ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 154 006
  • Obserwuję932
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 242 134

Kamikaze - lotnicy smierci

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Kamikaze - lotnicy smierci.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 264 osób, 140 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 61 stron)

S. T. KALD KAMIKAZE LOTNICY ŚMIERCI | SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl | 1 WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 2 Okładkę projektował J. Kępkiewicz Scan & OCR blondi@mailplus.pl © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1959 r., Wydanie III Brak tego wydania na listach „Tygrysków” – dlatego oznaczyłem go jako wydanie II, nr 27 z 1958 r. (wyd. I to nr 9 z 1957 r.) SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl 2009 Printed in Poland Nakład 55 000 egz. Objętość 4,1 ark. wyd., 2,63 ark. druk. Papier druk. mat. VII kl. 70 g. Format 70x100/32 z Fabryki Papieru w Myszkowie Oddano do składu 7.01.59. Druk. ukończ.. w marcu. Wojskowa Drukarnia w Łodzi, zam. nr 6 z 8.01.59. Cena zł 5.- S-6

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 3 SPIS TREŚCI: HISTORIA PEWNEGO SZYFRU.....................................................................4 DZIWNA ROZMOWA......................................................................................9 BOSKI WIATR................................................................................................13 KŁOPOTY TAIU.............................................................................................17 PIERWSZY LOT .............................................................................................24 JINRAI .............................................................................................................35 DYMY NAD OKINAWA................................................................................41 OSTATNI LOT KAMIKAZE ..........................................................................50 KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM ......................................................................56 TYGRYS RADZI SWYM CZYTELNIKOM..................................................57

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 4 HISTORIA PEWNEGO SZYFRU Zanim rozpocznie się właściwa opowieść, nim przeniesiemy się w rejony najbardziej krwawych walk na Dalekim Wschodzie w końcowych latach wojny, nie od rzeczy będzie zapoznać się z pewną przygodą norweskich rybaków na chłodnych wodach Morza Beringa. Było to w maju 1940 roku. Trzeba przyznać, że stary Johansen pierwszy sprzeciwił się połowom w tym rejonie. Uzasadniając swoje stanowisko, starał się dobierać jak najbardziej ważkie argumenty. Nikt z załogi, oprócz może najmłodszego z chłopców Trellnera, nie wierzył oczywiście w to, że „stary” obawiał się silnych w tym czasie sztormów. Johansen dobijał sześćdziesiątki, z której trzy czwarte, to znaczy lat czterdzieści pięć, spędził na morzu, i to wśród burz takich, jakie mogły zaimponować najbardziej wybrednym czytelnikom marynistycznych opowieści. Stary dużo widział i dużo wiedział. Na wiele tematów nie chciał w ogóle mówić, a kiedy go natarczywie o coś pytano, natychmiast znajdował dla siebie jakąś pilną robotę. Kiedy wybuchła wojna, Johansen niechętnie wyszedł z portu, był rozdrażniony, czepiał się każdego o byle co. Po ciężkich przeżyciach lat 1914—1918 Johansen nienawidził wojny i wszystkiego, co było z nią związane. Połowom ryb oddawał, się z całą pasją nie tyle dla zarobku, ile dla samej przyjemności łowienia. To było treścią i celem jego istnienia. Wojna rwała normalny tok życia, wytrącała i Johansena z równowagi. Trzeciego dnia przeszli między Wyspami Św. Pawła i Św. Jerzego i skręcili na południe, ku Aleuckim Wyspom. Tego dnia przed zmrokiem nastąpiło pierwsze wydarzenie, które spowodowało, że Johansen zasępił się jeszcze bardziej. Mgła wisiała nisko, wiał przenikliwy, północno-zachodni wiatr. Morze rzucało statkiem, niespokojne fale tłukły o kadłub z rosnącą siłą. Johansen wyszedł na dziób sprawdzić windę kotwiczną i wtedy właśnie wydało mu się, że tuż za mleczną zasłoną mgły przemknął jakiś statek, przy czym „stary” przysiągłby, że był to jeden z myśliwskich statków japońskich, które w tym rejonie zwykły polować na foki. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby w pół godziny później nie przemknął opodal szybki i zwrotny amerykański okręt. Jeśli pierwszy statek pozostał dla całej załogi nie zauważony, to amerykański okręt widziany był przez każdego, kto w tej chwili znajdował się na pokładzie. Johansen nie zdradził się swoją pierwszą obserwacją i czekał dalszych wypadków, które potoczyły się, trzeba to przyznać, zgodnie z- jego przewidywaniami. W dwie godziny później do burty statku dobił amerykański awizo i na pokład wszedł młody oficer.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 5 Johansen znał prawo morskie i wiedział, że mógł nie dopuścić do nieproszonej wizyty, ale wiedział również, że byłby to krok nierozważny. Nie miał nic do ukrywania, poprosił więc oficera do mesy. „Stary” poczęstował gościa koniakiem, zapalił fajkę. Wpatrywał się spokojnie w twarz młodego człowieka, który pragnął zacząć rozmowę i przeprowadzić ją tak, aby móc dowiedzieć się jak najwięcej, samemu nie zdradzając się niczym. Johansen z satysfakcją śledził jego niespokojne oczy i bawił się młodzieńczą niezaradnością, która nie pozwalała mu skierować rozmowy na pożądane tory. Oficer zapytał o wyniki połowów, zatroszczył się o stan techniczny statku, zaofiarował swoją pomoc, a kiedy zapytał, czy statek ich łowi w pojedynkę, czy wraz z całą flotyllą, Johansen mocniej pyknął swoją fajkę, uśmiechnął się i postanowił pomóc w tym nieoficjalnym śledztwie. — Łowimy tu sami... — powiedział, po czym po chwili milczenia dodał — ...co nie znaczy, że oprócz nas nie ma tu nikogo. Oficer wpatrywał się badawczo w twarz starego rybaka. — Foki... — ciągnął Johansen — foki są nie mniej cenne niż ryby... Oficer zaczerwienił się po same uszy. Mimo to był wdzięczny Norwegowi za jego relację. Zerknął na zegarek, podziękował za wspaniały koniak i serdecznie pożegnał się ze starym. Sztorm, jakiego Johansen oczekiwał, nastąpił około godziny drugiej w nocy. Zaczął się potężnym szkwałem, który podnosił z powierzchni morza góry wody i uderzał nimi w zagubiony, samotny statek. Spojenia kadłuba trzeszczały tak groźnie, że młody Trellner wytrzeszczał z przerażenia oczy, z trwogą czekając chwili, gdy morze roztrzaska tę starą i wątłą łupinę. Ładownie były już prawie pełne i na głęboko osadzony w wodzie statek eo chwila wpływało spienione i rozwścieczone morze. W ciągu godziny radiokabina została zalana wodą, przerywając wszelką więź ze światem. Czyjaś pomoc mogła być tylko dziełem przypadku. Johansen spokojnym głosem wydawał komendy. Niepokoiła go rosnąca wciąż siła wiatru, która świadczyła o tym, że sztorm nie osiągnął jeszcze swego punktu kulminacyjnego. Nad ranem morze i wiatr uderzyły ze zdwojoną silą. Trellner z uwagą wpatrywał się w zaczerwienione, przemęczone oczy Johansena pragnąc wyczytać w nich swój los. Johansen stawał się niespokojny i nie potrafił tego ukryć. Najprościej byłoby schronić się do najbliższego portu, ale ponieważ najbliższym był Dutch Harbor, Johansen wolał nie ryzykować. Dla nikogo, ktokolwiek bywał teraz w tych okolicach, nie było tajemnicą, że Dutch Harbor od pewnego czasu jest specjalnie troskliwie chroniony i wszelkie wizyty nawet w sąsiednich sektorach były niemile widziane przez patrolujące jednostki amerykańskie.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 6 Johansen nie wiadomo dlaczego sądził nawet, że ów japoński statek myśliwski, który mignął mu przed oczyma we mgle, szedł właśnie z tamtych stron. Ci, którzy bywali bliżej Dutch Harbor, opowiadali, że mały port ożył i rozrasta się do rozmiarów silnej bazy morskiej. Stary nie chciał się przekonywać o prawdziwości owych relacji i wołał przeczekać sztorm na morzu. Po dwudziestu godzinach beznadziejnej chwilami walki wiatr ucichł, tylko rozkołysane jeszcze fale huśtały potężnie roztrzęsionym statkiem. Kiedy stało się to możliwe, załoga przystąpiła do naprawy uszkodzeń. Po dwóch dniach doprowadzono do porządku niemal wszystko. Drugiego dnia w godzinach popołudniowych sternik Rikenes dostrzegł przed dziobem jakiś ciemniejący kształt swobodnie kołyszący się na falach. Zmrużył oczy, po czym ze zdumieniem otworzył je szeroko i wrzasnął na całe gardło: — Lewo piętnaście człowiek za burtą! Alarm poderwał wszystkich na nogi. Johansen sam stanął przy sterze i ostrożnie podprowadzał dziób statku pod dryfujący kształt ludzki. Statek wreszcie dobił burtą do przemarzniętego ciała. Podniesiono je na pokład. Oczom wszystkim ukazała się obrzękła i pokaleczona twarz Japończyka z zastygłym na niej drwiącym uśmiechem. Johansen zdjął czapkę i przeżegnał się. — Ofiara sztormu — szepnął cicho Rikenes i pokiwał z litością głową. Johansen nie wypowiedział słowa. Patrzył na leżące na pokładzie zwłoki, usiłując w myśli odtworzyć ostatnie chwile życia nieznajomego człowieka. — Sprawdźcie dokumenty — wskazał ciało. Kilka kartek znalezionych w kieszeni było tak przemoczonych, że trudno było cokolwiek z nich się dowiedzieć. Trellner z obrzydzeniem odsunął zwłoki na bok. — O! — wykrzyknął nagle ze zdumieniem wskazując na zawiniątko, które odsłoniła podwinięta w górę marynarka. Z nieprzemakalnego opakowania wyciągnięto niegrubą książkę zaopatrzoną w ołowiane balasty. Tylko przez przypadek, zaczepiwszy się w jakiś sposób o podszewkę marynarki, ten dziwny przedmiot nie poszedł na dno. Rikenes ujął ostrożnie w dwa palce nieprzemakalną kopertę, nie bez wstrętu wyciągnął stamtąd książkę i podał Johansenowi. Ten otworzył ją i z zainteresowaniem przypatrywał się długim rzędom wypisanych cyfr. — Wiem, co to jest! —wykrzyknął blady z wrażenia Trellner zaglądając Johansenowi przez ramię. — Widziałem taką samą książkę w Hammerfest u siostry Christiana, kiedy chodziła do szkoły. To podobno służy do jakichś obliczeń matematycznych czy coś w tym rodzaju. Widocznie Japończycy przeprowadzali tu badania naukowe... Trellner urwał pod karcącym spojrzeniem Johansena.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 7 — Nie nasza to sprawa — przerwał „stary”. — Należy ją przechować i po powrocie do Nackneck zwrócić władzom. Wsunął książkę w kopertę, wrócił do mesy i znalezione dokumenty schował w szafce. Rzecz jasna, Johansen nie mógł wiedzieć o tym, że w jego szafce leży teraz spokojnie książka, za którą amerykański wywiad byłby gotów mu ofiarować każdą sumę, jakiej by zażądał. Nie wiedział o tym nikt z załogi, inaczej bowiem stary Johansen do końca życia nie zaznałby spokoju dręczony przez towarzyszy za przepuszczenie przez palce szansy jednej na milion, która pozwoliłaby na pozbycie się nędznej łupiny rybackiej i zakupienie na jej miejsce całej flotylli nowoczesnych trawlerów. Nieświadomość posiadania skarbu pozwoliła na spokojne przygotowanie pogrzebu Japończyka. Ciało wsunięto w szybko spreparowany wór. Johansen odmówił modlitwę i nieznajomy raz na zawsze zniknął w chłodnych falach Morza Beringa. Tak się złożyło, że nazajutrz amerykański okręt ponownie podsunął się pod sam dziób. Tenże młody oficer, ujrzawszy znany mu statek rybacki, zamierzał już skierować się v/ inną stronę, kiedy doszły go sygnały dawane przez rybaków. Johansen przywitał go jak znajomego i zaprowadził do mesy. Amerykanin wysłuchał opowiadania i z wdzięcznością przyjął zaofiarowaną mu książkę. Skarb wymknął się z rąk rybaków. Tejże jeszcze nocy, natychmiast po przybyciu awiza do Dutch Harbor, dowódca amerykańskiego okrętu zameldował się w sztabie bazy. W parę dni później ten sam oficer, nazwijmy go Ralph Jackson, wylądował na lotnisku w Waszyngtonie. Mimo późnej pory szef departamentu dalekowschodniego na osobiste polecenie sekretarza stanu natychmiast przyjął Jacksona, z ciekawością obejrzał przywiezioną książkę, po czym wręczył ją specjaliście od szyfrów. Jackson z niecierpliwością oczekiwał rozwiązania zagadki. Około godziny dziesiątej rano następnego dnia wydział szyfrów miał ocenić wartość przywiezionego dokumentu. Ralph przyglądał się właśnie po raz setny rozwieszonej na ścianie olbrzymiej mapie świata, gdy poproszono go do gabinetu generała. Generał wyszedł mu na spotkanie i serdecznie uścisnął rękę. — Nagroda pana nie minie, Jackson. To, co pan przywiózł, stanowić odtąd będzie wspólną tajemnicę nielicznej grupy ludzi. I od pana również zależy, żeby ta grupa nie powiększyła się, w przeciwnym wypadku wartość dostarczonego przez pana dokumentu może spaść do zera. Proszę, mr David... Dopiero teraz Jackson zauważył niepozorną postać obcego mężczyzny siedzącego w głębokim fotelu opodal dekoracyjnej palmy. — Podaję do wyłącznej wiadomości pana, panie Jackson — David miał nieprzyjemny skrzeczący głos — że to, co pan zdobył, stanowi klucz do szyfru

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 8 stosowanego przez japońskie ministerstwo spraw zagranicznych, lotnictwo oraz marynarkę. Japoński szyfr należy do najtrudniejszych na świecie. Ułatwił nam pan znakomicie pracę. — David naciął cygaro i kłąb niebieskiego dymu wzniósł się nad fotelem. — Należy się panu nagroda. Co pan myśli o przeniesieniu pana do służby w specjalnie utworzonym nowym wydziale przy Białym Domu? Było to pytanie retoryczne, któż bowiem nie zamieniłby służby w dalekiej, zagubionej na Morzu Beringa, morskiej bazie na ciekawą, dającą wspaniałe widoki na przyszłość, pracę w Waszyngtonie. Jackson z radością przyjął propozycję. W ciągu kilku dni wydział został utworzony. Wgląd w jego pracę poza ścisłą i nieliczną grupą współpracowników mieli jedynie prezydent Roosevelt i sekretarz stanu Cordell Kuli. W parę lat później minister Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych Frank Knox tak powiedział o opisanym tu wydarzeniu na Morzu Beringa: „Odkrycie to miało dla nas takie samo znaczenie, jakie miałoby posiadanie nowej, potężnej floty”. W słowach tych nie było przesady. Japończycy do końca wojny nie wiedzieli, że ich misternie opracowany szyfr od dawna znajduje się w rękach przeciwnika. To zaś umożliwiło Amerykanom uprzedzenie wielu podstępnie i drobiazgowo przygotowanych ciosów.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 9 DZIWNA ROZMOWA Wiceadmirał Fukada nie należał do ludzi miękkich, łatwo wzruszających się, a jednak kiedy spojrzał w oczy Osami, ktoś bardzo uważny mógłby dostrzec w jego źrenicach blask, który zagościł tam na ułamek sekundy. Fukada zamyślił się. Jego syn Osami nie wiedział jeszcze o niczym. Młoda, pełna życia twarz uśmiechała się ufnie do ojca. Osami darzył admirała nie tylko wielką, głęboką miłością dziecka, ale był dumny z niego jako z nieprzeciętnego dowódcy samodzielnej lotniczo-morskiej grupy nr 1, która w czasie tej wojny uzyskała dla Cesarstwa wiele sukcesów. Osami był dobrym chłopcem. W dzieciństwie co prawda zdradzał obcą rodowi Fukada wrażliwość, ale przeszedłszy twardą szkołę zgubił po drodze wszystko to, co nie przystoi żołnierzowi w służbie Tenno. Wyrósł na dzielnego lotnika, którym ojciec mógł się chlubić. Od pamiętnego lotu na Pearl Harbor brał udział we wszystkich poważniejszych akcjach, zawsze wychodząc z nich zwycięsko. Osami marzył o tym, że któregoś dnia zostanie wprowadzony przez boskie oblicze Cesarza, by złożyć mu najpokorniejszy hołd, w którym zawarta będzie nieskończonej miary miłość, wierność i gotowość do największych ofiar. Dzisiejsza dziwna rozmowa z ojcem wzbudziła w nim nadzieję, że ta jedyna, najszczęśliwsza w tym życiu chwila może wkrótce nadejdzie. Nie śmiał o to zapytać ojca wprost, gdyż zdawał sobie sprawę, że byłoby to wobec niego nietaktem. Ojciec wie najlepiej, kiedy łaska może na niego spłynąć. Nie wolno było burzyć szczęścia niewczesnym pytaniem. Osami patrzył więc w milczeniu na ojca, ze smutkiem stwierdzając, że ostatni rok wojny wycisnął na jego twarzy piętno przedwczesnej starości. Mówiły o tym podkrążone oczy, wychudłe policzki, drobna, lecz gęsta siateczka zmarszczek. Fukada nie żalił, się nigdy, nie szukał pocieszenia w szczerych rozmowach z synem. Ich wzajemny stosunek posiadał w sobie coś bardzo bliskiego i rodzinnego, ale i oficjalnego zarazem. Osami wiedział, że ojciec przeżywa ciężkie, bodaj czy nie najcięższe chwile w życiu. Tak wspaniale zapowiadająca się wojna nagle zmieniła swój przebieg. Niemal każdego dnia nieprzyjaciel zadawał nowy cios Cesarstwu. Te klęski wzbudziły w myślach Osami pierwszą nieufność. Dlaczego bogowie nie sprzyjają Cesarzowi? A może Cesarz jest na błędnej drodze ? W takim razie i on, Osami, walczy o niesłuszne cele. W tym jednak czasie nie umiał jeszcze znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania. Fukada podszedł do okna, za którym wiosna wypełniła ogród świeżą zielenią. Zastanawiał się jeszcze, czy nie powiedzieć Osami o swojej decyzji. Zawahał się w ostatniej chwili. Tak, lepiej to odwlec. Jeszcze może... Błysnęła słaba iskierka

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 10 nadziei, chociaż wiedział już — bo przemyślał to tyle razy — że wyjście mogło być tylko jedno. — Osami... — Tak, ojcze... W tej jednej sekundzie uczucie ojcowskie wzięło górę i Fukada powiedział to, czego wcale nie zamierzał: — Jadę do Gensui-Fu1 . Osami nie zdziwił się. Ostatnio narady w Gensui-Fu odbywały się dość często i ojciec zawsze brał w nich udział. Dowództwo japońskie gorączkowo szukało wyjścia z impasu. Stąd ciągle posiedzenia w Gunji-Tengi-In2 , nieustanne narady przeciągające się nieraz do późnej nocy, i nowe instrukcje — owoc tych właśnie narad — płynące na te wyspy Pacyfiku, które znajdowały się jeszcze w japońskich rękach. Osami pomyślał, że skoro ojciec wybiera się do Gensui-Fu, więc z całą pewnością będzie tam również kontradmirał Ugaki, a w takim razie... Przeczekał chwilę, póki kroki ojca nie ścichną w obszernym przedpokoju, nałożył czapkę i wyszedł na ulicę. Zatrzymał się przed wejściem do dużego domu, chwilę spacerował i wreszcie zdecydowanie otworzył furtkę w ogrodzeniu. Bywał tu dość często, toteż doskonale orientował się w rozkładzie domu i obszernym ogrodzie. Wbiegł szybko po schodach, przeszedł przez obszerny hall i znalazł się w ogrodzie poza domem. Przewidywania jego okazały się słuszne. W głębi ogrodu pod świeżo rozkwitłym krzewem siedziała Kio. Z łobuzerskim uśmiechem podszedł do niej na palcach i delikatnie dotknął jej szyi. Odwróciła się gwałtownie. — Osami! — szepnęła zaskoczona i uradowana jednocześnie. — Kio... Ujął ją za ręce i chwilę patrzył w jej oczy czarne jak węgle. — Skąd się tu wziąłeś? Nie odpowiedział. Objął ją mocno i przygarnął do. siebie. — Skąd się tu wziąłeś? — To powinno być dla ciebie obojętne, a dlaczego przyjechałem — nie wiem. Najważniejsze, że znowuż możemy być razem. — Czy długo tu pozostaniesz? Rozłożył bezradnie ręce. — Przypuszczam, że tego nikt jeszcze nie może wiedzieć. — Ta wojna... — umilkła pod jego surowym spojrzeniem. Nie lubił, jeśli winą za ich rozłąkę obarczała wojnę. 1 Gemsui-Fu — rada admirałów i marszałków — organ dowodzenia. 2 Najwyższa Rada Wojenna.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 11 — Ta wojna — mówił jej zawsze — jest święta. Ona nie jest niczemu winna. Winni są ci, którzy stanęli na drodze do rozkwitu Cesarstwa. Osami nie ukrywał nigdy, że gotów jest do największych poświęceń. Nie tylko dlatego, że ofiarę z siebie złożył już dawno na ołtarzu swych przodków i chciał pozostać wiernym przysiędze, ale przede wszystkim dlatego, że miał nadzieję stanięcia na tamtym świecie w szeregu najmężniejszych bohaterów, jak mu to często obiecywano. Nie znaczy to oczywiście, że miał dość tego świata. Wilgotne oczy Kio, w które wpatrywał się z najgłębszą miłością, były mu bliskie i drogie. Ale obawiał się, że te same oczy odwróciłyby się od niego ze wstrętem, gdyby skalał się najmniejszym tchórzostwem, gdyby przez sekundę zawahał się przed wykonaniem zleconego zadania. Ludzie z Zachodu nazywali to fanatyzmem religijnym; on, Osami, nie rozumiał ich stanowiska. Był wierny „Bushido” —owemu wojennemu credo, według którego tylko ten, kto dał dowód bezgranicznego poświęcenia się, może zająć miejsce w boskiej hierarchii. Kio podniosła leżący na ziemi patyk, bezmyślnie zaczęła rysować na piasku nieregularny zygzak, którego kształt przypomniał mu znane kontury. — Co to jest? — zapytał ze zdziwieniem. Wzruszyła ramionami. — Nic. Ot tak rysowałam... I na dowód tego, że nie przykładała do tego żadnego znaczenia, szybko przekreśliła rysunek rozcierając resztę śladu 'czubkiem pantofelka. Osami był jednak pewien, że linią tą przypominała mu ów znajomy kształt. — Wiesz, co narysowałaś? — zapytał nagle. — Okinawę. — Okinawę? — Tak. Nie wiem, skąd ci to przyszło do głowy. Kio była niemniej zdumiona. — Skąd wiesz, że właśnie Okinawę? — Z wysokości 5000 metrów ta wyspa ma właśnie taki kształt... Ten dziwny przypadek zastanowił ich oboje. Osami po namyśle doszedł do wniosku, że cały właściwie dzisiejszy dzień jest jakiś dziwny. Przecież rozmowa z ojcem była taka, jakiej nie prowadził jeszcze nigdy w życiu. Wyczuwał raczej, niż wiedział, że ojciec chciał mu coś ważnego powiedzieć, a jednak nie padło ani jedno zaskakujące słowo. Być może ojciec, obarczony kłopotami, nawet w obecności syna myślami odrywał się do zagadnień istotnych dla Cesarstwa, nie mogąc się skupić na sprawach bardzo osobistych. Tylko tym Osami mógł wytłumaczyć sobie to nigdy nie spotykane u niego roztargnienie. A teraz znów Kio. Czyżby to był jakiś znak, którego treści Osami nie był w stanie pojąć? Kio patrzyła na jego zamyśloną twarz, próbując odgadnąć myśli. Po pewnej chwili Osami wstał.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 12 — Muszę już iść... — powiedział smutno. Kiedy wychodził z ogrodu, miał dziwne przeświadczenie, że tak ojciec, jak i Kio wiedzą o czymś, czego nie chcą przed nim zdradzić. Jego domysły były tylko w połowie słuszne. Jeśli bowiem Kio w istocie nic nie wiedziała, to w tej właśnie chwili jego ojciec na naradzie w Gensui-Fu składał pewną deklarację popierającą rozpaczliwy, fanatyczny plan, który nie ratując Cesarstwa skazywał na zagładę tysiące młodych ludzi, a wśród nich i Osami.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 13 BOSKI WIATR Tego dnia atmosfera w Gensui-Fu była szczególnie ciężka. Zdawałaby się, że każda z siedzących wokół okrągłego stołu osób pogrążona jest we własnych myślach. Było nad czym myśleć. Sprawnie działająca kiedyś machina od pewnego czasu zaczynała szwankować, psuć się, trzeszczeć. Pierwsze niepowodzenia przypisywane przypadkowi, wierząc nieustannie w nieuchronność klęski wroga. Przypadek zaś nie mógł decydować o powodzeniu dalekowzrocznego planu przygotowanego przecież od lat z górą dziesięciu. Żaden z dowódców ani przez chwilę nie dopuszczał do siebie myśli, że idea Hokko Ishui — idea zjednoczenia „ośmiu rogów świata pod jednym dachem” — mogłafay kiedykolwiek doznać fiaska. Tej idei, tym celom służyli oni wszyscy, tym zamierzeniom podporządkowano wewnętrzną organizację państwa i wyższego dowództwa, tym celom służyła religia. W żadnym kraju połowę ministrów nie stanowili generałowie, tak jak to było w Japonii. Nie był to oczywiście zbieg okoliczności. Była to konkretna linia polityczno-gospodarcza, zmierzająca do postawienia całej państwowości na usługi imperialistycznych planów militarnych. Gabinet premiera Tojo musiał się uporać z wieloma sprawami. Najistotniejsze decyzje musiały wychodzić z jednego źródła — od jednej osoby. Tojo był tym, na którego spadły owe trudne obowiązki. Skupił w swym ręku tekę premiera, ministra armii i ministra spraw wewnętrznych. Mikado nie wtrącał się do jego decyzji. Jego „boskie” oblicze wyrażało zawsze aprobatę wszelkim poczynaniom, które zmierzały do powiększenia jego cesarstwa. Wiedział, że miliony młodych ludzi wychowanych w religijnym fanatyzmie gotowe są w każdej chwili oddać swe życie za cesarza, za jego jedno błogosławieństwo. Te miliony trzeba było wykorzystać, przygotować do akcji, trzeba było stworzyć potężną armię i flotę. Powołano trzy najwyższe organy dowodzenia: Sunji-Sengi-In, czyli Najwyższą Radę Wojenną, Senji-Dai-Honei, inaczej: Sztab Generalny Armii, oraz Gensui-Fu, radę admirałów i marszałków. Te trzy organy musiały decydować o sprawach strategii, taktyki i przeprowadzania najważniejszych operacji. W przeciwieństwie do innych państw nie wyodrębniono wojsk lotniczych, które zostały rozdzielone między flotę i armię. Licząc się z tym, że na olbrzymich przestrzeniach Pacyfiku flota odegra niezwykle ważną rolę, rozbudowano marynarkę wojenną do nie znanych w historii Japonii rozmiarów. Na jej czele stanął admirał Nagano mając do pomocy tak wytrawnych dowódców, jak przebiegły, zdolny i odważny admirał Yamamoto. Sześć flot morskich oraz jedna lotniczo-morska stanęło gotowych do walki. Na Pacyfik wyszło 331 okrętów o łącznym tonażu 1 270 000 ton. Rozszerzać granice „boskiego Cesarstwa” miało 11 pancerników, 11 lotniskowców, 34 krążowniki,

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 14 110 torpedowców, 64 okręty podwodne, 5 transportowców lotniczych, 143 lekkie okręty wojenne. Z pomocą przychodziły im niemniej potężne siły lotnicze. Jeśli dodać do tego niewątpliwie talenty wojskowe wielu dowódców, siły zbrojne Japonii w owym okresie stanowiły potęgę, która mogła być niebezpieczna. Dowiodły tego pierwsze lata wojny i fantastyczny, zwycięski pochód Japończyków na południe od wysp macierzystych. Pearl Harbor dało początek. Ogłuszający cios powalił gros sił morskich Stanów Zjednoczonych na Dalekim Wschodzie, obezwładnił je i umożliwił nieprawdopodobne zwycięstwa, w które w Europie dłuższy czas nikt nie mógł uwierzyć. Dwunastego i dwudziestego czwartego grudnia 1941 roku padły Guam i Wake, dwudziestego piątego skapitulował Hong-Kong, drugiego stycznia 1942 — Manila, w miesiąc później Palembang, Jawa i Sumatra. Zdawałoby się, że nic już nie powstrzyma zwycięskiego marszu, że władza „boskiego Mikada” rozciągnie się odtąd na zawsze na wyspy Pacyfiku, nad którymi załopoce flaga wschodzącego słońca. I nagle przyszedł kres. Kiedy do Tokio dotarły wiadomości o pierwszych klęskach, ktoś przypomniał słowa admirała Yamamoto. Ten doświadczony dowódca długo przeciwstawiał się rozpoczęciu działań wojennych przeciwko Stanom Zjednoczonym. Kiedy zaś zapadła ostateczna decyzja, Yamamoto powiedział wprost, że albo wygra wojnę w ciągu dwunastu miesięcy, albo nie wygra jej wcale. Był rok 1944 — trzeci rok wojny. Czyżby słowa Ieoroku Yamamoto miały się sprawdzić? To właśnie pytanie ciążyło nad obradami dzisiejszego Gensui-Fu. Wiceadmirał Fukada zasępił się i patrzył w okno. Rada nie rozpoczynała się. Tak punktualny zazwyczaj Tojo dziś spóźniał się i admirałowie niecierpliwie spoglądali na zegarek. Tojo w tych dniach zrzucał ze swych bark ciężar premierostwa i obejmował szefostwo sztabu generalnego, pragnąc skupić się jedynie na operacjach wojskowych. Być może zatrzymały go te właśnie kłopoty. Fukada spoglądał na niebieskie niebo i dziwił się, że podczas gdy na ziemi zachodziły wciąż tak wielkie zmiany, niebo zawsze było jednakowo niebieskie, jak gdyby obojętne na kłopoty Mikada, który przecież jest potomkiem bogini słońca — Amaterasu. Czyżby tak samo obojętni pozostawali stwórcy świata i bogów Izanagi i Izanami. Czyż nie może wniknąć w sprawy ziemskie bóg burzy Susanowo? Jest on przecież w stanie obronić Cesarstwo zsyłając na pomoc Kamikaze — boski wiatr, który już raz obronił święte wyspy przed najazdem barbarzyńskich Mongołów. Niebo jest wszakże wciąż niebieskie, głuche na pytania steranego japońskiego admirała, w którego oczach tkwi bolesny zawód.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 15 A klęski, coraz większe klęski ciągną się już od roku. Zapoczątkowała je śmierć admirała Yamamoto. Tajemnicza śmierć. Nie mogli odgadnąć jej przyczyn, jej okoliczności mogli się tylko domyślać. Yamamoto był nieuchwytny. Jako długoletni attache japoński w Waszyngtonie znał Amerykanów i umiał się im wywinąć, chociaż zastawiali na niego najrozmaitsze pułapki. Amerykanie mieli rację, uważając, iż Yamamoto był organizatorem ich największych klęsk z Pearl Harbor na czele. Przecież to znikąd jak tylko z flagowego okrętu admirała „Yamato”, w dniu 7 grudnia 1941 roku, popłynął tragiczny dla Amerykanów sygnał: „Niitaka yama nabore”3 nakazujący atak na Pearl Harbor. Nic dziwnego, że odważny i przebiegły admirał był na rozległych wodach Pacyfiku wrogiem nr 1 Stanów Zjednoczonych. Yamamoto zdawał sobie sprawę, że jest śledzony i tropiony. Nie raz i nie dwa razy już właził niemal w gardziel przeciwnika, ale zawsze dotąd szczęście mu sprzyjało. Czemuż więc przestało ono sprzyjać w tragiczny dzień 18 kwietnia 1943 roku? Wydawało się niemożliwe, aby Amerykanie wiedzieli, że w tym właśnie dniu Yamamoto będzie leciał samolotem na inspekcję baz na wyspie Bougainville. Nie mógł to być przypadek, gdyż takie przypadki zdarzają się jeden na milion. Amerykanie musieli być poinformowani nie tylko o dniu przelotu, lecz nawet o tym, w którym samolocie znajduje się właśnie Yamamoto. O zdradzie nie mogło być mowy. Wiedzieli o tym tylko najwyżsi dowódcy, a tych można było być zupełnie pewnym. Pozostawało jedno: szyfr. To jednak wydawało się niepodobieństwem. Dowództwo było pewne, że najtęższe głowy Ameryki i Europy nie zdołają znaleźć klucza szyfru. A jednak śmierć Yamamoto przecięła wspaniałą wstęgę zwycięstw i rozpoczęła pasmo niepowodzeń. Do takiego wniosku doszedł Fukada wpatrując się w niebieskie, tokijskie niebo. Minęło dokładnie dziesięć minut, gdy Tojo wszedł wreszcie na salę. Powitano go z należnym szacunkiem. Fukada patrzył w jego twarz, wychudzoną, niewiele przypominającą twarz Tojo sprzed dwu laty. „Wszystkich nas to przeraża” — pomyślał przelotnie o pogarszającej się wciąż sytuacji na froncie. Wbrew oczekiwaniom narada trwała krótko. Tojo jeszcze raz przedstawił obraz działań wojennych i przebieg operacji na poszczególnych wyspach. Kiedy już wszyscy byli przekonani, że porządek obrad został wyczerpany, szef sztabu milczał przez dłuższą chwilę, po czym powiedział głosem innym, uroczystym, jak gdyby składał przysięgę: — Myśl kapitana Rikibei Inoguehi przyoblekła się w ciało... W sali zapanowała śmiertelna cisza. — Major Otsuki Hajato zginął sławiąc imię swoje i prochy przodków swoich... 3 Wspiąć się na górę Niitaka. (przyp. blondi)

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 16 Najmniejszy szmer nie zmącił uroczystych słów, które odbijały się od ścian głuchym echem. — ...Wróg stracił okręt i setki zabitych... — dokończył Tojo. Teraz przyczyna jego spóźnienia stała się jasna dla wszystkich Ten niezwykle ważny komunikat musiał przyjść dosłownie w ostatniej chwili. Jeden przeciwko stu. A gdyby takich były tysiące?... A może więc dziś dobra bogini słońca podsuwa im myśl zbawczą, myśl, która prowadzi do zwycięstwa? Może znów powieje boski wiatr, który w 1281 roku powalił potężnego chana Mongołów Chublaja?... Nie wolno odpędzać pomocnej dłoni bogów. One poprzez ludzki ból prowadzą w końcu do wiecznej szczęśliwości. Amaterasu nie pozbawi Japonii nigdy swoich łask. Po chwilach ziemskiej udręki spłyną one na cały kraj złotym potokiem. Więc Kamikaze... Decyzja w zasadzie była podjęta. Zgodzono się na nią w milczeniu, bez słowa protestu, jak na coś, co jest życzeniem bogów, czemu nie należy się sprzeciwiać. Nakaz ten należało wykonywać pokornie, chyląc czoło na tak oczywisty dowód natchnienia zesłanego przez majestat sił najwyższych. Wtedy właśnie wiceadmirał Fukada pierwszy zabrał głos. Drżącym od wzruszenia głosem złożył deklarację, która ostatecznie miała zadecydować o losie jego syna Osami.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 17 KŁOPOTY TAIU W gabinecie kierownika Technical Air Intelligence Unit panował półmrok. Opuszczone na okna rolety na próżno atakował blask słońca. Zielone liście drzew przesłaniających budynek rzucały na jego ściany cętki cieni i tworzyły na nich wzór przypominający ochronne mundury żołnierzy walczących w dżungli. Mac Coy przewiesiwszy mundur przez oparcie fotela siedział w koszuli z podwiniętymi rękawami. Na dworze upał był nieznośny, ale tu, w ocienionym półmrokiem gabinecie, panował miły chłodek. Cicho pracujący na rogu biurka wentylator owiewał twarz łagodnym wiatrem. Mac Coy sięgnął po syfon z wodą sodową, z prawdziwą rozkoszą wychylił szklankę chłodnego płynu i zamyślił się. Prawdę powiedziawszy spodziewał się tu ciekawszej roboty. Nie znaczy, że funkcję swoją uznawał za coś, co nie dawało żadnego zadowolenia. Ktokolwiek by myślał w ten sposób, byłby w grubym błędzie. Wiele znalazło się spraw, którym z pasją mógł poświęcić cały czas mieszczący się tylko w dwudziestoczterogodzinnej dobie. Majstersztykiem była na przykład sprawa z Yamamoto. Przez dwa z górą lata szereg operacji amerykańskiego lotnictwa i floty poświęconych było zatopieniu przeklętego pancernika „Yamato”, na którego pokładzie z pewnością musiał się znajdować niemniej przeklęty admirał. A jednak... A jednak musiał on w końcu ponieść klęskę. W tym była również pewna zasługa i Technical Air Intelligence Unit. To prawda, że tam w Waszyngtonie umieli rozszyfrować najściślej tajne rozkazy i instrukcję japońskiego dowództwa, że nie były to rzeczy łatwe, wiedział o tym każdy, kto chociażby luźno pracował na terenie japońskim. Nikt oczywiście nie zastanawiał się nad tym, skąd i w jaki sposób Waszyngton wszedł w posiadanie klucza. Wystarczało, że go posiadano. Ale przecież bez nich tu cała operacja nie zdałaby się na nie. Mac Coy przypomniał sobie jej przebieg w najogólniejszych zarysach. Zaczęło się 17 kwietnia 1943 roku, dokładnie o godzinie 6.36. W tej właśnie chwili przejęty został nadany z Truck tajny komunikat japoński, którego treści oczywiście nie rozumiał nikt, nawet nikt z dowództwa sił zbrojnych Pacyfiku. Z anteny na antenę poprzez Kodiak, Alaskę, San Francisco popłynęły grupy cyfr ułożonych w najbardziej nielogicznym porządku. Doszły aż do Waszyngtonu i tu trafiły do rąk kapitana Jacksona tego samego:, który przed kilku laty napotkał norweski statek rybacki w pobliżu Dutch Harbor. Z tajemniczych cyfr wypłynęła treść, która miała przypieczętować los admirała Yamamoto.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 18 Ci, którzy wkrótce otrzymali z Waszyngtonu najściślej tajny rozkaz, umieli go prawie na pamięć. U góry dokumentu widniały miejsce i data wysłania, polecenia: „Waszyngton 17-4-43—15.35 PM — Ściśle tajne” U dołu treść: „Admirał Yamamoto w towarzystwie szefa sztabu i siedmiu admirałów wyjechał z Truck dziś rano o godzinie 8.00 udając się na lotniczą inspekcję wyspy Bougainville stop admirał i jego towarzysze polecą w dwóch samolotach typu Sally w eskorcie Zeke stop przewidziana marszruta Rabaul Bucka 16.30 stop admirał spędzi noc w Bucka i o świcie powróci do Kahili stop lądowanie przewidziane o godzinie 9.45 stop admirał na okręcie podwodnym odbędzie inspekcję jednostek floty morskiej dowodzonej przez admirała Tanaka stop eskadra 339, powtarza się: trzy, trzy, dziewięć P-38 musi wszelkimi środkami dosięgnąć i zniszczyć Yamamoto w ciągu dzisiejszego ramka osiemnastego kwietnia stop. wywiad zwraca uwagę na punktualność Yamamoto stop prezydent przywiązuje do tej operacji olbrzymią wagę stop jej rezultaty zostaną zakomunikowane w Waszyngtonie stop. Frank Knox, minister marynarki Tego ranka o godzinie 9.35 dwa samoloty typu Sally4 spadły w głębiny Pacyfiku. Zadanie zostało wykonane, choć była to trudna sprawa. Mac Coy westchnął. Dziś admirał Yamamoto już nie żył, nie zapowiadała się więc żadna ciekawsza akcja i trzeba było powrócić do tych obowiązków, które były powszednim zadaniem Technical Air Intelligence Unit. A więc przede wszystkim ustalanie typów i rodzajów nowych samolotów japońskich wraz z całą ich charakterystyką. Z tym było zawsze najwięcej kłopotów i Mac Coy nieraz łamał sobie głowę nie umiejąc sobie poradzić z niezwykłą różnorodnością typów i trudnymi nazwami japońskimi. Cały ten kram dostarczał sporo nieprzyjemności, a ostatnio nawet stał się powodem niemiłej rozmowy z Mac Arthurem. Niezwykle skomplikowany system panujący w lotniczym przemyśle japońskim utrudniał lub wprost uniemożliwiał jakie takie orientowanie się w aktualnym stanie lotnictwa. Wszystkie na przykład typy i rodzaje samolotów znajdujące się w stadium eksperymentalnym otrzymały znak ,,Ki” bez względu na nazwisko konstruktora i 4 W rzeczywistości były to 2 samoloty Mitsubishi G4M1 Model 11 „Betty”. Admirał Isoroku Yamamoto leciał samolotem o numerze seryjnym 2656 – numer na stateczniku pionowym T1-323. Drugi samolot oznaczony był numerem T1-326. (przyp. blondi)

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 19 miejsce produkcji. Po przystąpieniu do produkcji seryjnej samoloty rozdzielane na eskadry otrzymywały nazwy wywodzące się od nazwisk konstruktorów, roku produkcji, rodzaju i numeru typu lub podtypu. Rok oczywiście liczony był według kalendarza japońskiego. Tak więc do roku 1939 (japoński: 2599) do oznaczenia typu używano dwu ostatnich cyfr. Nie było to bynajmniej proste i jasne, gdyż na przykład typ 99 był nurkującym bombowcem Val, a jednocześnie dwumotorowcem nazywanym później przez Amerykanów Betty. Po roku 1940 (2600) w armii stosowano cyfrę 100, w marynarce wojennej zaś „0”. Stąd też wywodziła się nazwa japońskiego myśliwca Zero, który swymi technicznymi zaletami zaskoczył Amerykanów w pierwszych dniach wojny. Jego pełna i właściwa nazwa brzmiała: „Mitsubishi A6M5 typ 0”. Mac Coy wraz ze sztabem współpracowników głowili się nad sposobami nazywania w jakiś systematyczny i konkretny sposób tych wszystkich rodzajów i typów samolotów, które Japończycy rzucali do walki. W końcu zastosowano metodę wydającą się najszczęśliwszym wyjściem z sytuacji. Samoloty o wspólnych cechach taktycznych nazywano jednym krótkim imieniem. Protest przeciwko tej metodzie wyszedł z zupełnie nieoczekiwanej strony. Któregoś dnia generał Mac Arthur wezwał do siebie Mac Coya. Ten ostatni stawił się punktualnie oczekując po tej rozmowie nowych zadań, jakie niewątpliwie postawi mu dowódca amerykańskich sił zbrojnych na Oceanie Spokojnym. Początek rozmowy zdziwił go. Mac Arthur mówił wiele, ale jego rozmówca w żaden sposób nie mógł domyślić się, co konkretnie generał ma na myśli. Dość szeroki wstęp o charakterze raczej ogólnym Mac Arthur zakończył stwierdzeniem, że współpraca kierowników wszystkich komórek dowództwa winna być jak najbardziej ścisła i zharmonizowana, gdyż jest to jednym z podstawowych czynników zwycięstwa. Mac Coy zgodził się skwapliwie z wywodami przełożonego i czekał na jego wnioski. Dowódca jednak spoglądał na Mac Coya wyraźnie wyczekująco. Przez kilka chwil trwało denerwujące milczenie. Wreszcie Mac Arthur, skarciwszy wzrokiem niedomyślność człowieka sprawiającego tak odpowiedzialną funkcję, postanowił zagrać w otwarte karty. — Pan w korespondencji z Waszyngtonem używa jakiegoś szyfru, Mac Coy! — błysnął oczyma. Ten zdziwił się. — Jest tylko jeden szyfr, który jest stosowany tak przez nas, jak i przez pana. O ile mi oczywiście wiadomo... — odparł, urażony trochę formą i treścią pytania. — Czy mam panu udowodnić, że tak nie jest? — Ależ... Mae Arthur podszedł do pancernej kasy, wyjął stamtąd arkusz papieru i położył go przed Coyem.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 20 — Czy może mi pan powiedzieć, kto nadał tę depeszę? Coy spojrzał i uśmiechnął się. Na arkuszu widniał ?. Łopia jego własnego meldunku, w którym ciągnęła się długa lista imion męskich i żeńskich. — Ależ tak, oczywiście, że to my... — No więc? Coy, który wreszcie zrozumiał, że dowódca podejrzewa go o utrzymywanie bez jego wiedzy tajnych kontaktów z Waszyngtonem, co byłoby, rzecz jasna, dowodem nieufności wobec niego, pośpiesznie wyjaśnił metodę kodowania nazw japońskich samolotów. Wbrew oczekiwaniom Mac Arthur tym się nie zachwycił. Widoczne było, że nie wierzy w słowa wyjaśnienia. Zakłopotany Coy wpadł wreszcie na pomysł, który, jak sądził, powinien przekonać dowódcę o jego lojalności. — Czy może mi pan podać, panie generale, imię bliskiej panu osoby? Już jutro stanie się ono jednym z symbolów tego „szyfru”. Mac Arthur postanowił zaryzykować. — Moja żona ma na imię Jane... W kilka dni później japoński bombowiec Mitsubishi typ 97KJ213 nosił miłe imię Jane, małżonki głównodowodzącego siłami zbrojnymi USA na Pacyfiku. Pech chciał, że Mac Coy nie długo mógł się cieszyć porozumieniem zawartym ze swoim dowódcą. W czasie jednej z inspekcji Mac Arthur spotkał się z wyraźnym, chociaż najprawdopodobniej nieświadomym, wyrazem braku szacunku dla jego małżonki ze strony pilotów jednej z eskadr myśliwskich. Członkowie tej eskadry żywili widocznie szczególną złość do bombowców Mitsubishi typ 97KJ213, gdyż wymalowawszy na kadłubach swych samolotów imię ,,Jane” ozdobili je bardzo brzydkim rysunkiem, który nie mógł u Mac Arthura wywołać zachwytu. Imię ,,Jane” znikło szybko ze wszystkich meldunków Mac Coya wysyłanych, do Waszyngtonu, a pechowy typ Mitsubishi został nazwany nowym imieniem: Sally. Wydawałoby się, że pomysł Mac Coya polegający na stosowaniu krótkich dwu- i trzysylabowych imion jest rozsądny, prosty i całkowicie odpowiedni. Niestety, szerszemu stosowaniu tego klucza stanęła na przeszkodzie niespokojna produkcja japońskiego przemysłu lotniczego, który wysyłał do walki coraz to nowe, odmienne egzemplarze samolotów. W ciągu miesiąca pracownicy Technical Air Intelligence Unit musieli wymyślić... siedemdziesiąt pięć imion. W tym czasie Japończycy zrobili znacznie większy postęp wypuszczając w przestworza sto osiemnaście typów, które Mae Coy nie wiedział już, jak nazwać. Wkrótce też wyłoniły się inne trudności. Kiedy Mac Coy transmitował do Waszyngtonu rezultaty swej pracy, okazało się, że nadawanie meldunku trwało zbyt długo i blokowało wszystkie środki łączności. Nieoczekiwanie przyszli mu z pomocą sami Japończycy.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 21 Od pewnego okresu zaczęli oni nadawać samolotom nazwy oznaczające zjawiska przyrody. Mac Coy odetchnął i wypił jeszcze jedną szklankę wody. Rzucił okiem na duży antymagnetyczny zegarek o ciemnej tarczy. — Do licha — mruknął do siebie — powinien już być nowy raport. W tej chwili posłyszał za drzwiami czyjeś kroki. Był pewien, że to Johnson, major Peter Johnson. Peter Johnson swoim zwyczajem zatrzymał się na chwilę w drzwiach, potem dopiero podszedł do biurka. — Otrzymaliśmy nową wiadomość. Mac Coy skinął głową z aprobatą. — Nie jesteśmy jeszcze pewni, ale Japończycy najprawdopodobniej szykują nową niespodziankę o dość tajemniczym charakterze. Johnson przerzucił kilka kartek wyjętych z teczki i jedną z nich wyłożył na biurko. — Kamikaze... — powiedział wskazując odnośny ustęp. Mac Coy zrobił zdziwione oczy. — Oznacza to „boski wiatr” — wyjaśnił Johnson. — Sądziliśmy początkowo, że jest to nowy typ samolotu, jednak brak danych technicznych i inne okoliczności przemawiałyby za tym, że tę nazwę nadano specjalnym ugrupowaniom... Mac Coy słuchał z zainteresowaniem. Ostatnio dość często udawało się otrzymać dane techniczne samolotów znajdujących się dopiero w stadium konstrukcji. Nowe typy, które ukazywały się później w walce, potwierdzały często poprzednio otrzymane informacje. O Kamikaze była to pierwsza wiadomość. Johnson odchrząknął i zaczął mówić dalej. — ...Tym bardziej że otrzymaliśmy meldunek o organizacji nowych tajemniczych jednostek, jak Takkotai, Kamiwashi i inne. Z całą pewnością udało się stwierdzić, że na przykład na Kiu-Shiu powstaje oddział pod nazwą Shimbu... — Shimbu? — Tak, Shimbu. To znaczy „odważni”. Mac Coy skrzywił się z niezadowoleniem. — To jest diabelnie mało, Johnson. Przecież nie zbieramy tych wiadomości po to, żeby zapełnić szpalty naszej prasy. Są one nam potrzebne po to, żeby zawczasu umieć znaleźć odpowiednie przeciwśrodki i obmyślić najwłaściwszą taktykę. Jakie zadania mają nowe jednostki, jak są zorganizowane, uzbrojone, gdzie stacjonują — oto pytania, na które musimy znaleźć odpowiedź. Mac Coy spojrzał na twarz Johnsona, na której malował się zawód. — Niech mnie pan źle nie zrozumie — głos pułkownika złagodniał. — Wiadomość ta jest ważna — zamyślił się — każda informacja na tym piekielnym terenie jest ważna, oczywiście przekażemy ją do Waszyngtonu, ale pan rozumie, to wszystko jest jeszcze bardzo mało, szalenie mało... Wstał z miejsca, przespacerował się po pokoju i zatrzymał się przy olbrzymiej mapie zajmującej prawie całą ścianę. Małe chorągiewki wetknięte w plamki wysp

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 22 rozsianych po Pacyfiku znaczyły pochód amerykańskich sił zbrojnych. „Żabi skok” wytyczał wyraźnie trasę ku macierzystym wyspom Japonii. Na drodze do niej leżały Filipiny oraz niezwykle ważna pod względem strategicznym jedna z większych wysp, silnie broniona Okinawa. Do walki o tę wyspę musiało dojść i jedynie kapitulacja mogłaby zapobiec starciu, które zapowiadało się jako jedno z najbardziej krwawych. Tu na Pacyfiku nie było jednolitej linii frontu. Dziesiątki frontów przecinały wyspy wzdłuż i wszerz tworząc rozliczne ogniska. Płonął ocean, płonęła dżungla, płonęły wioski tubylców, płonęły koralowe rafy. Mac Coy przebiegł oczyma zaznaczone na mapie postępy sojuszniczych sił zbrojnych nie tając zadowolenia. Pierwsze miesiące 1944 roku przyniosły nowe sukcesy. Sukcesy okupione nieraz zażartą walką na śmierć i życie. Jego przyjaciel z siódmej dywizji piechoty generała Corletta opowiadał mu o zdobyciu wyspy Kwajalein. Atol, zagubiony wśród rozległych przestrzeni Oceanu Spokojnego, przez dwa dni i dwie noce wytrzymywał potworne bombardowanie silnych ugrupowań lotniczych i artylerii okrętowej. Czternaście i pół tysiąca ton bomb zamieniło wyspę w jeden labirynt kraterów. Betonowe bunkry wypalano miotaczami ognia i pociskami rakietowymi, które Japończycy nazywali bazooka. Atak na wyspę Truck, w rezultacie którego zniszczono dwadzieścia trzy okręty i dwieście jeden samolotów, wywołał w dowództwie japońskim z pewnością poważne zdenerwowanie, skoro energiczny i przedsiębiorczy Tojo 21 lutego mianował się szefem sztabu pragnąc najwidoczniej osobiście pokierować operacjami. Na radość jednak było jeszcze za wcześnie. Pozostawały wyspy Saipan, Tinian, Guam, Okinawa... Wzrok Mac Coya zatrzymał się na tej ostatniej. — A więc, drogi majorze... — powrócił do tematu — chcielibyśmy wiedzieć coś więcej o tych Kamikaze. Kim oni są? Johnson nie miał żadnych kłopotów ze znalezieniem odpowiedzi na to pytanie. Już nazajutrz przyniósł po prostu japońską gazetę, która rozpoczynała propagandę zmierzającą do werbowania ochotników na pilotów samobójczych samolotów. Aby być w zgodzie ze ścisłością, w artykule tym ani razu nie pojawił się wyraz „samobójca” lub „samobójczy”. Była mowa o Bushido, o wielkim powołaniu japońskiego żołnierza, którego najwyższym szczęściem nie może być nic innego jak bezgraniczne oddanie Cesarstwu wszystkiego, co najcenniejsze. Tylko za cenę życia można było zyskać największe zaszczyty i najwyższy honor... Gazeta podawała nazwiska pierwszych ochotników. Na czele tej listy widniało nazwisko majora Otsuki Hajato. Bushido — krwawy, fanatyczny kodeks japońskiego żołnierza zaczynał działać. Nieświadome jego ofiary nie rozumiały, że są po prostu ślepym

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald narzędziem w rękach japońskich imperialistów osłaniających swe nieludzkie postępowanie religijnym mitem. Byłoby nieprawdą, gdybyśmy powiedzieli, że wiadomość o prawdziwej roli Kamikaze nie wywołała wstrząsającego wrażenia. To wrażenie miało się stokroć spotęgować w ciągu najbliższych miesięcy... Wrak bombowca G4M „Betty” numer T1-323, w którym zginął Admirał Yamamoto, Bougainville, Wyspy Salomona, kwiecień 1943. (przyp. blondi) 23

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1958/27 S. T. Kald 24 PIERWSZY LOT Oczy wiceadmirała Masabumi Arima są spokojne, nawet wesołe. Spogląda w twarze badawczo, jak gdyby chciał przeniknąć tych ludzi do głębi, pojąć myśli, które pod gładko ogolonymi czaszkami muszą być różne: opanowane i skołatane, wybiegające w chwile, które mają nastąpić, i wspominające przeszłość, zdecydowane i chwiejne. Wszyscy wyglądają uroczyście. Tak jak przystało na tych, którzy niedługo znajdą się wśród największych bohaterów Cesarstwa. Długie, białe szaty spływają do samych stóp, na plecach mieni się haft kwiatu wiśni o pięciu płatkach. Dudzie otoczeni największym szacunkiem społeczeństwa, ludzie, których nazwiska znane są w całej Japonii. Dudzie, którzy muszą umrzeć. Masabumi Arima zna ich wszystkich jak własne dzieci. Od kilku miesięcy przebywał wraz z nimi w okresie formowania pierwszych eskadr. Poznał ich życie, ich charaktery, ich namiętności, ich oddanie Cesarzowi. Na żadnym z nich zawieść się nie może i nie zawiedzie. Jest tego pewien całkowicie, tak samo, jak pewien jest wschodu słońca. Słońca, którego i on już nie zobaczy... Najmłodszy ma lat dziewiętnaście. Otsuki... Ulubieniec admirała. Z nim najdłuższe prowadził rozmowy. Nie, nie dlatego, że Otsuki bał się, lecz dlatego, że szczególnie dawał się lubić. Otsuki miał oczy niebieskie i już to samo było powodem zwrócenia nań szczególnej uwagi. Niebieski kolor mógłby mu przynieść wiele nieszczęścia, gdyby jego pochodzenie było mniej znane. Wiedziano jednak, kim są jego rodzice. Toteż dziecięce prawie oczy patrzyły na świat spokojnie, dziwiąc się niemal wszystkiemu, co je otacza. Była w nich niezachwiana ufność i głęboka naiwność, która kazała wierzyć bezkrytycznie we wszystko, cokolwiek mówią starsi. „On umrze szczęśliwie — myślał o nim nieraz Arima. — Tacy są nieszczęśliwi tylko na ziemi.” Otsuki uśmiechnął się do ojcowskiego spojrzenia admirała. Niecierpliwił się. On chciałby, żeby to wszystko nastąpiło jak najszybciej. Życie jest nędzne, a od czasu śmierci rodziców, którzy zginęli podczas nalotu, straciło w ogóle jakąkolwiek wartość. Cóż za szczęście, że za tak małą ofiarę można zyskać najwspanialsze zaszczyty! Bogowie są dobrzy, tak dobry nie potrafi być nikt na ziemi. Otsuki otrząsa się ze straszliwej myśli: „A Tenno, Cesarz? Nie, on jest synem bogini słońca, a więc jest dobry, inaczej przecież nie pozwoliłby mu umrzeć”. Na lotnisku srebrzą się długie szeregi Mitsubishi, tych właśnie, którym Amerykanie dali nazwę „Zero”. Lśni w słońcu nie blacha samolotu, lecz powłoka