ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów 09 - Czarna perła 01

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :678.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów 09 - Czarna perła 01.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK H Harrod-Eagles Cynthia Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 175 stron)

Harrod-Eagles Cynthia Dynastia Morlandów 09 Czarna perła 01 Gwiazdą Morland Place staje się nieślubna córka Ruth, Anuncjata. Wszyscy natomiast lekceważą nieatrakcyjną Katarzynę, która skrycie kocha młodego Kita. Mężczyźni wolą jej urodziwą kuzynkę, uwielbiającą błyszczeć w towarzystwie i otaczać się wielbicielami. Tym bardziej, że okazji do zabawy nie zabraknie, gdyż po śmierci Olivera Cromwella kończy się wszechwładza purytanów i zostaje przywrócona monarchia.

Księga pierwsza Lew kroczący Ach, jakże słodka jest miłość, Młode żądze jakże radosne! Jak rozkosznych mąk doświadczyło Serce w pierwszym ogniu miłosnym! O ileż męki miłości słodsze Od wszelkich innych rozkoszy. John Dryden, Okrutni miłość, przeł. Ludmiła Marjańska

Rozdział pierwszy Na dziedzińcu uwijali się służący, prowadząc osiodłane konie. Panie domu kolejno podchodziły do podnóżka i stanąwszy na nim, dosiadały swoich wierzchowców. Dwie niemłode już służące obserwowały ten ruch przed domem z okna na piętrze. Dziedziniec tonął w chłodnym cieniu, przepełniony łagodną, lecz ożywczą wonią czerwcowej jutrzenki. Słońce sięgnęło już dachów zabudowań gospodarskich i nagrzewało górne partie dworu, toteż stojące na piętrze kobiety szerzej otworzyły okno i oparłszy łokcie na parapecie, rozkoszowały się ciepłem. Anuncjata Morland odepchnęła kuzynkę Katarzynę, zajęła jej miejsce i stanąwszy przy podnóżku, podała smukłą dłoń służącemu, który przytrzymywał Noda. Zrobiła to tak sprytnie, że nikt ze stojących na dole w ogóle tej sztuczki nie dostrzegł - nikt prócz Katarzyny, rzecz jasna, lecz ta przywykła już do tego, że się z nią nie liczą. Służące w oknie dobrze jednak widziały, co się stało: jedna z nich cmoknęła z dezaprobatą i pokręciła głową.

- Tej młodej damie należy się solidne lanie. Zanadto zadziera nosa, a biedna panna Katarzyna... Ellen spojrzała cierpko na swoją towarzyszkę. „Biedna panna Katarzyna" nigdy niczym się nie wyróżniała, a jako dziecko wiecznie niedomagała, dlatego nie zaskarbiła sobie ani względów, ani miłości służących z Morland Place przejawiających naturalną skłonność do dzieci zdrowych i ładnych. Wszak sama Lea nigdy nie miała dla dziewczynki czasu, nie szczędziła jej klapsów, tyranizo- wała ją i znieważała przez całe dzieciństwo. Nigdy wcześniej też nie nazywała jej „biedną panną Katarzyną". Ellen wiedziała, co się kryje za tym nagłym wybuchem sympatii do Katarzyny: czysta zazdrość. W normalnych warunkach nie pozwoliłaby nikomu krytykować Anuncjaty, zachowując ten przywilej wyłącznie dla siebie, lecz właśnie tego ranka mocno się rozsierdziła podczas sprzeczki ze swoją młodą panią - do kłótni dochodziło ostatnio coraz częściej - dlatego ograniczyła się jedynie do niezobowiązującego mruknięcia: - Hmm, no cóż... Patrzyły, jak Anuncjata z wdziękiem dosiada konia i bierze wodze z rąk służącego, który od razu zaczął układać jej spódnicę. Była skromnie odziana, podobnie jak wszyscy w tej dobie. Jej ubioru nie zdobiły pióra ani koronki, mimo to suknia z czarnego wełnianego sukna wyglądała jak paradny strój dworski, a krępy ciemnobrązowy konik mógłby uchodzić za śnieżnobiałego baśniowego wierzchowca. Wspaniałe i ciężkie ciemne loki dziewczyny spadały kaskadą spod czarnego kaptura, jakby nic na świecie nie mogło powstrzy-

mać ich bujności. A kiedy służący odprowadzał siedzącą w siodle Anuncjatę na bok - tym samym robiąc przy podnóżku miejsce dla panny Katarzyny - serce Ellen przepełniła duma. Różnice między obiema dziewczętami były bardzo wyraźne i piastunka, zapominając szybko o urazie do swojej panienki, zaczęła się w duchu zastanawiać, dlaczegóż to Anuncjata na stałe nie zajmie miejsca swej kuzynki, tej „biednej Katarzyny", niewy-darzonego stracha na wróble, - Też coś - mruknęła. - Żadne lanie tu nie pomoże. Słysząc to, Lea się najeżyła. Starsza od Ellen, była guwernantką i przełożoną wszystkich panien służebnych, zatem wiekiem i pozycją biła ją na głowę, bo choć Ellen piastowała dokładnie te same funkcje, mieszkała przecież w Shawes, wilgotnym, popadającym w ruinę domostwie na spłachetku małego, niewiele znaczącego majątku. - Pannie Anuncjacie należy się już wyjść za mąż -stwierdziła surowo Lea, godnie prostując plecy. - Skończyła czternaście wiosen, a to wystarczająco dużo. Moja pani brała w tym wieku ślub i dobrze było. - Za to twoja pani nie jest uczona w książkach - zauważyła Ellen. - Moja to bystra dziewczyna, umysł ma giętki i zwinny niczym jaki węgorz. - Ja tam jestem przeciwna przesadnemu kształceniu panien. Po mojemu nauki nie wychodzą im wcale na zdrowie. - Twoja dawna pani też była uczona w książkach -przypomniała jej z satysfakcją Ellen. Twarz Lei pociemniała. Od śmierci Marii Estery Morland minęło dziesięć lat - w tym samym roku zgi-

nął także król - lecz Lea wciąż za nią bardzo tęskniła. Wychowała Marię Esterę od dziecka i nie odstąpiła jej ani na chwilę, najpierw pełniąc rolę piastunki, potem osobistej pokojówki, ochmistrzyni i towarzyszki zarazem, wreszcie guwernantki jej dzieci. Śmierć Marii Estery była dla niej niepowetowaną stratą. - O, moja dawna pani była wyjątkowa - rzekła, nie podejmując dyskusji. - Ale twoja... Przecież od chwili jej narodzin wszyscy wiedzą, że poślubi młodego Kita. Po co zatem zwleka? Jest w odpowiednim wieku, a i młodzian skończył dziewiętnaście wiosen, dlaczegóż więc nie załatwią sprawy i nie pobiorą się wreszcie? Kit jest dobrą partią i jeśli twoja pani nie zakręci się przy nim prędko, tylko patrzeć, jak chłopak znajdzie inną. - A może moja pani ma odmienne plany, co? - odparła tajemniczo Ellen. Lea przeszyła ją wzrokiem. - Nie znajdzie lepszej partii - oznajmiła stanowczo. -Młody Kit ma po ojcu parcele i domy w mieście, po matce zaś majątek Buttsów oraz ziemię w Szkocji. A teraz, gdy matce się zmarło, chętnie będzie się żenił... - Bajania. Wszak sprzedał Watermill, żeby zapłacić grzywnę „okrągłogłowym" - przerwała jej Ellen. - Aberlady poszło z dymem po bitwie pod Dunbar, a Birnie przejęli prezbiterianie i Bóg jeden raczy wiedzieć, czy młody Kit kiedykolwiek je odzyska. Dlatego moja pani dobrze się zastanowi, nim zdecyduje się na ten związek. W końcu jeśli pomyśleć, kim jest Anuncjata... - urwała gwałtownie, zdając sobie sprawę, że tylko krok dzieli ją od niewybaczalnej niedyskrecji.

Lea zmrużyła oczy. - A więc kimże ci ona jest, co? - Nie posłyszawszy żadnej odpowiedzi, mówiła dalej: - Wszyscy darzymy twoją panią szacunkiem, lecz bez względu na to, jak wielką odznacza się urodą, to skoro już o tym mowa, jest tylko bękartem. Nikt nie wie, kim był jej ojciec. - Może tak, może nie... - odparowała z ukontentowaniem Ellen. - Chcesz powiedzieć, że ty wiesz? - Może wiem, a może nie wiem - odrzekła Ellen, co wielce Leę rozdrażniło. - W każdym razie na Shawes nie ciąży zapis dalszego dziedziczenia i pani Ruth może zostawić majątek, komu tylko zechce. Tak więc moja pani jest nie tylko najładniejszą i najbystrzejszą dziewczyną w całym hrabstwie, ale i nie byle jaką dziedziczką, pani Ruth zaś z pewnością nie będzie naglić jej do mał- żeństwa, ot co! Lea ciężko sapała - Ellen w swoim wywodzie ani na jotę nie minęła się z prawdą i mocno przytarła jej nosa. Shawes, jeśli porównać je z Morland Place, było majątkiem niedużym, mimo to atrakcyjnym. Poza tym jego wartość dodatkowo podnosiły magazyny przy King's Staith. Lea dobrze wiedziała, że Anuncjata jest niezłą partią, wiedziała też, że uchodzi i zawsze uchodziła za najładniejsze stworzenie na ziemi. Ponownie spojrzała na dziedziniec. Oczekując, aż wszyscy dosiądą koni, dwaj młodzieńcy, młody Kit i Edward - ostatnie dziecko Marii Estery - zagadywali Anuncjatę, nie odstępując jej na krok, dziewczyna zaś flirtowała z nimi w najlepsze, wygrywając jednego przeciw drugiemu. Natomiast

po przeciwległej stronie dziedzińca Katarzyna i jej dziesięcioletnia kuzynka, Elżbieta Hobart, siedziały w siodłach niedostrzegane przez nikogo. Zawsze to samo. Na tańcach wszyscy bili się o Anuncjatę i dopiero wówczas, gdy ich odtrąciła, szukali innych partnerek. Konia dosiadła ostatnia z dam - pani, u której służyła Lea - najważniejsza kobieta w Morland Place, żona Ralfa Morlanda, właściciela majątku. Lea poczuła ukłucie lęku i dumę zarazem, jej pani bowiem była przy nadziei, stara piastunka zaś bardzo nie lubiła, gdy brzemienna podopieczna jeździła na konne wycieczki. Niepokój wyostrzył jej język. Odwróciła się od okna i gwałtownym ruchem głowy wskazując otoczoną wianuszkiem adoratorów Anuncjatę, rzuciła kąśliwie: - Niech tam pani Ruth dobrze baczy, czy rychło nie przyjdą na nią takie terminy, że będzie musiała wydać pannę za mąż szybciej, niżby tego chciała. - A cóż to ma niby znaczyć? - zapytała rozwścieczona Ellen, lecz Lea już się odwróciła, by odejść. Zrobiła to z wielką godnością i nie raczyła odpowiedzieć, toteż Ellen nie pozostało nic innego, jak wymruczeć: - Sama lepiej bacz, byś się własnym jadem nie zatruła, gdyż straszna z ciebie gadzina. Kiedy przy akompaniamencie stukotu końskich kopyt grupa jeźdźców przejechała przez strzeżoną bramę i zwodzony most, Marię Moubray ogarnęła ulga i jednocześnie niewielkie wyrzuty sumienia. Oczywiście wiedziała, że

Morland Place powinna traktować jak dom, nie zaś jak więzienie, co więcej, zdawała sobie sprawę, że gdyby mąż się domyślił, iż jest nieszczęśliwa, byłby zrozpaczony. Teraz jednak odczuwała radość tak wielką, że musiała bardzo się starać, aby nie okazywać jej zbyt ostentacyjnie. Jechali do Harewood Whin po czarny bez. Zbieranie czarnego bzu było jedną z sezonowych czynności, które zazwyczaj należały do obowiązków służących. Tym razem jednak Ralf, jak zwykle pragnąc sprawić Marii przyjemność i przy okazji zabawić domowników, wymyślił ową eskapadę jako formę rozrywki. Od dziesięciu lat prawo w Anglii z każdym rokiem stawało się coraz surowsze, aż doszło do tego, że sprawujący rządy purytanie zakazali wszelkich przyjemności. Początkowo udawało się pewne ustawy omijać, lecz z biegiem czasu generał Cromwell - lord protektor, jak kazał się tytułować - postawił na ich straży swych generałów, których w skutecznym wdrażaniu nowego prawa wspomagały oddziały sił zbrojnych, egzekwujące srogie grzywny, a nawet karę więzienia. Morland Place wielce ucierpiało. W odwecie za działalność rodziny na rzecz rojalistów znaczną część dóbr skonfiskowano. Później - za to samo przestępstwo, a także za odprawianie zakazanych anglikańsko-katolickich nabożeństw w przydomowej kaplicy - majątek obłożono grzywnami. Żeby zdobyć pieniądze na zapłacenie kary, musieli sprzedać większość rodowych sreber i biżuterii. Z trudem przez to przebrnęli Najgorszy wszakże okazał się atak na samą kaplicę. A doszło do niego przed kilkoma laty: żołnierze wdarli się do świą-

tyni podczas mszy porannej, zdemolowali ołtarz, skradli naczynia sakralne, wyrwali barierkę, aby podsycić nią ogień, w którym spalili obrus ze stołu Pańskiego, kapy oraz modlitewniki. Już samo to było wystarczająco straszne, najgorsze jednak okazały się konsekwencje, jakie owo wydarzenie miało dla mieszkańców dworu. Edmund, pan na Morland Place, usiłując ratować starą drewnianą figurkę Matki Boskiej, dostał ataku serca. Pierwszy, który przeszedł rok wcześniej, uczynił zeń półkalekę, drugi go zabił. Edmunda znaleziono w kaplicy Matki Boskiej - leżał na brzuchu, nakrywając świętą figurę własnym ciałem. Michała Moyesa, długoletniego kapelana Morland Place, aresztowano, po czym wtrącono do więzienia. Nie pomogły pieniądze ani błagania. Nie wypuszczono go. Był już starym człowiekiem i życie w więzieniu okazało się ponad jego siły. Pierwszej zimy po aresztowaniu zmarł w celi. Potem nastąpiły kolejne zgony, do których pośrednio się przyczynił tamten szturm zbrój ny. Hero Hamilton, matka młodego Kita, przeżyła wówczas wielki wstrząs i potwornie się bała podobnego ataku na Shawes. Umarła we śnie dwa tygodnie po najeździe żołnierzy na kaplicę w Morland Place i wszyscy uważali, że to strach ją zabił. Maria zaś, która naonczas chodziła już w mocno zaawansowanej ciąży, urodziła przedwcześnie. Dziecko przyszło na świat słabe, żyło więc tylko dwadzieścia miesięcy. Przez wszystkie te nieszczęścia, trudy dnia codziennego i nieustanny lęk prowadził rodzinę Ralf. Owe dramatyczne zdarzenia zakończyły jego beztroskie

dzieciństwo i gwałtownie rozpoczęły wiek męski. Po śmierci Marii Estery ojciec Ralfa wyjechał z Morland Place i zostawiwszy synowi majątek, zamieszkał w Londynie, a kiedy umarł Edmund, chłopak został najprawdziwszym dziedzicem. Spoczywała na nim wielka odpowiedzialność, mimo to w każdych okolicznościach zachowywał pogodę ducha. Dlatego z upływem czasu wszyscy nauczyli się liczyć nie tylko na niego, ale i na nadzieję, którą im darowywał w owych trudnych latach. Tylko raz okazał, jak mocno odczuwa ciężar swojej doli, a było to przed rokiem, kiedy nadeszła wieść o śmierci Cromwella. Wykrzyknął wtedy: „Bogu niech będą dzięki!", opadł na kolana, ukrył twarz w dłoniach i zapłakał. Maria spojrzała na męża. Jechał obok niej na Rudym Lisie, dużym wałachu kasztanowej maści. Ralf był mężczyzną smukłym, wysokim - miał ponad sześć stóp wzrostu - masywnie zbudowanym i barczystym. Minio to odznaczał się lekkością - poruszał się gibko i wdzięcznie niczym kot. Wyglądem wdał się w dziadka. Miał takie same jak on włosy, srebrzyste i jasne, szare, szeroko rozstawione oczy, klasyczne, delikatne rysy i złotawą skórę. Ale podczas gdy Edmund zaliczał się do ludzi chłodnych i dumnych, oblicze Ralfa wyrażało pogodę ducha. W szarych tęczówkach migotały złociste cętki, oczy podkreślone wesołymi zmarszczkami wodziły leniwym i obojętnym spojrzeniem lamparta, a kąciki długich, zmysłowych ust odchylały się ku górze. Maria Moubray skończyła czternaście wiosen, gdy spotkała go pierwszy raz, a było to na miesiąc przed ślubem. Urodziła się i wychowała w Emblehope na dzi-

kich terenach pogranicza, pośród ponurych, nagich gór między North Tynedale i Redesdale. Jej ojciec, właściciel dużego majątku, zginął pod Carlisle w ostatniej bitwie wojny domowej, matka zaś była przyrodnią siostrą Samuela Symondsa ożenionego z Anną, najstarszą córką Marii Estery. Gdy matka Marii zmarła, Sam Symonds został opiekunem dziewczyny i wziął ją do swego majątku Bell Hill w Coquetdale, miejsca porośniętego bujniejszą roślinnością niż Emblehope, mimo to dzikiego i dosyć pustego. I raptem, gdy rozpoczęła piętnastą wiosnę życia, wszystko się odmieniło, w dodatku tak drastycznie, że niemal cały następny rok żyła w stanie zdumienia graniczącego z szokiem. Otóż pewnego dnia Sam poinformował ją - owszem, uczynił to dość łagodnie - że znalazł już dla niej kandydata na męża. Jako jedyne żyjące dziecko swego ojca została wyłączną spadkobierczynią i wyszukanie dla niej odpowiedniej partii kosztowało Sama niemało trudu. W wyniku zabiegów wuja miała poślubić Ralfa Morlanda, przyszłego dziedzica Morland Place. Wiadomość tę przyjęła bez przykrości, wszak zawsze wiedziała, że pewnego dnia musi wyjść za mąż. Szok wiązał się natomiast z faktem, że już za chwilę, jeszcze tego samego ranka, ruszała do Yorkshire, ślub zaś zaplanowano za miesiąc. W towarzystwie kilku uzbrojonych służących Sam troskliwie odwiózł ją aż do Yorku. W owych burzliwych czasach zbrojna eskorta była wprost nieodzowna podczas jazdy przez dzikie ostępy, lecz zaszokowanej Marii wydawała się grupą żołnierzy wiodących ją do więzienia.

To wrażenie odcisnęło piętno na jej pierwszym roku w Yorkshire. Nienawykła do takiej okolicy, wszędzie widziała tylko miękką, mokrą i pokrytą zielenią ziemię. Nienawidziła jej, dusiła się tam. Całe życie oglądała dzikie, wichrowe wzgórza. Znała ich pustkę i ciszę. Teraz musiała przywyknąć do zaludnionych, hałaśliwych i cuchnących nizin. Do chwili przyjazdu do Yorku na jej barkach spoczywał tylko jeden obowiązek: radowania się życiem. Większość każdego dnia spędzała poza domem. Jeździła konno, polowała, puszczała jastrzębia albo spacerowała po torfowiskach i pagórkach. Teraz zamknięto ją we dworze i obarczono mnóstwem powinności. Z beztroskiej dziewczyny musiała się błyskawicznie przedzierzgnąć w panią wielkiego domostwa i wziąć na siebie wszystkie zadania, które się z tym wiązały. Wydano ją za wielkiego, złocistego, potężnego mężczyznę, który ją wprost przerażał. Choć głęboko nieszczęśliwa, nie miała dokąd uciec, dlatego zamknęła się w sobie, przywdziawszy maskę obojętności. Skrywając strach i zagubienie, poruszała się z powolną godnością stosowną do jej nowej pozycji, tym samym zrażając do siebie większość ludzi. O dziwo, jedyną osobą w domu, którą obdarzyła uczuciem, był Edmund. Choć on sam urodził się i wychował w Morland Place, jego ojciec pochodził z Northumberlandu, z Tods Knowe, oddalonego od Emblehope ledwie godzinę jazdy konno, matka zaś dorastała wśród dzikich wrzosowisk Birnie w Stirlingshire. Po rodzicach odziedziczył więc umiłowanie samotności i zdecydowanie nie garnął się do ludzi. Nawiązała się zatem między nimi dziwna sympatia bez

słów. Maria odkryła, że ilekroć czuje się przybita i nieszczęśliwa, zawsze może szukać azylu u boku Edmunda, z nim bowiem mogła posiedzieć w ciszy bez obaw, że ktoś im przeszkodzi. Ralf napotkał jej wzrok i uśmiechnął się. - Wszystko w porządku? Mów, gdy tylko poczujesz, że ci niewygodnie. Skinęła głową. Nie odpowiedziała uśmiechem, bo też nieczęsto się uśmiechała. Maska, którą przywdziała, stała się jej drugą twarzą. - Czuję się bardzo dobrze - odparła. - To świetnie. Wiem, że Lea nie chciała, byś nam towarzyszyła, lecz przecie nie pojedziemy za szybko. Całą drogę pokonamy spacerkiem. Nie powinno ci to zaszkodzić. - Cieszę się, że jestem na dworze. - Ujęła to nazbyt delikatnie. Oczy płonęły jej radością, że znowu może oddychać świeżym powietrzem, z czego Ralf doskonale zdawał sobie sprawę. Nauczył się wspaniale interpretować ledwo dostrzegalne zmiany w wyrazie jej twarzy. - Jeżeli zechcesz, jutro weźmiemy jastrzębie i pojedziemy na wrzosowiska. Wiem, że Lea za nic na świecie nie pozwoliłaby ci teraz polować, ale wstaniemy bardzo wcześnie i po cichu wymkniemy się z domu. Tylko my dwoje i paru służących. Podoba ci się ten pomysł, ptaszyno? Tylko kiwnęła głową, lecz wzrok miała roziskrzony szczęściem. Ralf zawsze był dla niej dobry; szybko odgadywał, czego Maria pragnie, i robił wszystko, żeby owo pragnienie spełnić. Jednak w pierwszych latach

małżeństwa za bardzo była nieszczęśliwa i zdezorientowana, żeby to zauważyć, i obarczała go winą za swoją niedolę. Wszakże to on ją poślubił, to on zamknął ją w domu i zapłodnił! Z biegiem czasu jednak zrozumiała, że tak samo jak ona, on także nie wybierał sobie tego związku - ich małżeństwo zostało umówione przez Edmunda i Sama Symondsa, Ralf zaś robił, co mógł, by jak najbardziej osłodzić jej życie. Odmienny stan znosiła dobrze, cierpiała jedynie z powodu jeszcze bardziej niż zwykle ograniczonej wolności. Zdrowa i wysoka, z łatwością nosiła dzieci. Lea twierdziła, że kobiety z gór nie odczuwają niedogodności ciąży, ponieważ ścięgna mają mocne i prosto się trzymają. Jednak z tej samej przyczyny Maria zawsze rodziła długo i w bólach. Jej pierwsze dziecko, któremu na imię dali Edward, przyszło na świat w styczniu tysiąc sześćset pięćdziesiątego trzeciego roku. Ledwie jednak Maria stanęła na nogi po połogu, gdy znowu zaszła w ciążę. Edmund urodził się w grudniu tego samego roku, a młody Ralf w październiku pięćdziesiątego czwartego. Czwarte dziecko miało przyjść na świat w listopadzie pięćdziesiątego piątego, lecz urodziło się miesiąc wcześniej. Tego chłopca Ralf też nazwał Edwardem, gdyż było to imię rodowe i chciał, żeby przetrwało. Po przedwczesnym porodzie Maria kilka miesięcy dochodziła do siebie w spokoju, lecz już po Nowym Roku znowu zaszła w ciążę i we wrześniu pięćdziesiątego szóstego wydała na świat pierwszą córkę, Sabinę. Tej zimy Ralf musiał udać się do Londynu, żeby wyjaśnić z ojcem sprawy związane z interesami; Ryszard

pełnił bowiem w stolicy rolę faktora rodziny. Maria spędziła wówczas cudowną zimę: radowała się polowaniami, jazdą konno oraz wolnością. I ze zdziwieniem odkryła, że tęskni za Ralfem - brakowało jej w łożu dużego i ciepłego ciała męża. Toteż kiedy w połowie lutego powrócił do domu, witała go z taką miłością, że wkrótce znów zaszła w ciążę. Tego lata zmarł jej drugi Edward, a jedenastego listopada, w dzień świętego Marcina, urodziła kolejnego syna, któremu na imię dali Jakub Marcin. Szóstego syna powiła w listopadzie pięćdziesiątego ósmego i znowu ochrzcili go Edwardem, lecz zmarł jeszcze przed Bożym Narodzeniem, przeżywszy tylko miesiąc. Nadszedł czerwiec i od czterech miesięcy Maria znowu chodziła brzemienna. Ralf kochał swoje dzieci i uwielbiał żonę za to, że mu je dała, ona jednak pragnęła zaznać więcej odpoczynku między porodem i kolejnym poczęciem, aby móc zasmakować odrobiny wolności. Patrząc na dzieci, odczuwała dumę oraz radość, gdyż kobiety bezpłodne były bezużyteczne i otoczone powszechną pogardą. Nie darzyła jednak potomstwa szczególnym uczuciem. Wyjątek stanowił Marcin, różniący się od reszty dzieci ciemniejszą karnacją. Ned, Edmund, młody Ralf i Sabina bardzo przypominali ojca. Mocno zbudowani, mieli złocistą cerę, jasne włosy i oczy. Byli pięknymi dziećmi i wzbudzali ogólny podziw, zwłaszcza pośród służących, którzy cmokali nad nimi z zachwytu i za plecami Lei rozpuszczali je i psuli, jak tylko mogli. Za to Marcin, który dobiegał już prawie dwóch lat, przyszedł na świat drobny, ciemnowłosy i pornarszczo-

ny, a z upływem czasu coraz bardziej upodabniał się do matki. Odznaczał się wiotką smukłością, nieoczekiwanie śniadą cerą, jedwabiście czarnymi włosami i ciem-noszafirowymi oczyma, które przywodziły na myśl małego kociaka. Nie miał w sobie zawadiackiej energii charakteryzującej starsze rodzeństwo, a wrażliwość i skłonność do zadumy, malujące się na jego drobnej smagłej buzi, sprawiały, że przy braciach i siostrze wyglądał jak obcy. Służba mawiała o nim „odmieniec", ale nie mogła nie darzyć go sympatią, gdyż ze wszystkich dzieci Marii i Ralfa właśnie on miał najmilszy cha- rakter. Lambert, guwerner, chwalił zaś jego bystrość i inteligencję. Ned nauczył się czytać w wieku trzech lat, Edmund do tej pory bazgrał jak kura pazurem, za to Marcin, którego drugie urodziny przypadały dopiero w listopadzie, już teraz dobrze czytał, pisał i znał nawet trzy francuskie piosenki. Przejechali przez Ten Thorn Gap, opuszczając tym samym tereny należące do majątku Morlandów, gdyż Północne Pola należały już do ziem skonfiskowanych przez Parlament. Obecnym ich właścicielem był pan Makthorpe, purytanin i zagorzały poplecznik okrągło-głowych, człowiek o surowych poglądach. Pełnił funkcję miejscowego sędziego pokoju i był niewygodnym sąsiadem między innymi dlatego, że wszyscy wokoło wiedzieli, iż zagrabił więcej ziemi Morlandów, niż jej przedtem posiadał. Ruth i Ralf uważali, że to właśnie z poduszczenia Makthorpe'a doszło do najazdu na kaplicę w Morland Place, lecz nie chcąc straszyć pozostałych domowników, opinię tę zachowali dla siebie.

Kiedy kawalkada dotarła do Harewood Whin, z trawy już znikła rosa. Przez dziki i gęsty las płynął nieduży strumyk zwany Smawith. Mieszkały nad nim bobry, lisy i jelenie, a od niepamiętnych czasów również zające, od których las wziął swoją nazwę. Poza tym rosło tu wiele starych świętych drzew. To właśnie stąd Mor-landowie wycinali słup maiku na Majowe Święto, tu przed Bożym Narodzeniem cięli gałęzie ostrokrzewu i jemioły. Tutaj też polowali z sokołem i urządzali łowy na grubego zwierza. W tym lesie bawiły się ich dzieci, tu przychodzili na schadzki kochankowie niepomni uciekającego czasu. Jeźdźcy przedzierali się przez zarośnięte ścieżki. Niebawem musieli zsiąść z koni, ponieważ konary opadały tak nisko, że nie pozwalały im pozostać w siodłach. Wielkie drzewo czarnego bzu rosło niemal w samym środku lasu, tam gdzie najmrocżniej i najbardziej tajemniczo. Zbliżając się do tego miejsca, Maria poczuła magiczną moc drzewa. Szli w milczeniu. W lesie panowała cisza, której nie zakłócał śpiewem żaden ptak, toteż odgłosy ich kroków - szelest liści, trzask pękających pod stopami gałązek, dzwonienie uzd i dźwięczne postukiwanie podków o kamienie - brzmiały nienaturalnie głośno. Wreszcie dotarli do polanki i ujrzeli owo święte drzewo. Ralf dał znak, żeby służący odprowadzili wierzchowce na stronę, po czym skinął na niosącego girlandy młodego Klemensa, syna ochmistrza. Nie musiał nikogo uciszać, nikt bowiem nie chciał zakłócić tej dziwnej ciszy ni mową, ni też śmiechem. Nawet Anuncjata, zapo-

mniawszy o swoich lokach i kokietowaniu Edwarda, przyglądała się wszystkiemu szeroko rozwartymi oczyma. Czarny bez był najsędziwszym drzewem w całym lesie i posiadał wielką moc czynienia dobra i zła. Jego liście, jagody i kwiaty, a nawet kora, były niezwykle użyteczne w przygotowywaniu wielu mieszanek leczniczych oraz lekarstw, natomiast młode gałązki odpędzały złe duchy. Powiadano jednak, że jeśli matkę-bez obrazić, to zjada małe dzieci. Wierzono także, iż właśnie z tego drzewa zrobiono krzyż Chrystusa i że na tychże wiekowych konarach powiesił się zdrajca Judasz. Klemens podszedł do szacownej staruszki, zerwał z głowy kapelusz, z ogromną rewerencją skłonił się po trzykroć, potem zaś jął głośno odmawiać modlitwę do drzewa-matki, wychwalając jej moc czynienia dobra i błagając, aby pozwoliła mu uskubać swych liści i kwiatów. Żeby ją udobruchać, przyniesionymi w darze girlandami z kapryfolium i kwiatów czosnku oplótł konary, z których zamierzał wziąć to, czego potrzebowali, następnie podniósł kosz i spojrzał na Edwarda. Marię przeszedł dreszcz. W cieniu wielkiego bzu panował dotkliwy chłód, cieszyła się więc, że nie będzie musiała zrywać liści - za dużo powiła dzieci, żeby ryzykować. Klemens, ojciec dwóch synów, sam zrodzony z kobiety wychowanej w lesie na wyżynach aż za Wilstrop, też nie ważyłby się na to za nic w świecie. Ponieważ Ralf dobrze o tym wiedział, zdecydował się prosić o przysługę bezdzietnego kawalera, Edwarda. Młodzieniec wystąpił przed innych pogodnie, acz bez zbędnego hałasu. W ręku trzymał nóż i nożyczki. Nie bardzo wierzył w stare obrządki, magię czy daw-

ne pogańskie moce, mimo to zdjął kapelusz i zanim wziął się do pracy, najpierw się drzewu pokłonił. Kiedy napełnił kosz, mężczyźni skłonili się ponownie, po czym Ralf wygłosił modlitwę dziękczynną i wszyscy z radością odstąpili od drzewa. Szybko przemierzyli leśne ostępy, a kiedy wyjechali na słońce, humor im się natychmiast poprawił - niczym ludziom cudem uratowanym od nieszczęścia. - Tu zjemy śniadanie? - zapytał Ralf, zatrzymując się przy porośniętych trawą okrągłych wzgórkach na niewielkim wzniesieniu nad strumieniem. - Chyba nie ma po co jechać dalej. Klemensie, znajdź kawałek równej powierzchni i rozłóż obrusy, a ty, Barnabo, odprowadź konie w cień. Słowa te wywołały poruszenie i nagle rozbrzmiał gwar rozmów. Służący zaczęli się uwijać, zajęci przygotowaniami do posiłku. Rozpościerali obrusy, wykładali z koszyków jedzenie, inni w tym czasie wiązali konie i wskazywali damom najlepsze miejsca do siedzenia. Ralf podścielił Marii swój kaftan. - Trawa jest jeszcze wilgotna, możesz się przeziębić -powiedział. Pozwalała mu na tę troskliwość, gdyż radość z przebywania na świeżym powietrzu sprawiła, że wszystko inne po prostu przestało się liczyć. Za plecami miała płaskie i nagie Low Moor, które ciągnęło się w stronę Hessay. Jeszcze dalej rozpościerało się Marston Moor, gdzie tak wielu Morlandów zakończyło życie. Usłyszała, jak młody Kit mówi do Anuncjaty: - O, tam padł mój ojciec. Nigdy nie zapuszczałaś się tak daleko, co? Zabiorę cię tam pewnego dnia.

Obróciła się i spostrzegła krótką szamotaninę między nim a Edwardem - każdy z nich chciał, żeby Anuncjata usiadła na jego kaftanie. Oczywiście wygrał Edward, jak we wszystkich potyczkach z młodym Kitem. Był równie piękny i niepokojący jako mężczyzna, co Anuncjata w swej kobiecości - Maria na własnej skórze doświadczyła, jak bardzo niebezpieczny bywa jego czar. Choć młodszy od Ralfa, był dlań wujem i tak bardzo go przypominał, że obcy brali ich za braci. Miał takie same jasne srebrzyste włosy, szare oczy i twarz o wyrazistych, klasycznych rysach, nie dorównywał jednak Ralfowi ani wzrostem, ani też smukłością. Tak się jakoś złożyło, że podczas zimy, którą Ralf spędził w Londynie, z każdym tygodniem Maria coraz częściej przebywała w towarzystwie Edwarda. Zabierał ją na przejażdżki, na łowy, a także na polowania z jastrzębiem, tańczył z nią w długim salonie, grywał w karty oraz akompaniował jej na lutni, kiedy w długie wieczory śpiewała dla rozrywki. Choć bardzo za Ralfem tęskniła, niewiele brakowało, aby się w Edwardzie zakochała. A rozmiłować się w nim było łatwo - przystojny, zabawny, dowcipny i troskliwy, do wielu kwestii miał iście kobiece podejście, dlatego niewiasty lubiły z nim rozmawiać. Już później, po głębszym i dojrzalszym namyśle, Maria doszła do wniosku, że Edward chciał, żeby się w nim zadurzyła. Co więcej, gdyby istotnie straciła dla niego głowę, z pewnością by z nią sypiał. Zdumiewało ją to, ba, nawet szokowało, gdyż tego rodzaju swawolna podłość nie pasowała do jego charakteru. Nie należał do ludzi okrutnych, a do Ralfa nie

żywił nienawiści - łączyła ich wszak bardzo zażyła przyjaźń. Teraz jednak na podobnej zasadzie dręczył młodego Kita, nieustannie próbując zawładnąć chwiejnymi uczuciami Anuncjaty i odwrócić jej serce od rywala! A przecież obaj wychowywali się razem i ramię przy ramieniu siedzieli w szkolnej ławie. W dzieciństwie Edward osłaniał pokornego Kita przed atakami furii krewkiego guwernera i często sam wystawiał się na chłostę, byle tylko odciągnąć uwagę nauczyciela od kuzyna. Tymczasem Kit - inteligentniejszy od Edwarda - nierzadko odrabiał zań lekcje, jeśli ten nie umiał sobie z nimi poradzić lub gdy zanadto się lenił. Fakt, że najlepszy przyjaciel krzyżuje mu plany, bardzo Kita zdumiewał i Maria to dostrzegała. Widziała również i to, że Kit próbuje go usprawiedliwiać i pragnie odsunąć od siebie podejrzenie, iż kuzyn działa na jego niekorzyść. W najwyższe zdumienie wprawiało ją też zachowanie Edwarda. Nie sądziła, by kochał się w Anuncjacie, najpewniej tylko ją zwodził - wszak podobnie i o nią samą zabiegał tamtej zimy. Zastanawiała się, czy Edward w ogóle jest w stanie pokochać. Było w nim coś dziwnego, jakiś niepokój, jakiś błąd w wychowaniu - coś, czego nie umiała nazwać. W dzieciństwie miała niedużego pieska, który jako szczeniak wpadł w sidła i zranił się w łapę. Ponieważ był wówczas młodziutki, łapa się wygoiła i na pierwszy rzut oka psiak wyglądał zdrowo, choć biegając, kulał. Tak świetnie wszakże nauczył się kamuflować kalectwo, że osoba postronna nie potrafiła wskazać chromej łapy. Patrząc na Edwarda, Maria myślała o swym kulejącym

szczeniaku - wyczuwała w młodzieńcu jakieś pęknięcie, doskonale maskowaną ułomność, która od czasu do czasu ujawniała się pod postacią dziwnych zachowań, wypływających z niewiadomego źródła. Służący już roznosili jedzenie. W obecności Marii Edward zwrócił się do Kita: - Nie sądzisz, że jeden z nas powinien asystować Katarzynie i Elżbiecie? Nie ma przy nich nikogo, kto by im usłużył. - Tak, naturalnie - odparł Kit i chwilę odczekał. Doszedłszy do wniosku, że Edward nie zamierza podejść do kuzynek, przysiadł się do nich, by podawać im jadło. Tymczasem Edward uśmiechnął się pod nosem, zajął miejsce przy Anuncjacie i zaczął z nią rozmawiać. Mówił wszakże tak cicho, że treści ich konwersacji Maria nie słyszała. Jeśli jednak sądzić po rzucanych spod rzęs spojrzeniach i zdobnych w dołeczki uśmiechach, którymi Anuncjata obdarzała swojego kompana, takie roztasowanie sił wielce jej odpowiadało. - Proszę, kochanie - rzekł Ralf, podając Marii puchar i serwetkę. Skinął na Klemensa. - Co zjesz, moja droga? Wołowinę na zimno? Zapiekankę z głowizną? Te paszteciki wyglądają apetycznie. Klemensie, masz wino dla pani? Maria odczekała, aż Ralf usiądzie i zacznie jeść, i dopiero wówczas cicho powiedziała: - Mężu, nie sądzisz, że powinieneś porozmawiać z Edwardem? Ostatnio za dużo uwagi poświęca Anuncjacie. Ralf zerknął na Edwarda, po czym wzruszył ramionami.

- Nie przypuszczam, żeby była temu przeciwna -odrzekł z uśmiechem. - Zdaje się, że jest nawet zado- wolona. - Za to Kit nie jest - odparowała zwięźle. - Kit, podobnie jak Edward i wszyscy dokoła, doskonale wie, że Anuncjata jest mu przeznaczona, odkąd przyszła na świat. Pobiorą się, gdy nadejdzie pora. Nie ma się czym turbować. - Ona go prowokuje. Ralf znów zerknął na siedzącą naprzeciwko parę. Anuncjata się śmiała. Policzki miała zaróżowione, oczy błyszczące. Widząc, jak ładnie wygląda, Ralf uśmiechnął się i rzekł: - To dziewczyna skora do wesołości, a przy tym śliczna jak obrazek. Naturalnie, że cieszy ją atencja Edwarda, to jej przecie schlebia. Ale na pewrib dobrze wie, że wyjdzie za Kita. Edward nie ma majątku, nie mogłaby wyjść za niego, choćby nawet chciała. Choć figlarka z niej, zna przecie swoją wartość, wie, że jest dziedziczką i że nigdy nie poślubi mężczyzny bez grosza przy duszy. Nie, serduszko, to tylko zabawa. W ogóle się tym nie przejmuj. Maria nie mogła dodać nic więcej. Za nic na świecie nie wspomniałaby Ralfowi o tamtej zimie spędzonej u boku Edwarda, a jedynie wyznając mężowi szczerą prawdę, mogłaby uświadomić mu, jakie niebezpieczeństwa czyhają na Anuncjatę. Pozwoliła więc, by Ralf zmienił temat, i w milczeniu spożywała śniadanie. - Wszystko tu takie spokojne - rzekł i zotoczywszy szeroki łuk kawałkiem jęczmiennego pieczywa, wskazał

puste pola opromienione słońcem. - Aż trudno uwierzyć, że zamęt jest tak blisko. Pamiętasz, że gdy zmarł lprd protektor, dziękowałem Bogu za tę śmierć? - Maria skinęła głową. - Teraz omal żałuję, że go wśród nas nie ma. Spojrzała nań pytająco. - Tak, tak - mówił. - Cokolwiek by o nim powiedzieć, był człowiekiem silnym i potrafił kontrolować swych ludzi. Odkąd go zabrakło, najpierw doświadczaliśmy rządów jego słabego syna, teraz zaś mamy gromadę jeszcze słabszych generałów, którzy dzieląc władzę między sobą, stanowią o naszym losie jedynie siłą oręża. Żeby przywrócić Parlament Kadłubowy! - wykrzyknął z odrazą. - Złośliwą miernotę, samolubną, nieudolną i skorumpowaną! Czym się to wszystko skończy? Każdy, kto tylko ma pod rozkazami byle oddział żołnierzy, może brać, co zechce, a prawo i sprawiedliwość przestają sie liczyć. Słysząc to Edward zrezygnował z prywatnej konwersacji z Anuncjatą i włączył się do rozmowy: - Zawsze tak było. Nie jest wcale gorzej niźli wprzódy. - Nie zawsze - zaoponował Ralf. - Kiedyś mieliśmy króla i Kościół. - Za młody jestem, żeby to pamiętać - odrzekł Edward. - Ty także, jak przypuszczam. Od początku wojny obowiązywało wyłącznie prawo pięści. Dlaczego więc oczekujesz, że nagle coś się zmieni? Tego diabła Cromwella już nie ma i dopiero teraz rozpęta się warcholstwo. W końcu wszyscy chwycimy za broń, żeby zdecydować, komu oddać władzę. Niewykluczone, że to najlepsza metoda. Kto wie, może wreszcie dojdzie