Rozdział pierwszy
Z miną wyrażającą znudzenie i niesmak, uwydatnioną obwisłymi sumiastymi wąsami, Jim
Qwilleran przygotował sobie kawalerskie śniadanie. Gorącą kranówą zalał kawę
rozpuszczalną, aż na powierzchni zaczęły pływać brązowe grudki. Z wypełnionego
okruchami chlebaka, w którym zagnieżdżała się powoli pleśń, wygrzebał pączka. Następnie
rozpostarł papierową serwetkę na stole obok okna, którym wpadało przefiltrowane przez
smog miejskie słońce, oświetlające ponure mieszkanie.
Jedząc pozbawione smaku śniadanie, Qwilleran dumał nad swoimi czterema
problemami:
Po pierwsze, w chwili obecnej nie miał kobiety. Po drugie, dostał nakaz eksmisji, więc
za trzy tygodnie straci dach nad głową. Po trzecie, mole żywią się jego krawatami w takim
tempie, że zaraz nie będzie miał ani jednego. Po czwarte, jeśli tego dnia powie choćby jedno
niewłaściwe słowo redaktorowi naczelnemu, może stracić pracę. Ponad czterdzieści pięć lat
na karku i bezrobocie? Nie wyglądało to różowo.
Na szczęście miał przyjaciela. Na stole - obok wielkiego słownika, pliku książek w
miękkich okładkach, stojaka z fajką i puszki tytoniu - leżał kot syjamski.
Qwilleran podrapał swojego pupila za uszami i rzekł:
- Założę się, że gdy mieszkałeś na piętrze, nie wolno ci było wylegiwać się na stole.
Kot, o imieniu Koko, zakołysał się z satysfakcją, nastroszył wąsy i miauknął.
Mieszkali razem od pół roku, bo poprzedni właściciel Koko został zamordowany.
Qwilleran dobrze karmił swojego kota, prowadził z nim mądre rozmowy i proponował
przeróżne zabawy - rozrywki, które przypadały do gustu inteligentnemu zwierzakowi.
Codziennie rano Koko zajmował jeden róg stołu, układając się starannie na blacie,
podciągając brązowe łapy i ogon pod rudawy tułów z białą łatką na piersi. W świetle
porannego słońca jego skośne ślepia miały kolor jasnego błękitu, a jedwabista sierść -
przypominająca świeżo uplecioną pajęczynę na oknie - połyskiwała tęczą opalizujących
odcieni.
- Przez ciebie to mieszkanie wygląda jak chlew - powiedział Qwilleran.
Kot zmrużył oczy i zaczął dyszeć. Z każdym oddechem jego nos zmieniał nieco kolor
i fakturę - jakby czarny aksamit przeobrażał się w czarny atłas. I z powrotem.
Qwilleran znów popadł w zamyślenie, przesuwając w roztargnieniu łyżeczką po
wąsach. Poprzysiągł sobie, że tego dnia śmiało poprosi naczelnego o nowy przydział. Zdawał
sobie sprawę, że będzie to ryzykowne posunięcie. Redakcja „Daily Fluxion” przypominała
wojsko. Percy wymagał pracy zespołowej, działania w duchu wspólnoty, ogólnej dyscypliny.
Ramię przy ramieniu, pospołu, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nie waszą rolą jest
zadawać pytania! Razem, jak zgrana drużyna, dążymy do celu!
- Wiesz, jak to jest - tłumaczył Qwilleran kotu. - Gdy wejdę do gabinetu Percy'ego i
bez ogródek zażądam nowej pracy, to najprawdopodobniej wyrzuci mnie na zbity pysk. Bo on
tak postępuje. Nie mogę iść na bezrobocie, a już na pewno nie w tej chwili. Najpierw muszę
uzbierać trochę oszczędności.
Koko słuchał uważnie każdego słowa.
- W najgorszym razie pewnie mógłbym dostać robotę w „Morning Rampage”, ale nie
chciałbym tyrać dla tego nadętego szmatławca.
Koko patrzył na niego szeroko otwartymi ślepiami, wyrażającymi pełne zrozumienie.
Miauknął cicho.
- Najchętniej odbyłbym z Percym szczerą rozmowę, ale do niego trudno dotrzeć. Jest
zaprogramowany, jak komputer. Uśmiecha się szczerze. Mocno ściska rękę. Mówi bardzo
miłe komplementy. Ale gdy nazajutrz napatoczysz się na niego w windzie, to jakby cię w
ogóle nie znał. Bo akurat tego dnia nie figurujesz w jego grafiku.
Koko poruszył się niepewnie.
- On nawet nie wygląda jak naczelny - ciągnął Qwilleran. - Ubiera się, jakby robił w
reklamie. Przy nim czuję się jak łachmyta. - Pogłaskał kota po karku. - Chyba powinienem iść
do fryzjera.
Koko mruknął gardłowo, a Qwilleran natychmiast zrozumiał.
- Dobra, dobra, zaraz zagramy. Ale tylko parę rund, bo muszę iść do pracy.
Otworzył wielki słownik, wyróżniający się daleko posuniętym stanem sfatygowania,
po czym rozpoczęli swoją ulubioną grę. Polegała na tym, że kot wbijał pazury w kartki, a
Qwilleran otwierał gruby tom we wskazanym miejscu, następnie czytał na głos pierwsze dwa
hasła widniejące u góry strony. Jeśli Koko używał prawej łapy, Qwilleran wybierał hasła z
prawej strony, ale na ogół kot posługiwał się lewą. Wszystko wskazywało na to, że jest
mańkutem.
- „Biuletyn” i „biurko” - przeczytał Qwilleran. - To łatwe. Dwa punkty dla mnie. No
dalej, spróbuj jeszcze raz.
Koko postawił brązowe uszy i znów zatopił pazury w kartki.
- „Diegueno” i „dielektryk”. Ty cwany skurczykocie! Załatwiłeś mnie! - Qwilleran nie
znał tych słów. Musiał przeczytać definicje, a to oznaczało punkty dla zwierzęcia.
Gra zakończyła się ostatecznie wynikiem siedem do pięciu dla człowieka. Potem
dziennikarz przygotował śniadanie dla kota - świeżą wołowinę, pokrojoną w kostkę i
podgrzaną z sosem pieczarkowym z puszki - następnie wziął prysznic i się ubrał. Kot jednak
nie interesował się jedzeniem. Łaził za swoim panem, piskliwym pomiaukiwaniem
domagając się zainteresowania, ciągnąc za ręcznik w łazience, wskakując do otwieranych
szuflad.
- Który krawat mam włożyć? - spytał Qwilleran. W swej garderobie miał ich zaledwie
kilka, większość w szkocką kratę z dominującą czerwienią. Były porozwieszane po całym
mieszkaniu na klamkach i oparciach krzeseł. - Może powinienem wybrać coś w żałobnym
tonie, żeby wywrzeć korzystne wrażenie na Percym? W dzisiejszych czasach wszyscy
musimy być konformistami. Wy, koty, jesteście jedynymi niezależnymi istotami, które
jeszcze pozostały.
Koko zamrugał potwierdzająco ślepiami. Qwilleran sięgnął po wąski krawat z
granatowej wełny, wiszący na lampie.
- Niech szlag trafi te mole! - zakrzyknął. - Kolejny do wyrzucenia!
Koko zapiszczał, jak gdyby próbował wyrazić swoje współczucie. Qwilleran przyjrzał
się wystrzępionemu końcowi krawata. Postanowił, że mimo wszystko go włoży.
- Może chciałbyś się na coś przydać? - spytał. - Zamiast tracić czas na pajęczyny, weź
się lepiej za te mole!
Odkąd zamieszkali razem, Koko nabrał dziwnego zwyczaju. W starym wilgotnym
domu roiło się od pająków, które wciąż rozpinały nowe sieci. Kot pożerał chętnie te
połyskujące nicie.
Qwilleran wcisnął nadżarty koniec krawata w koszulę, włożył do kieszeni fajkę typu
„bulldog”. Następnie potarmosił kota po głowie w wyrazie obcesowego pożegnania i wyszedł
z mieszkania przy Blenheim Place.
Gdy dotarł wreszcie do redakcji „Daily Fluxion”, miał już obcięte włosy i
przystrzyżone wąsy po wizycie u fryzjera, a buty tak wyglansowane, że połyskiem mogły
rywalizować z marmurowymi płytami, którymi wyłożony był hol. Dostrzegając swoje odbicie
w gładkiej powierzchni, wciągnął wydatny nieco brzuch.
Kilka par oczu zwróciło się w jego stronę. Ten wąsacz z fajką i tajemniczą
przeszłością budził niemałą ciekawość, odkąd przed siedmioma miesiącami podjął pracę w
redakcji „Daily Fluxion”. Wszyscy wiedzieli, że dawniej był znanym dziennikarzem
śledczym w Nowym Jorku i Chicago. Potem przepadł bez wieści na parę lat, a teraz siedział
grzecznie przy biurku w siedzibie gazety codziennej na Środkowym Zachodzie, pisząc
artykuły - niebywałe! - o sztuce...
Drzwi zatłoczonej windy się otworzyły, więc Qwilleran wysiadł, żeby przepuścić
kilka dziennikarek z działu kobiecego, które spieszyły się do porannych obowiązków lub na
przerwę śniadaniową. Gdy go wymijały, zlustrował każdą okiem znawcy. Ta za stara. Tamta
pospolita. Ta od mody wzbudza wręcz grozę. A ta, która pisze o życiu towarzyskim, ma
męża.
Mężatka spojrzała na niego z udawanym wyrzutem.
- Ty szczęściarzu! - rzekła. - Niektórzy zawsze spijają śmietankę. Nie cierpię cię.
Patrzył za nią, jak idzie korytarzem, a chwilę później wskoczył do windy, bo drzwi się
zamykały.
- O co jej chodziło? - zdziwiony mruknął pod nosem. W windzie był jeszcze jeden
pasażer: blondynka z działu reklamowego.
- Właśnie się dowiedziałam - odezwała się nagle. - Winszuję ci - rzuciła i wysiadła na
następnym piętrze.
W sercu Qwillerana, przykrytym wystrzępionym krawatem, zaczęła wzbierać nadzieja
na odmianę losu. Wszedł do działu kulturalnego, gdzie ciągnęły się rzędy zielonych
metalowych stolików, na których stały zielone maszyny do pisania i zielone telefony.
- Bądź w pobliżu - rzekł Arch Riker, szef działu. - O wpół do jedenastej Percy zwołał
kolegium redakcyjne. Pewnie chce pogadać o tym śmiesznym drugim „l” w twoim nazwisku,
którym zaraziły się inne słowa. Widziałeś? - Pchnął przez biurko gazetę i wskazał nagłówek:
„Skorumpowany pollityk aresztowany przez pollicję”. - Nikt nie zauważył błędu.
Zorientowaliśmy się dopiero, gdy wydanie poszło do druku. Cała redakcja zgłupiała przez
ciebie.
- To dobre szkockie nazwisko - bronił się Qwilleran. Następnie nachylił się nad
biurkiem: - Ludzie dają mi do zrozumienia, że idą zmiany. Percy chyba przydzieli mi nową
robotę.
- Jeśli tak, to ja nic o tym nie wiem.
- Od pół roku jestem pośmiewiskiem dziennikarskiego świata. Reporter śledczy
piszący o sztuce!
- Nie musiałeś brać tej posady, jeśli ci się nie podoba.
- Potrzebowałem pieniędzy. Wiesz o tym. Poza tym obiecano mi etat w dziale
miejskim, jak tylko zwolni się miejsce.
- No to życzę szczęścia - mruknął Riker.
- Czuję, że coś wisi w powietrzu. Mnóstwo ludzi o tym wie, tylko nie ja.
Szef działu kulturalnego rozparł się w fotelu i założył ręce na piersi.
- W komunikacji międzyludzkiej tak już jest, że najbardziej zainteresowani dowiadują
się na szarym końcu - odparł.
Gdy dano znak z działu miejskiego, Riker i Qwilleran weszli do gabinetu, w którym
urzędował redaktor naczelny.
- Dzień dobry, Haroldzie - powiedzieli jak na komendę.
Szefa nazywano Percy wyłącznie za jego plecami.
Na miejscu był już dyrektor działu reklamy, ciągnący się za mankiety. I szef działu
fotograficznego, mający znudzoną minę. Oraz Fran Unger, szefowa działu kobiecego,
wystrojona w kapelusz w deseń zebry. Posłała Qwilleranowi powłóczyste spojrzenie, które go
speszyło. Była natarczywa, co budziło w nim nieufność. Qwilleran wystrzegał się kobiet
pełniących dyrektorskie funkcje. Przez pewien czas był mężem takiej.
Ktoś zamknął drzwi, a w tej samej chwili redaktor naczelny okręcił się w swoim
obrotowym fotelu i spojrzał na Qwillerana.
- Winien ci jestem przeprosiny - rzekł. - Należało omówić to z tobą dziesięć dni temu.
Pewnie docierały do ciebie różne plotki. Postąpiłem nie fair, że trzymałem cię w
nieświadomości. Przepraszam. Byłem zajęty przy tej komisji do spraw zwalczania
przestępczości, którą powołał burmistrz, ale to mnie nie tłumaczy.
W sumie to porządny gość, pomyślał Qwilleran, poruszając się niespokojnie na
krześle.
- Obiecaliśmy ci inną pracę, gdy coś się trafi - ciągnął redaktor naczelny. - No i teraz
pojawiło się dla ciebie prawdziwe wyzwanie. Zamierzamy zainicjować pewne
przedsięwzięcie, które może wywrzeć wpływ na całą branżę prasową. Dodam, że dla naszej
gazety to będzie żyła złota. Otóż nasze miasto zostało wybrane jako miejsce eksperymentu,
który ma wykazać, czy ogólnokrajowa reklama prowadzona na ogół w czasopismach zdałaby
egzamin w gazetach codziennych wychodzących w głównych ośrodkach miejskich.
- Gdyby tak się stało - wtrącił szef reklamy - nasze wpływy by się podwoiły. Tylko w
tym jednym eksperymentalnym roku nasz dochód podskoczyłby o ponad milion dolarów.
- O te konfitury oczywiście walczyć też będzie „Morning Rampage” - powiedział
Percy - ale my mamy nową drukarnię i barwne zdjęcia, więc możemy dać produkt wyższej
jakości.
Qwilleran głaskał się nerwowo po wąsach.
- Twoim zadaniem - kontynuował redaktor naczelny - będzie robienie niedzielnego
dodatku przez pięćdziesiąt dwa tygodnie. W formacie czasopisma. Pełna gama kolorów!
Qwilleran rozważał w myśli rysujące się możliwości. Wyobraził sobie głośne procesy
sądowe, kampanie wyborcze, przemówienia polityków, widowiska sportowe, może nawet
wydarzenia z zagranicy. Odchrząknął i rzekł:
- A to nowe czasopismo... Ma być o tematyce ogólnej?
- Ujęcie ma być ogólne - odparł Percy. - Ale tematyka będzie dość konkretna.
Chcemy, żebyś robił czasopismo o wnętrzarstwie.
- O czym?! - zachrypiał zszokowany Qwilleran.
- O wnętrzarstwie. Ten eksperyment finansuje branża meblarska i dekoratorska.
- O wnętrzarstwie? - Poczuł chłód w cebulkach swoich wąsów. - No to chyba powinna
to robić jakaś kobieta.
Fran Unger odezwała się słodkim głosem:
- Nasz dział bardzo chciał się tym zająć, ale Harold uważa, że w obecnych czasach
urządzaniem domów interesuje się też wielu mężczyzn. Pragnie uniknąć zaszufladkowania
tego czasopisma jako prasy kobiecej. Chce, żeby było adresowane do wszystkich. Chce, żeby
„Stylowe Wnętrza” czytał każdy.
Qwilleran poczuł ucisk w gardle.
- „Stylowe Wnętrza”? - wybąkał. - Tak się ma nazywać to pismo?
Percy skinął głową.
- Tak, bo uważamy, że ten tytuł właściwie oddaje nasz zamysł. Styl, komfort, dobry
gust! Możesz pisać artykuły o luksusowych domach, eleganckich apartamentach, symbolach
wysokiego statusu. O ludziach zamożnych i o tym, jak mieszkają.
Qwilleran nachylił się w stronę redaktora naczelnego.
- Harold, ty na pewno chcesz mnie do tego wyznaczyć? - spytał. - Przecież wiesz,
czym się zajmowałem. O wnętrzarstwie nie wiem kompletnie nic.
- O sztuce pięknej też nic nie wiedziałeś, a poradziłeś sobie świetnie - odpowiedział
Percy. - W naszej branży doświadczenie może być przeszkodą. Do tej roboty potrzeba
obytego dziennikarza, kogoś kreatywnego, z pomysłami. Jeśli na początku miałbyś jakieś
problemy, to jestem pewny, że Fran z chęcią ci pomoże.
Qwilleran zaczął się wiercić na krześle.
- Ależ naturalnie - potwierdziła Unger. - Możemy pracować razem. Mogę cię
pokierować w odpowiednią stronę. - Nie zważając na posępną minę Qwillerana, ciągnęła: -
Możesz na przykład zacząć od Sorbonne Studio. Oni obsługują socjetę. Potem Lyke and
Starkweather; to największa firma dekoratorska w mieście. - Rozłożyła ręce. - David Lyke
jest wprost fantastyczny!
- Nie wątpię - warknął posępnie Qwilleran. Miał wyrobione zdanie o dekoratorach.
Obu płci.
- No i jest pani Middy. Ta dekoratorka robi bardzo miłe wnętrza w stylu wczesno
amerykańskim. Aha, no i to nowe studio o nazwie ZASZP. Specjalizuje się w trendzie, który
nazywa się Zaplanowana Szpetota.
Nagle Percy wypowiedział słowa, które ukazały całą sprawę w innym świetle:
- Ta praca wiąże się z większą odpowiedzialnością, więc oczywiście przesuniesz się w
siatce wynagrodzeń. Awansujesz na kierownicze stanowisko.
Dokonawszy w myśli błyskawicznych obliczeń, Qwilleran doszedł do wniosku, że
dzięki temu stać go będzie na wynajęcie przyzwoitego mieszkania i spłacenie starych długów.
Pociągnął się za wąsy.
- Hmm, no chyba mógłbym spróbować - mruknął. - Kiedy mam zacząć?
- Wczoraj! Dowiedzieliśmy się, że „Morning Rampage” planuje wyjść z pierwszym
dodatkiem na początku października. Chcielibyśmy ich uprzedzić.
Ostatnie słowa przypieczętowały sprawę. Perspektywa pokonania konkurencji
rozgrzała krew w żyłach Qwillerana. Jego sprzeciw wobec pomysłu redagowania „Stylowych
Wnętrz” ustąpił miejsca poczuciu misji, więc kiedy Fran Unger posłała mu przyjazny uśmiech
i rzekła: „Qwill, będziemy się przy tym nieźle bawić”, miał ochotę odpowiedzieć: „Ej, siostro,
trzymaj się z dala od mojego czasopisma”.
W trakcie przerwy na lunch wyszedł na miasto, żeby uczcić swój awans. Kupił puszkę
krabów dla Koko i nowy krawat dla siebie. Znowu wełniany w szkocką kratę. Z przewagą
czerwieni.
Rozdział drugi
Włożywszy nowy krawat i lepszy ze swoich dwóch garniturów, Qwilleran z niepokojem
pojechał do pierwszego studia wnętrzarskiego, przygotowując się na dużą dawkę luksusu.
Siedziba firmy Lyke and Starkweather mieściła się w ekskluzywnym centrum
handlowym, w którym znajdowały się sklepy z luksusowymi towarami, galerie i herbaciarnie.
Już samo wejście wywierało duże wrażenie - ogromne dwuskrzydłowe drzwi z pięknie
usłojonego egzotycznego drewna, z mosiężnymi klamkami wielkości kijów bejsbolowych.
W środku Qwilleran zobaczył ekspozycje przedstawiające rozmaite wnętrza. Z
radością wypatrzył pokój, którego ściany wyklejono tapetą w szkocką kratę przypominającą
deseń jego krawata. Nad kominkiem zbudowanym z przeżartego przez korniki drewna wisiało
poroże łosia, a obok stała kanapa obita sfatygowaną świńską skórą - podobną do skóry z
dawnych piłek futbolowych.
Do Qwillerana podszedł szczupły mężczyzna.
- Czy mogę się zobaczyć z panem Lyke'em albo panem Starkweatherem? - spytał
dziennikarz.
Po długiej chwili oczekiwania, która nie wróżyła niczego dobrego, zza orientalnego
parawanu w głębi pojawił się siwawy mężczyzna. Miał dobrotliwy wygląd i - jak się okazało
- dobrotliwe usposobienie.
- Jeśli chodzi o reklamę, to powinien pan rozmawiać z Lyke'em - rzekł. - Ale on jest w
tej chwili zajęty, bo ma klientkę. Może zaczeka pan moment i się rozejrzy?
- A więc pan jest Starkweather?
- Tak, lecz powinien pan mówić z Lyke'em, jeśli to dotyczy...
- To może pan powie mi parę rzeczy, zanim zjawi się Lyke? - spytał Qwilleran,
wskazując poroże łosia.
- Nie ma za wiele do powiedzenia - odparł Starkweather, wykonując bezradny gest
ręką.
- Co się dzisiaj najlepiej sprzedaje?
- Właściwie wszystko.
- A kolory? Który cieszy się największym wzięciem?
- Żaden, a raczej wszystkie. Wszystkie są dobre.
- Tam dalej widzę jakieś nowoczesne wzornictwo.
- Mamy wszystkiego po trochu.
Dziennikarska technika Qwillerana wyraźnie zawodziła.
- A jak nazywa się ten mebel? - zapytał, wskazując wysokie biurko o pękatych
nóżkach, inkrustowane wzorami przedstawiającymi ptaki i kwiaty.
- To jest sekretarzyk - odparł Starkweather. W następnej chwili jego kamienna twarz
odrobinę się ożywiła. - Oho, idzie pan Lyke.
Zza parawanu wyłonił się przystojny trzydziestokilkuletni mężczyzna. Ramieniem
obejmował uśmiechniętą i zarumienioną z zadowolenia kobietę w średnim wieku, która miała
na głowie elegancki kapelusik.
- Jedź do domu, skarbie - mówił głębokim, tubalnym głosem - i powiedz staruszkowi,
że musisz mieć tę kanapę. Nie będzie go kosztować więcej niż ten jego ostatni samochód. I
pamiętaj, masz mnie zaprosić na kolację, gdy następnym razem będzie to przepyszne ciasto
czekoladowe. To ty masz je zrobić, nie twój kucharz. Ty. Specjalnie dla Davida.
Wypowiadając te słowa, David Lyke poprowadził kobietę szybkim krokiem do drzwi.
Stanął w progu i ucałował ją w skroń, żegnając się szarmancko, ale pospiesznie.
Obracając się w stronę Qwillerana, błyskawicznie zmienił wyraz twarzy - rozanielenie
ustąpiło miejsca opanowaniu typowemu dla człowieka interesu, jednak oczy pozostały takie
same: zadumane wejrzenie, opadające powieki, długie rzęsy. Jeszcze bardziej zadziwiające
były jego włosy - śnieżnobiałe, ostro kontrastujące z młodą, opaloną twarzą.
- David Lyke - przedstawił się miłym głosem, wyciągając rękę na powitanie. W
ułamku sekundy zlustrował gościa, pozytywnie oceniając jego krawat w szkocką kratę i
szerokość klap marynarki. - Proszę do mojego biura, tam będziemy mogli porozmawiać.
Qwilleran ruszył za nim do pokoju o ciemnoszarych ścianach. Na hebanowym
parkiecie leżała lamparcia skóra. Dokoła stały kwadratowe, masywne fotele, obszyte tkaniną
o fakturze podobnej do popcornu. Na przeciwległej ścianie wisiał akt - naga kobieta o
połyskliwej, szaro-niebieskiej karnacji, przypominającej stal.
Qwilleran pokiwał machinalnie głową w wyrazie pochwały.
- Miłe biuro - rzekł.
- Cieszę się, że się panu podoba - odparł dekorator wnętrz. - Szarość to niesłychanie
cywilizowany kolor, nie uważa pan? Ten odcień nazywam „mak”. Krzesła są w tonacji
suszonej figi. Mam powyżej uszu beżu i mlecznej bieli. - Sięgnął po karafkę. - A może
kropelkę koniaku?
- Nie, dziękuję - odparł Qwilleran i dodał, że wolałby zapalić swoją fajkę. Następnie
wyjaśnił, co go sprowadza.
- Szkoda, że nazwaliście to swoje czasopismo „Stylowe Wnętrza” - rzekł Lyke
donośnym głosem. - To mi się kojarzy z rękawiczkami w kolorze lawendy i lodami melba.
- W jakim stylu urządzacie wnętrza? - spytał dziennikarz.
- W każdym. Jeśli ludzie chcą mieszkać jak konkwistadorzy albo angielscy baronowie,
albo królowie Francji, to my się nie sprzeciwiamy.
- Gdybyście znaleźli dla nas jakiś dobry dom do sfotografowania, to pokazalibyśmy
go na okładce naszego pierwszego numeru.
- Zależy nam na reklamie - odparł Lyke - ale trudno powiedzieć, jak zareagowaliby
nasi klienci. Wie pan, jak to jest: gdy tylko panowie z Waszyngtonu dowiedzą się, że
podatnik ma w łazience puszysty dywan na całą podłogę, natychmiast przeglądają jego
dokumenty finansowe z ostatnich trzech lat. - Zaczął wertować kartki z adresami. -
Zrobiliśmy świetny wystrój w stylu kolonialnym z czasów króla Jerzego, w tonacji szampana
i żurawiny, ale nie przysłali jeszcze lamp... O, a tutaj dom w stylu edwardiańskim, w kolorze
benedyktyńskiej nalewki i śliwki, tylko, że spóźniają się z draperiami. Producent tkanin nie
robi już tego wzoru.
- No to może moi fotografowie mogliby pstrykać w taki sposób, żeby nie było widać,
że brakuje zasłonek?
Lyke był wyraźnie zszokowany słowami Qwillerana, ale szybko odzyskał zimną krew.
Pokręcił jednak głową.
- Nie, okna trzeba pokazać - odrzekł. Wertował dalej. - O, tu mam dom, którym warto
się pochwalić! - zakrzyknął. - G. Verning Tait, słyszał pan o nim? Zrobiłem mu wnętrza w
stylu empire z wbudowanymi witrynami na jego kolekcję żadów.
- Kim jest ten Tait? Od niedawna pracuję w tym mieście.
- Nie słyszał pan o Taitach? To jeden z tych starych rodów, co mieszkają w
fałszywych zamkach na Muggy Swamp. Wie pan, to bardzo ekskluzywna okolica. - Lyke
zrobił smutną minę. - Niestety ci, którzy mają najdłuższe rodowody, najwolniej uiszczają
swoje rachunki.
- Ci Taitowie to przystępni ludzie?
- Dawniej tak, ale teraz żyją trochę na uboczu. Podobno pani Tait ma kłopoty ze
zdrowiem.
- Myśli pan, że zgodziliby się na sesję fotograficzną?
- Stare rody zazwyczaj unikają autopromocji, ale w tym wypadku może udałoby mi się
ich nakłonić.
Następnie omówili jeszcze inne możliwości, lecz po dłuższej chwili obaj doszli do
wniosku, że rezydencja Taitów najlepiej się nadaje do nowego czasopisma: znane nazwisko,
imponujący wystrój domu, żywe kolory, no i kolekcja minerałów na dodatek.
- Poza tym - rzekł Lyke, uśmiechając się z zadowoleniem - to jedyna fucha, którą
udało mi się wyrwać Sorbonne Studio. Z przyjemnością więc zobaczę ten dom na okładce
„Stylowych Wnętrz”.
- Proszę do mnie zadzwonić, gdy tylko uda się panu umówić - rzekł Qwilleran. -
Spieszymy się bardzo z pierwszym numerem. Dam panu mój domowy numer.
Zanotował cyfry na wizytówce i wstał.
David Lyke uścisnął mu serdecznie rękę na pożegnanie.
- Życzę powodzenia z tym czasopismem - powiedział szczerze. - Mogę panu udzielić
pewnej ojcowskiej rady?
Qwilleran spojrzał na niego z zaintrygowaniem.
- Nigdy, ale to przenigdy proszę o draperiach nie mówić „zasłonki” - szepnął Lyke.
Qwilleran wrócił do redakcji, zastanawiając się głęboko nad zawiłościami swojej
nowej specjalności i z nadzieją myśląc o lunchu w swojskim wnętrzu klubu prasowego, gdzie
ściany miały kolor średnio podsmażonej polędwicy.
Na biurku czekała na niego informacja, aby zadzwonił do Fran Unger. Z niechęcią
wykręcił jej numer.
- Pracuję nad naszym projektem - zaszczebiotała - i przygotowałam już dla ciebie parę
propozycji. Masz czym pisać?... Dobrze. Po pierwsze, jest taka farma, dawniej w stylu
greckiego renesansu, którą teraz przerobili na japońską herbaciarnię. Do tego apartament z
dywanami na ścianach i na suficie oraz akwarium pod szklaną podłogą. I jeszcze
dowiedziałam się o niesamowitej sypialni utrzymanej wyłącznie w trzech odcieniach czerni,
tylko łóżko jest inne, bo z mosiądzu... Na pierwszy numer chyba wystarczy!
Qwilleran poczuł, że jeżą mu się wąsy.
- Dzięki, Fran, ale już mam materiał do pierwszego numeru - skłamał.
- Naprawdę? No, jak na żółtodzioba szybko się uwinąłeś. Co znalazłeś?
- To długa historia - odpowiedział Qwilleran wymijająco.
- Mów, jestem ciekawa. Słuchaj, idziesz na lunch do klubu prasowego?
- Raczej nie - odrzekł z wahaniem. - Umówiłem się... umówiłem się z jednym
dekoratorem w prywatnym klubie.
Fran Unger była rasową dziennikarką, więc niełatwo się zniechęcała.
- W takim razie spotkajmy się na drinka o wpół do szóstej.
- Przepraszam, ale nie mogę - odparł jak najuprzejmiej Qwilleran. - Już dawno
umówiłem się z kimś na kolację.
O wpół do szóstej uciekł z redakcji w zacisze swojego mieszkania, niosąc pęto
wątrobianej i dwie bułki z cebulą na kolację. Wolałby pójść do klubu prasowego. Lubił
bezceremonialną atmosferę tego lokalu, wielkie steki, które tam serwowano, oraz
towarzystwo kolegów po fachu, ale już dwa tygodnie temu zrezygnował ze swego
upodobania. Kłopoty zaczęły się wtedy, gdy zatańczył z Fran Unger na Balu Fotografów.
Najwyraźniej w jego staroświeckim fokstrocie kryła się jakaś magia, która rozpaliła szefową
działu kobiecego. Bo od tamtej pory nie dawała mu spokoju.
- Nie umiem spławić tego babsztyla! - rzekł Qwilleran do Koko, krojąc wątrobianą. -
Jest ładna, ale nie w moim typie. Mam już dość szefowych. Poza tym skórę z zebry
najbardziej lubię na zebrze.
Odkroił parę plasterków kiełbasy jako zakąskę dla Koko, ale ten zajęty był rwaniem
pajęczyny rozpiętej między nogami krzesła.
Dopiero gdy chwilę później zadzwonił telefon, kot zaczął zwracać uwagę na to, co
dzieje się dokoła. Ostatnio przejawiał wyraźną zazdrość o aparat. Ilekroć Qwilleran mówił do
słuchawki, Koko rozwiązywał mu sznurówki albo gryzł przewód telefoniczny. Czasem
wskakiwał na biurko i próbował wytrącić mu słuchawkę z ręki.
- Słucham? Tak?
Kot natychmiast dał susa na biurko i zaczął broić. Qwilleran odepchnął go na bok.
- To świetnie! - rzekł. - Kiedy możemy fotografować?
Koko przechadzał się po biurku, szukając okazji do kolejnych psot. Zaplątał się łapą w
przewód i zapiszczał z oburzenia.
- Przepraszam, nie słyszę - powiedział Qwilleran do słuchawki. - Mój kot rozrabia...
Nie, nie biję go. Proszę chwilę zaczekać.
Wyplątał Koko i spędził go z biurka, następnie zapisał adres, który podał mu David
Lyke.
- A więc do zobaczenia w poniedziałek rano w Muggy Swamp. Dziękuję panu. Bardzo
mi pan pomógł.
Tego wieczoru telefon zadzwonił ponownie. Tym razem w słuchawce rozbrzmiał głos
Fran Unger.
- Cześć, Qwill, a jednak jesteś w domu!
- Owszem - odparł, obserwując uważnie Koko, który natychmiast wskoczył na biurko.
- A podobno byłeś umówiony na mieście.
- Wróciłem wcześniej, niż się zanosiło.
- Jestem w klubie prasowym - wyszeptała Fran zmysłowym głosem. - Może
wpadniesz? Wszyscy tu jesteśmy. Szykuje się niezła popijawa.
- Spadaj! - warknął Qwilleran do Koko, próbującego kręcić tarczą za pomocą nosa.
- Coś ty powiedział?
- To nie do ciebie, tylko do kota - wyjaśnił Qwilleran i pchnął Koko, ale ten zmrużył
groźnie ślepia, stawiając opór i knując następne niecne posunięcie.
- No właśnie - ciągnęła pieszczotliwie Fran Unger -a kiedy zaprosisz mnie do siebie,
żebym poznała tego twojego Koko?
- Miau! - zapiszczał kot w prawe ucho Qwillerana.
- Zamknij się!
- Co?
- Jasna cholera! - krzyknął rozeźlony dziennikarz, bo Koko strącił na podłogę
popielniczkę wypełnioną popiołem z fajki.
- No cóż - rzekła Fran Unger lodowatym tonem. - Muszę powiedzieć, że twoja
gościnność jest porażająca!
- Posłuchaj, Fran. W tej chwili nie za bardzo mogę gadać, bo kot strasznie broi. - Już
miał wyjaśnić, co się stało, ale usłyszał trzask na linii. - Halo? Halo?
Odpowiedzią była martwa cisza, a potem ciągły sygnał. Połączenie zostało przerwane.
Koko mocno dociskał łapą widełki.
Rozdział trzeci
Gdy w poniedziałek rano Qwilleran poszedł do działu fotografii, żeby zabrać któregoś z
pracowników na sesję zdjęciową do Muggy Swamp, zobaczył Odda Bunsena, który wkładał
sprzęt do kufra, głośno wyrażając swój sprzeciw. Bunsen był specjalistą od katastrof
kolejowych i wielkich pożarów. Właśnie się dowiedział, że oddelegowano go na stałe do
„Stylowych Wnętrz”.
- To robota dla starych pierdzieli - narzekał. - Ja chcę się wdrapywać na maszty.
Ostatnio zasłynął tym, że wspiął się na maszt na szczycie drapacza chmur, żeby z tej
wysokości sfotografować pokaz ogni sztucznych w Święto Niepodległości. Składał się z
mnóstwa wad i zalet, które fascynowały Qwillerana. Był najodważniejszym ze wszystkich
fotografów, o najdonośniejszym głosie, a także palił najdłuższe i najwstrętniejsze cygara. W
klubie prasowym był najbardziej wygłodniałym i spragnionym klientem. Miał największą
rodzinę do wykarmienia, a jego portfel wydawał się zawsze najcieńszy.
- Gdybym nie był spłukany, rzuciłbym tę robotę - rzekł do Qwillerana w drodze na
parking. - Tak między nami, to mam nadzieję, że to czasopismo okaże się kompletną klapą. -
Klnąc łagodnie, wpakował z trudem kufer, statywy i lampy do swojego małego
dwuosobowego auta.
Wciskając się w resztkę wolnej przestrzeni, Qwilleran postanowił poprawić mu
nastrój.
- Kiedy zamienisz tę puszkę po sardynkach na prawdziwy samochód? - spytał.
- To jedyne auto jeżdżące na paliwo do zapalniczek. Przejeżdżam dwanaście
kilometrów na pojedynczym wtrysku.
- Wy, fotografowie, zarabiacie za mało, żeby stać was było na benzynę?
- Kiedy ma się sześcioro dzieci, hipotekę do spłacenia i rachunki za ortodontę...
- To może zaoszczędziłbyś na tych drogich cygarach? - zasugerował Qwilleran. -
Pewnie kosztują krocie.
Skręcili w Downriver Road.
- Kto ci załatwił tę sesję w Muggy Swamp? - spytał Bunsen. - Fran Unger?
Qwilleranowi znów zjeżyły się wąsy.
- Sam sobie załatwiam takie rzeczy - odpowiedział.
- Fran tak gadała w klubie, że wyglądało na to, że to ona gra pierwsze skrzypce.
Qwilleran stęknął.
- Język jej się rozwiązuje po paru kieliszkach martini - ciągnął fotograf. - W sobotę
wieczorem robiła aluzje, że ty niby nie gustujesz w paniach. Chyba nadepnąłeś jej na odcisk.
- To przez mojego kota! Zadzwoniła do mnie do domu, a Koko przerwał połączenie.
- Przez tego kota napytasz sobie biedy - przestrzegł Bunsen.
Wtoczyli się na autostradę i dalej jechali szybko w milczeniu, póki nie dotarli do
zjazdu na Muggy Swamp.
- To dziwne, że nigdy nie przemianowali tej okolicy - zauważył Bunsen. - Parne Błota.
- Nie rozumiesz psychologii ludzi z wyższych sfer - rzekł Qwilleran. - Sam pewnie
mieszkasz na jakimś nowoczesnym osiedlu?
- Mieszkam w Happy View Woods. Cztery sypialnie i wielka hipoteka.
- Właśnie o to mi chodzi. G. Verning Tait za żadne skarby świata nie chciałby
sczeznąć w miejscu nazywanym Happy View.
Z krętej drogi widać było francuskie pałacyki i angielskie rezydencje, stojące osobno
w otoczeniu starych drzew. Siedziba Taitów okazała się wytwornym domem w hiszpańskim
stylu, ozdobionym stiukami, do którego prowadziła duża brama, dziedziniec i masywne drzwi
nabijane gwoździami, strzeżone z obu stron przez żelazne latarnie.
W progu powitał ich David Lyke. Wprowadził dziennikarzy do holu, którego podłoga
wyłożona była szachownicą białych i czarnych marmurowych kafli, a wnętrze rozświetlał
migot kryształów. Na marmurowej płycie podpieranej przez sfinksa z brązu stał
siedmioramienny kandelabr.
- Obłęd! - mruknął Bunsen.
- Zapewne potrzebujecie pomocy przy rozstawieniu sprzętu - rzekł Lyke i skinął na
ciemnookiego boya, który posłał mu spojrzenie pełne uwielbienia. - Paolo, pomóż tym panom
z gazety, to może zrobią ci zdjęcie i będziesz mógł je wysłać rodzinie do Meksyku.
Chłopak ochoczo przydźwigał razem z Bunsenem ciężki kufer, lampy i statywy.
- Czy poznamy gospodarzy? - spytał Qwilleran.
- Stary gdzieś się zaszył - odparł ściszonym głosem Lyke. - Pielęgnuje swój kręgosłup.
Wyjdzie dopiero wtedy, gdy padnie słowo „żad”. To dziwak.
- A jego małżonka?
- Ona rzadko się pokazuje. Na szczęście.
- Trudno było uzyskać ich zgodę?
- Nie, o dziwo on w ogóle nie robił problemów. Gotowi na zwiedzanie?
Lyke stanowczym ruchem otworzył dwuskrzydłowe drzwi i wprowadził obu
mężczyzn do salonu. Ściany miały kolor soczystej zieleni, a dokoła stały kanapy obite białym
jedwabiem, białe fotele i hebanowe biurko z pozłacanymi elementami. Do tego staroświecki
telefon na postumencie.
Przy przeciwległej ścianie piętrzyła się wielka szafa z pięknie usłojonego drewna.
- Ten biedermeier - rzekł Lyke, wskazując szafę - był od dawna w posiadaniu rodziny,
więc musieliśmy go zostawić. Ściany i dywan to zieleń naciowa. Odcień foteli właściwie
można nazwać pieczarkowym. Sam dom jest hiszpański, z około 1925 roku. Trzeba było
zlikwidować łuki, zerwać terakotę z podłóg i od nowa go otynkować.
Przechadzał się po pomieszczeniu, przesuwając odrobinę lampy i wygładzając fałdy
starannie upiętych draperii. Qwilleran patrzył na imponujący wystrój i wydawało mu się, że
na wszystkim widzi metki z cenami.
- Po co to wszystko, skoro Taitowie trzymają się z dala od ludzi? - spytał.
Lyke zamrugał oczami.
- Ja jestem dobrym biznesmenem - odparł. - Stary chciał mieć wystrój, który będzie
godny jego słynnej kolekcji żadów. Wybulił siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ale
oczywiście to nie jest informacja do publicznej wiadomości.
Najdziwniejszym elementem salonu był rząd oszklonych gablot w niszach ścian,
obramowanych klasycznymi stiukami. Wewnątrz, na półkach, leżały starannie ułożone
rzeźbione przedmioty w kolorze czerni i mlecznej bieli.
- To te zbiory? - wyszeptał Bunsen. - Wyglądają jak kostki mydła, jeśli ktoś by mnie
spytał.
- Myślałem, że żady są zielone - rzekł Qwilleran.
- Zielone są w jadalni - odparł Lyke. Fotograf zaczął ustawiać statywy i lampy.
- Gdy będzie pan opisywał ten dom - zwrócił się dekorator do Qwillerana - proszę tę
szafę w stylu biedermeieru nazwać armoire. A fotele też lepiej określić z francuska, czyli
fauteuih.
- Gdy nasi w redakcji to przeczytają, do końca życia nie dadzą mi spokoju - jęczał
Qwilleran.
Bunsen pracował w wielkim skupieniu, wykonując barwne i czarno-białe zdjęcia.
Przestawiał oświetlenie, fotografował z różnych stron, przesuwał meble o parę centymetrów
w jedną lub inną stronę i chował głowę pod zasłonkę. Boy pomagał mu z wielką gorliwością.
Na tyle wielką, że właściwie przeszkadzał.
Wreszcie Bunsen osunął się na obity jedwabiem fotel.
- Muszę zrobić sobie krótką przerwę - oznajmił. - Zapalę. - Z kieszeni na piersi
wyciągnął długie cygaro.
David Lyke skrzywił się, zerkając z obawą przez ramię.
- Życzy pan nam wszystkim śmierci? - syknął. - Pani Tait nienawidzi dymu
tytoniowego. Potrafi go wyczuć na kilometr.
- No to mój pomysł wziął w łeb - mruknął rozeźlony Bunsen i zabrał się z powrotem
do pracy.
- Zrób parę zbliżeń tych żadów - polecił Qwilleran.
- Przez szkło nie da rady.
- Szkło można zdjąć - oznajmił Lyke. - Paolo, powiedz swojemu panu, że
potrzebujemy kluczyka do gablotek.
W tej samej chwili pojawił się rozpromieniony gospodarz - mężczyzna około
pięćdziesiątki.
- Słyszę, panowie, że chcecie zobaczyć moje zbiory! - zawołał. - Którą gablotkę mam
otworzyć? Zdjęcia, rozumiem, będą kolorowe?
Tait miał połyskliwą różową twarz, jak gdyby wyszorował ją szczotką, a kąciki jego
ust wykrzywiał powściągliwy uśmiech. Qwilleran uznał, że wygląda jak człowiek o
ogromnych wpływach, który przeżył serię niepowodzeń. Jedwabna sportowa koszula
odsłaniała bujne owłosienie na rękach, głowę za to miał kompletnie łysą.
Szkło zamontowano w taki sposób, że nie było widać żadnych metalowych
elementów. Tait włożył rękawiczki, by nie zostawić na nim plam, po czym zaczął otwierać
gabloty.
Tymczasem Lyke wygłosił afektowane przemówienie:
- Panowie, nasz gospodarz, pan Tait, zgodził się zaprezentować swoją kolekcję
waszym czytelnikom. Uważa, że prywatny kolekcjoner, gromadzący dzieła sztuki, które w
przeciwnym razie dostępne byłyby w muzeach, ma powinność wobec społeczeństwa. Wyraził
zatem gotowość, by jego eksponaty zostały sfotografowane dla przyjemności i pogłębienia
wiedzy opinii publicznej.
- Czy mogę zacytować te słowa jako pańskie? - zwrócił się Qwilleran do Taita.
Kolekcjoner milczał, zbyt był bowiem zaabsorbowany swymi zbiorami. Z
największym pietyzmem zdjął ze szklanej półki imbryk z żadu. Naczynie było śnieżnobiałe i
cienkie jak papier.
- To mój najwspanialszy okaz - oznajmił drżącym głosem. - Czysta biel zdarza się
bardzo rzadko. Nie powinienem tego pokazywać na samym początku, prawda? Trzeba było to
zachować na wielki finał, ale ten imbryk tak mnie ekscytuje! To najczystsza biel, jaką
kiedykolwiek widziałem. Do tego kamień cienki jak płatek róży. Może pan tak napisać w
swoim artykule. Cienki jak płatek róży. - Odstawił imbryk i zaczął zdejmować kolejne
przedmioty. - To chiński dzwoneczek, który ma prawie trzy tysiące lat. A to meksykański
bożek, który podobno leczy pewne choroby. Szkoda, że nie bóle kręgosłupa. - Znów
wykrzywił kąciki ust, jak gdyby rozbawił go własny nieśmieszny żart.
- Te eksponaty mają mnóstwo drobnych detali - zauważył Qwilleran.
- Artysta nierzadko przez całe życie wykonywał jeden przedmiot - odparł Tait. - Ale
nie każdy żad to dzieło sztuki. - Podszedł do biurka i otworzył szufladę. - To są prymitywne
narzędzia. Ostrza siekier, dłuta, harpuny. - Wyłożył po kolei przedmioty na blat.
- Nie musi pan wyjmować wszystkiego - rzekł Qwilleran. - Sfotografujemy tylko te
najładniejsze.
Kolekcjoner jednak uparcie opróżniał szuflady, z czcią biorąc do ręki kolejne
przedmioty.
- Widzieliście kiedykolwiek nieobrobiony żad? Oto kawałek nefrytu.
- No dobra, bierzmy się do pracy - powiedział Bunsen. - Sfotografujmy te łupy.
Tait podał Qwilleranowi rzeźbiony medalion.
- Niech pan to weźmie w palce - powiedział.
- Zimne.
- Ale zarazem zmysłowe. Jak ciało. Gdy biorę do ręki żad, czuję dreszcze. Czy pan coś
czuje?
- Dużo jest książek o żadach? Chętnie bym coś poczytał.
- Proszę więc do mojej biblioteki - rzekł gospodarz. - Mam wszystko, co kiedykolwiek
napisano na ten temat.
Przeszli do sąsiedniego pokoju. Tait zaczął zdejmować z półek różne książki:
rozprawy naukowe, pamiętniki, powieści przygodowe. Wszystkie opowiadały o zimnym,
zmysłowym kamieniu.
- Chciałby pan coś pożyczyć? - spytał kolekcjoner. - Nie musi się pan spieszyć ze
zwrotem. - Następnie sięgnął do szuflady, wyjął mały przedmiot w kształcie guzika i wsunął
go Qwilleranowi w dłoń. - To dla pana! Na szczęście!
- Och, nie mogę przyjąć tak cennej rzeczy - odpowiedział dziennikarz, przesuwając
palcem po gładkiej powierzchni zielonego kamienia.
- Może pan, może - upierał się Tait. - Nalegam. Nie ma dużej wartości rynkowej. To
pewnie pionek z jakiejś japońskiej gry. Proszę go nosić w kieszeni. Pomoże panu napisać
dobry artykuł o moich zbiorach. - Znów wykrzywił kąciki ust. - I kto wie, może pana
natchnie? Może sam pan zacznie kolekcjonować żady? A to najlepsze, co może się przytrafić
człowiekowi!
Tait wypowiedział te słowa z iście religijnym zapałem. W tej samej chwili Qwilleran,
pocierający kamień palcem, faktycznie poczuł dreszcze.
Bunsen fotografował eksponaty, gospodarz zaś kręcił się obok niego w nerwowym
podekscytowaniu. Potem Odd zaczął składać sprzęt.
- Chwileczkę! - zakrzyknął Lyke. - Powinniście panowie zobaczyć jeszcze jeden
pokój. Jeśli pan Tait zezwoli, oczywiście. Buduar jest wprost wspaniały. - Odwrócił się do
swego klienta. - Co pan na to?
Qwilleran dostrzegł szybką wymianę spojrzeń między dwoma mężczyznami.
- Moja żona niedobrze się czuje - rzekł gospodarz. - Zobaczę jednak, co da się zrobić...
Wyszedł. Gdy wrócił po paru minutach, miał nadzwyczaj zarumienioną twarz.
Właściwie całą głowę.
- Moja małżonka wyraziła zgodę - oznajmił. - Ale proszę szybko się uwinąć.
Ruszyli za kolekcjonerem, Bunsen niosąc aparat na statywie, a Paolo dźwigając
lampy. Zagłębili się w wyłożony dywanem korytarz, który prowadził do ustronnego skrzydła
rezydencji.
Buduar okazał się połączeniem salonu i sypialni. Wszędzie dominowały okazałe
ozdoby, wszystko wydawało się miękkie i mechate. Nad łóżkiem wisiał podobny do namiotu
baldachim z niebieskiego jedwabiu. Szezlong, uginający się pod stosem poduszek, obity był
błękitnym aksamitem. Jedyny element, który nie pasował do otoczenia, stanowił wózek
inwalidzki przy wykuszu.
Siedziała na nim chuda kobieta o niezdrowo bladej cerze i ostrych rysach twarzy,
wykrzywionej z bólu lub rozdrażnienia. Wysłuchała krótkiej prezentacji gości, przez cały czas
próbując uspokoić syjamskiego kota, który siedział na jej kolanach, przygniatając poduszkę.
Zwierzak miał duże, lekko zezowate ślepia w kolorze lawendy.
- Patrzcie, co tu mamy! - rzekł Bunsen, siląc się na bezceremonialność. - Kociak.
Zezowaty kocur. Hau, hau!
- Proszę przestać! - rzekła ostrym tonem pani Tait. - Przestraszy ją pan.
- Nasza kotka wabi się Yu - rzekł jej mąż, ściszając głos, jakby był w szpitalu. - To
starochińskie słowo oznaczające żad.
- Wcale nie wabi się Yu - odparła żona, posyłając mu mordercze spojrzenie. - Wabi
się Freja. - Pogłaskała kotkę, która natychmiast skuliła się na poduszce.
Bunsen odwrócił się plecami do pani Tait i pogwizdując cicho, zaczął regulować
obiektyw aparatu.
- Strasznie długo zajmuje panu zrobienie paru zdjęć - powiedziała kobieta chrapliwym
głosem.
- Droga pani, jakby tutaj przyszli ludzie z jakiegoś czasopisma, dwa dni straciliby na
to, z czym ja uporam się w jeden ranek.
- Jeśli chce pan sfotografować mój pokój, domagam się, by kotka była na zdjęciu.
Zapadła napięta cisza. Wszyscy spojrzeli na fotografa.
- Przykro mi, ale to niemożliwe - odrzekł Bunsen. - Pani kotka nie usiedzi bez ruchu
tak długo, jak wymaga tego czas ekspozycji.
- Odnoszę wrażenie, że inni nie mają problemu z fotografowaniem zwierząt -
stwierdziła lodowatym tonem pani Tait.
Bunsen błysnął groźnie oczami.
- Proszę pani, to będzie długi czas ekspozycji - tłumaczył, starając się zachować
cierpliwość. - Musi tak być, żeby zdjęcie wyszło ostre.
- Nie interesują mnie pańskie problemy techniczne. Freja ma być na zdjęciu!
Fotograf westchnął przeciągle.
- Używam obiektywu szerokokątnego. Kotka wyjdzie jako mała plama, chyba, że
postawimy ją tuż przed obiektywem. A wtedy ona się poruszy i wszystko zepsuje.
- Jeśli nie potrafi pan zrobić takiego zdjęcia, jak ja chcę - zapiszczała gospodyni - to
nie zrobi pan żadnego!
Zbliżył się jej mąż.
- Signe, uspokój się - rzekł i machnięciem ręki wyprosił pozostałych z pokoju.
Gdy odjeżdżali we dwóch z Muggy Swamp, Bunsen rzekł:
- Nie zapomnij wymienić mojego nazwiska w artykule. Ta sesja była jedną wielką
katorgą! Uświadamiasz sobie, że przepracowałem trzy godziny bez cygara? A to babsko na
wózku to już przesada! Poza tym nie lubię fotografować kotów.
- Ten zwierzak był wyjątkowo nerwowy - zauważył Qwilleran.
- Paolo za to bardzo mi pomógł. Dałem mu parę dolców.
- Tak, miły z niego chłopak.
- Tęskni za domem. Ciuła forsę, bo chce wrócić do Meksyku. Założę się, że Tait płaci
mu marne grosze.
- Lyke powiedział mi, że żady warte są siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
- Wkurza mnie to - mruknął Bunsen. - Taki facet jak Tait lekką ręką wydaje miliony
na imbryki, a mnie ledwo stać na mleko.
- Wy, żonkosie, myślicie, że tylko wy borykacie się z problemami. Przynajmniej masz
gdzie mieszkać! Popatrz lepiej na mnie. Mieszkam w wynajmowanej kawalerce, wśród
cudzych mebli, jadam w knajpach i od miesięcy nie trafiła mi się porządna randka.
- Zawsze masz Fran Unger w odwodzie - rzekł Bunsen.
- Nie kpij sobie.
- Facet w twoim wieku nie może już być wybredny.
- Phi! - Qwilleran znów wciągnął brzuch i nastroszył wąsy. - Uważam się nadal za
dobrą partię, tylko, że kobiet jest coraz mniej.
- Znalazłeś sobie nowe mieszkanie?
- Nie miałem czasu poszukać.
- To może zapędź do roboty tego swojego inteligentnego kota? - zasugerował Bunsen.
- Daj mu ogłoszenia i niech dzwoni.
Qwilleran zacisnął zęby.
Kotktóry jadał wełnę Lilian Jackson Braun
tom 2. Kot, który jadał wełnę Przełożył Robert Sudoł
Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series! Tytuł oryginału: The Cat Who Ate Danish Modern Tłumaczenie z oryginału: Robert Sudoł Projekt okładki: Aleksandra Mikulska Korekta: Maciej Korbasiński Skład: Elipsa Sp. z o.o. Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o. ISBN 978-83-61226-42-0 Elipsa Sp. z o.o. 01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37 tel./fax +48 (22) 833 38 22 Printed by Norhaven Paperback A/S, Denmark INFORMACJE (0 22) 624 16 07 (od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)
Spis treści: Rozdział pierwszy ...................................................................................................................... 5 Rozdział drugi .......................................................................................................................... 12 Rozdział trzeci.......................................................................................................................... 18 Rozdział czwarty...................................................................................................................... 26 Rozdział piąty........................................................................................................................... 33 Rozdział szósty......................................................................................................................... 42 Rozdział siódmy....................................................................................................................... 48 Rozdział ósmy.......................................................................................................................... 53 Rozdział dziewiąty................................................................................................................... 59 Rozdział dziesiąty .................................................................................................................... 65 Rozdział jedenasty.................................................................................................................... 71 Rozdział dwunasty ................................................................................................................... 79 Rozdział trzynasty.................................................................................................................... 85 Rozdział czternasty .................................................................................................................. 93 Rozdział piętnasty .................................................................................................................. 101 Rozdział szesnasty.................................................................................................................. 109 Rozdział siedemnasty............................................................................................................. 118 Rozdział osiemnasty............................................................................................................... 124 Rozdział dziewiętnasty........................................................................................................... 129 Rozdział dwudziesty .............................................................................................................. 135 Rozdział dwudziesty pierwszy............................................................................................... 140
Rozdział pierwszy Z miną wyrażającą znudzenie i niesmak, uwydatnioną obwisłymi sumiastymi wąsami, Jim Qwilleran przygotował sobie kawalerskie śniadanie. Gorącą kranówą zalał kawę rozpuszczalną, aż na powierzchni zaczęły pływać brązowe grudki. Z wypełnionego okruchami chlebaka, w którym zagnieżdżała się powoli pleśń, wygrzebał pączka. Następnie rozpostarł papierową serwetkę na stole obok okna, którym wpadało przefiltrowane przez smog miejskie słońce, oświetlające ponure mieszkanie. Jedząc pozbawione smaku śniadanie, Qwilleran dumał nad swoimi czterema problemami: Po pierwsze, w chwili obecnej nie miał kobiety. Po drugie, dostał nakaz eksmisji, więc za trzy tygodnie straci dach nad głową. Po trzecie, mole żywią się jego krawatami w takim tempie, że zaraz nie będzie miał ani jednego. Po czwarte, jeśli tego dnia powie choćby jedno niewłaściwe słowo redaktorowi naczelnemu, może stracić pracę. Ponad czterdzieści pięć lat na karku i bezrobocie? Nie wyglądało to różowo. Na szczęście miał przyjaciela. Na stole - obok wielkiego słownika, pliku książek w miękkich okładkach, stojaka z fajką i puszki tytoniu - leżał kot syjamski. Qwilleran podrapał swojego pupila za uszami i rzekł: - Założę się, że gdy mieszkałeś na piętrze, nie wolno ci było wylegiwać się na stole. Kot, o imieniu Koko, zakołysał się z satysfakcją, nastroszył wąsy i miauknął. Mieszkali razem od pół roku, bo poprzedni właściciel Koko został zamordowany. Qwilleran dobrze karmił swojego kota, prowadził z nim mądre rozmowy i proponował przeróżne zabawy - rozrywki, które przypadały do gustu inteligentnemu zwierzakowi. Codziennie rano Koko zajmował jeden róg stołu, układając się starannie na blacie, podciągając brązowe łapy i ogon pod rudawy tułów z białą łatką na piersi. W świetle porannego słońca jego skośne ślepia miały kolor jasnego błękitu, a jedwabista sierść -
przypominająca świeżo uplecioną pajęczynę na oknie - połyskiwała tęczą opalizujących odcieni. - Przez ciebie to mieszkanie wygląda jak chlew - powiedział Qwilleran. Kot zmrużył oczy i zaczął dyszeć. Z każdym oddechem jego nos zmieniał nieco kolor i fakturę - jakby czarny aksamit przeobrażał się w czarny atłas. I z powrotem. Qwilleran znów popadł w zamyślenie, przesuwając w roztargnieniu łyżeczką po wąsach. Poprzysiągł sobie, że tego dnia śmiało poprosi naczelnego o nowy przydział. Zdawał sobie sprawę, że będzie to ryzykowne posunięcie. Redakcja „Daily Fluxion” przypominała wojsko. Percy wymagał pracy zespołowej, działania w duchu wspólnoty, ogólnej dyscypliny. Ramię przy ramieniu, pospołu, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nie waszą rolą jest zadawać pytania! Razem, jak zgrana drużyna, dążymy do celu! - Wiesz, jak to jest - tłumaczył Qwilleran kotu. - Gdy wejdę do gabinetu Percy'ego i bez ogródek zażądam nowej pracy, to najprawdopodobniej wyrzuci mnie na zbity pysk. Bo on tak postępuje. Nie mogę iść na bezrobocie, a już na pewno nie w tej chwili. Najpierw muszę uzbierać trochę oszczędności. Koko słuchał uważnie każdego słowa. - W najgorszym razie pewnie mógłbym dostać robotę w „Morning Rampage”, ale nie chciałbym tyrać dla tego nadętego szmatławca. Koko patrzył na niego szeroko otwartymi ślepiami, wyrażającymi pełne zrozumienie. Miauknął cicho. - Najchętniej odbyłbym z Percym szczerą rozmowę, ale do niego trudno dotrzeć. Jest zaprogramowany, jak komputer. Uśmiecha się szczerze. Mocno ściska rękę. Mówi bardzo miłe komplementy. Ale gdy nazajutrz napatoczysz się na niego w windzie, to jakby cię w ogóle nie znał. Bo akurat tego dnia nie figurujesz w jego grafiku. Koko poruszył się niepewnie. - On nawet nie wygląda jak naczelny - ciągnął Qwilleran. - Ubiera się, jakby robił w reklamie. Przy nim czuję się jak łachmyta. - Pogłaskał kota po karku. - Chyba powinienem iść do fryzjera. Koko mruknął gardłowo, a Qwilleran natychmiast zrozumiał. - Dobra, dobra, zaraz zagramy. Ale tylko parę rund, bo muszę iść do pracy. Otworzył wielki słownik, wyróżniający się daleko posuniętym stanem sfatygowania, po czym rozpoczęli swoją ulubioną grę. Polegała na tym, że kot wbijał pazury w kartki, a Qwilleran otwierał gruby tom we wskazanym miejscu, następnie czytał na głos pierwsze dwa hasła widniejące u góry strony. Jeśli Koko używał prawej łapy, Qwilleran wybierał hasła z
prawej strony, ale na ogół kot posługiwał się lewą. Wszystko wskazywało na to, że jest mańkutem. - „Biuletyn” i „biurko” - przeczytał Qwilleran. - To łatwe. Dwa punkty dla mnie. No dalej, spróbuj jeszcze raz. Koko postawił brązowe uszy i znów zatopił pazury w kartki. - „Diegueno” i „dielektryk”. Ty cwany skurczykocie! Załatwiłeś mnie! - Qwilleran nie znał tych słów. Musiał przeczytać definicje, a to oznaczało punkty dla zwierzęcia. Gra zakończyła się ostatecznie wynikiem siedem do pięciu dla człowieka. Potem dziennikarz przygotował śniadanie dla kota - świeżą wołowinę, pokrojoną w kostkę i podgrzaną z sosem pieczarkowym z puszki - następnie wziął prysznic i się ubrał. Kot jednak nie interesował się jedzeniem. Łaził za swoim panem, piskliwym pomiaukiwaniem domagając się zainteresowania, ciągnąc za ręcznik w łazience, wskakując do otwieranych szuflad. - Który krawat mam włożyć? - spytał Qwilleran. W swej garderobie miał ich zaledwie kilka, większość w szkocką kratę z dominującą czerwienią. Były porozwieszane po całym mieszkaniu na klamkach i oparciach krzeseł. - Może powinienem wybrać coś w żałobnym tonie, żeby wywrzeć korzystne wrażenie na Percym? W dzisiejszych czasach wszyscy musimy być konformistami. Wy, koty, jesteście jedynymi niezależnymi istotami, które jeszcze pozostały. Koko zamrugał potwierdzająco ślepiami. Qwilleran sięgnął po wąski krawat z granatowej wełny, wiszący na lampie. - Niech szlag trafi te mole! - zakrzyknął. - Kolejny do wyrzucenia! Koko zapiszczał, jak gdyby próbował wyrazić swoje współczucie. Qwilleran przyjrzał się wystrzępionemu końcowi krawata. Postanowił, że mimo wszystko go włoży. - Może chciałbyś się na coś przydać? - spytał. - Zamiast tracić czas na pajęczyny, weź się lepiej za te mole! Odkąd zamieszkali razem, Koko nabrał dziwnego zwyczaju. W starym wilgotnym domu roiło się od pająków, które wciąż rozpinały nowe sieci. Kot pożerał chętnie te połyskujące nicie. Qwilleran wcisnął nadżarty koniec krawata w koszulę, włożył do kieszeni fajkę typu „bulldog”. Następnie potarmosił kota po głowie w wyrazie obcesowego pożegnania i wyszedł z mieszkania przy Blenheim Place. Gdy dotarł wreszcie do redakcji „Daily Fluxion”, miał już obcięte włosy i przystrzyżone wąsy po wizycie u fryzjera, a buty tak wyglansowane, że połyskiem mogły
rywalizować z marmurowymi płytami, którymi wyłożony był hol. Dostrzegając swoje odbicie w gładkiej powierzchni, wciągnął wydatny nieco brzuch. Kilka par oczu zwróciło się w jego stronę. Ten wąsacz z fajką i tajemniczą przeszłością budził niemałą ciekawość, odkąd przed siedmioma miesiącami podjął pracę w redakcji „Daily Fluxion”. Wszyscy wiedzieli, że dawniej był znanym dziennikarzem śledczym w Nowym Jorku i Chicago. Potem przepadł bez wieści na parę lat, a teraz siedział grzecznie przy biurku w siedzibie gazety codziennej na Środkowym Zachodzie, pisząc artykuły - niebywałe! - o sztuce... Drzwi zatłoczonej windy się otworzyły, więc Qwilleran wysiadł, żeby przepuścić kilka dziennikarek z działu kobiecego, które spieszyły się do porannych obowiązków lub na przerwę śniadaniową. Gdy go wymijały, zlustrował każdą okiem znawcy. Ta za stara. Tamta pospolita. Ta od mody wzbudza wręcz grozę. A ta, która pisze o życiu towarzyskim, ma męża. Mężatka spojrzała na niego z udawanym wyrzutem. - Ty szczęściarzu! - rzekła. - Niektórzy zawsze spijają śmietankę. Nie cierpię cię. Patrzył za nią, jak idzie korytarzem, a chwilę później wskoczył do windy, bo drzwi się zamykały. - O co jej chodziło? - zdziwiony mruknął pod nosem. W windzie był jeszcze jeden pasażer: blondynka z działu reklamowego. - Właśnie się dowiedziałam - odezwała się nagle. - Winszuję ci - rzuciła i wysiadła na następnym piętrze. W sercu Qwillerana, przykrytym wystrzępionym krawatem, zaczęła wzbierać nadzieja na odmianę losu. Wszedł do działu kulturalnego, gdzie ciągnęły się rzędy zielonych metalowych stolików, na których stały zielone maszyny do pisania i zielone telefony. - Bądź w pobliżu - rzekł Arch Riker, szef działu. - O wpół do jedenastej Percy zwołał kolegium redakcyjne. Pewnie chce pogadać o tym śmiesznym drugim „l” w twoim nazwisku, którym zaraziły się inne słowa. Widziałeś? - Pchnął przez biurko gazetę i wskazał nagłówek: „Skorumpowany pollityk aresztowany przez pollicję”. - Nikt nie zauważył błędu. Zorientowaliśmy się dopiero, gdy wydanie poszło do druku. Cała redakcja zgłupiała przez ciebie. - To dobre szkockie nazwisko - bronił się Qwilleran. Następnie nachylił się nad biurkiem: - Ludzie dają mi do zrozumienia, że idą zmiany. Percy chyba przydzieli mi nową robotę. - Jeśli tak, to ja nic o tym nie wiem.
- Od pół roku jestem pośmiewiskiem dziennikarskiego świata. Reporter śledczy piszący o sztuce! - Nie musiałeś brać tej posady, jeśli ci się nie podoba. - Potrzebowałem pieniędzy. Wiesz o tym. Poza tym obiecano mi etat w dziale miejskim, jak tylko zwolni się miejsce. - No to życzę szczęścia - mruknął Riker. - Czuję, że coś wisi w powietrzu. Mnóstwo ludzi o tym wie, tylko nie ja. Szef działu kulturalnego rozparł się w fotelu i założył ręce na piersi. - W komunikacji międzyludzkiej tak już jest, że najbardziej zainteresowani dowiadują się na szarym końcu - odparł. Gdy dano znak z działu miejskiego, Riker i Qwilleran weszli do gabinetu, w którym urzędował redaktor naczelny. - Dzień dobry, Haroldzie - powiedzieli jak na komendę. Szefa nazywano Percy wyłącznie za jego plecami. Na miejscu był już dyrektor działu reklamy, ciągnący się za mankiety. I szef działu fotograficznego, mający znudzoną minę. Oraz Fran Unger, szefowa działu kobiecego, wystrojona w kapelusz w deseń zebry. Posłała Qwilleranowi powłóczyste spojrzenie, które go speszyło. Była natarczywa, co budziło w nim nieufność. Qwilleran wystrzegał się kobiet pełniących dyrektorskie funkcje. Przez pewien czas był mężem takiej. Ktoś zamknął drzwi, a w tej samej chwili redaktor naczelny okręcił się w swoim obrotowym fotelu i spojrzał na Qwillerana. - Winien ci jestem przeprosiny - rzekł. - Należało omówić to z tobą dziesięć dni temu. Pewnie docierały do ciebie różne plotki. Postąpiłem nie fair, że trzymałem cię w nieświadomości. Przepraszam. Byłem zajęty przy tej komisji do spraw zwalczania przestępczości, którą powołał burmistrz, ale to mnie nie tłumaczy. W sumie to porządny gość, pomyślał Qwilleran, poruszając się niespokojnie na krześle. - Obiecaliśmy ci inną pracę, gdy coś się trafi - ciągnął redaktor naczelny. - No i teraz pojawiło się dla ciebie prawdziwe wyzwanie. Zamierzamy zainicjować pewne przedsięwzięcie, które może wywrzeć wpływ na całą branżę prasową. Dodam, że dla naszej gazety to będzie żyła złota. Otóż nasze miasto zostało wybrane jako miejsce eksperymentu, który ma wykazać, czy ogólnokrajowa reklama prowadzona na ogół w czasopismach zdałaby egzamin w gazetach codziennych wychodzących w głównych ośrodkach miejskich.
- Gdyby tak się stało - wtrącił szef reklamy - nasze wpływy by się podwoiły. Tylko w tym jednym eksperymentalnym roku nasz dochód podskoczyłby o ponad milion dolarów. - O te konfitury oczywiście walczyć też będzie „Morning Rampage” - powiedział Percy - ale my mamy nową drukarnię i barwne zdjęcia, więc możemy dać produkt wyższej jakości. Qwilleran głaskał się nerwowo po wąsach. - Twoim zadaniem - kontynuował redaktor naczelny - będzie robienie niedzielnego dodatku przez pięćdziesiąt dwa tygodnie. W formacie czasopisma. Pełna gama kolorów! Qwilleran rozważał w myśli rysujące się możliwości. Wyobraził sobie głośne procesy sądowe, kampanie wyborcze, przemówienia polityków, widowiska sportowe, może nawet wydarzenia z zagranicy. Odchrząknął i rzekł: - A to nowe czasopismo... Ma być o tematyce ogólnej? - Ujęcie ma być ogólne - odparł Percy. - Ale tematyka będzie dość konkretna. Chcemy, żebyś robił czasopismo o wnętrzarstwie. - O czym?! - zachrypiał zszokowany Qwilleran. - O wnętrzarstwie. Ten eksperyment finansuje branża meblarska i dekoratorska. - O wnętrzarstwie? - Poczuł chłód w cebulkach swoich wąsów. - No to chyba powinna to robić jakaś kobieta. Fran Unger odezwała się słodkim głosem: - Nasz dział bardzo chciał się tym zająć, ale Harold uważa, że w obecnych czasach urządzaniem domów interesuje się też wielu mężczyzn. Pragnie uniknąć zaszufladkowania tego czasopisma jako prasy kobiecej. Chce, żeby było adresowane do wszystkich. Chce, żeby „Stylowe Wnętrza” czytał każdy. Qwilleran poczuł ucisk w gardle. - „Stylowe Wnętrza”? - wybąkał. - Tak się ma nazywać to pismo? Percy skinął głową. - Tak, bo uważamy, że ten tytuł właściwie oddaje nasz zamysł. Styl, komfort, dobry gust! Możesz pisać artykuły o luksusowych domach, eleganckich apartamentach, symbolach wysokiego statusu. O ludziach zamożnych i o tym, jak mieszkają. Qwilleran nachylił się w stronę redaktora naczelnego. - Harold, ty na pewno chcesz mnie do tego wyznaczyć? - spytał. - Przecież wiesz, czym się zajmowałem. O wnętrzarstwie nie wiem kompletnie nic. - O sztuce pięknej też nic nie wiedziałeś, a poradziłeś sobie świetnie - odpowiedział Percy. - W naszej branży doświadczenie może być przeszkodą. Do tej roboty potrzeba
obytego dziennikarza, kogoś kreatywnego, z pomysłami. Jeśli na początku miałbyś jakieś problemy, to jestem pewny, że Fran z chęcią ci pomoże. Qwilleran zaczął się wiercić na krześle. - Ależ naturalnie - potwierdziła Unger. - Możemy pracować razem. Mogę cię pokierować w odpowiednią stronę. - Nie zważając na posępną minę Qwillerana, ciągnęła: - Możesz na przykład zacząć od Sorbonne Studio. Oni obsługują socjetę. Potem Lyke and Starkweather; to największa firma dekoratorska w mieście. - Rozłożyła ręce. - David Lyke jest wprost fantastyczny! - Nie wątpię - warknął posępnie Qwilleran. Miał wyrobione zdanie o dekoratorach. Obu płci. - No i jest pani Middy. Ta dekoratorka robi bardzo miłe wnętrza w stylu wczesno amerykańskim. Aha, no i to nowe studio o nazwie ZASZP. Specjalizuje się w trendzie, który nazywa się Zaplanowana Szpetota. Nagle Percy wypowiedział słowa, które ukazały całą sprawę w innym świetle: - Ta praca wiąże się z większą odpowiedzialnością, więc oczywiście przesuniesz się w siatce wynagrodzeń. Awansujesz na kierownicze stanowisko. Dokonawszy w myśli błyskawicznych obliczeń, Qwilleran doszedł do wniosku, że dzięki temu stać go będzie na wynajęcie przyzwoitego mieszkania i spłacenie starych długów. Pociągnął się za wąsy. - Hmm, no chyba mógłbym spróbować - mruknął. - Kiedy mam zacząć? - Wczoraj! Dowiedzieliśmy się, że „Morning Rampage” planuje wyjść z pierwszym dodatkiem na początku października. Chcielibyśmy ich uprzedzić. Ostatnie słowa przypieczętowały sprawę. Perspektywa pokonania konkurencji rozgrzała krew w żyłach Qwillerana. Jego sprzeciw wobec pomysłu redagowania „Stylowych Wnętrz” ustąpił miejsca poczuciu misji, więc kiedy Fran Unger posłała mu przyjazny uśmiech i rzekła: „Qwill, będziemy się przy tym nieźle bawić”, miał ochotę odpowiedzieć: „Ej, siostro, trzymaj się z dala od mojego czasopisma”. W trakcie przerwy na lunch wyszedł na miasto, żeby uczcić swój awans. Kupił puszkę krabów dla Koko i nowy krawat dla siebie. Znowu wełniany w szkocką kratę. Z przewagą czerwieni.
Rozdział drugi Włożywszy nowy krawat i lepszy ze swoich dwóch garniturów, Qwilleran z niepokojem pojechał do pierwszego studia wnętrzarskiego, przygotowując się na dużą dawkę luksusu. Siedziba firmy Lyke and Starkweather mieściła się w ekskluzywnym centrum handlowym, w którym znajdowały się sklepy z luksusowymi towarami, galerie i herbaciarnie. Już samo wejście wywierało duże wrażenie - ogromne dwuskrzydłowe drzwi z pięknie usłojonego egzotycznego drewna, z mosiężnymi klamkami wielkości kijów bejsbolowych. W środku Qwilleran zobaczył ekspozycje przedstawiające rozmaite wnętrza. Z radością wypatrzył pokój, którego ściany wyklejono tapetą w szkocką kratę przypominającą deseń jego krawata. Nad kominkiem zbudowanym z przeżartego przez korniki drewna wisiało poroże łosia, a obok stała kanapa obita sfatygowaną świńską skórą - podobną do skóry z dawnych piłek futbolowych. Do Qwillerana podszedł szczupły mężczyzna. - Czy mogę się zobaczyć z panem Lyke'em albo panem Starkweatherem? - spytał dziennikarz. Po długiej chwili oczekiwania, która nie wróżyła niczego dobrego, zza orientalnego parawanu w głębi pojawił się siwawy mężczyzna. Miał dobrotliwy wygląd i - jak się okazało - dobrotliwe usposobienie. - Jeśli chodzi o reklamę, to powinien pan rozmawiać z Lyke'em - rzekł. - Ale on jest w tej chwili zajęty, bo ma klientkę. Może zaczeka pan moment i się rozejrzy? - A więc pan jest Starkweather? - Tak, lecz powinien pan mówić z Lyke'em, jeśli to dotyczy... - To może pan powie mi parę rzeczy, zanim zjawi się Lyke? - spytał Qwilleran, wskazując poroże łosia. - Nie ma za wiele do powiedzenia - odparł Starkweather, wykonując bezradny gest ręką. - Co się dzisiaj najlepiej sprzedaje?
- Właściwie wszystko. - A kolory? Który cieszy się największym wzięciem? - Żaden, a raczej wszystkie. Wszystkie są dobre. - Tam dalej widzę jakieś nowoczesne wzornictwo. - Mamy wszystkiego po trochu. Dziennikarska technika Qwillerana wyraźnie zawodziła. - A jak nazywa się ten mebel? - zapytał, wskazując wysokie biurko o pękatych nóżkach, inkrustowane wzorami przedstawiającymi ptaki i kwiaty. - To jest sekretarzyk - odparł Starkweather. W następnej chwili jego kamienna twarz odrobinę się ożywiła. - Oho, idzie pan Lyke. Zza parawanu wyłonił się przystojny trzydziestokilkuletni mężczyzna. Ramieniem obejmował uśmiechniętą i zarumienioną z zadowolenia kobietę w średnim wieku, która miała na głowie elegancki kapelusik. - Jedź do domu, skarbie - mówił głębokim, tubalnym głosem - i powiedz staruszkowi, że musisz mieć tę kanapę. Nie będzie go kosztować więcej niż ten jego ostatni samochód. I pamiętaj, masz mnie zaprosić na kolację, gdy następnym razem będzie to przepyszne ciasto czekoladowe. To ty masz je zrobić, nie twój kucharz. Ty. Specjalnie dla Davida. Wypowiadając te słowa, David Lyke poprowadził kobietę szybkim krokiem do drzwi. Stanął w progu i ucałował ją w skroń, żegnając się szarmancko, ale pospiesznie. Obracając się w stronę Qwillerana, błyskawicznie zmienił wyraz twarzy - rozanielenie ustąpiło miejsca opanowaniu typowemu dla człowieka interesu, jednak oczy pozostały takie same: zadumane wejrzenie, opadające powieki, długie rzęsy. Jeszcze bardziej zadziwiające były jego włosy - śnieżnobiałe, ostro kontrastujące z młodą, opaloną twarzą. - David Lyke - przedstawił się miłym głosem, wyciągając rękę na powitanie. W ułamku sekundy zlustrował gościa, pozytywnie oceniając jego krawat w szkocką kratę i szerokość klap marynarki. - Proszę do mojego biura, tam będziemy mogli porozmawiać. Qwilleran ruszył za nim do pokoju o ciemnoszarych ścianach. Na hebanowym parkiecie leżała lamparcia skóra. Dokoła stały kwadratowe, masywne fotele, obszyte tkaniną o fakturze podobnej do popcornu. Na przeciwległej ścianie wisiał akt - naga kobieta o połyskliwej, szaro-niebieskiej karnacji, przypominającej stal. Qwilleran pokiwał machinalnie głową w wyrazie pochwały. - Miłe biuro - rzekł. - Cieszę się, że się panu podoba - odparł dekorator wnętrz. - Szarość to niesłychanie cywilizowany kolor, nie uważa pan? Ten odcień nazywam „mak”. Krzesła są w tonacji
suszonej figi. Mam powyżej uszu beżu i mlecznej bieli. - Sięgnął po karafkę. - A może kropelkę koniaku? - Nie, dziękuję - odparł Qwilleran i dodał, że wolałby zapalić swoją fajkę. Następnie wyjaśnił, co go sprowadza. - Szkoda, że nazwaliście to swoje czasopismo „Stylowe Wnętrza” - rzekł Lyke donośnym głosem. - To mi się kojarzy z rękawiczkami w kolorze lawendy i lodami melba. - W jakim stylu urządzacie wnętrza? - spytał dziennikarz. - W każdym. Jeśli ludzie chcą mieszkać jak konkwistadorzy albo angielscy baronowie, albo królowie Francji, to my się nie sprzeciwiamy. - Gdybyście znaleźli dla nas jakiś dobry dom do sfotografowania, to pokazalibyśmy go na okładce naszego pierwszego numeru. - Zależy nam na reklamie - odparł Lyke - ale trudno powiedzieć, jak zareagowaliby nasi klienci. Wie pan, jak to jest: gdy tylko panowie z Waszyngtonu dowiedzą się, że podatnik ma w łazience puszysty dywan na całą podłogę, natychmiast przeglądają jego dokumenty finansowe z ostatnich trzech lat. - Zaczął wertować kartki z adresami. - Zrobiliśmy świetny wystrój w stylu kolonialnym z czasów króla Jerzego, w tonacji szampana i żurawiny, ale nie przysłali jeszcze lamp... O, a tutaj dom w stylu edwardiańskim, w kolorze benedyktyńskiej nalewki i śliwki, tylko, że spóźniają się z draperiami. Producent tkanin nie robi już tego wzoru. - No to może moi fotografowie mogliby pstrykać w taki sposób, żeby nie było widać, że brakuje zasłonek? Lyke był wyraźnie zszokowany słowami Qwillerana, ale szybko odzyskał zimną krew. Pokręcił jednak głową. - Nie, okna trzeba pokazać - odrzekł. Wertował dalej. - O, tu mam dom, którym warto się pochwalić! - zakrzyknął. - G. Verning Tait, słyszał pan o nim? Zrobiłem mu wnętrza w stylu empire z wbudowanymi witrynami na jego kolekcję żadów. - Kim jest ten Tait? Od niedawna pracuję w tym mieście. - Nie słyszał pan o Taitach? To jeden z tych starych rodów, co mieszkają w fałszywych zamkach na Muggy Swamp. Wie pan, to bardzo ekskluzywna okolica. - Lyke zrobił smutną minę. - Niestety ci, którzy mają najdłuższe rodowody, najwolniej uiszczają swoje rachunki. - Ci Taitowie to przystępni ludzie? - Dawniej tak, ale teraz żyją trochę na uboczu. Podobno pani Tait ma kłopoty ze zdrowiem.
- Myśli pan, że zgodziliby się na sesję fotograficzną? - Stare rody zazwyczaj unikają autopromocji, ale w tym wypadku może udałoby mi się ich nakłonić. Następnie omówili jeszcze inne możliwości, lecz po dłuższej chwili obaj doszli do wniosku, że rezydencja Taitów najlepiej się nadaje do nowego czasopisma: znane nazwisko, imponujący wystrój domu, żywe kolory, no i kolekcja minerałów na dodatek. - Poza tym - rzekł Lyke, uśmiechając się z zadowoleniem - to jedyna fucha, którą udało mi się wyrwać Sorbonne Studio. Z przyjemnością więc zobaczę ten dom na okładce „Stylowych Wnętrz”. - Proszę do mnie zadzwonić, gdy tylko uda się panu umówić - rzekł Qwilleran. - Spieszymy się bardzo z pierwszym numerem. Dam panu mój domowy numer. Zanotował cyfry na wizytówce i wstał. David Lyke uścisnął mu serdecznie rękę na pożegnanie. - Życzę powodzenia z tym czasopismem - powiedział szczerze. - Mogę panu udzielić pewnej ojcowskiej rady? Qwilleran spojrzał na niego z zaintrygowaniem. - Nigdy, ale to przenigdy proszę o draperiach nie mówić „zasłonki” - szepnął Lyke. Qwilleran wrócił do redakcji, zastanawiając się głęboko nad zawiłościami swojej nowej specjalności i z nadzieją myśląc o lunchu w swojskim wnętrzu klubu prasowego, gdzie ściany miały kolor średnio podsmażonej polędwicy. Na biurku czekała na niego informacja, aby zadzwonił do Fran Unger. Z niechęcią wykręcił jej numer. - Pracuję nad naszym projektem - zaszczebiotała - i przygotowałam już dla ciebie parę propozycji. Masz czym pisać?... Dobrze. Po pierwsze, jest taka farma, dawniej w stylu greckiego renesansu, którą teraz przerobili na japońską herbaciarnię. Do tego apartament z dywanami na ścianach i na suficie oraz akwarium pod szklaną podłogą. I jeszcze dowiedziałam się o niesamowitej sypialni utrzymanej wyłącznie w trzech odcieniach czerni, tylko łóżko jest inne, bo z mosiądzu... Na pierwszy numer chyba wystarczy! Qwilleran poczuł, że jeżą mu się wąsy. - Dzięki, Fran, ale już mam materiał do pierwszego numeru - skłamał. - Naprawdę? No, jak na żółtodzioba szybko się uwinąłeś. Co znalazłeś? - To długa historia - odpowiedział Qwilleran wymijająco. - Mów, jestem ciekawa. Słuchaj, idziesz na lunch do klubu prasowego?
- Raczej nie - odrzekł z wahaniem. - Umówiłem się... umówiłem się z jednym dekoratorem w prywatnym klubie. Fran Unger była rasową dziennikarką, więc niełatwo się zniechęcała. - W takim razie spotkajmy się na drinka o wpół do szóstej. - Przepraszam, ale nie mogę - odparł jak najuprzejmiej Qwilleran. - Już dawno umówiłem się z kimś na kolację. O wpół do szóstej uciekł z redakcji w zacisze swojego mieszkania, niosąc pęto wątrobianej i dwie bułki z cebulą na kolację. Wolałby pójść do klubu prasowego. Lubił bezceremonialną atmosferę tego lokalu, wielkie steki, które tam serwowano, oraz towarzystwo kolegów po fachu, ale już dwa tygodnie temu zrezygnował ze swego upodobania. Kłopoty zaczęły się wtedy, gdy zatańczył z Fran Unger na Balu Fotografów. Najwyraźniej w jego staroświeckim fokstrocie kryła się jakaś magia, która rozpaliła szefową działu kobiecego. Bo od tamtej pory nie dawała mu spokoju. - Nie umiem spławić tego babsztyla! - rzekł Qwilleran do Koko, krojąc wątrobianą. - Jest ładna, ale nie w moim typie. Mam już dość szefowych. Poza tym skórę z zebry najbardziej lubię na zebrze. Odkroił parę plasterków kiełbasy jako zakąskę dla Koko, ale ten zajęty był rwaniem pajęczyny rozpiętej między nogami krzesła. Dopiero gdy chwilę później zadzwonił telefon, kot zaczął zwracać uwagę na to, co dzieje się dokoła. Ostatnio przejawiał wyraźną zazdrość o aparat. Ilekroć Qwilleran mówił do słuchawki, Koko rozwiązywał mu sznurówki albo gryzł przewód telefoniczny. Czasem wskakiwał na biurko i próbował wytrącić mu słuchawkę z ręki. - Słucham? Tak? Kot natychmiast dał susa na biurko i zaczął broić. Qwilleran odepchnął go na bok. - To świetnie! - rzekł. - Kiedy możemy fotografować? Koko przechadzał się po biurku, szukając okazji do kolejnych psot. Zaplątał się łapą w przewód i zapiszczał z oburzenia. - Przepraszam, nie słyszę - powiedział Qwilleran do słuchawki. - Mój kot rozrabia... Nie, nie biję go. Proszę chwilę zaczekać. Wyplątał Koko i spędził go z biurka, następnie zapisał adres, który podał mu David Lyke. - A więc do zobaczenia w poniedziałek rano w Muggy Swamp. Dziękuję panu. Bardzo mi pan pomógł.
Tego wieczoru telefon zadzwonił ponownie. Tym razem w słuchawce rozbrzmiał głos Fran Unger. - Cześć, Qwill, a jednak jesteś w domu! - Owszem - odparł, obserwując uważnie Koko, który natychmiast wskoczył na biurko. - A podobno byłeś umówiony na mieście. - Wróciłem wcześniej, niż się zanosiło. - Jestem w klubie prasowym - wyszeptała Fran zmysłowym głosem. - Może wpadniesz? Wszyscy tu jesteśmy. Szykuje się niezła popijawa. - Spadaj! - warknął Qwilleran do Koko, próbującego kręcić tarczą za pomocą nosa. - Coś ty powiedział? - To nie do ciebie, tylko do kota - wyjaśnił Qwilleran i pchnął Koko, ale ten zmrużył groźnie ślepia, stawiając opór i knując następne niecne posunięcie. - No właśnie - ciągnęła pieszczotliwie Fran Unger -a kiedy zaprosisz mnie do siebie, żebym poznała tego twojego Koko? - Miau! - zapiszczał kot w prawe ucho Qwillerana. - Zamknij się! - Co? - Jasna cholera! - krzyknął rozeźlony dziennikarz, bo Koko strącił na podłogę popielniczkę wypełnioną popiołem z fajki. - No cóż - rzekła Fran Unger lodowatym tonem. - Muszę powiedzieć, że twoja gościnność jest porażająca! - Posłuchaj, Fran. W tej chwili nie za bardzo mogę gadać, bo kot strasznie broi. - Już miał wyjaśnić, co się stało, ale usłyszał trzask na linii. - Halo? Halo? Odpowiedzią była martwa cisza, a potem ciągły sygnał. Połączenie zostało przerwane. Koko mocno dociskał łapą widełki.
Rozdział trzeci Gdy w poniedziałek rano Qwilleran poszedł do działu fotografii, żeby zabrać któregoś z pracowników na sesję zdjęciową do Muggy Swamp, zobaczył Odda Bunsena, który wkładał sprzęt do kufra, głośno wyrażając swój sprzeciw. Bunsen był specjalistą od katastrof kolejowych i wielkich pożarów. Właśnie się dowiedział, że oddelegowano go na stałe do „Stylowych Wnętrz”. - To robota dla starych pierdzieli - narzekał. - Ja chcę się wdrapywać na maszty. Ostatnio zasłynął tym, że wspiął się na maszt na szczycie drapacza chmur, żeby z tej wysokości sfotografować pokaz ogni sztucznych w Święto Niepodległości. Składał się z mnóstwa wad i zalet, które fascynowały Qwillerana. Był najodważniejszym ze wszystkich fotografów, o najdonośniejszym głosie, a także palił najdłuższe i najwstrętniejsze cygara. W klubie prasowym był najbardziej wygłodniałym i spragnionym klientem. Miał największą rodzinę do wykarmienia, a jego portfel wydawał się zawsze najcieńszy. - Gdybym nie był spłukany, rzuciłbym tę robotę - rzekł do Qwillerana w drodze na parking. - Tak między nami, to mam nadzieję, że to czasopismo okaże się kompletną klapą. - Klnąc łagodnie, wpakował z trudem kufer, statywy i lampy do swojego małego dwuosobowego auta. Wciskając się w resztkę wolnej przestrzeni, Qwilleran postanowił poprawić mu nastrój. - Kiedy zamienisz tę puszkę po sardynkach na prawdziwy samochód? - spytał. - To jedyne auto jeżdżące na paliwo do zapalniczek. Przejeżdżam dwanaście kilometrów na pojedynczym wtrysku. - Wy, fotografowie, zarabiacie za mało, żeby stać was było na benzynę? - Kiedy ma się sześcioro dzieci, hipotekę do spłacenia i rachunki za ortodontę...
- To może zaoszczędziłbyś na tych drogich cygarach? - zasugerował Qwilleran. - Pewnie kosztują krocie. Skręcili w Downriver Road. - Kto ci załatwił tę sesję w Muggy Swamp? - spytał Bunsen. - Fran Unger? Qwilleranowi znów zjeżyły się wąsy. - Sam sobie załatwiam takie rzeczy - odpowiedział. - Fran tak gadała w klubie, że wyglądało na to, że to ona gra pierwsze skrzypce. Qwilleran stęknął. - Język jej się rozwiązuje po paru kieliszkach martini - ciągnął fotograf. - W sobotę wieczorem robiła aluzje, że ty niby nie gustujesz w paniach. Chyba nadepnąłeś jej na odcisk. - To przez mojego kota! Zadzwoniła do mnie do domu, a Koko przerwał połączenie. - Przez tego kota napytasz sobie biedy - przestrzegł Bunsen. Wtoczyli się na autostradę i dalej jechali szybko w milczeniu, póki nie dotarli do zjazdu na Muggy Swamp. - To dziwne, że nigdy nie przemianowali tej okolicy - zauważył Bunsen. - Parne Błota. - Nie rozumiesz psychologii ludzi z wyższych sfer - rzekł Qwilleran. - Sam pewnie mieszkasz na jakimś nowoczesnym osiedlu? - Mieszkam w Happy View Woods. Cztery sypialnie i wielka hipoteka. - Właśnie o to mi chodzi. G. Verning Tait za żadne skarby świata nie chciałby sczeznąć w miejscu nazywanym Happy View. Z krętej drogi widać było francuskie pałacyki i angielskie rezydencje, stojące osobno w otoczeniu starych drzew. Siedziba Taitów okazała się wytwornym domem w hiszpańskim stylu, ozdobionym stiukami, do którego prowadziła duża brama, dziedziniec i masywne drzwi nabijane gwoździami, strzeżone z obu stron przez żelazne latarnie. W progu powitał ich David Lyke. Wprowadził dziennikarzy do holu, którego podłoga wyłożona była szachownicą białych i czarnych marmurowych kafli, a wnętrze rozświetlał migot kryształów. Na marmurowej płycie podpieranej przez sfinksa z brązu stał siedmioramienny kandelabr. - Obłęd! - mruknął Bunsen. - Zapewne potrzebujecie pomocy przy rozstawieniu sprzętu - rzekł Lyke i skinął na ciemnookiego boya, który posłał mu spojrzenie pełne uwielbienia. - Paolo, pomóż tym panom z gazety, to może zrobią ci zdjęcie i będziesz mógł je wysłać rodzinie do Meksyku. Chłopak ochoczo przydźwigał razem z Bunsenem ciężki kufer, lampy i statywy. - Czy poznamy gospodarzy? - spytał Qwilleran.
- Stary gdzieś się zaszył - odparł ściszonym głosem Lyke. - Pielęgnuje swój kręgosłup. Wyjdzie dopiero wtedy, gdy padnie słowo „żad”. To dziwak. - A jego małżonka? - Ona rzadko się pokazuje. Na szczęście. - Trudno było uzyskać ich zgodę? - Nie, o dziwo on w ogóle nie robił problemów. Gotowi na zwiedzanie? Lyke stanowczym ruchem otworzył dwuskrzydłowe drzwi i wprowadził obu mężczyzn do salonu. Ściany miały kolor soczystej zieleni, a dokoła stały kanapy obite białym jedwabiem, białe fotele i hebanowe biurko z pozłacanymi elementami. Do tego staroświecki telefon na postumencie. Przy przeciwległej ścianie piętrzyła się wielka szafa z pięknie usłojonego drewna. - Ten biedermeier - rzekł Lyke, wskazując szafę - był od dawna w posiadaniu rodziny, więc musieliśmy go zostawić. Ściany i dywan to zieleń naciowa. Odcień foteli właściwie można nazwać pieczarkowym. Sam dom jest hiszpański, z około 1925 roku. Trzeba było zlikwidować łuki, zerwać terakotę z podłóg i od nowa go otynkować. Przechadzał się po pomieszczeniu, przesuwając odrobinę lampy i wygładzając fałdy starannie upiętych draperii. Qwilleran patrzył na imponujący wystrój i wydawało mu się, że na wszystkim widzi metki z cenami. - Po co to wszystko, skoro Taitowie trzymają się z dala od ludzi? - spytał. Lyke zamrugał oczami. - Ja jestem dobrym biznesmenem - odparł. - Stary chciał mieć wystrój, który będzie godny jego słynnej kolekcji żadów. Wybulił siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ale oczywiście to nie jest informacja do publicznej wiadomości. Najdziwniejszym elementem salonu był rząd oszklonych gablot w niszach ścian, obramowanych klasycznymi stiukami. Wewnątrz, na półkach, leżały starannie ułożone rzeźbione przedmioty w kolorze czerni i mlecznej bieli. - To te zbiory? - wyszeptał Bunsen. - Wyglądają jak kostki mydła, jeśli ktoś by mnie spytał. - Myślałem, że żady są zielone - rzekł Qwilleran. - Zielone są w jadalni - odparł Lyke. Fotograf zaczął ustawiać statywy i lampy. - Gdy będzie pan opisywał ten dom - zwrócił się dekorator do Qwillerana - proszę tę szafę w stylu biedermeieru nazwać armoire. A fotele też lepiej określić z francuska, czyli fauteuih.
- Gdy nasi w redakcji to przeczytają, do końca życia nie dadzą mi spokoju - jęczał Qwilleran. Bunsen pracował w wielkim skupieniu, wykonując barwne i czarno-białe zdjęcia. Przestawiał oświetlenie, fotografował z różnych stron, przesuwał meble o parę centymetrów w jedną lub inną stronę i chował głowę pod zasłonkę. Boy pomagał mu z wielką gorliwością. Na tyle wielką, że właściwie przeszkadzał. Wreszcie Bunsen osunął się na obity jedwabiem fotel. - Muszę zrobić sobie krótką przerwę - oznajmił. - Zapalę. - Z kieszeni na piersi wyciągnął długie cygaro. David Lyke skrzywił się, zerkając z obawą przez ramię. - Życzy pan nam wszystkim śmierci? - syknął. - Pani Tait nienawidzi dymu tytoniowego. Potrafi go wyczuć na kilometr. - No to mój pomysł wziął w łeb - mruknął rozeźlony Bunsen i zabrał się z powrotem do pracy. - Zrób parę zbliżeń tych żadów - polecił Qwilleran. - Przez szkło nie da rady. - Szkło można zdjąć - oznajmił Lyke. - Paolo, powiedz swojemu panu, że potrzebujemy kluczyka do gablotek. W tej samej chwili pojawił się rozpromieniony gospodarz - mężczyzna około pięćdziesiątki. - Słyszę, panowie, że chcecie zobaczyć moje zbiory! - zawołał. - Którą gablotkę mam otworzyć? Zdjęcia, rozumiem, będą kolorowe? Tait miał połyskliwą różową twarz, jak gdyby wyszorował ją szczotką, a kąciki jego ust wykrzywiał powściągliwy uśmiech. Qwilleran uznał, że wygląda jak człowiek o ogromnych wpływach, który przeżył serię niepowodzeń. Jedwabna sportowa koszula odsłaniała bujne owłosienie na rękach, głowę za to miał kompletnie łysą. Szkło zamontowano w taki sposób, że nie było widać żadnych metalowych elementów. Tait włożył rękawiczki, by nie zostawić na nim plam, po czym zaczął otwierać gabloty. Tymczasem Lyke wygłosił afektowane przemówienie: - Panowie, nasz gospodarz, pan Tait, zgodził się zaprezentować swoją kolekcję waszym czytelnikom. Uważa, że prywatny kolekcjoner, gromadzący dzieła sztuki, które w przeciwnym razie dostępne byłyby w muzeach, ma powinność wobec społeczeństwa. Wyraził
zatem gotowość, by jego eksponaty zostały sfotografowane dla przyjemności i pogłębienia wiedzy opinii publicznej. - Czy mogę zacytować te słowa jako pańskie? - zwrócił się Qwilleran do Taita. Kolekcjoner milczał, zbyt był bowiem zaabsorbowany swymi zbiorami. Z największym pietyzmem zdjął ze szklanej półki imbryk z żadu. Naczynie było śnieżnobiałe i cienkie jak papier. - To mój najwspanialszy okaz - oznajmił drżącym głosem. - Czysta biel zdarza się bardzo rzadko. Nie powinienem tego pokazywać na samym początku, prawda? Trzeba było to zachować na wielki finał, ale ten imbryk tak mnie ekscytuje! To najczystsza biel, jaką kiedykolwiek widziałem. Do tego kamień cienki jak płatek róży. Może pan tak napisać w swoim artykule. Cienki jak płatek róży. - Odstawił imbryk i zaczął zdejmować kolejne przedmioty. - To chiński dzwoneczek, który ma prawie trzy tysiące lat. A to meksykański bożek, który podobno leczy pewne choroby. Szkoda, że nie bóle kręgosłupa. - Znów wykrzywił kąciki ust, jak gdyby rozbawił go własny nieśmieszny żart. - Te eksponaty mają mnóstwo drobnych detali - zauważył Qwilleran. - Artysta nierzadko przez całe życie wykonywał jeden przedmiot - odparł Tait. - Ale nie każdy żad to dzieło sztuki. - Podszedł do biurka i otworzył szufladę. - To są prymitywne narzędzia. Ostrza siekier, dłuta, harpuny. - Wyłożył po kolei przedmioty na blat. - Nie musi pan wyjmować wszystkiego - rzekł Qwilleran. - Sfotografujemy tylko te najładniejsze. Kolekcjoner jednak uparcie opróżniał szuflady, z czcią biorąc do ręki kolejne przedmioty. - Widzieliście kiedykolwiek nieobrobiony żad? Oto kawałek nefrytu. - No dobra, bierzmy się do pracy - powiedział Bunsen. - Sfotografujmy te łupy. Tait podał Qwilleranowi rzeźbiony medalion. - Niech pan to weźmie w palce - powiedział. - Zimne. - Ale zarazem zmysłowe. Jak ciało. Gdy biorę do ręki żad, czuję dreszcze. Czy pan coś czuje? - Dużo jest książek o żadach? Chętnie bym coś poczytał. - Proszę więc do mojej biblioteki - rzekł gospodarz. - Mam wszystko, co kiedykolwiek napisano na ten temat.
Przeszli do sąsiedniego pokoju. Tait zaczął zdejmować z półek różne książki: rozprawy naukowe, pamiętniki, powieści przygodowe. Wszystkie opowiadały o zimnym, zmysłowym kamieniu. - Chciałby pan coś pożyczyć? - spytał kolekcjoner. - Nie musi się pan spieszyć ze zwrotem. - Następnie sięgnął do szuflady, wyjął mały przedmiot w kształcie guzika i wsunął go Qwilleranowi w dłoń. - To dla pana! Na szczęście! - Och, nie mogę przyjąć tak cennej rzeczy - odpowiedział dziennikarz, przesuwając palcem po gładkiej powierzchni zielonego kamienia. - Może pan, może - upierał się Tait. - Nalegam. Nie ma dużej wartości rynkowej. To pewnie pionek z jakiejś japońskiej gry. Proszę go nosić w kieszeni. Pomoże panu napisać dobry artykuł o moich zbiorach. - Znów wykrzywił kąciki ust. - I kto wie, może pana natchnie? Może sam pan zacznie kolekcjonować żady? A to najlepsze, co może się przytrafić człowiekowi! Tait wypowiedział te słowa z iście religijnym zapałem. W tej samej chwili Qwilleran, pocierający kamień palcem, faktycznie poczuł dreszcze. Bunsen fotografował eksponaty, gospodarz zaś kręcił się obok niego w nerwowym podekscytowaniu. Potem Odd zaczął składać sprzęt. - Chwileczkę! - zakrzyknął Lyke. - Powinniście panowie zobaczyć jeszcze jeden pokój. Jeśli pan Tait zezwoli, oczywiście. Buduar jest wprost wspaniały. - Odwrócił się do swego klienta. - Co pan na to? Qwilleran dostrzegł szybką wymianę spojrzeń między dwoma mężczyznami. - Moja żona niedobrze się czuje - rzekł gospodarz. - Zobaczę jednak, co da się zrobić... Wyszedł. Gdy wrócił po paru minutach, miał nadzwyczaj zarumienioną twarz. Właściwie całą głowę. - Moja małżonka wyraziła zgodę - oznajmił. - Ale proszę szybko się uwinąć. Ruszyli za kolekcjonerem, Bunsen niosąc aparat na statywie, a Paolo dźwigając lampy. Zagłębili się w wyłożony dywanem korytarz, który prowadził do ustronnego skrzydła rezydencji. Buduar okazał się połączeniem salonu i sypialni. Wszędzie dominowały okazałe ozdoby, wszystko wydawało się miękkie i mechate. Nad łóżkiem wisiał podobny do namiotu baldachim z niebieskiego jedwabiu. Szezlong, uginający się pod stosem poduszek, obity był błękitnym aksamitem. Jedyny element, który nie pasował do otoczenia, stanowił wózek inwalidzki przy wykuszu.
Siedziała na nim chuda kobieta o niezdrowo bladej cerze i ostrych rysach twarzy, wykrzywionej z bólu lub rozdrażnienia. Wysłuchała krótkiej prezentacji gości, przez cały czas próbując uspokoić syjamskiego kota, który siedział na jej kolanach, przygniatając poduszkę. Zwierzak miał duże, lekko zezowate ślepia w kolorze lawendy. - Patrzcie, co tu mamy! - rzekł Bunsen, siląc się na bezceremonialność. - Kociak. Zezowaty kocur. Hau, hau! - Proszę przestać! - rzekła ostrym tonem pani Tait. - Przestraszy ją pan. - Nasza kotka wabi się Yu - rzekł jej mąż, ściszając głos, jakby był w szpitalu. - To starochińskie słowo oznaczające żad. - Wcale nie wabi się Yu - odparła żona, posyłając mu mordercze spojrzenie. - Wabi się Freja. - Pogłaskała kotkę, która natychmiast skuliła się na poduszce. Bunsen odwrócił się plecami do pani Tait i pogwizdując cicho, zaczął regulować obiektyw aparatu. - Strasznie długo zajmuje panu zrobienie paru zdjęć - powiedziała kobieta chrapliwym głosem. - Droga pani, jakby tutaj przyszli ludzie z jakiegoś czasopisma, dwa dni straciliby na to, z czym ja uporam się w jeden ranek. - Jeśli chce pan sfotografować mój pokój, domagam się, by kotka była na zdjęciu. Zapadła napięta cisza. Wszyscy spojrzeli na fotografa. - Przykro mi, ale to niemożliwe - odrzekł Bunsen. - Pani kotka nie usiedzi bez ruchu tak długo, jak wymaga tego czas ekspozycji. - Odnoszę wrażenie, że inni nie mają problemu z fotografowaniem zwierząt - stwierdziła lodowatym tonem pani Tait. Bunsen błysnął groźnie oczami. - Proszę pani, to będzie długi czas ekspozycji - tłumaczył, starając się zachować cierpliwość. - Musi tak być, żeby zdjęcie wyszło ostre. - Nie interesują mnie pańskie problemy techniczne. Freja ma być na zdjęciu! Fotograf westchnął przeciągle. - Używam obiektywu szerokokątnego. Kotka wyjdzie jako mała plama, chyba, że postawimy ją tuż przed obiektywem. A wtedy ona się poruszy i wszystko zepsuje. - Jeśli nie potrafi pan zrobić takiego zdjęcia, jak ja chcę - zapiszczała gospodyni - to nie zrobi pan żadnego! Zbliżył się jej mąż. - Signe, uspokój się - rzekł i machnięciem ręki wyprosił pozostałych z pokoju.
Gdy odjeżdżali we dwóch z Muggy Swamp, Bunsen rzekł: - Nie zapomnij wymienić mojego nazwiska w artykule. Ta sesja była jedną wielką katorgą! Uświadamiasz sobie, że przepracowałem trzy godziny bez cygara? A to babsko na wózku to już przesada! Poza tym nie lubię fotografować kotów. - Ten zwierzak był wyjątkowo nerwowy - zauważył Qwilleran. - Paolo za to bardzo mi pomógł. Dałem mu parę dolców. - Tak, miły z niego chłopak. - Tęskni za domem. Ciuła forsę, bo chce wrócić do Meksyku. Założę się, że Tait płaci mu marne grosze. - Lyke powiedział mi, że żady warte są siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. - Wkurza mnie to - mruknął Bunsen. - Taki facet jak Tait lekką ręką wydaje miliony na imbryki, a mnie ledwo stać na mleko. - Wy, żonkosie, myślicie, że tylko wy borykacie się z problemami. Przynajmniej masz gdzie mieszkać! Popatrz lepiej na mnie. Mieszkam w wynajmowanej kawalerce, wśród cudzych mebli, jadam w knajpach i od miesięcy nie trafiła mi się porządna randka. - Zawsze masz Fran Unger w odwodzie - rzekł Bunsen. - Nie kpij sobie. - Facet w twoim wieku nie może już być wybredny. - Phi! - Qwilleran znów wciągnął brzuch i nastroszył wąsy. - Uważam się nadal za dobrą partię, tylko, że kobiet jest coraz mniej. - Znalazłeś sobie nowe mieszkanie? - Nie miałem czasu poszukać. - To może zapędź do roboty tego swojego inteligentnego kota? - zasugerował Bunsen. - Daj mu ogłoszenia i niech dzwoni. Qwilleran zacisnął zęby.