ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 216 486
  • Obserwuję960
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 282 302

Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów 10 - Czarna perła 02

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów 10 - Czarna perła 02.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK H Harrod-Eagles Cynthia Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 320 stron)

Harrod-Eagles Cynthia Dynastia Morlandów 10 Czarna perła 02 Piękna i ambitna Anuncjata wyrusza na podbój Londynu. W toku nieustających przyjęć, intryg i romansów robi furorę na królewskim dworze. Zanim nadejdą jej dwudzieste urodziny, będzie już mieć drugiego męża i tytuł hrabiny. Kiedy wreszcie sądzi, że spotkała miłość swojego życia, dowie się, że jest tylko pionkiem w niebezpiecznej grze przeznaczenia...

Księga druga Lew przyczajony Podbijała już serca - w domowych spódnicach -Wędrownego kuglarza, oracza, dziedzica; Dziś jest ozdobą loży i strojnej w brylanty Poddają się pyszałki i miejskie galanty. Gdy ma nadejść, to wszystkie serca już od rana Biją mocniej, jak werble lorda, mego pana. Charles Sackville, Hrabia Dorset, Piosenka, przeł. Ludmiła Marjańska

Rozdział pierwszy Anuncjata i Kit jechali do Twelvetrees. Kit dosiadał własnego konia, dziewczyna zaś białego muła, gdyż Nod, jej stary kuc, tydzień wcześniej spokojnie dokonał żywota na domowym padoku. Był świeży, wiosenny, nieco wietrzny dzionek. Prześwitujące między pędzącymi obłokami niebo miało odcień rozwodnionego błękitu. Pasma bladych promieni słońca ścigały cienie po mdłej, nieco rozmazanej zieleni młodej trawy. Nastał czas kocenia się owiec i zewsząd dochodził niekończący się zgiełk: wysokie pobekiwania młodych jagniątek i głębokie, zdławione odpowiedzi ich matek. - Co dokładnie powiedział ci Ralf? - zapytała Anuncjata nie pierwszy już raz. - Znowu? - odparł Kit. - Chciał, żebym przywiózł cię do Twelvetrees. - Przecież musiał wyjaśnić po co. - Nie, nic nie wyjaśnił. - A ty o nic go nie spytałeś! - Od wyjazdu Edwarda Kit urósł w jej oczach i zmężniał. Odczuwając brak ulubionego adoratora, Anuncjata coraz częściej szukała towarzystwa u boku dawnego, wiernego wielbiciela. - Przypuszczam, że chciał to zachować w tajemnicy -odparł z uśmiechem Kit.

Anuncjata pogrążyła się w zadumie i uznała, że owa tajemnica musi zapowiadać jakiś prezent lub niecodzienną propozycję. Lubiła jedno i drugie. - Ach, tak - bąknęła i przestała drążyć temat. Może chodziło o kapelusz? Z Europy nadciągała nowa moda i na niedzielnych nabożeństwach coraz częściej widywało się stroje w żywszych barwach. Kit już sobie sprawił nowy kapelusz - co kilka minut nerwowo go przytrzymywał, gdyż wiał silny wiatr - i wzorem innych młodzieńców na powrót zapuszczał włosy. - Podobasz mi się z długimi lokami - powiedziała. Zerknął na nią, niepewny, czy z niego nie szydzi. Nie umiał rozmawiać z takimi dziewczynami jak ona. - Cudownie będzie, gdy wreszcie nadejdzie kres tych nudnych purytańskich strojów i okrągło podstrzyżonych głów. Myślisz, że nowy Parlament naprawdę odda królowi tron? - Oczywiście. Jestem o tym głęboko przekonany. -Nowy Parlament, który pierwsze posiedzenie odbył dwudziestego kwietnia, został wybrany na podstawie starego prawa elekcyjnego. - Pamiętasz, co mówił Kryspin? - Kryspin odwiedził Morland Place w drodze do Coquetdale; Franciszek został w Londynie na dłużej jako adiutant Mońka. - Kryspin! - prychnęła z pogardą. - Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby wszystko poplątał. - Nie zrobił na tobie zbyt dobrego wrażenia - zauważył Kit. - Ciekawe dlaczego. - Był nijaki i źle wychowany - odparła obojętnie. Tymczasem chodziło o to, że Kryspin zbyt wielką atencją darzył Katarzynę, co Anuncjacie nie mogło przypaść do gustu. - Nie ma pojęcia, co to są maniery. Dobrze się składa, że wraca na swoją farmę. Nie umiałby się znaleźć wśród dobrze urodzonych.

Kit stłumił uśmiech. Dobrze wiedział, jak łatwo jest ją obrazić, uznał jednak, że musi stanąć w obronie Kryspina. - Rozumiem. Uważasz, że powinien był okazywać ci więcej względów, lecz w końcu zatrzymał się w Londynie u ojca Katarzyny. Miał jej do przekazania wiele prywatnych wiadomości, i to w krótkim czasie. Anuncjata zrobiła obrażoną minę i Kit czym prędzej zmienił temat. - Żałuję, że nie było mnie w Londynie, gdy rozwiązywano Parlament Kadłubowy. A ty nie? Ileż tam wówczas rozpalono ognisk, ileż napieczono przy nich tusz wołowych! Cóż to musiał być za widok! Nie chciałabyś wybrać się do stolicy? - Oczywiście, że tak. - Pomyślała, że pewnego dnia na pewno tam pojedzie, doskonale pamiętała przepowiednie Edwarda. - Och, jeśli król... kiedy król wróci do kraju, z pewnością nastanie nowa moda! Jak cudownie będzie ustroić się w kolory! Zaczną się bale, zagra muzyka... A pewnego dnia król się wreszcie ożeni! Kit posłał jej wesoły uśmiech. - Aż tak wysoko mierzysz, kuzyneczko? Chciałabyś zostać, królową Anglii? Za często nakłaniałaś uszka plotkom o naszym nieobecnym królu jegomości. Anuncjata spiekła raka. Plotek o królu krążyło co niemiara, lecz jako dobrze urodzona panienka żadnej z nich nie mogła powtórzyć. - Ależ skąd! Pomyślałam tylko, że kiedy się ożeni, królowa stworzy swój dwór i zacznie rozdawać stanowiska. - Stanowiska? - Dam dworu, szlachetnie urodzonych niewiast do osobistej posługi - odparła. Kit posmutniał. - Ale gdybyś dostała miejsce na królewskim dworze,

większość czasu musiałabyś spędzać w Londynie. Kto wie, może wcale nie przyjeżdżałabyś wówczas do domu... - Przed chwilą sam mówiłeś, że chciałbyś tam pojechać - wytknęła mu Anuncjata. - Z wizytą, lecz nie na stałe - odparł Kit. - Będę tam musiał pojechać, gdy tylko nasz monarcha wróci do ojczyzny. Wybiorę się do Londynu, aby prosić króla o przywrócenie mi praw do majątku. Ale zamieszkać tam nigdy bym nie chciał. - A ja tak - wyznała rozmarzona Anuncjata. - Pomyśl tylko! Królewski dwór, bogaci i sławni, szlachetnie urodzeni i piękne kobiety. Wielkie bale, intymne kolacje... - Mówiąc o wyjeździe do Londynu, miałem nadzieję, że pojedziesz tam ze mną. Słowa Kita wyrwały ją z marzeń, - Z tobą? - Jako moja żona - powiedział, czerwieniejąc. Anuncjata przez chwilę patrzyła na niego bez słowa, potem odwróciła wzrok i bąknęła: - Ach, tak... Poruszywszy temat, Kit postanowił brnąć dalej. - Anuncjato, nie sądzisz, że nadeszła pora, żeby pomyśleć o naszym małżeństwie? Całe życie uchodziliśmy za oficjalnie sobie przyrzeczonych, a ponieważ skończyłaś piętnaście wiosen, możesz już wyjść za mąż. Wiem, że mój obecny majątek nie jest nazbyt wielki, lecz król przywróci mi ziemie, jak tylko zasiądzie na tronie, a wtedy... Wiem, wiem, że nigdy nie będę cię godzien, lecz małżeństwo ze mną na pewno nie przyniesie ci wstydu. Miłuję cię nad życie. Nikt na świecie nie mógłby miłować cię bardziej. - W tej sprawie musisz porozmawiać z moją matką -odparła, żeby czym prędzej tę kwestię od siebie oddalić. Kit wszakże się nie poddawał. Chciał wziąć Anuncjatę za rękę i uświadomił sobie, że zrobiłby znacznie le-

piej, gdyby nie wszczynał tej rozmowy w siodle. Siedząc na swym wierzchowcu i patrząc na nią z góry, czuł, że znalazł się w wielce niekorzystnym położeniu. - Tak, naturalnie, lecz chciałbym także wiedzieć, co ty o tym myślisz. Jeśli czegoś mocno zapragniesz, twoja matka na pewno się nie sprzeciwi. Nie miała takiej pewności. Odnosiła wrażenie, że matka postanowiła pokrzyżować jej plany już w dniu, w którym ją powiła. Tak czy inaczej, nie miała ochoty myśleć o małżeństwie, a już na pewno nie o poślubieniu Kita. Lubiła go, a od wyjazdu Edwarda nauczyła się cenić jego towarzystwo. To prawda, że nie flirtował z nią tak skandalicznie, nie pochlebiał jej tak bezpośrednio i nie droczył się z nią tak niedyskretnie jak Edward; był od niego inteligentniejszy, bardziej wykształcony, a rozmowa z nim bardziej ją pobudzała, zajmowała i stanowiła lepsze ćwiczenie dla umysłu. Ale chciała w nim mieć adoratora, nie męża. Wychodząc za niego, musiałaby ukrócić zabawy z innymi mężczyznami. Nie mogłaby oczekiwać, że będą się za nią uganiać, przynosić jej prezenty, układać wiersze i flirtować. Z chwilą zamążpójścia zostałaby odcięta od rozrywek i zamknięta w świecie zacnych matron: wszystkie atrakcje by Się dla niej skończyły. Musiała jednak utrzymać Kita w niepewności najdłużej, jak się tylko dało, gdyby bowiem już teraz oznajmiła, że go nie chce, mógłby uderzyć do Katarzyny. - Na razie nie mogę o tym mówić - odrzekła. - Zapytaj mnie, gdy król przywróci ci twoje ziemie. Nie teraz. * Twelvetrees było starym budynkiem manoralnym, który swego czasu służył Morlandom jako drugi dom.

Korzystali z niego, gdy we dworze dokonywano prac remontowych. Ostatni raz mieszkali tu podczas przebudowy Morland Place i ten piętnastowieczny budynek wydal się im wówczas okropnie niewygodny i źle urządzony. Od tamtej pory nikt tu nie bywał i dom coraz szybciej popadał w ruinę. Jakby dla kontrastu, stajnie i budynki gospodarcze wykorzystywano bez przerwy, nieustannie je powiększając i modernizując, gdyż to właśnie tu, w Twelvetrees, Morlandowie oddawali się swojemu ulubionemu zajęciu: hodowli koni i psów. Kiedy Anuncjata i Kit wjechali na główne podwórze przed stajniami, wrzało na nim jak w ulu. Mimo to stajenny natychmiast do nich podbiegł i złożywszy im uszanowanie, podprowadził muła Anuncjaty do specjalnego podnóżka, żeby mogła zsiąść, a kiedy z pomocą Kita stanęła na ziemi, przywołał dwóch forysiów, którzy powiedli zwierzęta do stajni. - Pan jest na padoku z Kingcupem - powiedział. -Chłopak państwa zaprowadzi. Kingcup był młodym ogierem; stary, Prince Hal, już czwarty o tym imieniu w Twelvetrees, zbliżał się do emerytury. Od matki, która pasjonowała się końmi nie mniej od samego Ralfa, Anuncjata słyszała wiele pochlebnych rzeczy o tym czterolatku. Labiryntem budynków gospodarczych dotarła z Kitem do furty prowadzącej na podwórze za tylnymi ścianami stajni, które tworzyły w tym miejscu prawie zamknięty prostokąt. Ziemia była tu mocno ubita i wyraźnie odznaczała się na niej kolista, zryta kopytami trasa, gdyż właśnie na tym dziedzińcu codziennie ćwiczono konie na lonży. Truchtał tam teraz młody ogier. Był duży, większy od swego rodzica, a kształt grzebienia szyjnego zapowiadał, że w przyszłości będzie zwierzęciem bardzo silnym. Jego kasztanowa sierść miała odcień jaśniejszy niż u większoś-

ci koni z hodowli Morlandów. Lśniła niemalże złociście, dlatego dano mu na imię Kingcup - Królewski Puchar. Pośrodku dziedzińca stał Ralf. Trzymał lonżę i bat. Wołał i cmokał na konia, który to szedł stępa, to biegł po okręgu lekkim kłusem. Na widok gości Ralf tylko skinął głową - nie chciał nic mówić, żeby nie dekoncentrować ogiera - jednak dobiegłszy na drugi koniec padoku, Kingcup też ich zobaczył i natychmiast zaczął dokazywać. Brykał, podskakiwał, chodził na boki, dlatego już po kilku okrążeniach Ralf zatrzymał go i przyciągnął do siebie. Koń spuścił łeb i najpierw skubał mu ręce niczym źrebak, potem zaś gwałtownie poderwał łeb i udając, że chce go ugryźć, głośno kłapnął zębami ledwie o pół cala od ucha Ralfa. Ten zganił go łagodnie, chwycił za linkę uzdy i podprowadził zwierzę do furty, przy której stali kuzyni. - Bywajcie! Jakże się wam ten konik podoba? Prawda, że niczego sobie? - Wspaniały - orzekła entuzjastycznie Anuncjata. - Obawiam się, żeśmy go rozproszyli - powiedział Kit. - Świetnie się spisywał, póki nas nie spostrzegł. - Nie szkodzi. I tak miałem go już odprowadzić do stajni. Jest za młody, żeby długo ćwiczyć. Otwórz furtę, chłopcze, i leć no po Andrzeja - rozkazał dzieciakowi, który ich przyprowadził. Gdy nadszedł stajenny, Ralf mógł zająć się gośćmi. - Hmm... - zaczął. - Pewnie zastanawiałaś się, po co cię tu ściągnąłem, prawda? - Rzeczywiście - przyznała Anuncjata. - Zwłaszcza że od dobrych kilku tygodni nie zaszczyciłeś nas swoją wizytą. - Byłem bardzo zajęty - odrzekł przepraszająco. - Nigdy dotąd nie uświadamiałem sobie, jak wiele robił... jak wiele jest tu do zrobienia - dokończył z wahaniem. Chciał

powiedzieć „jak wiele robił tu Edward" i Anuncjata odgadła jego myśli Bardzo mu kuzyna brakowało i nieraz wyrzucał sobie ostre słowa, które - jak sądził - przegnały go ze dworu. Rzadko też wymawiał jego imię, gdyż niedawne wydarzenia wciąż sprawiały mu szalony ból. - Cóż, sądzę, że gdy ujrzysz, co mnie tak zajmowało, wybaczysz, że was zaniedbywałem. Chodźcie i popatrzcie. - Cóż to takiego? - spytała Anuncjata i podążając za Ralfem, weszła między budynki. Gospodarz uśmiechnął się do Kita i gdy zorientowała się, że jej młody wielbiciel jest w tę sprawę wtajemniczony, ogarnęło ją wielkie podniecenie. - Za chwilę zobaczysz - odrzekł Ralf. Przeprowadził ich między dwoma budynkami i raptem znaleźli się na otwartej przestrzeni z ogrodzonym padokiem. Stał na nim tylko jeden koń. - Proszę bardzo - rzucił Ralf. - Co o niej myślisz? - spytał z dumą i cmoknął. Klaczka przestała skubać trawę i ruszyła w ich stronę. Anuncjata patrzyła na nią zauroczona, nie mogąc znaleźć słów, żeby wyrazić zachwyt. Była to bowiem przepiękna kasztanka o sierści w kolorze wyzłoconego jesiennego liścia. Jej żywa, idealnie jednolita maść nosiła tylko jedno znamię: białą gwiazdkę na czole. Podchodząc do nich, kłaczka postawiła uszy. Jej oczy jaśniały łagodną inteligencją. Miała szerokie czoło, delikatnie zwężony pysk, wygiętą w elegancki łuk szyję, pochyłe łopatki, głęboką pierś, wysklepione żebra, dobrze umięśniony, wysoki i zaokrąglony zad, silne, zgrabne nogi i krągłe, przy tym twarde jak głaz stopy. Odznaczała się wprost idealną postawą, co więcej, poruszała się z takim wdziękiem, że zdawało się, iż ledwie dotyka ziemi. Kilka metrów przed nimi przeszła w lekki galop, tak po prostu, z radości; można by pomyśleć, że to nie koń, lecz puch z ostu przeleciał ponad trawą.

- Jest boska - powiedziała w końcu Anuncjata. - Masz rację - zgodził się z nią Kit. - Nigdy nie widziałem tak pięknego konia. - Jest podobna do swojej babki - dodał Ralf. - Kit, pamiętasz Psyche, klacz Mam? Otworzył furtę i wszedł na padok, a klaczka podeszła doń, by musnąć go chrapami. Chwycił ją za czu- prynę i podprowadził do gości. - Chodź, porozmawiaj z nią. - Anuncjata weszła na padok i z podziwem pogłaskała złociste zwierzę, które delikatnie ją obwąchało, pieszcząc dziewczynę nozdrzami i dmuchając jej w dłonie. - Zdaje się, że cię polubiła - rzekł z uśmiechem Ralf. Klaczka przyglądała się Anuncjacie wielkimi, ciemnymi i łagodnymi oczyma, w których słońce rozpalało złote nitki. - Dobrze się składa, prawda? - Co masz na myśli? - spytała Anuncjata, pieszczotliwie przesuwając rękę po jedwabistej szyi zwierzęcia. - Jest twoja. - Patrzył na nią z uśmiechem. - Tak, mówię poważnie. Nazywa się Złotooka. Rozpoczęła czwarty rok życia. Stajenny zaraz przyniesie uzdę i siodło, byś mogła sprawdzić, jak się na niej jeździ. Sam ją układałem. Jest równie łagodna co dobra. I uprzedzając pytanie, powiem ci, że już rozmawiałem z twoją matką. Zgodziła się, byś przyjęła ten prezent. Złotooka jest twoja. Daję ci ją z wyrazami miłości. - Anuncjata oniemiała. - Nareszcie będziesz mogła zrobić dobry użytek z ozdób, które ci podarowałem. Najwyższy czas, byś miała konia, jaki przystoi młodej damie. Nadszedł stajenny i osiodłał Złotooką. Ralf podsadził Anuncjatę i już po chwili galopowała po padoku. Przywykła do ciężkiego stąpania Noda, więc miała wrażenie, że dosłownie fruwa. Złotooka prawie nie dotykała ziemi, szybowała niczym jaskółka i wcale nie przeszkadzało jej,

że wiezie na grzbiecie nową panią. Pysk miała tak czuły, że zdawało się, iż wprost odczytuje myśli Anuncjaty. Ralf i Kit przyglądali się amazonce i klaczy. - Piękna z nich para - rzekł z uśmiechem starszy z mężczyzn. - Dobrze, że Anuncjata ma nareszcie do- brego wierzchowca. - Klaczka jest idealna, w sam raz dla niej. Ralf popatrzył na Kita z pełnym współczucia rozbawieniem. - Ty chyba też. Młodzieniec potrząsnął głową. - Chciałbym, żeby tak było. Żeby i ona tak myślała. - Słabejś wiary. Kit uśmiechnął się smutno i utwierdzając się w swym postanowieniu, powiedział: - Kiedy król jegomość powróci do kraju, kiedy odzyskam majątek... - Tak, tak - przerwał mu Ralf, a w jego głosie pobrzmiewała nutka pocieszenia. - Kiedy król powróci, wszystko będzie dobrze. O świcie dwudziestego szóstego maja statek „Naseby", świeżo przemianowany na „Royal Charles", odcumował od nabrzeża i wypłynął z Hagi do Dover. Wspierając się o reling na rufowej części dolnego pokładu, stali dwaj mężczyźni Spoglądali na morze. Dzień zapowiadał się pogodny, bezchmurny, a nawet gorący. Kiedy „Royal Charles" wypływał z portowej zatoki, pod jego drewnia- nym brzuchem mlaskały rozświedone fale. Powiała lekka bryza, statek ustawił się na kursie i skoczył naprzód niczym skory do biegu koń, a potok komend zapędził chłopców pokładowych na maszty, gdzie rozwinęli jesz-

cze więcej żagli. Podmuchy morskiego wiatru rozwiewały czupryny dwóm młodym, bardzo różniącym się wyglądem mężczyznom: jeden był blondynem o prostych włosach, drugi brunetem o nieokiełznanych kędziorach Ten ostatni uniósł głowę i niczym pies wciągnął wiatr w nozdrza. - Na Boga i świętego Patryka, mój Nedzie, jakiż to piękny zapach! Przysięgam ci, że już czuję Anglię, a woń to nader słodka. Nawet nie marzyłem, że jeszcze kiedyś dane mi będzie jej smakować. Edward uśmiechnął się do swego towarzysza. - Ponosi cię wyobraźnia, ten wiatr wieje od Jutlandii. Gdyby było, jak mówisz, podróż do domu zajęłaby nam cały tydzień! Kompan spojrzał na Neda błękitnymi, niewinnymi oczyma. - Czy to możliwe, żebym aż tak się mylił? Nie, absolutnie nie! Wiatr na pewno wieje od Anglii, tylko gdzieś tu skręca. - Machnął ręką w nieokreślonym kierunku. -Chce nas zaprowadzić do domu. Uważasz, że obcy wiatr mógłby pachnieć tak świeżo i popychać nas tak gładko prosto do Dover? Wstydziłbyś się, zdrajco! - Och, Hugonie! - Edward parsknął śmiechem. Odkąd znalazł się na dworze wygnanego z ojczyzny króla, bardzo zaprzyjaźnił się z Hugonem McNeillem, wicehrabią Ballincrea. McNeill, w połowie Irlandczyk, a w połowie Francuz, był jednym z wielu wysadzonych z siodła parów, którzy jako członkowie orszaku Karola wędrowali od jednego europejskiego dworu do drugiego. Ojciec Hugona zginął w obronie króla męczennika, majątek skonfiskowali zbrojni Cromwella, jego samego zaś wygnano z kraju za przekonania religijne oraz sympatie polityczne. Był bez grosza przy duszy, tak samo jak jego pan, król jegomość, mimo to gorycz

banicji i poniżenie związane z wieczną żebraniną pokrywał cynicznym humorem. Utrzymywał się przede wszystkim z hazardu lub z czułych odruchów serca kochanek, których mu nie brakowało, należał bowiem do mężczyzn przystojnych, dowcipnych i czarujących. Miał uroczą, niemal chłopięcą twarz, mocno ogorzałą od przebywania na świeżym powietrzu, gęste, wijące się włosy, jasnoniebieskie oczy i zniewalający uśmiech, który potrafił świetnie wykorzystać. Podobnie jak jego pan, odznaczał się niespożytą energią i temperamentem. Obficie zakrapiana trunkami i trwająca do późnej nocy gra o pieniądze nierzadko kończyła się równie wyczerpującą wizytą u kochanki, ale ten tryb życia nie odbił się na nim niekorzystnie. Był pięć lat starszy od Edwarda, lecz wyglądał od niego młodziej. Wspierając się wygodnie o reling, stanęli plecami do morza, aby spojrzeć na zawietrzną część rufy. Przechadzał się tam niezwykle wysoki i szczupły mężczyzna w samej koszuli, której śnieżna biel, kontrastująca z kruczoczarnymi lokami spadającymi na ramiona, aż raziła w oczy. Król Karol miał ponad sześć stóp wzrostu i śniadą, pooraną zmarszczkami twarz o wydatnych rysach; zdawało się, że jest bardzo ciemna, a to głównie za sprawą czarnych brwi i wąsów. Na pierwszy rzut oka król był mężczyzną brzydkim, usta miał bowiem grube, nos długi i bulwiasty, a oczy ciemne, smutne i przypominające małpie ślepia. Wystarczyło jednak, że na kogoś spojrzał, aby człek ów od razu uległ jego urokowi, a jeśli Karol się przy tym uśmiechnął, nikt nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego od razu nie dostrzegł piękna królewskiej twarzy. - Nie zakosztuje już takiej swobody - powiedział Edward. - Przechadzanie się w samej koszuli odejdzie do wspomnień. Hugo uśmiechnął się.

- Na twoim miejscu nie stawiałbym na to sakiewki. Jak tylko rozgości się w domu, natychmiast wróci do złych nawyków. A skoro już mowa o nawykach, spójrz tylko, kto zastawia na Karola sidła. - Obserwowali pewną piękną brunetkę, która stanęła na drodze króla w tak sprytny sposób, że wręcz nie wypadało mu zrobić nic innego, jak zaproponować jej miejsce po swojej prawej stronie. - Na Boga, jakiż głód maluje się dzisiaj na obliczu naszej pani Palmer! Wyraźnie żywi nadzieję, że nim nastanie wieczór, posili się tytułami oraz niejednym klejnotem. - Jest niezwykle piękna - stwierdził Edward, krytycznie przyglądając się królewskiej kochance. - Mimo to nie chciałbym być na miejscu pana Palmera. Ani stanąć tej niewieście na drodze. - Och, Roger ma dla niej pierwszorzędne znaczenie -zauważył Hugo. - Królewska nałożnica nie może być niezamężna, to by nie uchodziło. Zresztą pan Palmer wielce na tym układzie korzysta. Nie żałuj go, lituj się raczej nad biednym królem. Ta kobieta jadłaby rubiny miast winogron i popijałaby je płynnym zlotem. - Wszak król w każdej chwili może się jej pozbyć. To on jest władcą. Hugo pokręcił głową z udawanym smutkiem. - Tak, tak, obawiam się tylko, że najjaśniejszy pan cierpi na rzadką, acz nieuleczalną chorobę: nie potrafi odmawiać. W każdym razie nie umie odmówić kobiecie. Z najwyższym trudem zdobywa się na to nawet wobec mężczyzny, niezależnie od tego, czy ma do czynienia z przyjacielem, czy ze zwykłym rzezimieszkiem. Dlatego właśnie aż tylu z nas pędzi za nim jak psy za zgonionym lisem. - Przywróci ci majątek? - spytał Edward. Hugo uniósł brwi. - Któż to wie? Musiałby pierwej posiąść skarby Zie-

mi Obiecanej i spłacić wszystkich tych, którzy twierdzą, że stracili dobra w obronie królewskiej sprawy. Edward skwitował to uśmiechem. - A więc trwasz przy nim ze względów uczuciowych? Tak myślałem. Pod tą twardą, znudzoną wielkim światem skorupą kryje się... - Twarde, znudzone wielkim światem wnętrze - dokończył za niego Hugo. - Nie, nie, Ned. Nie przypisuj mi żadnych cnót ani altruizmu. Jestem ubogim banitą, żebrakiem w złachmanionych aksamitach. Błyszczę nie swoim blaskiem, lecz światłem odbitym od króla. Żyję dzięki grze w karty bądź w kości i dzięki słodkim słówkom, które prawię damom. Gdyby nie to, strach pomyśleć, co by się ze mną działo. Z kabiny na rufie wyszedł Edward Hyde i ruszył wprost do króla. - Oho, idzie twój pan - zauważył Hugo. - Spójrz tylko, jak król nachyla głowę, jak cierpliwie słucha tego starego, nadętego nudziarza. Miłuje go, widzisz? Karol Stuart dochowuje wierności tym, których darzy miłością. Jeśli chcesz prosić go o przysługę, a przypuszczam, że chcesz, któż z nas bowiem nie oczekuje czegoś od najjaśniejszego, roztropnie uczynisz, stając u boku Hyde'a. - Hmm... - mruknął Edward ze smutnym uśmiechem. - Istotnie. Wszak pozostała jeszcze drobna kwestia utraconych majątków. Skonfiskowanych lub sprzedanych dla spłacenia grzywien czy, jak choćby ziemie w Szkocji, zwyczajnie zagrabionych. Gdyby tylko król uznał za stosowne... - Wystąp ze swoją prośbą najszybciej, jak to możliwe, tyle ci mogę doradzić - przerwał mu Hugo. - Kto żyw przybieży do Whitehall prosić o to samo, a szczęście dopisze tylko tym, którzy pierwsi upomną się o swoje. - Wspomniałem już o tym królowi - odrzekł Edward.

Hugo roześmiał się serdecznie i huknął go między łopatki. - To mi się podoba, panie Morland! Zawstydzasz nas. Nas, wytrawnych żebraków! A ja sądziłem, żeś taki nieśmiały, iż trzeba cię będzie długo namawiać, byś wreszcie zrobił coś z pobudek czysto egoistycznych. Edward uśmiechnął się z przymusem. - To nie tak - powiedział, a kiedy Hugo parsknął cynicznym śmiechem, zaperzył się i dodał: - Naprawdę! Kiedy przedstawiono mnie królowi, powiedział, że moje nazwisko nie jest mu obce, i spytał, czy nie jestem spokrewniony z Morlandami z Yorku. Powiedziałem, że owszem, jestem, wówczas on zapragnął wiedzieć, co takiego moja rodzina zrobiła, no więc... - W takim razie król jest swoim największym wrogiem - rzekł Hugo z westchnieniem. - Jeśli nadal będzie na lewo i prawo przypominał ludziom o długach, jakie wobec nich zaciągnął, niebawem zacznie pożyczać od pani Palmer, żeby się wypłacić. Mieszkańcy Anglii nie posiadali się z radości, że ich monarcha wraca do kraju. Od Dover aż po sam Londyn stały przy drogach wiwatujące tłumy, a w każdym miasteczku na trasie przejazdu Karola dzwony kościelne biły na potęgę. Wjazd królewskiego orszaku do stolicy zaplanowano na dzień trzydziestych urodzin najjaśniejszego pana, zatem dwudziestego ósmego wieczorem Karol wraz ze swoją świtą stanął na noc w Blackheath, gdzie dołączyli doń wszyscy ci, którzy mieli uczestniczyć w jego uroczystym powrocie do Londynu. Dzień królewskich urodzin wstał słoneczny i przejrzysty, a słońce na bezchmurnym niebie jaśniało niczym

dobry omen. Londyn nie oczekiwał orszaku wcześniej niż koło południa, lecz już o ósmej rano na trasie przejazdu panował taki tłok, że trudno byłoby wetknąć tam choćby szpilkę. Ludzie wyszli z domów odświętnie wystrojeni i w doskonałych humorach, a potem ściśnięci, ramię przy ramieniu, cierpliwie czekali na królewski orszak. Tymczasem ci, którzy mieli domy przy samej trasie, dobijali szybkich targów: wynajmowali gapiom miejsca w oknach, sami zaś, narażając na szwank siebie i swoje rodziny, tłoczyli się na dworze. Ulice kolorowo umajono, rozpościerając nad nimi zielone luki ze świeżo plecionych gałęzi. Co zamożniejsi londyńczycy udekorowali frontony swych domów powpinanymi w belki gobelinami oraz powiewającymi w słońcu flagami. Z uchwytów pochodni sterczących nad ulicami spływały po ścianach girlandy różnokolorowych wstążek, szkarłatnych, złotych, zielonych i błękitnych. Z nakazu burmistrza Londynu tego dnia w publicznych wodociągach miast wody płynęło wino, a kościelne dzwony nie milkły od świtu po zmierzch. Minęła już druga po południu, kiedy z Tower Hill roz-grzmiał powitalny salut armatni i królewska procesja weszła w kręte i wąskie uliczki miasta. Hałas był ogłuszający: tłum wiwatował, kopyta stukały o bruk, biły dzwony, warczały werble, dźwięczały trąbki, gdyż wojskowe i domowe zespoły muzyczne chciały w ten sposób uhonorować wspaniałą paradę. Jednak wszystko to okazało się niczym w porównaniu z rykiem, jaki wydał z siebie zwarty tłum na widok wysokiej postaci Karola na białym koniu. Z piersi gapiów wyrwał się jeden wielki okrzyk uwielbienia. Wiwatujący opadli na kolana i wyciągając doń ramiona, wołali: „Niech Bóg ma w opiece waszą miłość! Niech żyje król!" Rozentuzjazmowani, rzucali kwiaty pod kopyta białego rumaka,

a woń rozdeptanych płatków róż mieszała się z innymi zapachami ulicy. Trębacze i dobosze oblewali się potem, mimo to ich muzyka ginęła w ogłuszającym wrzasku, który wypełniał uliczki niczym ryk morskich fal. Procesja opuszczała już Londyn i wkraczała na Strand. Tam, wśród opadających ku rzece ogrodów, wyrosły eleganckie pałace bogaczy. Orszak królewski był tak długi, że od chwili, gdy na ulicę wkraczało czoło pochodu, do momentu, gdy opuszczał ją ostatni uczestnik przemarszu - upływało siedem godzin. W owym królewskim pochodzie szło dwadzieścia tysięcy konnych i pieszych żołnierzy z wysoko uniesionymi mieczami, które tworząc ścianę jasności, oślepiały gapiów refleksami słońca. Żołnierze krzyczeli przy tym równie głośno jak wiwatujący mieszkańcy stolicy. Przybrani w urzędowe stroje, burmistrz i jego rajcy nieśli insygnia władzy miejskiej: złote łańcuchy i miecze. Za nimi, odziani w charakterystyczne średniowieczne szaty, kroczyli członkowie rozmaitych cechów, powiewając sztandarami swoich kompanii oraz ich znakami. Potem maszerowali lordowie, wielmożowie i szlachetni kawalerowie - wierni rojaliści i członkowie dawnej królewskiej armii - którzy wraz z królem banitą błąkali się po Europie: jego obszarpany dwór, błyszczący od pożyczonych klejnotów, haftowanych srebrem tkanin, szkarłatnej satyny, złotogłowia, błękitnego aksamitu, złotych łańcuchów na piersi i długich piór w kapeluszach. W tej grupie znajdował się także Edward. Jechał na Bayardzie, którego służący Ryszarda podprowadził aż do Blackheath. Miał więc lepszego rumaka niż większość członków królewskiego orszaku, ci bowiem w pośpiechu kupowali lub wypożyczali, co tylko wpadło im w ręce; pod jaskrawym czaprakiem niektórzy ukrywali braki urody dzianeta czy

zwyczajnego konia pociągowego. Bayard nie nadawał się najlepiej do wolnych procesji, gdyż denerwowały go trzepoczące na wietrze sztandary i rozwrzeszczany tłum. Spieniony, kładł uszy, potykał się na kocich łbach i wierzgał na boki, a kiedy schodzili z Ludgate Hill, wyrzucił zad w górę i jednym machnięciem nóg powalił troje ludzi. Pechowcy zachowali się tak, jakby tego w ogóle nie zauważyli - natychmiast się podnieśli, by dalej wykrzykiwać coś i skandować. Jadący obok Edwarda Hugo uśmiechnął się do niego i zawołał: - Przez tę twoją bestię stracimy popularność! - Nic się tym nie przejęli! - odkrzyknął mu Edward. - Oni? A skąd! Jeśli chcesz, żeby twój koń znowu kogoś powalił, wybieraj prostych ludzi z gminu. Są do tego najlepsi, poczytają to sobie za zaszczyt. Histeryzują z radości; mógłbyś im poobcinać ręce i nogi, a oni i tak zatańczyliby dla ciebie na kikutach. Pilnuj tylko, żeby ten potwór nie kopnął innego konia. Wystarczająco źle się stało, że jedziesz na takim rumaku, podczas gdy większość z nas siedzi na zwykłych mułach. Wreszcie dotarli do Whitehall. Tam Edward dostrzegł Ryszarda, który należał do grupy oczekującej Karola przed pałacem. Pojawiło się więcej żołnierzy w szkarłatnych i srebrnych pelerynach, jeszcze więcej sztandarów, a bicie dzwonów stało się głośniejsze. Znowu zagrzmiały salwy armatnie, a potem nastąpiły przemówienia powitalne. Król, jego bracia, książę Yorku, książę Gloucesteru, generał Monk, burmistrz, książę Buckinghamu oraz pan Hyde zeszli z koni i stojąc w słońcu z odkrytymi głowami, słuchali słów adresowanych do powracającego monarchy. Potem Hyde przedstawił królowi najważniejszych członków komitetu powitalnego. Ryszard wystąpił przed grupę i podszedł do króla, aby ucałować mu dłoń. Edward trącił Hugona i rzekł:

- Spójrz, to mój brat, Ryszard. Wspomniałem o nim królowi jako o jednym z, tych, którzy pracowali na rzecz jego powrotu do kraju. - To ci powinno pomóc, gdy zaczniesz się upominać o swoje. Ciągłe przypominanie się królowi jest ważnym elementem naszej żebraczej gry. Uff, dzięki Bogu, że już wchodzimy do środka. Muszę czym prędzej zejść ze słońca, inaczej zaraz zemdleję. Edward zatkał uszy palcami. - A ja zupełnie ogłuchnę! - Jeśli dziś wieczorem znajdzie się w mieście ktoś, kto nie będzie miał chrypy, powieszą go jako republikanina - powiedział Hugo. Machnięciem ręki wskazał służącego, który próbował się do nich przedostać, obrzucając niepewnym okiem Bayarda, jakby znał już siłę jego wielkich kopyt. - Czyżby ten człowiek czegoś od ciebie chciał? Edward spojrzał na przybysza i uniósł rękę w geście pozdrowienia. - To jeden z ludzi mojego brata. Co tam, Mateuszu? - Mam wziąć twojego konia, panie. Mojemu panu ogromnie zależy, żebyś do niego dołączył. Edward zerknął na Hugona, a ten skinął głową. - Pewnie nadeszła pora, byś wyświadczył rodzinie przysługę - rzekł. - Dwóch Morlandów naraz będzie rzucało się w oczy po dwakroć bardziej niż każdy z osobna. - Chodź ze mną - powiedział szybko Edward. - Mateuszu, zajmij się także koniem lorda Ballincrea, dobrze? - Panie - zaczął służący - dziś wieczór stajnie... - Obrotnyś, na pewno to załatwisz - przerwał mu szybko Edward. Zeskoczył na ziemię i rzucił wodze służącemu, zanim ten zdążył się rozmyślić. - Matko Przenajświętsza, alem zesztywniał! Chodź, Hugonie, pokuśtykamy razem.

Dobrze się złożyło, że Ryszard podesłał Mateusza akurat w tym momencie, gdyż chwilę potem wszyscy postanowili zsiąść z koni i na pałacowym dziedzińcu zapanował chaos. Edward i Hugo tym chętniej stamtąd uciekli. Kiedy ludzie z najbliższego otoczenia króla oraz najważniejsi z witających weszli do gmachu, zaczęli się tam wciskać i pozostali uczestnicy święta, w wielkiej sali bowiem spodziewano się kolejnych wielce uroczystych przemówień. Odnalazłszy Ryszarda, Edward stwierdził, że przed królem stanie znacznie większa grupa Morlandów, gdyż czekał tam już Fran- ciszek, przedstawiciel northumberlandzkiej linii, oraz Kit, reprezentujący własne interesy. Pierwszy raz od chwili wyjazdu spotykał Morlandów z północy, co trochę zbiło go z tropu. Ponieważ jednak Kit był jeszcze bardziej zakłopotany, Edward łatwiej mógł udać spokój i obojętność. - Ryszard opowiadał mi o roli, jaką odegrałeś w tym szczęśliwym dniu - rzeki nieśmiało Kit, ściskając mu dłoń. - Chciałem ci powiedzieć, że jestem bardzo dumny... - wyjąkał. - Że wszyscy jesteśmy z ciebie dumni, że to... - Umilkł zaambarasowany. Edward za niego dokończył. Uśmiechnął się drwiąco i rzekł: - Że to wymazuje wszystkie winy, jakich się wcześniej dopuściłem? To mi chciałeś powiedzieć, zgadłem? Kit spiekł raka. - Nie chciałem cię... - Nie przejmuj się. Jak tam Ralf? - Dobrze. Wszyscy w domu czują się dobrze. Nie była to najlepsza pora na swobodną rozmowę i Edward postanowił, że przy pierwszej sposobności odciągnie Kita na bok, żeby wypytać go o szczegóły. Tymczasem przedstawił swoją rodzinę Hugonowi.

Ściskając dłoń lorda Ballincrea, Ryszard patrzył nań z życzliwym zainteresowaniem. - Jeśli jeszcze nie znaleźliście kwatery, nalegam, byście się zatrzymali u mnie przy Milk Street. Wiem, że moja żona byłaby zaszczycona, mogąc was gościć. - Jesteś szalenie uprzejmy, panie - odrzekł Hugo. Nie powiedział tego wyłącznie z grzeczności, gościnność Ryszarda naprawdę go wzruszyła. - Myślę jednak, że chwilowo zamieszkam w pałacu, bez względu na niewygody. Jeśli nie będę się trzymał blisko króla, stracę jego fawory - dodał z uśmiechem. Ryszard, dostrzegając siłę argumentu, skinął głową na znak zrozumienia. - Zatem pozwól mi, panie, żywić nadzieję, że często mnie będziesz odwiedzał i przychodził do nas na obiady. Rozmawiając tak, zmierzali do wielkiej sali, gdzie czekał ich dalszy ciąg uroczystości. Gdy tylko się tam znaleźli, generał Monk zauważył Ryszarda i czym prędzej wysłał go w jakiejś sprawie do króla. Po długich, kwiecistych przemówieniach wszyscy mieli przejść do Opactwa Westminsterskiego na nabożeństwo dziękczynne. Kiedy burmistrz to zapowiedział, stojący przy królu Edward zauważył, że władca lekko się skrzywił i gdy przyszła jego kolej, żeby zabrać glos, uprzejmie podziękował za wspaniałe powitanie, prosząc, aby dalsze uroczystości odbyły się dopiero nazajutrz. Tłumaczył, że jest zmęczony i rozstrojony podróżą, ponadto zaś ogłuszony hałasem. Po tej uwadze przez salę prze- toczył się śmiech zrozumienia, gdyż wielu cierpiało na identyczną przypadłość. Królewska prośba była, rzecz jasna, rozkazem, burmistrzowi nie pozostało zatem nic innego, jak tylko odwołać pozostałe punkty programu i pozwolić Karolowi odpocząć w specjalnie dlań przygotowanych komnatach.

- Miejmy nadzieję, że Cromwell nie zostawił ich w fatalnym stanie - mruknął Hugo do Edwarda, gdy się cofali, robiąc przejście dla monarchy. - Słyszałem, że większa część kolekcji obrazów króla męczennika została sprzedana. Karol będzie musiał wszystko odbudowywać od podstaw. Kiedy monarcha i jego najbliższa świta podeszli do Morlandów i Hugona, ci pokłonili się nisko. Mijając ich, Karol posłał im miły, choć cokolwiek zmęczony uśmiech, a Edward usłyszał, jak ściszonym głosem zwrócił się do George'a Villiersa: - Wygląda na to, że za swój długi pobyt na banicji mogę obwiniać wyłącznie samego siebie. Od zeszłego tygodnia nie spotkałem człowieka, który by mnie nie zapewniał, że zawsze pragnął mojego powrotu. Król poszedł dalej. Odprowadzając go wzrokiem, Hugo powiedział: - Idzie, żeby dać początek swojej kolekcji piękności. Nie będzie to wszakże zbiór pięknych przedmiotów, lecz raczej żywych stworzeń, które zapełnią jego apartamenta. - Co masz na myśli, panie? - zapytał Franciszek. Hugo uśmiechnął się cynicznie. - Jak sądzisz, dokądże to nasz król zmierza? Myślisz, że idzie spać albo dziękować Bogu za to, że raczył przywrócić go na tron? Czy też szukać ukojenia na obfitym biuście pięknej pani Palmer? - Wybacz, panie, zdaje się, że Ryszard mnie wzywa -odrzekł zaszokowany Franciszek i spiesznie odszedł, a Kit natychmiast ruszył za nim. Hugo ryknął gromkim śmiechem i objął Edwarda. - Biedny chłopak. Niepokoi go myśl, że jak wszyscy inni śmiertelnicy król też musi korzystać z nocnika. Chodź, Nedzie, cóż teraz poczniemy? Może weźmiemy przykład z najjaśniejszego pana?

- Diabelniem zgłodniał - oświadczył Edward. - Ja również. Ruszmy się więc i poszukajmy miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść najwspanialszy obiadek w Londynie. I niech mnie dunder świśnie, jeśli za niego zapłacę! My, dwaj lojalni kawalerowie, winniśmy być dzisiaj podejmowani i fetowani za darmo! A co powiesz na towarzystwo dam? Sądząc po tych, które stały na trasie przemarszu, Londyn pełen jest gładkich niewiast... - Które przez piętnaście lat purytańskich rządów zachowywały swą nieskazitelność - dokończył za niego Edward. - A kto wie, może nawet i cnotę? - Tere-fere kuku, strzela baba z łuku! - prychnął Hugo. Ramię w ramię podeszli do drzwi. - Wybierzemy najlepsze. Mężczyzna, który dziś w nocy pójdzie do łóżka samotnie, jest głupcem albo zdrajcą... - Albo głupim zdrajcą. - Purytaninem! - Smętnym szubrawcem! Śmiejąc się, wyszli na chylące się ku zachodowi słońce.