak najważniejsze jest, abyśmy zwyciężyli Szkotów. I módlmy się, żebyśmy nie musieli przy tym walczyć ze swoimi rodakami, bo mogą tu wtargnąć także purytanie... Maria Estera nie dopuszczała takiej możliwości. - Do tego na pewno nie dojdzie, a jeśli nawet, to przecież nie tworzą regularnego wojska, tylko zgraję, której nikt nie trzyma w karbach. Dasz sobie z nimi radę równie dobrze jak ze zwykłą bandą opryszków. Czy mógłbyś jutro rano, po mszy, przemówić do naszych ludzi? To dobry moment, bo wtedy wszyscy gromadzą się w jednym miejscu. W początkach lata Kit wyruszył na północ na czele ludzi z majątku. Edmund nie był zachwycony koniecznością wystawienia własnym sumptem szwadronu jazdy, ale nie mógł postąpić inaczej w obliczu zagrożenia Tod's Knowe, a Maria Estera przekonała go, że tym sposobem okaże lojalność wobec króla. W tej sytuacji naturalne było, że Kit objął dowództwo oddziału, ale wszyscy mieszkańcy Morland Place ciężko przeżyli chwilę rozstania. Kto żyw wyległ na dwór, by go pożegnać. Kobiety wyglądały z okien, dopóki jego czerwony płaszcz i miedzia-nokasztanowaty ogier Oberon nie znikły z pola widzenia. W odczuciach Marii Estery i Marii Eleonory, jak u większości kobiet wyprawiających swych bliskich na wojnę, duma ścierała się z niepokojem. Ruth specjalnie przyjechała do Morland Place, aby pożegnać Malachiasza, który do
łączył do oddziału wraz z czterema ludźmi z Shawes. Teraz jednak odprowadzała wzrokiem Kita, głęboko skrywając swe prawdziwe uczucia. Najdłużej wyglądała z okna Hero, przygryzając wargę i krzyżując ręce na wyraźnie widocznym już brzuchu. W jej głowie kotłowały się różne myśli, ale największym lękiem napawały ją dwie możliwości: że Kit będzie musiał stanąć do walki przeciw jej rodzicom i to, że może w ogóle nie wrócić. Armia angielska była nieliczna, niedostatecznie uzbrojona i z brakami w wyszkoleniu. Nieco lepiej przedstawiało się wyposażenie kilku prywatnych oddziałów, takich jak wystawiony przez Morlandów, ale i te nie miały ani doświadczenia bojowego, ani zawodowych dowódców. Nic więc dziwnego, że w czerwcu armia szkocka bez przeszkód przekroczyła rzekę Tweed i od tej pory do Morland Place napływały same złe wiadomości. Do spotkania zwaśnionych stron doszło w Newburn-on-Tyne, ale po pierwszym huraganowym ogniu przeciwnika oddziały angielskie poszły w rozsypkę i zamiast do bitwy doszło do rejterady; Anglicy wycofali się do Newcastle, ale nie byli w stanie go utrzymać. Wieść o tym dotarła do Morland Place wieczorem dwudziestego dziewiątego sierpnia. Dla Hero stanowiło to wstrząs tak silny, że wkrótce potem poczuła pierwsze bóle porodowe. Od czasu wyjazdu Kita przebywała w Morland Place, co gwarantowało jej lepszą opiekę, ale i tak poród miała ciężki. Kilka dni później armia angielska wycofała się do Yorku i wszystko wskazywało na to, że go utrzyma, toteż Kit mógł wyrwać się do domu, aby upewnić żonę, że jest zdrów i cały. Zastał dwór przygotowany do oblężenia, gdyż cała północ Anglii znajdowała się już w rękach szkockich i w każdej chwili można było spodziewać się ataku. Żonę natomiast ujrzał w tak ciężkim stanie, że nawet go nie poznała, ale w kołysce przy jej łożu kwilił wątły, słabowity chłopczyk.
Kit siedział więc u wezgłowia Hero i trzymał ją za rękę, jakby chciał przelać na nią część swoich sił. Maria Estera przebywała wraz z nimi w sypialni, gdy usłyszała jakiś łomot. Rzuciła więc Kitowi przepraszające spojrzenie i zeszła na dół, aby ustalić źródło hałasu. W hallu zastała Klemensa, który wrócił właśnie od głównej bramy dworu, a Lea wybiegła jej na spotkanie. - Pani, młody pan Ryszard wrócił do domu! - podzieliła się z nią wiadomością. Maria Estera, zaszokowana, tylko pokręciła głową. - Tak, tó w jego stylu: przybywać w najmniej odpowiednim momencie. Trudno, musimy go przywitać jak należy. Czy ktoś zawiadomił pana? - Pan już tam jest, proszę jaśnie pani. Akurat przechodził przez hall, kiedy usłyszał konie. Maria Estera wyszła na dziedziniec w momencie, kiedy Ryszard zsiadał właśnie z konia. Razem z jego wierzchowcem na podwórzu znajdowało się pięć korri, z czego trzech dosiadali nieznani jej ludzie - przypuszczalnie służący -dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Na czwartym siedziała po damsku młoda kobieta owinięta w skromny płaszcz z kapturem. Maria Estera poczuła, że musi wesprzeć Edmunda moralnie, więc pospiesznie zajęła miejsce u jego boku i wsu-^ nęła mu rękę pod ramię. Jednak mąż tylko obrzucił ją przelotnym spojrzeniem, natomiast z nie słabnącym zdziwieniem przyglądał się kobiecie, której Ryszard właśnie pomagał zejść z konia. Razem z nią podszedł do rodziców. Wyglądał teraz dużo lepiej niż przedtem, zmężniał i jakby wydoroślał, ale zachowywał się tyleż wyzywająco, ile z lekkim poczuciem winy, jak pies przyłapany na podkradaniu jajek. - Panie ojcze - oświadczył z ukłonem. - Pozwól, że przedstawię ci moją żonę, Katarzynę Browne.
Rozdziałdrugi Nie wiadomo, czy Ryszard przewidywał taki obrót spraw, ale zarówno jego niespodziewane przybycie, jak i szokujące oświadczenie wytrąciły wszystkich z równowagi na resztę dnia. Maria Estera szczypała się, aby sprawdzić, czy nie śni. Kit się obawiał, aby powstały rwetes nie obudził Hero, która dopiero co zasnęła, a on wierzył, że to uzdrawiający sen. Na początku Edmund zadał Ryszardowi tylko kilka zasadniczych pytań, a potem posłano po księdza Michała. Wszyscy pięcioro udali się do pokoju rządcy, gdzie odbyli wysoce nieprzyjemną rozmowę, która zmierzała do wykazania, czy to małżeństwo jest legalne i czy nie dałoby się go unieważnić. Marii Esterze byłoby żal młodej kobiety, gdyby nie jej bezwstydna pewność siebie i skłonność do pouczania starszych. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, Edmund lodowatym tonem rozpoczął przesłuchanie. - No, Ryszardzie, teraz opowiedz dokładnie księdzu Michałowi, jak doszło do tego... hmm... małżeństwa! Księże Michale, niech ksiądz słucha go uważnie i powie mi, czy wszystko odbyło się zgodnie z prawem kanonicznym. A ty, pani, bądź łaskawa wyprowadzić stąd tego psa. -Pies był bowiem tak podniecony niecodzienną sytuacją, że machnięciem ogona zrzucił z biurka jakieś ważne papiery, więc Maria Estera bez słowa wykonała polecenie. -Proszę, Ryszardzie, zaczynaj. - Nie ma o czym mówić - bąknął pod nosem Ryszard. -