Lilian Jackson Braun
Kot, który
się włączał i wyłączał
Tytuł oryginalny serii: The Cat Who… Series!
Tytuł oryginału: The Cat Who Tumed On and Off
Tłumaczenie z oryginału: Tomasz Rosiński
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W grudniu pogoda wypowiedziała miastu wojnę. Najpierw bombardował je grad, później
nękały mroźne wiatry. No a teraz ciągle pada ten nieznośny śnieg. ŚnieŜyca wymiotła ludzi z
Canard Street, przy której mieścił się klub prasowy, tak jakby czuła jakąś szczególną niechęć
do tej profesji. Ze złośliwą precyzją największe z płatków śnieŜnych celowały prosto w szyję
jedynego śmiałka, który w taką porę odwaŜył się wyjść na ulicę i rozpaczliwie machał ręką,
starając się zatrzymać taksówkę.
Ale na razie jego starania nie przynosiły Ŝadnego rezultatu, więc postawił kołnierz
zimowego płaszcza i mocniej nacisnął na uszy kapelusz przypominający wyglądem wieprzowy
pasztet. W całą tę operację zaangaŜowana była tylko jego prawa ręka, lewa spoczywała
bezpiecznie w prawej kieszeni. Właściwie nic w tym człowieku nie przykuwało uwagi, moŜe
poza wielkimi, krzaczastymi wąsiskami. No i absolutną trzeźwością. Było juŜ bowiem trochę
po północy, dziewięć dni przed BoŜym Narodzeniem; a mimo to ten facet wychodził z
klubowego baru trzeźwy jak świnia.
Wreszcie jakiś taksówkarz zlitował się nad jego losem. Wąsacz wskoczył do taksówki i
rozsiadł się wygodnie na tylnim siedzeniu. Nie wyjmując lewej ręki z kieszeni, podał kierowcy
nazwę podrzędnego hotelu.
— Medford Manor? Pomyślmy… Najpierw pojadę Zwinger Street, a potem autostradą —
myślał na głos taksówkarz z tak powaŜną miną, jakby układał plan bitwy. — No… albo
Bulwarem Centralnym…
— Jedźmy Zwinger Street — zadecydował pasaŜer. Zazwyczaj wracał bulwarem, bo tak
było taniej. Teraz wybrał wariant droŜszy, ale szybszy.
— Dziennikarz? — zagadnął taksówkarz, a jego twarz rozświetlił uśmiech człowieka, który
zgłębił wszystkie tajemnice świata.
W odpowiedzi wąsacz mruknął coś w rodzaju potwierdzenia.
— Ha, od razu wiedziałem! Nie wygląda pan na jednego z tych nadzianych facetów, którzy
wysiadują w klubie. Oni ubierają się zupełnie inaczej. Nie chodzi o to, Ŝe dziennikarze chodzą
jak ofermy, czy coś w tym stylu. Ale… no sam pan wie. Zawsze zabieram dziennikarzy stąd,
sprzed wejścia do klubu. Napiwki dają raczej marne, ale fajne z nich chłopaki. A poza tym
nigdy człowiek nie wie, kiedy mu się taki znajomy z gazety przyda. Prawdę mówię?
Tu taksówkarz odwrócił głowę i posłał wąsaczowi porozumiewawczy uśmiech.
— A teraz patrz pan! — krzyknął taksówkarz i w ostatniej chwili wyminął pijanego
męŜczyznę starającego się przebrnąć na drugą stronę Zwinger Street.
— Z „Daily Fluxion” czy z „Morning Rampage”, jeśli wolno spytać?
— Z „Flurion”.
Taksówka zatrzymała się na czerwonym świetle. Kierowca odwrócił się w stronę pasaŜera i
jął mu się uwaŜnie przyglądać.
— Widziałem pańskie zdjęcie w gazecie. Takie małe, przy nazwisku autora. Po wąsach
poznaję.
PasaŜer potwierdził przypuszczenie kiwnięciem głowy.
Jechali teraz przez zaniedbaną część miasta. Małe knajpki gnieździły się w starych,
chylących się ku upadkowi domach, które w czasach swej świetności słuŜyły za rezydencje
miejscowej elicie.
— Zamknij pan lepiej drzwi — poradził taksówkarz. — Nawet pan sobie nie wyobraŜasz,
jakie szumowiny kręcą się tu o tej porze. Pijacy, włóczędzy, bandziory, wszystkie śmiecie tego
świata. Kiedyś mieszkali tu bogacze, no a teraz, sam pan widzisz. Dlatego ludzie nazywają to
miejsce Junktown.
— Junktown? — powtórzył pasaŜer, który po raz pierwszy Ŝywiej zareagował na nieustanną
paplaninę kierowcy.
— A to dobre! Dziennikarz, a nigdy nie słyszał o Junktown?
— Jestem tu… Dopiero od niedawna mieszkam w tym mieście — odpowiedział pasaŜer, w
zakłopotaniu gładząc prawą ręką sumiaste wąsy.
Jego lewa dłoń wciąŜ jeszcze spoczywała w kieszeni płaszcza, gdy taksówka, przejechawszy
całe miasto, dojechała wreszcie do celu. Wąsacz wysiadł z samochodu i wszedł do
opustoszałego lobby Medford Manor. Za biurkiem drzemał stary recepcjonista. Wąsacz
przemknął obok niego i wsiadł do windy. Tam, na stołeczku, oparty o ścianę, spał bagaŜowy,
miękko chrapiąc. Wąsacz nacisnął guzik i wraz ze śpiącym pasaŜerem ruszył na szóste piętro.
Następnie wysiadł z windy i powlókł się korytarzem do pokoju 606. Przez chwilę jego
prawa ręka eksplorowała kieszenie spodni w poszukiwaniu kluczy. Wreszcie znalazł je,
otworzył zamek i wszedł do pokoju. Zanim zapalił światło, zamknął cicho drzwi. Przez chwilę
stał i nasłuchiwał. Potem wzrokiem nienawykłym do ciemności zlustrował pokój: szerokie
łóŜko, fotel, porzucone w nieładzie ubrania, uchylone drzwi szafy.
— No dalej, wyłaźcie! — powiedział zniecierpliwiony i ostroŜnie wyciągnął dłoń z lewej
kieszeni płaszcza. — Wiem, Ŝe tu jesteście. Dosyć tej zabawy w chowanego!
Jęknęły spręŜyny łóŜka, potem rozległ się niski pomruk przechodzący w rozdzierający
wrzask, a na koniec dało się słyszeć dwa miękkie uderzenia o podłogę. Między frędzlami
narzuty na łóŜko ukazały się dwie głowy.
— Co ja się z wami mam! Znowu siedziałyście w spręŜynach materaca!
Spod łóŜka wyślizgnęły się dwa syjamskie koty. Najpierw dwa brązowe łebki, jeden
bardziej trójkątny, drugi mniej. Później dwa jasnobrązowe futerka, jedno bardziej puszyste,
drugie mniej. A na końcu dwa brunatne ogony, jeden trochę krzywy tuŜ przy czubku.
Wąsacz wyciągnął w ich kierunku lewą dłoń. Trzymał w niej smakołyk zawinięty w
zatłuszczoną papierową serwetkę.
— Spójrzcie, co wam przyniosłem. Indyk z klubu prasowego.
Dwa aksamitne nosy węszyły przez chwilę w powietrzu, wąsy na pyszczkach drgnęły i koty
z zachwytu zawyły unisono.
— Cśśś! To stare babsko, co mieszka obok, naśle na was hycla i skończycie w schronisku.
Wąsacz wyjął scyzoryk i przystąpił do krojenia indyka. Podekscytowane koty biegały w
kółko po pokoju, urządzając prawdziwą kocią muzykę.
— Cisza!
Koty jednak ani myślały przestać. Przeciwnie, wyły jeszcze głośniej.
— Naprawdę nie wiem, dlaczego jestem dla was taki dobry, wy niewdzięcznicy! NaraŜam
się dla was, wynosząc Ŝarcie ze stołówki. Nie wspomnę juŜ o mojej kieszeni! Jest cała ubabrana
w sosie…
Ale jego skargi utonęły w ogólnym harmiderze.
— Czy moŜecie wreszcie się zamknąć!
W tym momencie zadzwonił telefon.
— No i co teraz? Nie mówiłem? Będzie afera.
MęŜczyzna pospiesznie postawił na podłodze szklaną popielniczkę z kawałkami indyka i
odebrał telefon.
— Czy to pan Qwilleran? — usłyszał w słuchawce drŜący głos portiera. — Dzwonię, bo
pani Mason, zajmująca pokój 604, skarŜy się, Ŝe pańskie koty…
— Tak, wiem. Obiecuję panu, Ŝe juŜ będziemy cicho. Koty hałasowały, bo były głodne.
— Bo jeśli nie przeszkadzałoby to panu… Pokój 619 jest wolny. Mógłby pan tam się jutro
przenieść. BagaŜowy by panu pomógł.
— Naprawdę, to nie będzie konieczne. Wyprowadzę się stąd, jak tylko znajdę sobie jakieś
normalne lokum.
— Mam nadzieję, Ŝe pan się na mnie nie gniewa, panie Qwilleran. MenedŜer powiedział…
— Ja? Gniewam się? Skąd to panu przyszło do głowy, panie McIldoony! Doskonale
rozumiem, Ŝe hotel to nie schronisko dla zwierząt. Zapewniam pana, Ŝe wyniesiemy się stąd
jeszcze przed świętami… Przynajmniej mam taką nadzieję — dodał cicho, rozglądając się po
nędznym pokoju.
Nie ma co, zdarzało mu się mieszkać w lepszych miejscach. Ale wtedy był młody, odnosił
sukcesy, miał Ŝonę. A ileŜ się wtedy działo! Szczególnie gdy pracował w Nowym Jorku,
redagując kronikę kryminalną. Tymczasem jednak tonął w długach, co nie było zbyt miłą
perspektywą dla człowieka utrzymującego się z pensji dziennikarza w podłej dziurze na
Środkowym Zachodzie. Medford Manor to wszystko, na co go obecnie stać. Jedynym
luksusem jest ta oto para towarzyszy, których wyrafinowane gusta mogły go wkrótce
doprowadzić do ruiny.
Koty siedziały cicho. Większy poŜerał indyka, ze spuszczoną głową i podniesionym
ogonem, którego koniec kiwał się nieznacznie w rytm ruchu Ŝuchwy. TuŜ przy nim siedziała
mała kotka, cierpliwie czekając na swoją kolejkę.
Qwilleran zdjął płaszcz i wczołgał się pod łóŜko, aby naprawić rozdarcie w materacu. Kiedy
dwa tygodnie temu wprowadził się do hotelu, juŜ wtedy była tam mała dziurka, która z czasem
nabrała całkiem pokaźnych rozmiarów. Qwilleran zdąŜył juŜ nawet napisać na ten temat
felieton do „Daily Fluxion”.
„KaŜdy najmniejszy otwór nawet w najbardziej udomowionym kocie budzi uśpione
instynkty — pisał tam. — Dla kota powiększenie dziury, tak by mógł się przez nią prześlizgnąć,
jest wręcz sprawą honoru”.
Po załataniu dziury i zabezpieczeniu spręŜyn materaca Qwilleran w poszukiwaniu fajki i
tytoniu zanurzył dłoń w kieszeni płaszcza i wyjął z niej garść pomiętych kopert. Pierwsza,
nadana z Connecticut, była jeszcze nieotwarta, ale i bez czytania wiedział dokładnie, co się w
niej znajduje. Miał dość tych aluzyjnych listów, których rozwlekłą treść moŜna było zawrzeć w
dwóch słowach: zwróć pieniądze!
Drugi list — pisany brązowym atramentem, kobiecym stylem pisma — czytał juŜ kilka razy.
Z umówionego rendez–vous, w wigilię świąt BoŜego Narodzenia, nici. Pisała, Ŝe tamten
inŜynier takŜe nalegał na spotkanie, więc Qwilleran musi poczekać. Wszystko to wyraziła z
takim taktem i wyczuciem, Ŝe odnosiło się wraŜenie, iŜ sama perspektywa randki z inŜynierem
przyprawia ją o torsje.
Zmiął list i wrzucił do kosza. No cóŜ, czego mógł się spodziewać! W końcu ona była jeszcze
piękna i młoda, a jego wąsy i skronie przyprószyła juŜ siwizna. Mimo to czuł lekkie
rozgoryczenie. Na wigilijnym przyjęciu w klubie prasowym będzie sam jak palec. A przecieŜ ta
randka to jedyny prezent na Gwiazdkę, jakiego sobie Ŝyczył.
List trzeci to informacja od wydawcy, przypominająca o konkursie na najlepszy tekst roku.
Nagroda to trzy tysiące dolarów plus dwadzieścia pięć mroŜonych indyków od Cybernetic
Poultry Farms, Inc.
— Jeśli chcesz być wielbiony i publikowany we „Fluxion” aŜ do chwalebnej śmierci, weź
udział w naszym konkursie! — powiedział z sarkazmem w głosie Qwilleran.
— Miau! — zawtórował Koko, który aby go wesprzeć, przerwał na moment wieczorną
toaletę.
Kotka nie przyłączyła się doń, gdyŜ zajęta była pałaszowaniem resztki indyka. Koko zawsze
zostawiał jej połowę jedzenia, a jeśli nie dokładnie połowę, to w kaŜdym razie słuszne
czterdzieści procent.
Qwilleran pogładził miękkie i puszyste futerko Koko, podziwiając jego rzadkie
umaszczenie, przechodzące od jasnego brązu do ciemnobrunatnej sierści koloru foki. Niewiele
kotów ma takie, myślał z zadowoleniem. Następnie zapalił fajkę i zanurzył się w miękkim
fotelu, opierając nogi o łóŜko. Ta nagroda mogłaby mu się przydać. Parę setek wysłałoby się do
Connecticut, za resztę kupiłoby się trochę mebli. Gdyby miał własne meble, mógłby się
rozejrzeć za jakimś lokum do wynajęcia, za czymś w sam raz dla siebie i swoich kotów.
Jeszcze miał trochę czasu, jeszcze mógł napisać jakiś wystrzałowy kawałek, który powali na
kolana całe jury. W końcu termin zgłoszeń mija trzydziestego pierwszego grudnia, a szefowi
bardzo zaleŜało na specjalnym, świątecznym numerze. Arch Riker zrobił nawet zebranie działu
felietonu, na którym mitygował podwładnych: „No chłopaki, kto ma jakiś fajny pomysł na
świąteczny numer?” Bez specjalnej nadziei rozglądał się po zgromadzonych: grubasie z działu
miejskiego, krytyku o trupio bladej fizjonomii, Qwilleranie od wszystkiego i facecie, który
specjalizował się w pisaniu o podróŜach, hobby, lotnictwie, nieruchomościach i ogrodnictwie.
A oni odwzajemnili mu się pustym spojrzeniem weteranów, którzy w ciągu długoletnich bojów
o czytelnika wystrzelali juŜ całą amunicję.
Wąsacz poczuł na sobie badawczy wzrok Koko.
— Aby zdobyć nagrodę — wyjaśnił swemu pupilowi — trzeba znaleźć wystrzałowy temat.
— Miau — przytaknął Koko.
Wskoczył na łóŜko i jął przyglądać się Qwilleranowi, mruŜąc powieki na znak, Ŝe doskonale
rozumie jego bolączkę. W mdłym świetle hotelowych lamp jego jasnoszafirowe oczy miały
kolor czarnego onyksu. Od czasu do czasu rozbłyskały w nich diamentowe i rubinowe iskierki.
— To musi być pomysł nietuzinkowy, nie jakaś tam tania sensacja.
Qwilleran zmarszczył brwi i jął ustnikiem fajki kłuć zapamiętale swoje wąsy. Z rosnącą
irytacją myślał o Jacku Jaunti, młodym bystrzaku z niedzielnego dodatku do „Fluxion”, który
incognito zatrudnił się jako lokaj u Parcivala Duxbury’ego, aby opisać prywatne Ŝycie
najbogatszego człowieka w mieście. Ta historia z pewnością nie przysporzyła gazecie sympatii
lokalnych potentatów, ale przez dwa tygodnie sprzedaŜ pisma wzrosła. Wróble na dachu
ćwierkały, Ŝe w tym roku to właśnie Jaunti zdobędzie pierwszą nagrodę. Qwilleran szczerze nie
cierpiał wszystkich tych młodych wilczków, którzy tupetem nadrabiają brak talentu.
— Absurd! PrzecieŜ to półanalfabeta — oświadczył swojemu jednoosobowemu
audytorium.
Koko nadal mruŜył oczy. Egzystencjalne rozterki wąsacza najwyraźniej kołysały go do snu.
Tymczasem kotka skradała się po dywanie w poszukiwaniu zabawek. Wspięła się na kosz,
by zbadać jego zawartość. Wyciągnęła stamtąd zwitek papieru wielkości myszy, po czym
wzięła go ostroŜnie w zęby i przyniosła w darze Qwiłleranowi. Kartka zapisana brązowym
atramentem wylądowała na jego kolanach.
— Dzięki, ale ten list juŜ czytałem — odpowiedział, siląc się na uprzejmość. — I prawdę
mówiąc, wolałbym o nim jak najszybciej zapomnieć.
Wymacał w szufladzie nocnego stolika gumową myszkę do ścierania i rzucił ją na środek
pokoju. Kotka skoczyła za nią, ale przeczuwając podstęp, powściągnęła swe myśliwskie
zapędy, obwąchała gumkę ostroŜnie i wypręŜyła grzbiet, manifestując swoje desinteressement.
Następnie wróciła do kosza na śmieci, tym razem wyławiając stamtąd zmiętą chusteczkę, którą
natychmiast podarowała wąsaczowi.
— Musisz grzebać w śmieciach? — spytał Qwilleran, któremu i ten prezent niezbyt przypadł
do gustu. — Dałem ci przecieŜ lepszą zabawkę.
Nagle dreszcz podniecenia wstrząsnął ciałem Qwillerana od stóp po czubki jego wąsów, a
policzki rozpalił gorączkowy rumieniec. Śmiecie! Eureka!
— Jasne jak słońce! Junktown! — wykrzyknął w stronę Koko. — BoŜe Narodzenie w
Junktown. Oto temat na wyciskacz łez z prawdziwego zdarzenia!
A następnie rozparł się wygodnie w fotelu i się rozmarzył:
— Przy dobrym zbiegu okoliczności moŜe to być prawdziwy przełom w mojej karierze.
Dziennikarz od wszystkiego to, zdawałoby się, niezła fucha dla faceta pod pięćdziesiątkę.
Ale wywiady z artystami, projektantami wnętrz i japońskimi specami od ikebany jakoś
Qwillerana nie bawiły. Zawsze wiedział, Ŝe jego przeznaczeniem jest kronika kryminalna.
Chciał pisać o oszustach, złodziejach biŜuterii i handlarzach narkotykami. To były jego muzy.
BoŜe Narodzenie w Junktown! Kiedyś tak zarabiał na Ŝycie. Zbierał materiały, włócząc się
po podejrzanych dzielnicach. Pamiętał jeszcze, jak to się robi: kupujesz tandetne ciuchy z
secondo–handu, przestajesz się golić, włóczysz się po knajpach, ulicach, ciemnych zaułkach,
poznajesz ludzi i słuchasz, słuchasz, słuchasz. Musisz porzucić społeczne uprzedzenia i
utoŜsamić się z tymi ludźmi, z ich osobistymi dramatami, a następnie przekazać to innym, tak
aby chwyciło za serce.
— Słuchasz mnie, Koko? — zwrócił się do swego rozmówcy. — W Wigilię całe miasto
zapłacze rzewnymi łzami.
Kocur wciąŜ patrzył na niego swymi przymruŜonymi ślepiami. Niski dźwięk, który wydał z
siebie, świadczył o tym, Ŝe ma coś waŜnego do zakomunikowania.
— O co chodzi? — spytał wąsacz.
Wiedział, Ŝe miska z wodą jest pełna, a piasek w kuwecie czysty.
W odpowiedzi Koko wstał i przespacerował się po łóŜku. Następnie otarł się jedną stroną
pyszczka o wezgłowie, spojrzał przez ramię na wąsacza i otarł drugą stronę pyszczka,
zahaczając kłem o metalowe wykończenie.
— Czegoś ci trzeba, Koko? A jeśli tak, to czego?
Kocur tylko głośno ziewnął i wskoczył na wezgłowie. Przez chwilę balansował na nim jak
linoskoczek. Następnie przespacerował się w tę i we w tę, oparł przednie łapy o ścianę,
wyciągnął szyję i otarł się o wyłącznik światła. Klik i w pokoju zapadła ciemność. Mrucząc z
zadowolenia, Koko wymościł sobie miejsce na łóŜku, zwinął się w kłębek i zasnął snem
sprawiedliwego.
ROZDZIAŁ DRUGI
— BoŜe Narodzenie w Junktown! Czy nie uwaŜasz, Ŝe to wystrzałowy temat?
Arch Riker, któremu Qwilleran wyjawił swój pomysł na artykuł roku, siedział przy biurku i
jak co dzień rano przeglądał korespondencję. Większość listów natychmiast rzucał przez ramię
do wielkiego drucianego kosza na śmieci, który stał z tyłu za nim.
Qwilleran przysiadł na rogu jego biurka i obserwował starego przyjaciela, czekając na
reakcję. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewał się okrzyku entuzjazmu ani czegoś w tym
stylu. Na twarzy Rikera malował się stoicyzm starego biurokraty: Ŝadnego zaskoczenia,
Ŝadnego entuzjazmu, Ŝadnego rozczarowania.
— Junktown? — mruknął pod nosem. — No moŜe… Ale jak zamierzasz to zrobić?
— Po prostu powłóczę się trochę po Zwinger Street, wmieszam się w tłum, zasięgnę języka.
Riker wyciągnął się na krześle i załoŜył dłonie za głowę.
— Dobra, próbuj szczęścia.
— To naprawdę gorący temat. I jeśli włoŜy się w to duŜo serca…
„Serce” — w redakcji „Fluxion” słowo to działało jak zaklęcie. Szefostwo gazety zawsze
apelowało do dziennikarzy, aby w swoją pracę wkładali serce, nawet jeśli piszą prognozę
pogody.
Riker kiwnął głową.
— Tak, to się naczelnemu spodoba. No i przyciągnie czytelników. Na przykład moją Ŝonę,
ona ciągle się tam włóczy. To juŜ nałóg.
Ostatnie zdanie powiedział cicho, jakby do siebie. Ale na wąsaczu zrobiło ono ogromne
wraŜenie.
— Czy ja dobrze słyszę? Mówisz o Rosie?
Riker z zamyślonym wyrazem twarzy bujał się na swoim krześle.
— Wciągnęła się parę lat temu i odtąd Ŝyjemy na skraju katastrofy finansowej.
Qwilleranowi dosłownie opadła szczęka. Gładził wąsy, starając się ukryć swoje zdziwienie.
Znał Rosie szmat czasu. Kiedyś razem z nim i Archem pisała teksty do kroniki kryminalnej.
— Do licha, jak to się stało, Arch?
— Ach, normalnie! Poszła tam raz i drugi z innymi babami. No i pewnego dnia stało się.
Doszło do tego, Ŝe sam zacząłem tam łazić. Na przykład ostatnio zapłaciłem dwadzieścia osiem
dolców za starą, malowaną puszkę po herbacie. Blaszane pojemniki kręcą mnie najbardziej:
róŜne puszki, pudełka, lampy naftowe…
— O… o… o czym ty, do stu diabłów, mówisz? — wyjąkał Qwilleran.
— Jak to? O śmieciach, starociach… A myślałeś, Ŝe o czym?
— O narkotykach, do jasnej cholery!
— A skądŜe! Nasz nałóg to antyki, a nie narkotyki — wyjaśnił Arch. — Tak na przyszłość,
Junktown to dzielnica antykwariatów.
— Wczoraj taksówkarz opowiadał mi, Ŝe to dzielnica bandytów i ćpunów.
— Ach, wiesz, jacy są ci taksówkarze! Naturalnie, w sąsiedztwie moŜe kręcić się jakieś
podejrzane towarzystwo, zwłaszcza po zmroku. Ale w dzień spotkasz tam tylko porządnych
obywateli, tyle Ŝe trochę ześwirowanych, jak Rosie czy ja. Zresztą jeśli się nie mylę, twoja była
Ŝona teŜ zbierała starocie.
— Być moŜe. Pamiętam, Ŝe raz zaciągnęła mnie do jakiegoś antykwariatu w Nowym Jorku,
ale ja nie cierpię starzyzny.
— To fatalnie — zasmucił się Arch. — BoŜe Narodzenie w Junktown brzmiało nieźle. No,
ale jeśli nie cierpisz starzyzny… Co zaś się tyczy narkotyków, zapomnij o tym. Szef się na to
nigdy nie zgodzi.
— Ale dlaczego? Mógłbym z tego upichcić prawdziwy boŜonarodzeniowy wyciskacz łez,
Ŝe Dickens to przy tym pikuś!
Riker pokręcił głową.
— Reklamodawcy by protestowali. Człowiek przyprawiony o wstrząs moralny zapomina o
zakupach.
Qwilleran aŜ prychnął z oburzenia.
— Zresztą dlaczego nie mógłbyś się przemóc, Qwill, i napisać coś z sercem o antykach?
— Mówiłem ci juŜ, nie cierpię starzyzny!
— Jak przespacerujesz się po Junktown, zmienisz zdanie. Złapiesz haczyk, jak Rosie, ja i
reszta porządnych ludzi w tym mieście i na całym boŜym świecie.
— Zakład?
Arch wyjął z kieszeni portfel i wyszperał w nim małą Ŝółtą karteczkę.
— Tu masz namiary na najlepszych antykwariuszy w Junktown. Tylko chciałbym ją dostać
z powrotem.
Qwilłeran zerknął na zapisane na kartce nazwy: „Annytyki”, „Królestwo Kiczu”, „Trzy
Zwariowane Siostrzyczki”, „Zaczarowany Kuferek”, i poczuł, Ŝe zbiera mu się na wymioty.
— Posłuchaj, Arch! Muszę wygrać ten cholerny konkurs. Aby to zrobić, potrzebuję tematu,
który podnosi poziom adrenaliny. Dlatego antyki odpadają. A nie chcę, by te dwadzieścia pięć
mroŜonych indyków przeszło mi koło nosa.
— MoŜesz się mile rozczarować, Qwill. Tam kręci się pełno oryginałów. Zresztą jaki dzisiaj
dzień? Piątek? Dziś po południu jest aukcja.
— No nie, tylko nie aukcja! Zanudzę się na śmierć.
— Ta zapowiada się bardzo ciekawie. Licytowane będą zbiory pewnego antykwariusza,
którego parę miesięcy temu ktoś sprzątnął z tego świata. Wszystko, co do tej pory zgromadził,
idzie pod młotek.
— Nie zmienia to faktu, Ŝe aukcje to największe nudziarstwo na świecie. Przynajmniej taka
jest moja opinia.
— A co powiesz o tym? Na aukcje przychodzi duŜo samotnych panienek, wdów, rozwódek.
Miejsce w sam raz dla wolnego strzelca jak ty. Zresztą nie chce mi się dłuŜej strzępić języka. I
tak muszę tam kogoś wysłać, więc potraktuj to jak polecenie słuŜbowe. Do roboty!
Qwilleran zacisnął zęby i syknął:
— Daj mi talon na taksówkę. Przejadę się po okolicy.
Zanim jednak przystąpił do dzieła, udał się do fryzjera przyciąć włosy i przystrzyc wąsy.
Zawsze tak robił, kiedy szedł w teren, choć obiecywał sobie zarzucić ten rytuał przynajmniej do
świąt. Później złapał taksówkę i przejechał się wzdłuŜ Zwinger Street. Jego duszę przepełniała
gorycz.
NajbliŜej centrum wznosiły się nowoczesne biurowce, budynki przychodni i ekskluzywne
apartamentowce. Następnie droga prowadziła przez ośnieŜone pustkowie. Kiedyś stały tu
nędzne kamienice, obecnie nie było niczego. Dalej stało parę starych budynków, czekających
na rozbiórkę, których okna zabite były deskami. WjeŜdŜali do Junktown.
We dnie ulica robiła jeszcze bardziej ponure wraŜenie. Stały przy niej stare wiktoriańskie
rezydencje, brudne i zaniedbane. Niektóre z nich przekształcono w tanie pensjonaty, oferujące
pokoje za podejrzanie niski czynsz. Fasady innych szpeciły okna wystawowe, zniekształcające
ich pierwotną formę. W rynsztokach leŜał szary śnieg zmieszany ze śmieciami, a puste puszki
po piwie przymarzły do nieodśnieŜonego chodnika.
— Okropna okolica — zauwaŜył taksówkarz. — Miasto powinno zrównać to wszystko z
ziemią.
— Bez obaw, juŜ wkrótce nie pozostanie tu kamień na kamieniu — proroczo obwieścił
Qwilleran.
Kiedy tylko ujrzał pierwszy sklep ze starociami, kazał się zatrzymać i wysiadł bez
entuzjazmu. Rozejrzał się po ponurej okolicy. Więc tak wyglądają święta w Junktown! W
przeciwieństwie do handlowej dzielnicy miasta Zwinger Street nie udekorowano na BoŜe
Narodzenie. Nad ulicą nie zwisały kolorowe łańcuchy, migoczące aniołki nie trąbiły na chwałę
boŜą z wysokości latarni. Przechodniów idących chodnikiem dałoby się zliczyć na palcach
jednej ręki. Nawet samochody wstydliwie przemykały jezdnią, pragnąc się stąd jak najszybciej
wydostać.
Uderzenie mroźnego, północnego wiatru skłoniło Qwillerana do rozpoczęcia rekonesansu.
Podszedł do pierwszego antykwariatu. Jego drzwi były zamknięte, a w środku nie paliło się
Ŝadne światło. Qwilleran dotknął nosem mroźnej szyby. Przytykając dłonie do skroni, ujrzał w
środku gigantyczną rzeźbę w kształcie drzewa, którego gałęzie wiły się w konwulsyjnych
skrętach, a z tych gałęzi zwisały naturalnej wielkości małpy. Pierwsza małpa trzymała lampę.
Druga małpa trzymała zegar. Trzecia małpa trzymała rozłoŜony parasol.
Wystarczy. Qwilleran odstąpił od dalszych oględzin.
W domu obok swe usługi oferowały „Trzy Zwariowane Siostrzyczki”. Ale równieŜ i ten
sklep był zamknięty na cztery spusty, mimo Ŝe wisząca na drzwiach kartka głosiła co innego.
Wąsacz postawił kołnierz płaszcza i zakrył uszy odzianymi w rękawiczki dłońmi. Co za
głupi pomysł z tym przycinaniem włosów! Następnie próbował dostać się do „Zaczarowanego
Kuferka” — zamknięty — i antykwariatu „Technityki” mieszczącego się w suterenie, jednak
jego drzwi wyglądały, jakby nie otwierano ich od początku świata. Między antykwariatami
przycupnęło parę sklepików o brudnych witrynach. W norze reklamującej się w intrygujący
sposób: „Popopopoulos: owoce, papierosy, rękawice robocze i inne drobiazgi”, kupił paczkę
tytoniu, który okazał się do niczego.
Z rosnącym rozgoryczeniem szedł dalej, mijając przedpotopowy zakład fryzjerski, obskurny
dom starców, aŜ dotarł do wielkiego, staroświeckiego sklepu na rogu ulicy. Drzwi od frontu
zamknięte były na kłódkę, a okna oklejone ogłoszeniami o mającej się odbyć aukcji. Przez
szybę w drzwiach dojrzał zakurzone meble, zegary, lustra, róg myśliwski przerobiony na lampę
i marmurowe imitacje greckich posągów przedstawiające kobiety w dziwacznych pozach.
W szybie ujrzał odbicie męŜczyzny zbliŜającego się w jego stronę niepewnym krokiem.
— Fajna breja, co? — zagadnął przybysz grubym, lecz przyjaźnie brzmiącym głosem.
Qwilleran zwrócił się ku niemu twarzą. Mimo wczesnej pory facet miał juŜ sporo w czubie.
Zionęło od niego tanią whisky, ślina ciekła z kącików ust. Sfatygowany płaszcz, który miał na
sobie, w czasach swej świetności musiał być końską derką. A mimo to swoim wyglądem i
zachowaniem budził jakąś irracjonalną sympatię.
— Wiesz, co to jest? To wszystko? Breja! — powtórzył facet, wpatrując się tępo w drzwi
sklepu i wykrzywiając w uśmiechu zaślinione usta.
I jakby rozkoszując się tym słowem, jego grząską dosadnością, wbił wzrok w Qwillerana i
powtórzył najdobitniej, jak tylko potrafił:
— Brrrrrrejjjja!
Wąsacz cofnął się z obrzydzeniem, ocierając twarz papierową chusteczką. Ale przybysz ani
myślał porzucić Qwillerana.
— Niestety! Nie wejdziesz do środka — poinformował go uprzejmie. — Zamknięte.
Zamknięte po tym morderstwie.
A następnie, wyczuwszy zainteresowanie wąsacza, dodał:
— Zasztyletowany. Szszsztyllletem.
Widać słowo „sztylet” równieŜ cholernie mu się podobało. Ukontentowany jego
soczystością zatopił wyimaginowane ostrze w brzuchu dziennikarza.
— Spadaj na drzewo! — mruknął Qwilleran i ruszył dalej.
Przeszedł obok stajni przerobionej na zakład renowacji mebli. Z ciekawości i tu pociągnął za
klamkę. Jak się moŜna domyślić, drzwi były zamknięte.
Qwilleran miał wraŜenie, które coraz silniej nękało jego duszę, Ŝe wszystkie te sklepy i
antykwariaty nie są prawdziwe — Ŝe to tylko dekoracje wypoŜyczone z teatru. Gdzie się, u
licha, podziali ich właściciele? Gdzie kolekcjonerzy gotowi zapłacić dwadzieścia osiem
dolców za starą puszkę po herbacie? Minął jedynie dwójkę dzieci w brudnych kombinezonach,
robotnika niosącego obiad w styropianowym pudełku, starszą panią w czerni taszczącą torby z
zakupami i tego rozmownego pijaka, który teraz siedział na zamarzniętym chodniku.
W tym momencie w rzeźbionym oknie wykuszu dostrzegł ruch. Wykusz zdobił fasadę
ciemnoszarej kamienicy z czarną sztukaterią i mosięŜnymi kołatkami u drzwi. Z początku
Qwilleran myślał, Ŝe jest to zwykły budynek mieszkalny. Ale później dojrzał dyskretny szyld
„Błękitny Smok — Antyki”.
Pospiesznie wspiął się na osiem stopni i szarpnął za klamkę, w głębi duszy obawiając się, Ŝe
i tym razem odejdzie z kwitkiem. Ale, o dziwo, drzwi się otwarły i Qwilleran wkroczył do
przestronnego pomieszczenia, onieśmielającego swym wytwornym przepychem. Na podłodze
leŜał dywan w orientalne wzory, ściany zdobiły dyskretne chińskie tapety. Na eleganckim
stoliku stał wazon, a w nim świeŜo ścięte chryzantemy. Nad nimi wisiało lustro w złotej ramie
ze zwieńczeniem w kształcie trzech śliwek. W powietrzu unosił się aromat egzotycznego
drewna. Wszystko to przywodziło na myśl śmierć, a przygnębiające wraŜenie potęgowało
monotonne tykanie zegara.
Przez chwilę wąsacz chłonął tę tajemniczą atmosferę, ale wkrótce poczuł na sobie czyjś
wzrok. Błyskawicznie odwrócił się i stanął twarzą w twarz z hebanową figurą nubijskiego
niewolnika z turbanem na głowie. Oczy ze szlachetnych kamieni błysnęły nań złowrogo.
Teraz juŜ Qwilleran nie miał Ŝadnych wątpliwości. Junktown znajduje się gdzieś między
snem a jawą. Miał wraŜenie, jakby znalazł się w nawiedzonym zamku, gdzieś w głębi mrocznej
kniei.
Wejście na górę zagradzała niebieska lina, ale drzwi do sąsiedniego pokoju stały otworem,
co Qwilleran zinterpretował jako zaproszenie. OstroŜnie wszedł do pomieszczenia o wysokim
stropie, w którym piętrzyły się najróŜniejsze meble, obrazy, srebra i mnóstwo białobłękitnej
chińskiej porcelany. Z misternie rzeźbionego sufitu zwisał srebrny Ŝyrandol.
Posadzka zaskrzypiała nieprzyjemnie, więc Qwilleran, aby dodać sobie odwagi, odkaszlnął
głośno. Przy oknie dostrzegł wielkiego smoka z błękitnej porcelany, ruszył więc w jego
kierunku. Nagle potknął się, tak Ŝe niemal wyłoŜył się jak długi. Spojrzał pod nogi i ujrzał
stopę. Wyglądała jak zwykła ludzka stopa w kapciach w chińskie kwiatowe wzory. Qwilleran
wstrzymał oddech i cofnął się parę kroków. Stopa naleŜała do figury kobiety, naturalnej
wielkości, odzianej w błękitne satynowe kimono. Kobieta siedziała w rzeźbionym orientalnym
fotelu; w prawej dłoni trzymała cygarniczkę. Jej błękitnobiałe porcelanowe oblicze okalała
granatowoczarna peruka.
Qwilleran znów zaczął oddychać, dziękując Bogu, Ŝe niczego tu nie zdemolował, gdy wtem
zauwaŜył smuŜkę dymu dobywającą się z cygarniczki. Siedząca na fotelu kobieta była Ŝywa!
— Szuka pan czegoś konkretnego? — spytała lodowato. Podczas gdy usta wypowiadały te
słowa, na maskowatej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Wielkie ciemne oczy, obramowane
czarną obwódką, wpatrywały się w wąsacza, nie wyraŜając Ŝadnych emocji.
— Nie. Po prostu oglądam — powiedział Qwiłleran, przełykając ślinę.
— Od podwórza są jeszcze dwa pokoje, a na dole znajdzie pan osiemnastowieczną grafikę i
malarstwo.
Mówiła powoli, starannie artykułując kaŜdą głoskę.
Wąsacz przyjrzał się uwaŜnie jej twarzy, robiąc w głowie notatki do artykułu. Wystające
kości policzkowe, cera bez skazy, czarne włosy uczesane na orientalną modłę, kolczyki z
jadeitu. Przypuszczał, Ŝe ma około trzydziestki. Qwilleran uwielbiał kobiety pod trzydziestkę.
Czuł, Ŝe wraca mu pewność siebie.
— Pracuję w „Daily Fluxion”. Zbieram materiał do reportaŜu o Junktown.
Starał się, by jego głos brzmiał miękko i sympatycznie.
— Raczej unikam rozgłosu — odpowiedziała kobieta, wpatrując się w wąsacza lodowatym
wzrokiem.
Tylko trzy razy w ciągu całej dziennikarskiej kariery Qwilleran spotkał się z taką reakcją. I
w kaŜdym z trzech wypadków miał do czynienia z ludźmi ściganymi — przez prawo, przez
szantaŜystów, przez mściwą małŜonkę. Dla nich ujawnienie toŜsamości równało się
śmiertelnemu niebezpieczeństwu. Ale człowiek prowadzący interes, który unika rozgłosu,
któremu nie zaleŜy na reklamie, i to darmowej reklamie? To nie mieściło mu się w głowie!
— Reszta antykwariatów zamknięta na cztery spusty — próbował podejść ją z innej strony.
— Zwykle otwierają o jedenastej. Ale antykwariusze rzadko są punktualni.
Qwilleran machinalnie rozejrzał się po pokoju.
— Za ile ten niebieski smok przy oknie?
— Nie jest na sprzedaŜ.
Kobieta przyłoŜyła cygarniczkę do ust i zaciągnęła się dymem.
— Jeśli interesuje pana orientalna porcelana, mam komplet filiŜanek z czasu dynastii Hsuan
Te.
— Nie, dziękuję. Interesują mnie ciekawe historie, nic poza tym. Wie pani coś o dzisiejszej
aukcji? Wyprzedają tamten antykwariat na rogu.
Kobieta zakrztusiła się dymem i Qwilleran po raz pierwszy poczuł, Ŝe ma do czynienia z
człowiekiem z krwi i kości.
— Licytacja rozpoczyna się o pierwszej trzydzieści.
— Wiem. Przeczytałem ogłoszenie. Co to był za facet, ten antykwariusz, który zginął?
— Andrew Glanz. Wybitny znawca antyków — głos kobiety brzmiał teraz nisko.
— Kiedy to się stało?
— Szesnastego października.
— To był napad? Prawdę mówiąc, nic takiego nie obiło mi się o uszy. A morderstwa
antykwariusza w Junktown na pewno bym nie przeoczył.
— Dlaczego pan sądzi, Ŝe to było… morderstwo? — spytała, patrząc na niego nieufnie.
— Słyszałem od kogoś… A w takiej okolicy, sama pani rozumie…
— To był wypadek.
— Rozbił się samochodem?
— Nie, spadł z drabiny.
Kobieta zgasiła papierosa w popielniczce.
— Jeśli pan pozwoli, wolałabym o tym nie mówić. To było dla mnie takie… takie…
— Rozumiem. Przyjaciel? — zapytał Qwilleran tym współczującym tonem, którym niegdyś
zmiękczał serca oziębłych dziewcząt i wielokrotnych zabójców.
— Tak. Ale nie mówmy juŜ o tym, panie… panie…
— Qwilleran.
— To irlandzkie nazwisko? — spytała, najwyraźniej zadowolona, Ŝe nadarzyła się okazja do
zmiany tematu.
— Szkockie. Dlatego wymawia się je z twardym „w”. A ja z kim mam przyjemność?
— Duckworth.
— Panna czy pani?
— Jak najbardziej panna… W tym pokoju mam parę staroci ze Szkocji. Chodźmy, pokaŜę
coś panu.
Panna Duckworth wstała z fotela, poprowadziła Qwillerana między mahoniowymi
kredensami i stołami wyłoŜonymi orzechowym fornirem. Wąsacz podziwiał jej wysoką,
zgrabną sylwetkę, którą tak powabnie podkreślało kimono z błękitnego jedwabiu.
— Te wilki do kominka pochodzą ze Szkocji. I ta mosięŜna taca równieŜ. Lubi pan mosiądz?
To typowe dla męŜczyzn.
Uwagę Qwillerana przykuł przedmiot oparty o ścianę w najdalszym kącie pokoju.
— Co tam stoi w rogu? — zapytał, wskazując na spory kawał starego Ŝelastwa o metrowej
średnicy.
Gdy podeszli bliŜej, okazało się, Ŝe jest to tarcza herbowa, której lico otaczają trzy
prychające koty.
— Kiedyś musiała zdobić wejście rezydencji. A moŜe nawet wisiała na bramie jakiegoś
zamku?
— AleŜ tak! To herb Mackintoshów! — wykrzyknął uradowany Qwilleran. — Znam
doskonale tę inskrypcję: „Kotów nie tykaj, jeno w rękawicy”. Moja mama była z domu
Mackintosh. I dumny z siebie Qwilleran pogładził wąsy.
— W takim razie powinien pan to kupić — orzekła panna Duckworth.
— Ale co bym z tym złomem robił? Nie mam nawet mieszkania. A tak z czystej ciekawości,
ile pani za to chce?
— Normalnie zaŜądałabym dwustu dolarów. Ale jeśli się panu tak podoba, to spuszczę do
stu dwudziestu pięciu i będziemy kwita. Dokładnie za tyle to kupiłam.
Właścicielka „Błękitnego Smoka” wzięła tarczę do rąk i zbliŜyła się do Qwillerana, aby ten
mógł ją dokładniej obejrzeć.
— Radziłabym panu łapać okazję. Drugi raz się nie powtórzy. A przecieŜ zawsze moŜe pan
ją odsprzedać komuś innemu za tę samą bądź większą cenę. Właśnie to najbardziej lubię w
antykach. Przy kominku będzie się prezentować naprawdę imponująco. Proszę zobaczyć, tu
jeszcze widać ślady czerwonej i niebieskiej farby.
Kiedy to mówiła, jej mimika oŜywiła się nieco, a w oczach pojawił się błysk. Qwilleran
rozmarzył się. MoŜe zaprosić tę porcelanową lalę na wigilijne przyjęcie w klubie?
— Pomyślę o tym — odpowiedział i jeszcze raz, bez sympatii, rzucił okiem na herb swych
przodków. — A tymczasem muszę się trochę zakręcić koło tej popołudniowej aukcji. Czy pani
wie, gdzie mogę znaleźć jakąś fotografię Andrew Glanza? Będzie mi potrzebna do artykułu.
W oczach panny Duckworth na powrót zgasły iskierki entuzjazmu.
— O czym dokładnie ma być ten artykuł? — spytała.
— A, nic wielkiego. Po prostu relacja z aukcji plus sylwetka zmarłego kolekcjonera.
Patrząc na sufit, myślała o czymś przez chwilę.
— No bo jeśli to prawda, co pani powiedziała, panno Duckworth… Ŝe to taki wielki
znawca…
— Mam parę jego zdjęć na górze — przerwała. — Chce je pan obejrzeć?
I zdjęła linę zagradzającą wejście na schody.
— Proszę chwilę zaczekać. Zamknę psa.
Na szczycie schodów stał owczarek niemiecki—. Jego głuche, pełne nienawiści warczenie
budziło w wąsaczu respekt. Panna Duckworth zamknęła psa w kuchni na górze, a następnie
poprowadziła gościa długim korytarzem, na którego ścianach wisiały oprawione w ramki
fotografie. Qwilleran rozpoznał na nich wielu miejscowych VIP–ów. Zdjęć zmarłego
kolekcjonera było aŜ trzy: Glanz wygłaszający odczyt, Glanz z dyrektorem muzeum
historycznego i portret studyjny, a na nim młody męŜczyzna z kwadratową szczęką, którego
wyraziste rysy łagodziło inteligentne, wraŜliwe spojrzenie dobrego, uczciwego człowieka.
Qwilleran spojrzał na pannę Duckworth, która raz po raz zaciskała pięści i prostowała
dłonie.
— Czy mogę poŜyczyć? — spytał, wskazując na portret. — Odniosę go, jak tylko nasz
fotograf sporządzi kopię.
Kobieta smutno skinęła głową.
— Piękne mieszkanie — pochwalił wąsacz, spoglądając w stronę salonu z meblami na
wysoki połysk, całego w złotym aksamicie i niebieskim jedwabiu. — Nie spodziewałem się, Ŝe
w Junktown ludzie Ŝyją w takim luksusie.
— Mam nadzieję, Ŝe zaczną się tu osiedlać porządni obywatele. To jedyna szansa, by
wszystkie te piękne domy nie popadły w ruinę — westchnęła panna Duckworth. — Jak dotąd
moim śladem poszli jedynie Cobbowie. Mieszkają niedaleko, na parterze antykwariat, a na
górze mieszkania do wynajęcia.
— Mieszkania do wynajęcia? — zainteresował się wąsacz. — A nie orientuje się pani, czy w
tej chwili mają coś wolnego?
— Owszem — szepnęła antykwariuszka i spuściła wzrok. — Jedno, od strony podwórza,
stoi puste.
— To moŜe być coś w sam raz dla mnie. Noszę się z zamiarem wynajęcia jakiegoś kąta.
— Pani Cobb to bardzo miła kobieta. Ale radzę panu nie zadzierać z jej męŜem.
— Bez obaw, jestem łagodny jak baranek. Więc czemu miałbym się obawiać jej męŜa?
Ale panna Duckworth zajęta juŜ była nasłuchiwaniem odgłosów dochodzących z holu na
parterze. Właśnie weszły tam jakieś klientki, wypełniając dom ekstatyczną paplaniną.
— Proszę zejść na dół — szepnęła do Qwillerana. — Zaraz do pana dołączę, tylko
wypuszczę psa z kuchni.
Po pokoju na dole kręciły się dwie kobiety. Sądząc po ubiorze i fizjonomii, obie musiały być
kurami domowymi z przedmieścia; ten typ antropologiczny Qwilleran znał doskonale z
pokazów ikebany i wernisaŜy w amatorskich galeriach. Ich wygląd jak zawsze wprawił go w
konsternację. Jedna miała na sobie skórzaną kurtkę o wojskowym kroju, do tego moherowy
kapelusz ozdobiony morskimi muszelkami. Druga wystroiła się w eskimoską parkę i spodnie w
pepitkę, które, dla zadania szyku, wpuściła w myśliwskie buty z pasiastymi sznurówkami.
— Co za urocze miejsce! — wykrzyknęła w zachwycie „parka”.
— Ojej, i są tu stare kryształy Steubena! — zawtórowała jej „skórzana kurtka”.
— O rany, Freda, popatrz tutaj! Karafka! Moja babcia miała identyczną. Ciekawe, ile za nią
chce.
— DroŜyzna, ale wszystko w dobrym gatunku. Jak nie będziesz się tak podniecać, moŜe
spuści parę dolarów — poradziła „skórzana kurtka” i dodała, konfidencjonalnie zniŜając głos:
— Wiesz, Ŝe to była dziewczyna Andy’ego?
— Masz na myśli… tego Andy ego, który…? „Skórzana kurtka” przytaknęła:
— PrzecieŜ wiesz, jak biedak skończył.
Na samą myśl o tym „parka” wzdrygnęła się. Na jej twarzy pojawił się grymas niesmaku i
oburzenia.
— Idzie!
Panna Duckworth weszła — czy teŜ raczej wpłynęła — do pokoju, chłodna, spokojna i
krucha jak chińska porcelana. Qwilleran udał się w głąb sklepu, aby jeszcze raz spojrzeć na
herbową tarczę Mackintoshów. Nie podobała mu się. Była za duŜa, a do tego niestarannie
wykonana. Dotknął dłonią chłodnego metalu i jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Zresztą czy
dałby radę ją podnieść? Dźwignął na próbę i mimo woli jęknął Ŝałośnie. To Ŝelastwo waŜyło
dobre pięćdziesiąt kilo!
I wtedy przypomniał sobie, Ŝe panna Duckworth uniosła tarczę z taką łatwością, jakby ta
zrobiona była z tektury.
ROZDZIAŁ TRZECI
Koło południa Zwinger Street powoli budziła się do Ŝycia. Mdłe zimowe słońce zaczęło
nieco rozpraszać grudniowy mrok, choć na razie z dość mizernym rezultatem. Trudno więc
powiedzieć, by zrobiło się jakoś raźniej czy weselej. Chodniki zapełniły się kobietami, niekiedy
w towarzystwie męŜczyzn. Wszyscy ubrani jak przystało na wielbicieli antyków: ostentacyjnie
staromodnie, niechlujnie i dziwacznie. Włóczyli się od sklepu do sklepu, czekając na aukcję o
wpół do drugiej.
Qwilleran uznał, Ŝe najwyŜszy czas coś przekąsić. Znalazł bar, gdzie zjadł hot–doga, a
raczej niejadalną parówkę w bułce o smaku i konsystencji gąbki, popił lurą z marnym skutkiem
imitującą kawę oraz zagryzł syntetycznym ciastkiem z papier maché. Zadzwonił teŜ do Rikera,
aby ten przysłał mu fotografa.
— Chodzi o tę aukcję. MoŜna tu strzelić parę niezłych fotek. Takich odlotowych ciuchów
dawno juŜ nie widziałem.
— A nie mówiłem! — tryumfował Riker. — Junktown to barwne miejsce.
— Tylko w Ŝadnym razie nie przysyłaj mi Tiny’ego Spoonera. To osioł i lebiega, zaraz coś
strąci, potłucze i afera gotowa.
— Daj spokój, przecieŜ nie będziemy robić fotoreportaŜu. Powiedz lepiej, stary, znalazłeś
coś dla siebie?
— NIE! — Qwilleran ryknął do słuchawki, choć tak naprawdę coraz cieplej myślał o tarczy
herbowej Mackintoshów.
Koło godziny pierwszej sala, w której miała się odbyć aukcja, była wypełniona ludźmi.
Budynek, w którym Andrew Glanz prowadził swój biznes, wybudowano gdzieś w latach
dwudziestych. Pod sufitem wisiały krzesła z drabinkowym oparciem, miedziane garnki, klatki
na ptaki, sanki i Ŝyrandole. Na podłodze stały meble, setki mebli. Trudno byłoby się w tym
wszystkim dopatrzyć jakiejś myśli, po prostu składano je jeden przy drugim, gdzieniegdzie
zostawiając miejsce dla rzędów rozkładanych krzeseł. Wąskie schody prowadziły na galerię.
Na jej barierce wisiały orientalne tkaniny i wyblakłe gobeliny. Rozstawione tabliczki
ostrzegały nieostroŜnych klientów: „Zniszczyłeś, kupiłeś”.
Bywalcy krąŜyli po pokojach i z mądrymi minami oglądali wystawione na aukcję
eksponaty. Gdy podchodzili do talerza, patrzyli na jego spód, jeśli do kryształowego dzbanka,
uderzali weń delikatnie paznokciem, nasłuchując dźwięku wydawanego przez szkło.
Qwilleran przecisnął się przez tłum, notując w pamięci zasłyszane rozmowy.
— Patrz na tego konia na biegunach. Dokładnie takiego samego mieliśmy kiedyś na strychu.
A mój mąŜ go porąbał i spalił w kominku.
— Jeśli jest tam namalowany ludzik z parasolem stojący na moście, to porcelana z Kantonu.
A jeśli ludzik siedzi w pijalni herbaty, z Nankinu… Albo odwrotnie.
— Co sądzisz o tym? Całkiem fajna waza na poncz.
— Na szczęście nie wystawiają tej iglicy!
— Patrz, drabina Andy’ego!
— U mojej babci teŜ był dzban Meissena, tyle Ŝe niebjęski.
— Sądzisz, Ŝe jednak wystawią iglicę?
Kiedy wybiła godzina aukcji, wszyscy zajęli miejsca, zwróciwszy pełne wyczekiwania
spojrzenia na podest. Qwilleran siadł na samym końcu, by nie przeoczyć wejścia fotoreportera
„Fluxion”. Publiczność była róŜnorodna, znaleźć tam moŜna było przedstawicieli wszystkich
grup wiekowych, klas i profesji. Facet w palcie z Hudson Bay trzymał na kolanach pieska w
ubranku idealnie dopasowanym do garderoby właściciela. Inny miał na głowie czapkę
Świętego Mikołaja i długi szal w kolorze tęczy, który zwisał aŜ do podłogi.
Obok Qwillerana usiadła pulchna dama. Na zwisającej z szyi tasiemce dyndały dwie pary
okularów.
— Nigdy wcześniej nie byłem na aukcji — zwierzył się jej Qwilleran, licząc na wzajemność.
— Jako Ŝółtodziób będę pani wdzięczny za wszystkie cenne rady.
Dobry Bóg stworzył sąsiadkę Qwillerana z nadzwyczajnym wyczuciem proporcji i miary:
okrągłe źrenice błyszczały w okrągłych oczach osadzonych na okrągłej twarzy. W odpowiedzi
na zaczepkę posłała mu półokrągły uśmiech.
— Na początek dobra rada: niech panu nie przyjdzie do głowy drapać się za uchem, bo
niechcący kupi pan lustro.
To mówiąc, wskazała palcem na wąskie lustro w zdobionej ramie, wysokie na dobre cztery
metry. A potem dodała z cięŜkim westchnieniem:
— Ja niestety nie będę mogła dzisiaj niczego kupić. Rano byłam u okulisty. Zapuścił mi
atropinę do oczu, tak Ŝe ledwo co widzę.
— Co to za iglica, o której wszyscy tu w kółko gadają? Pulchna sąsiadka wzruszyła
ramionami.
— Słyszał pan o wypadku Andy ego?
— Mówi się, Ŝe spadł z drabiny.
— śeby tylko to! — jej twarz wykrzywił bolesny grymas. — Ale nie mówmy o takich
przykrych sprawach, bo znów zaczyna boleć mnie brzuch… Od razu wiedziałam, Ŝe pan nie
stąd. W końcu przyjeŜdŜają do nas kolekcjonerzy z róŜnych miast.
— Właściwie to pracuję w „Daily Fluxion”.
— Dziennikarz! — westchnęła, przygładzając dłonią szare włosy i kierując w jego stronę
pełne podziwu spojrzenie. — I będzie pan pisał o aukcji? Tak w ogóle, nazywam się Iris Cobb.
Mój mąŜ ma tu sklep, „Rupieciarnię”, parę domów dalej.
— Ach, to pani! Słyszałem, Ŝe wynajmuje pani mieszkania…
— CzyŜby był pan zainteresowany? U nas na pewno się panu spodoba! Wszystko urządzone
antykami…
Kobieta przerwała i poczęła patrzeć uwaŜnie w stronę drzwi.
— Ciekawe, czy jest tutaj mój mąŜ. Niestety, prawie nic nie widzę.
— MoŜe ja mógłbym pani pomóc. Jak szanowny małŜonek wygląda?
— Wysoki, bardzo przystojny… Pewnie się jeszcze nie zdąŜył ogolić. Czerwona flanelowa
koszula…
— Tak, widzę go. Stoi tam, z tyłu, koło starego zegara. Kobietę wyraźnie ucieszyła ta
wiadomość.
— Chwała Bogu, będzie trzymał rękę na pulsie. Teraz juŜ nie muszę się denerwować.
— Na razie rozmawia ze Świętym Mikołajem.
— To Ben Nicholas. Wynajmuje u nas mieszkanko, a sam prowadzi sklep „Trochę Śmieci”.
Kompletny idiota — dodała z pobłaŜliwym uśmieszkiem.
— Kogoś jeszcze powinienem znać? A ten blondyn, co chodzi o kulach, cały ubrany na
biało?
— Russell Patch, restauruje antyki. Nosi tylko białe rzeczy. A później, zniŜywszy głos,
dodała szeptem:
— A ten naprzeciw nas, taki chudy, to Hollis Prantz. Niedawno otworzył antykwariat
„Technityki”. A tamten z neseserkiem to Robert Maus, gminny radca prawny.
Qwilleran był pod wraŜeniem. Teahandle, Burris, Hansblow, Maus i Castle to nazwiska
miejscowych patrycjuszy.
— Gdyby nie pan Maus, juŜ dawno ta część miasta…
Na dźwięk młoteczka ogłaszającego rozpoczęcie aukcji wszystkie rozmowy ucichły.
Licytator przemówił:
— Na dzisiejszą aukcję wystawiono duŜo cennych przedmiotów. Na szczęście na sali widzę
ludzi znających się na rzeczy. Kupujcie i nie ociągajcie się, by nie wyjść stąd z pustymi rękoma.
Tych, którzy nie licytują, proszę o zachowanie ciszy, tak abym mógł usłyszeć kaŜdą ofertę.
Zaczynamy!
I rąbnął w pulpit marmurowym młoteczkiem.
— Na początek licytujemy ten oto dzban z Bennington, z rączką w kształcie charta,
prawdziwe marzenie kaŜdego szanującego się kolekcjonera. Drobne obicie nie ma tu
znaczenia. Kto da piątaka? Jest pięć. Będzie sześć? Czy będzie sześć? Jest! Jest sześć.
CzyŜbym słyszał siedem? Tam, mamy siedem. I osiem, mamy osiem! Kto da dziewięć? Nikt?
W takim razie osiem. Sprzedane za osiem dolarów.
Wśród publiczności podniosły się głosy protestu.
— Za szybko? Bo to nie kurs medytacji transcendentalnej, tylko aukcja — odgryzł się
licytator. — Mamy kupę rzeczy do sprzedania, a dobrze byłoby zdąŜyć przed północą.
— Ma gadane — szepnęła uradowana pani Cobb. — A jak się rozkręci, to… Zresztą sam
pan zobaczy.
W tempie jeden antyk na minutę zlicytowano parę glinianych figurek, srebrny kałamarz,
cynowy puchar, tabakierkę i dywanik do odmawiania pacierza. Asystenci uwijali się jak w
ukropie: jedni biegali między rzędami krzeseł, drudzy wnosili licytowane przedmioty na podest
i je stamtąd znosili.
— I wreszcie nadszedł czas na ten wspaniały, odlany z Ŝelaza piec — ogłosił licytator,
podnosząc głos. — Nie będziemy go taszczyć na podest, zresztą nie ma takiej potrzeby. Wasze
sokole oczy wypatrzą go z pewnością tam, na półpiętrze. Kto da pięćdziesiąt?
Wszystkie głowy zwróciły się w stronę rzeźbionego monstrum o pękatej sylwetce, stojącego
na wygiętych nóŜkach.
— Mamy juŜ pięćdziesiąt, czekamy na siedemdziesiąt pięć! To rzadki skarb… Słyszę
siedemdziesiąt pięć. A kto powie sto? Sto to nic za takie cudo! Mamy sto! Ale tam słyszę sto
dziesięć. Jest wart przynajmniej dwa razy tyle. Sto dwadzieścia! Sto trzydzieści tam, z tyłu! Na
co czekacie? Wielki piec, piękny piec! W sam raz, aby ukryć w nim nieboszczyka… Sto
czterdzieści! A moŜe sto pięćdziesiąt? Sto pięćdziesiąt! Sprzedane!
Licytator zwrócił się do asystenta:
— Szczęśliwym nabywcą jest CC. Cobb.
Z początku panią Cobb aŜ zatkało z wraŜenia.
— PrzecieŜ to złom! — szepnęła oburzona. — Nie dałabym za ten kawał Ŝelastwa
złamanego centa! Och, wszystko dlatego, Ŝe Ben Nicholas takŜe licytował! Licytacja była
szybka, za szybka. Naturalnie Ben nie chciał tego kupić. Licytował, bo wiedział, Ŝe mój mąŜ
mu nie odpuści. Zawsze tak go wrabia.
Odwróciła się i spojrzała swymi niewidzącymi oczyma w stronę czerwonej flanelowej
koszuli i czapki Świętego Mikołaja.
— Za moment przerwa — oświadczył licytator — ale przed przerwą zlicytujemy jeszcze
parę akcesoriów biurowych.
Były to przeróŜne encyklopedie i słowniki, biurowa szafa, dyktafon i maszyna do pisania.
Jak wszystkie rzeczy będące w jakikolwiek sposób uŜyteczne nie cieszyły się one
zainteresowaniem zgromadzonego na aukcji tłumu. Pani Cobb, aby nieco ukoić swój Ŝal, po
długich wahaniach postanowiła kupić dyktafon.
— A teraz maszyna do pisania! Stan jak widać. Brak jednej litery… Kto da pięćdziesiąt?
Czy będzie pięćdziesiąt? A czterdzieści? Brakuje tylko „z”, reszta w najlepszym porządku.
Trzydzieści? Czy ktoś da trzydzieści?
— Dwadzieścia! — krzyknął Qwilleran ku swemu własnemu zaskoczeniu.
— Sprzedane za dwadzieścia baksów! Nabywcą jest ten dŜentelmen z wąsami. Nie ma co,
ma pan głowę do interesów! A teraz piętnastominutowa przerwa!
Qwilleran nie mógł jeszcze ochłonąć. Nie znajdował Ŝadnego wytłumaczenia dla swego
wybryku. PrzecieŜ nie zamierzał niczego licytować!
— Rozprostujmy nogi — zaproponowała pani Cobb i pociągnęła Qwillerana za rękaw.
Ale gdy tylko wstali z krzeseł, wyrosła przed nimi postać w czerwonej flanelowej koszuli.
— Po cholerę ci ten kretyński dyktafon? — zwrócił się gniewnie do Ŝony.
— Poczekaj, to się dowiesz — odpowiedziała, zalotnie kręcąc głową. — A tymczasem
chciałam ci przedstawić pana, który jest reporterem w „Daily Fluxion” i chciałby u nas wynająć
mieszkanko.
— Nic nikomu nie wynajmiemy. I nie cierpię gryzipiórków — zawarczał pan Cobb i oddalił
się z rękoma w kieszeniach.
— Mój mąŜ to największy gbur w całym Junktown — szepnęła z dumą w głosie pani Cobb.
— Ale wygląda świetnie, nie uwaŜa pan?
Qwilleran szukał w myślach jakiejś taktownej odpowiedzi, gdy nagle, od strony drzwi
wejściowych, dobiegł go ogłuszający dźwięk tłuczonej porcelany zmieszany z piskami i
krzykami. Przy wejściu stał fotograf „Daily Fluxion”.
Tiny Spooner mierzył sto osiemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu. Wraz ze sprzętem
fotograficznym, którym obwieszony był od stóp do głów, waŜył dobre dwieście kilo. Tiny
nigdzie się bowiem nie ruszał bez kompletu swoich aparatów, pudełek z filtrami i soczewkami,
światłomierzy, lamp, toreb na filmy, a przede wszystkim przewieszonych przez ramię
statywów.
— Co za szkoda! — zmartwiła się pani Cobb. — To pewnie ta waza z sewrskiej porcelany
stojąca na postumencie empire.
— Ile mogła kosztować?
— Na moje oko jakieś osiemset dolarów.
— Muszę coś załatwić — powiedział Qwilleran. — Zaraz wracam.
PrzeraŜony Tiny Spooner wciąŜ stał przy drzwiach, bojąc się poruszyć.
— PomóŜ mi! To nie ja! — szepnął błagalnie do Qwillerana. —Ja byłem daleko, kiedy to
wszystko runęło.
Poprawił sprzęt, który wisiał na jego szyi, i jeden ze statywów ugodził w popiersie Marii
Antoniny. Gdyby nie refleks Qwillerana, marmurowa rzeźba roztrzaskałaby się o posadzkę.
— Kurcze! — jęknął Tiny.
Licytator przyglądał się szczątkom wazy, instruując asystentów, by wyzbierali je co do
jednego. Qwilleran doszedł do wniosku, Ŝe to wspaniała okazja, aby się przedstawić.
— Chcielibyśmy zrobić parę fotek podczas licytacji — zagaił. — Oczywiście proszę sobie
nie przeszkadzać. Wyjdzie bardziej naturalnie i spontanicznie.
— Przydałby się podnośnik. MoŜna by wtedy zrobić zdjęcie z góry — bąknął Tiny. — Jest
tu moŜe jakaś drabina?
Po tym pytaniu zapanowało kłopotliwe milczenie. Ktoś zaśmiał się nerwowo.
— Zresztą chyba nie ma takiej potrzeby — po chwili oględzin rzekł Tiny. — Tam jest
galeria. Zrobię zdjęcie ze schodów.
— Tylko pamiętaj — ostrzegł go Qwilleran. — Zepsujesz, kupujesz!
Spooner omiótł salę pogardliwym spojrzeniem.
— ZaleŜy ci na jakimś szczególe czy mam po prostu sfotografować cały ten bajzel? Nie
będzie to proste. Tyle tu śmieci. Kłębowisko dynamicznych linii i Ŝadnego kontrastu.
Obwieszony ekwipunkiem poczłapał ku schodom. Jeden ze statywów omal nie stłukł
szklanych drzwi biblioteczki.
Qwilleran wtajemniczył panią Cobb w istotę fatum ciąŜącego na Spoonerze:
— Tacy są właśnie fotoreporterzy! Ten ma wprawdzie doktorat z matematyki, ale to jeszcze
pogarsza sprawę.
— Dobre nieba! — wykrzyknęła pani Cobb. — Skoro jest taki bystry, to dlaczego pracuje w
gazecie?
W tym momencie rozległo się stukanie młoteczka, oznajmiające, Ŝe druga część aukcji się
rozpoczęła. Teraz miano licytować najcenniejsze eksponaty: angielską biblioteczkę, komodę w
stylu Boulle, siedemnastowieczną grecką ikonę i małą kolekcję brązowych figurek z Beninu.
Raz po raz błyskał flesz Spoonera, a wtedy damy na widowni przygładzały włosy,
przybierały wytworne pozy i robiły bardzo mądre miny.
— A teraz — uroczystym tonem zakomunikował licytator — przystępujemy do licytacji tej
oto pary pięknych francuskich krzeseł z oryginalnym…
I w tym momencie rozległ się rozpaczliwy krzyk.
— Uwaga!
Jeden z asystentów rzucił się w stronę upadającego lustra, olbrzymiego, sięgającego niemal
sufitu. Gdyby nie jego refleks, chwilę później runęłoby na widownię.
Publiczność odetchnęła z ulgą.
— No nieźle — westchnął Qwilleran i jął się rozglądać za Spoonerem.
Fotograf stał oparty o barierkę balkonu. Wąsacz spojrzał nań pytającym wzrokiem, ale
Spooner tylko obojętnie wzruszył ramionami.
— Na Ŝadnej aukcji nie widziałam tylu wypadków — szepnęła pani Cobb. — Zaczynam się
trochę bać. Wierzy pan w duchy?
Publiczność była podekscytowana. Na sali panował hałas. Licytator mówił coraz głośniej i
szybciej, potęgując jeszcze napięcie. Gestykulował rękoma, wskazując palcem na kolejnych
licytujących i podnosząc kciuk do góry, kiedy transakcja dobiegła końca. Wszystko to
nakręcało atmosferę zbiorowego szaleństwa.
— Chcesz go czy nie?… Mam pięćset… Słyszę sześćset?… Co się z wami dzieje?… Ma
dwieście lat!… Chcę siedemset… Siedemset… A niech was licho, sam go za tyle wezmę!…
No dalej, dalej… Kupione! Zabierać to stąd!
Kciuk poszedł w górę, marmurowy młotek huknął o pulpit, a podniecenie publiczności
sięgnęło zenitu.
Dwustuletnie biurko zniesiono z podestu. Wszyscy czekali niecierpliwie, co będzie
następne.
Moment wahania. Licytator zamienił parę zdań z panem Mausem i zrobił taką minę, jakby
rozwaŜał w sercu cięŜki dylemat. Wreszcie kiwnął głową, Ŝe się zgadza, i dał znak asystentowi.
Cała widownia westchnęła. Asystent wniósł na podest dziwnie wyglądający przedmiot, smukły
i wysoki na jakiś metr. Jego sześcienna podstawa zwieńczona była mosięŜną kulą, z której —
na podobieństwo głowni miecza — wystrzeliwał szpic z czarnego metalu.
— No tak — szepnął głos za plecami Qwillerana. — Oto i mamy iglicę!
Pani Cobb kręciła z niedowierzaniem głową, a później ukryła twarz w dłoniach.
— Mamy tutaj — tym razem wolno i z namaszczeniem zaintonował licytator — iglicę,
będącą niegdyś zwieńczeniem dachu. Prawdopodobnie zdobiła któryś z nieistniejących juŜ
domów na Zwinger Street. Kula cała wykonana z mosiądzu. Trzeba ją tylko trochę
wypolerować. Czekam na oferty.
Ludzie siedzący wokół Qwillerana nie kryli swego oburzenia.
— AŜ ciarki mi chodzą po plecach!
— Nie spodziewałam się, Ŝe będą mieli tyle tupetu, by to licytować.
— Kto to kupi? Czy widzicie, kto licytuje?
— To niesmaczne, bardzo niesmaczne!
— Czy właśnie na to ostrze spadł Andy?
— Nie spadł, tylko został nadziany. Nie słyszałaś o tym?
— Sprzedane! — ogłosił licytator. — Iglica wędruje do pana CC. Cobba.
— Nie! — krzyknęła przeraŜona pani Cobb.
Ale jej krzyk zagłuszył potęŜny huk. Starodawny Ŝyrandol z brązu zerwał się z sufitu i rozbił
o podłogę tuŜ obok krzesła, na którym siedział radca Maus.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W czasach swej świetności była to pyszna rezydencja w wiktoriańskim stylu — cała z
czerwonej cegły, jeśli nie liczyć białych kolumn przy wejściu, do którego prowadziły szerokie
schody z bogato zdobioną Ŝelazną balustradą. Obecnie fasada wymagała gruntownego
remontu, tak samo jak spękane i pokruszone schody.
To tu właśnie mieścił się antykwariat Cobbów o wdzięcznej nazwie „Rupieciarnia”. Po obu
stronach wejścia znajdowały się wykusze z kolorowymi szybkami w oknach, za którymi
dostrzec moŜna było ustawione na parapecie bibeloty.
Po zakończeniu aukcji Qwilleran udał się tam z panią Cobb, która porzuciła go w holu
urządzonym w najgorszym guście.
— Zaraz przyjdę — rzuciła na odchodne. — A pan niech rozejrzy się trochę po naszym
sklepie. A nuŜ wpadnie coś panu w oko? Ja tymczasem zobaczę, w jakim stanie jest
mieszkanko, to, o którym Ŝeśmy rozmawiali. Nikt tam nie zaglądał od dwóch miesięcy, więc
trzeba pewnie zetrzeć kurze.
— Od dwóch miesięcy? — zainteresował się Qwilleran, bo zdał sobie sprawę, Ŝe dwa
miesiące temu był październik. — Kto tam mieszkał ostatnio?
Pani Cobb zatrzymała się na schodach i rzuciła Qwilleranowi zakłopotane spojrzenie.
— Wynajmował je Andy Glanz. Ale panu to nie przeszkadza, prawda? Wie pan, niektórzy
ludzie miewają opory.
Kiedy poszła na górę, Qwilleran ruszył holem ku pomieszczeniom sklepowym. Przestronny
korytarz, mimo Ŝe zaniedbany, wydał mu się całkiem miły. Na jego ścianach, obitych
drewnem, zachowały się jeszcze stare lampy gazowe poprzerabiane na elektryczne. W
pokojach piętrzyły się najróŜniejsze rupiecie w róŜnym stopniu rozkładu. Jedno pomieszczenie
zajmowały wykończenia budynków: kolumny werandy, kominki, wyblakłe marmurowe płyty,
witraŜe, Ŝelazne furtki i fragmenty poręczy. Klienci, którzy wracali z aukcji, przechadzali się
wśród tego gruzowiska, mruŜąc oczy i nie wyraŜając Ŝadnego entuzjazmu, jak przystało na
znawców. Na pierwszy rzut oka widać było, Ŝe to starzy wyjadacze.
Qwilleran przeszedł do drugiego pomieszczenia, zagraconego przez kute w mosiądzu łóŜka,
skrzynie, kołyski, maślnice, wiatrowskazy, Ŝelazka, portrety Abrahama Lincolna oraz stary
wciągnik przerobiony na lampę. Był tam równieŜ mahoniowy bar z mosięŜną barierką, rodem z
saloonu na Dzikim Zachodzie. Za barem stał męŜczyzna w czerwonej koszuli, nieogolony i na
swój perwersyjny sposób przystojny, patrząc na Qwillerana z nienawiścią i obrzydzeniem.
Wąsacz postanowił zignorować to spojrzenie i wziął do ręki leŜącą na jednym ze stołów
ksiąŜkę. Na jej oprawionym w skórę, popękanym grzbiecie widniały resztki złotych liter,
startych przez czas. Qwilleran otworzył ją, szukając karty tytułowej.
— Gdzie z tymi rękami! — warknął pan Cobb głosem człowieka, który nie zna się na
Ŝartach. — Kupisz, to będziesz ruszał.
Wąsy Qwillerana zjeŜyły się nieco.
— Jak mam kupić ksiąŜkę, jeśli nie znam jej tytułu?
— Do diabła z tytułem! — odparł pan Cobb. — Podoba się, bierz. A jak nie, zabieraj
cuchnące łapska. Gdyby kaŜdy przybłęda był taki ciekawski, juŜ dawno nie byłoby co oglądać.
— W takim razie ile pan za nią chce? — spytał Qwilleran.
— Nie wiem, czy chcę ją sprzedać. W kaŜdym razie nie wiem, czy tobie.
Inni klienci przerwali szperanie w rupieciach, aby przyjrzeć się, jak antykwariusz
poniewiera Qwillerana. Ten, czując, Ŝe mimo wszystko sympatia widowni jest po jego stronie,
ruszył do kontrataku.
— To dyskryminacja! Inaczej tego nie da się nazwać! — krzyknął. — Doniosę o tym komu
trzeba i będzie pan musiał zamknąć interes! I tak miejsce to wygląda jak szczurza nora, a nie jak
antykwariat. Ci z magistratu zaraz zrobią z panem porządek… Więc ile pan chce za tę zatęchłą
makulaturę?
— Daj cztery dolce i stul wreszcie pysk!
— NajwyŜej trzy — odrzekł Qwilleran, kładąc monety na barze.
Cobb zgarnął je do portfela i uśmiechając się tryumfująco, rzekł do obserwującej zdarzenie
publiczności:
— Istnieje wiele sposobów, by oskubać frajera.
Qwilleran otworzył ksiąŜkę i przeczytał tytuł: Dzieła imć doktora Izmaela Higginbothama,
będące zbiorem interesujących traktatów wykładających niektóre istotne punkty BoŜej Nauki, w
sposób nierozwlekły, acz wyczerpujący.
Tymczasem do pokoju wparowała pani Cobb:
— CzyŜby ten dziad zdołał juŜ pana na coś naciągnąć?
— Zamknij się, stara raszplo!
Podczas swojej nieobecności pani Cobb nie tylko ogarnęła mieszkanie, ale równieŜ zrobiła
makijaŜ, poprawiła fryzurę i nałoŜyła róŜową sukienkę. Wyglądała teraz jak prawdziwa
pulchna piękność.
— Chodźmy na górę — zaszczebiotała słodko, biorąc Qwillerana pod rękę. — Pogadamy
przy kawce, a Cornball Cobb niech usycha z zazdrości.
Pani Cobb pierwsza weszła na skrzypiące schody. Apetyczne biodra tańczyły przed oczyma
Qwillerana. Grube łydki pręŜyły się podczas wspinaczki po wyścielonych zielonym dywanem
stopniach. Widok ten nie pobudzał wyobraźni Qwillerana, nie napawał go teŜ obrzydzeniem.
Mógł co najwyŜej czuć nieco Ŝalu do Stwórcy, Ŝe nie obdarzył wszystkich kobiet na świecie
figurą Mary Duckworth.
— Niech pan się nie przejmuje CC. — rzuciła przez ramię. — To blagier.
Przestronny hol na piętrze zawalony był starymi krzesłami, stołami, biurkami i skrzyniami.
Przez uchylone drzwi Qwilleran mógł dostrzec siermięŜny wystrój pomieszczeń mieszkalnych.
— My mieszkamy po tej stronie — poinstruowała go pani Cobb, wskazując małym, grubym
paluszkiem drzwi, zza których dobiegał hałas radiowych reklam. — A po tej stronie są dwa
mniejsze mieszkanka. To z oknem od frontu zajmuje Ben Nicholas. Drugie jest o wiele
przytulniejsze, bo ma okna od podwórza.
Qwilleran wyjrzał przez okno na końcu holu. Na podwórzu stały zaparkowane dwa kombi, a
obok nich jakaś metalowa rama od łóŜka, kamień szlifierski, błotnik, koła zapasowe, stara
lodówka bez drzwi oraz tara z kijanką i wyŜymaczką. Wszystko to razem, zasypane brudnym,
zmarzniętym śniegiem, tworzyło jedną i nierozerwalną całość.
— To dlaczego Nicholas wybrał mieszkanie z oknem od frontu? — zapytał Qwilleran.
— Bo tam jest wykusz. No a poza tym moŜe mieć oko na swój kram po drugiej stronie ulicy.
Pani Cobb zaprowadziła go do wolnego mieszkania. Wystrój przestronnego pokoju o
czterech wysokich oknach wprawił Qwillerana w konsternację. Najpierw jego wzrok padł na
salonowe organy z poŜółkłego dębu, dalej na dwa krzesła z wysokimi oparciami, których
siedziska podtrzymywały gargulce, następnie na okrągły stół, nieco krzywy, haftowaną chustę i
lampę naftową z dwoma kloszami malowanymi w tandetne róŜyczki, dywanik, wyblakły
wskutek wieku i melancholii, i fotel na biegunach zrobionych z dwóch gałęzi, prawdopodobnie
zŜartych juŜ przez korniki.
— Jeśli się nie mylę, lubi pan antyki? — spytała pani Cobb z nutą niepokoju w głosie.
— Prawdę mówiąc, niespecjalnie — odpowiedział Qwilleran w przypływie szczerości. — A
czy powinienem?
I wskazał stojący na piedestale fotel na stalowej ramie z podpórkami na głowę i nogi.
— To stary fotel dentystyczny. Idealny do czytania. MoŜna go podnosić i opuszczać tym
pedałem. Widzi pan ten obraz nad kominkiem? Znakomity przykład prymitywizmu.
Z powściągliwym wyrazem twarzy Qwilleran spojrzał na arcydzieło l’art brut. Był to portret
czyjejś pra–pra–prababki w skali jeden na jeden. Kwadratowa szczęka, cienkie usta i stalowe
oczy potęgowały upiorny nastrój panujący w pomieszczeniu.
— A co pan sądzi o łóŜku? Prawda, Ŝe wspaniałe? — kontynuowała pani Cobb z
entuzjazmem w głosie. — Trudno takie drugie znaleźć. Przyjechało z New Jersey.
Qwilleran odwrócił głowę w stronę łóŜka, które stało przy ścianie, i jego twarz wykrzywił
bolesny grymas. Zamysł rzemieślnika z New Jersey był przeraŜający w swej prostocie.
Postanowił stworzyć łóŜko w kształcie wycieczkowej gondoli, z głową łabędzia z jednej i
ogonem z drugiej strony.
— Wyrafinowane — mruknął Qwilleran, a słysząc to, pani Cobb zaniosła się
spazmatycznym śmiechem.
Mieszkanie miało jeszcze drugie pomieszczenie, od strony frontu, które zostało podzielone
na trzy części: przebieralnię, małą kuchnię i łazienkę.
— Kuchnię urządził sam CC, to prawdziwy majster–klepka — pochwaliła męŜa pani Cobb.
— Lubi pan gotować?
— Właściwie nie. Stołuję się w klubie prasowym.
— Kominek działa, trzeba tylko przynieść na górę trochę drewna. Podoba się tu panu?
Zwykle brałam sto pięć dolarów, ale panu wynajmę za osiemdziesiąt pięć.
Qwilleran raz jeszcze rozejrzał się po pokoju i w zamyśleniu pogładził wąsy. Wszystkie te
meble budziły w nim niechęć, ale cena była kusząca, w sam raz na jego kieszeń.
— Potrzebowałbym jakiegoś biurka, mocnej lampy do czytania i półki na ksiąŜki.
— AleŜ oczywiście. Mamy wszystko, co trzeba.
Qwilleran siadł na łóŜku, wypróbowując jego spręŜyny. Test wypadł pomyślnie, w dodatku
łóŜko wbudowane było w podłogę, co stanowiło dobre zabezpieczenie przed destrukcyjnymi
zapędami kotów.
— Zapomniałem panią poinformować — odezwał się po chwili. — Mam parę syjamskich
kotów.
— To świetnie! Zrobią porządek z naszymi myszami. Będą miały ucztę nie lada.
— Obawiam się, Ŝe nie przepadają za surowizną. Lubią mięso skruszałe, delikatnie
przysmaŜone i podane z tłuszczykiem.
Pani Cobb wybuchła serdecznym śmiechem, trochę zbyt serdecznym jak na gust
Qwillerana.
— A jak się wabią?
— Koko i Yum Yum.
— Ojej! Przepraszam na chwilę! — krzyknęła pani Cobb i wybiegła z pokoju. Po chwili
wróciła, tłumacząc, Ŝe właśnie piecze placek. Rzeczywiście, od strony holu dolatywał aromat
cynamonu, goździków i jabłek, wprawiając wąsy Qwillerana w lekkie drŜenie.
Podczas gdy pani Cobb zajmowała się poprawianiem wiszących na ścianie obrazków i
ścieraniem kurzu, Qwilleran oglądał łazienkę. Na jej środku, wsparta na lwich łapach, stała
archaiczna wanna ze staroświeckimi kurkami, a dookoła piętrzyła się plątanina rur. Lodówka w
kuchni była całkiem nowa, ale największy entuzjazm wzbudził w Qwilleranie regał ze starymi,
oprawionymi w skórę woluminami, zajmujący jedną ścianę przebieralni.
— Jeśli będzie panu potrzebny, moŜemy zabrać ksiąŜki do siebie — powiedziała pani Cobb.
— Znaleźliśmy je na strychu. NaleŜały do człowieka, który z górą sto lat temu postawił ten
dom. Był wydawcą gazet, waŜną postacią w ruchu abolicjonistów. Ten dom związany jest z
historią naszego miasta.
Qwilleran odcyfrowywał nazwiska na grzbietach: Dostojewski, Emerson, Chesterfield…
— KsiąŜki nie przeszkadzają mi ani trochę. Wręcz przeciwnie, z przyjemnością je przejrzę.
— Więc bierze pan to mieszkanie? — jej okrągłe oczy pałały radością. — No nic, napijemy
się kawy, zjemy ciasta i wtedy podejmie pan decyzję.
Wkrótce Qwilleran rozsiadł się w złoconym krześle przy krzywym stole, pałaszując ze
smakiem gorące ciasto polane po wierzchu serowym sosem. Pani Cobb z przyjemnością
obserwowała, jak jej przyszły lokator starannie wyjada z talerzyka okruszki.
— MoŜe jeszcze?
— Chyba nie powinienem — powiedział z Ŝalem w głosie, wskazując ręką na swoją talię. —
Ale ciasto przepyszne!
— Och, proszę się nie martwić o figurę. Jest bez zarzutu. Wąsacz nie dał się długo prosić.
NałoŜył sobie jeszcze kawałek,
a pani Cobb rozpoczęła opowieść o urokach mieszkania w starym domu.
— Mamy tu ducha — oświadczyła radośnie. — To niewidoma kobieta, która kiedyś tu
mieszkała. Spadła ze schodów i umarła. CC. twierdzi, Ŝe upodobała sobie moje okulary. Kiedy
idę spać, kładę je na nocnym stoliku, a rano znajduję na parapecie. A kiedy wkładam do
szuflady kredensu, rano są na nocnym stoliku… Jeszcze kawy?
— Dziękuję. Czy okulary wędrują tak kaŜdej nocy?
— Tylko podczas pełni.
Pani Cobb przez chwilę siedziała zamyślona.
— Czy zauwaŜył pan, ile dziwnych rzeczy stało się dzisiaj podczas aukcji? Najpierw ta
sewrska waza, później Ŝyrandol, który się urwał. A do tego stojące lustro ni stąd, ni zowąd
zaczyna się chwiać… To musi coś znaczyć.
— Co ma pani na myśli?
— To tak, jakby duch Andy’ego chciał coś rzec, przeciwko czemuś zaprotestować.
— Wierzy pani w takie historie?
— Nie wiem. I tak, i nie.
— A cóŜ takiego miałby Andy do powiedzenia?
Qwilleran zrobił minę człowieka naiwnego, który kompletnie nie domyśla się, o czym
mowa. Ta udawana naiwność była najpotęŜniejszą bronią w jego dziennikarskim arsenale.
Dzięki niej potrafił zjednać sobie nawet ludzi chorobliwie nieufnych. Pani Cobb odkaszlnęła.
— MoŜe był oburzony, Ŝe licytator sprzedaje jego rzeczy za tak niską cenę. Wśród nich były
naprawdę bezcenne eksponaty.
— Wszyscy na aukcji mówili, Ŝe jego śmierć to wypadek. Ale spotkałem na ulicy jednego
człowieka, który twierdził, Ŝe Andy został zamordowany.
— Nie, to musiał być wypadek. Tak ustaliła policja. A jednak… — zawahała się.
— A jednak co?
— No cóŜ… Nie mogę sobie wyobrazić, Ŝe Andy mógł być tak nieostroŜny, by się
poślizgnąć i na to spaść. Był bardzo… bardzo ostroŜny, a poza tym młody… Rozumie pan?
Qwilleran pogładził się po wąsach i rzekł:
— Ciekawy człowiek ten Andy. Musi mi pani opowiedzieć o nim coś więcej. Zabiorę tylko
z hotelu walizki i koty.
— To znaczy, Ŝe się pan zdecydował? — klasnęła w dłonie pani Cobb. — Tak się cieszę! To
wspaniale mieszkać pod jednym dachem z prawdziwym człowiekiem pióra. To bardzo w
dobrym guście, rozumie pan, o czym mówię?
Qwilleran od razu opłacił czynsz za następny miesiąc i dostał klucz do drzwi na dole.
— Mieszkań na górze nie zamykamy — powiedziała pani Cobb. — Ale jeśli pan sobie tylko
Ŝyczy, mogę dać klucz do pańskiego lokum.
— Nie ma potrzeby. Nie posiadam niczego, co mogłoby skusić złodzieja.
Pani Cobb spojrzała na niego z szelmowskim uśmiechem i dodała:
— A Mathilda i tak przechodzi przez drzwi.
— Kto taki?
— Mathilda. Nasz duch.
Qwilleran pospiesznie wrócił do hotelu. Zanim jednak wziął się do pakowania walizek,
zadzwonił do działu fotograficznego „Daily Fluxion” i poprosił do telefonu Spoonera.
— Jak tam zdjęcia, Tiny?
— W porządku. Właśnie się suszą. Ale pod względem graficznym zupełnie niewyraziste. Za
duŜo chaotycznych linii.
— Nic nie szkodzi. Wrzuć mi je do skrzynki. Odbiorę w poniedziałek… Aha, jeszcze jedno.
Powiedz mi, Tiny, tylko szczerze. Czy to ty…
— W Ŝadnej z tych katastrof nie maczałem palców, przysięgam! Nawet nie byłem w
pobliŜu. Po prostu patrzę, a ta waza sama zaczyna się trząść…
— A Ŝyrandol i duŜe lustro?
— PrzecieŜ mówię ci, Ŝe to nie ja! Stałem minimum sześć metrów od nich, więc jak, u licha
cięŜkiego, miałem je strącić?!
ROZDZIAŁ PIĄTY
Koty przeczuwały, Ŝe coś się święci. Kiedy Qwilleran wrócił do Medford Manor, siedziały
przytulone do siebie, patrząc na niego z trwoŜnym oczekiwaniem.
— No kochani, opuszczamy tę norę! — rzucił wesoło wąsacz.
Zdjął z szafki kartonowe pudło po zupie z wyciętymi otworami. Koko był rutyniarzem —
wszak przeŜył juŜ dwie przeprowadzki — więc bez namysłu wskoczył do pudła. Ale Yum Yum
ani myślała pójść w jego ślady.
— No dalej, skarbie!
W odpowiedzi Yum Yum przemieniła się w bryłę ołowiu, wczepiwszy się w wykładzinę
wszystkimi dwudziestoma pazurkami. Dopiero kiedy Qwilleran wyjął otwieracz i małą
puszeczkę z niebieską etykietą, kotka zmieniła zdanie i z dzikim wrzaskiem skoczyła na szafę.
— W porządku, siostrzyczko — powiedział wąsacz, chwytając ją i pakując do pudełka. —
MoŜe to był i świński podstęp, ale Bóg mi świadkiem, nie miałem innego wyjścia. A
kurczaczka zjemy w Junktown.
Kiedy Qwilleran ze swymi dwiema walizkami, czterema kartonami pełnymi ksiąŜek i
pudłem z kotami dotarł wreszcie do Cobbów, z trudem poznał swe mieszkanie. Po organach i
fotelu dentystycznym nie było śladu. Na ich miejscu stał teraz pękaty piec zakupiony na aukcji.
Pojawiły się teŜ dwie lampy. Lampa pierwsza, słuŜąca do czytania, była niegdyś mosięŜną kasą
sklepową, druga zaś to przerobiony muszkiet. Za to staroŜytne topory wojenne, które budziły w
Qwilleranie dreszcz grozy, wciąŜ wisiały nad kominkiem, tworząc wraz z wypłowiałym
dywanem melancholijno–upiorny tandem. Do pokoju wniesiono mający słuŜyć za biurko
sekretarzyk, biblioteczkę, staromodny fotel Morrisa, wielką kwadratową kanapę z oparciem
odchylanym do tyłu, czarne poduszki z miękkiej skóry i otomanę do kompletu.
Gdy tylko Qwilleran otworzył pudło po zupie, Yum Yum wyskoczyła z niego i zaczęła
biegać po pokoju jak obłąkana, kończąc swój szaleńczy rajd na szczycie wysokiego kredensu.
Koko wyszedł z kartonu powoli i z godnością. Następnie udał się na rekonesans po mieszkaniu.
Najpierw zbadał złocone krzesła z czerwonymi siedziskami, komentując ich miękkość
pochlebnym miauknięciem. Później trzykrotnie okrąŜył pękaty piec i nie znalazłszy dlań
Ŝadnego zastosowania, wskoczył na obramowanie kominka. Tam obwąchał prymitywistyczny
portret i otarł pyszczek o róg jego ramy, przekrzywiając ją o czterdzieści pięć stopni. Na koniec
ułoŜył się wygodnie na półce nad kominkiem między dwoma mosięŜnymi świecznikami.
— Och, jaki on uroczy! — wykrzyknęła w zachwycie pani Cobb, ukazując się w progu z
mydłem i czystymi ręcznikami. — Czy to Koko? Jak się masz, Koko! Podoba ci się tutaj?
Wpatrzyła się w niego swymi krótkowzrocznymi oczyma, trącając palcem pyszczek i
przemawiając pieszczotliwym falsetem. Ludzie często w ten sposób zwracają się do kotów i
Koko był na tym punkcie przewraŜliwiony. UwaŜał, Ŝe takie traktowanie jest zamachem na
kocią godność, toteŜ w odpowiedzi kichnął jej prosto w twarz, spowijając ją w delikatną
mgiełkę.
— Kotki na pewno polubią to miejsce — powiedziała z przekonaniem pani Cobb,
poprawiając przekrzywiony portret. — Stąd będą mogły obserwować gołębie na podwórzu.
Poszła do łazienki zanieść ręczniki. Zanim wróciła do pokoju, Koko — w akcie zemsty —
otarł pyszczek o obraz, który ponownie przekrzywił się pod kątem czterdziestu pięciu stopni.
Qwilleran odkaszlnął i zwrócił się do gospodyni:
— Widzę, Ŝe trochę tu pani przemeblowała.
— Kiedy pan wyszedł, zjawił się klient i kupił fotel dentystyczny. Mam nadzieję, Ŝe się pan
nie gniewa. Na jego miejsce wstawiłam piec, aby nie było w tym kącie tak goło. A jak się panu
podoba sekretarzyk?
— Mój dziadek…
Lilian Jackson Braun Kot, który się włączał i wyłączał Tytuł oryginalny serii: The Cat Who… Series! Tytuł oryginału: The Cat Who Tumed On and Off Tłumaczenie z oryginału: Tomasz Rosiński
ROZDZIAŁ PIERWSZY W grudniu pogoda wypowiedziała miastu wojnę. Najpierw bombardował je grad, później nękały mroźne wiatry. No a teraz ciągle pada ten nieznośny śnieg. ŚnieŜyca wymiotła ludzi z Canard Street, przy której mieścił się klub prasowy, tak jakby czuła jakąś szczególną niechęć do tej profesji. Ze złośliwą precyzją największe z płatków śnieŜnych celowały prosto w szyję jedynego śmiałka, który w taką porę odwaŜył się wyjść na ulicę i rozpaczliwie machał ręką, starając się zatrzymać taksówkę. Ale na razie jego starania nie przynosiły Ŝadnego rezultatu, więc postawił kołnierz zimowego płaszcza i mocniej nacisnął na uszy kapelusz przypominający wyglądem wieprzowy pasztet. W całą tę operację zaangaŜowana była tylko jego prawa ręka, lewa spoczywała bezpiecznie w prawej kieszeni. Właściwie nic w tym człowieku nie przykuwało uwagi, moŜe poza wielkimi, krzaczastymi wąsiskami. No i absolutną trzeźwością. Było juŜ bowiem trochę po północy, dziewięć dni przed BoŜym Narodzeniem; a mimo to ten facet wychodził z klubowego baru trzeźwy jak świnia. Wreszcie jakiś taksówkarz zlitował się nad jego losem. Wąsacz wskoczył do taksówki i rozsiadł się wygodnie na tylnim siedzeniu. Nie wyjmując lewej ręki z kieszeni, podał kierowcy nazwę podrzędnego hotelu. — Medford Manor? Pomyślmy… Najpierw pojadę Zwinger Street, a potem autostradą — myślał na głos taksówkarz z tak powaŜną miną, jakby układał plan bitwy. — No… albo Bulwarem Centralnym… — Jedźmy Zwinger Street — zadecydował pasaŜer. Zazwyczaj wracał bulwarem, bo tak było taniej. Teraz wybrał wariant droŜszy, ale szybszy. — Dziennikarz? — zagadnął taksówkarz, a jego twarz rozświetlił uśmiech człowieka, który zgłębił wszystkie tajemnice świata. W odpowiedzi wąsacz mruknął coś w rodzaju potwierdzenia. — Ha, od razu wiedziałem! Nie wygląda pan na jednego z tych nadzianych facetów, którzy wysiadują w klubie. Oni ubierają się zupełnie inaczej. Nie chodzi o to, Ŝe dziennikarze chodzą jak ofermy, czy coś w tym stylu. Ale… no sam pan wie. Zawsze zabieram dziennikarzy stąd, sprzed wejścia do klubu. Napiwki dają raczej marne, ale fajne z nich chłopaki. A poza tym nigdy człowiek nie wie, kiedy mu się taki znajomy z gazety przyda. Prawdę mówię? Tu taksówkarz odwrócił głowę i posłał wąsaczowi porozumiewawczy uśmiech. — A teraz patrz pan! — krzyknął taksówkarz i w ostatniej chwili wyminął pijanego męŜczyznę starającego się przebrnąć na drugą stronę Zwinger Street. — Z „Daily Fluxion” czy z „Morning Rampage”, jeśli wolno spytać? — Z „Flurion”. Taksówka zatrzymała się na czerwonym świetle. Kierowca odwrócił się w stronę pasaŜera i jął mu się uwaŜnie przyglądać. — Widziałem pańskie zdjęcie w gazecie. Takie małe, przy nazwisku autora. Po wąsach poznaję. PasaŜer potwierdził przypuszczenie kiwnięciem głowy. Jechali teraz przez zaniedbaną część miasta. Małe knajpki gnieździły się w starych, chylących się ku upadkowi domach, które w czasach swej świetności słuŜyły za rezydencje miejscowej elicie. — Zamknij pan lepiej drzwi — poradził taksówkarz. — Nawet pan sobie nie wyobraŜasz, jakie szumowiny kręcą się tu o tej porze. Pijacy, włóczędzy, bandziory, wszystkie śmiecie tego świata. Kiedyś mieszkali tu bogacze, no a teraz, sam pan widzisz. Dlatego ludzie nazywają to miejsce Junktown.
— Junktown? — powtórzył pasaŜer, który po raz pierwszy Ŝywiej zareagował na nieustanną paplaninę kierowcy. — A to dobre! Dziennikarz, a nigdy nie słyszał o Junktown? — Jestem tu… Dopiero od niedawna mieszkam w tym mieście — odpowiedział pasaŜer, w zakłopotaniu gładząc prawą ręką sumiaste wąsy. Jego lewa dłoń wciąŜ jeszcze spoczywała w kieszeni płaszcza, gdy taksówka, przejechawszy całe miasto, dojechała wreszcie do celu. Wąsacz wysiadł z samochodu i wszedł do opustoszałego lobby Medford Manor. Za biurkiem drzemał stary recepcjonista. Wąsacz przemknął obok niego i wsiadł do windy. Tam, na stołeczku, oparty o ścianę, spał bagaŜowy, miękko chrapiąc. Wąsacz nacisnął guzik i wraz ze śpiącym pasaŜerem ruszył na szóste piętro. Następnie wysiadł z windy i powlókł się korytarzem do pokoju 606. Przez chwilę jego prawa ręka eksplorowała kieszenie spodni w poszukiwaniu kluczy. Wreszcie znalazł je, otworzył zamek i wszedł do pokoju. Zanim zapalił światło, zamknął cicho drzwi. Przez chwilę stał i nasłuchiwał. Potem wzrokiem nienawykłym do ciemności zlustrował pokój: szerokie łóŜko, fotel, porzucone w nieładzie ubrania, uchylone drzwi szafy. — No dalej, wyłaźcie! — powiedział zniecierpliwiony i ostroŜnie wyciągnął dłoń z lewej kieszeni płaszcza. — Wiem, Ŝe tu jesteście. Dosyć tej zabawy w chowanego! Jęknęły spręŜyny łóŜka, potem rozległ się niski pomruk przechodzący w rozdzierający wrzask, a na koniec dało się słyszeć dwa miękkie uderzenia o podłogę. Między frędzlami narzuty na łóŜko ukazały się dwie głowy. — Co ja się z wami mam! Znowu siedziałyście w spręŜynach materaca! Spod łóŜka wyślizgnęły się dwa syjamskie koty. Najpierw dwa brązowe łebki, jeden bardziej trójkątny, drugi mniej. Później dwa jasnobrązowe futerka, jedno bardziej puszyste, drugie mniej. A na końcu dwa brunatne ogony, jeden trochę krzywy tuŜ przy czubku. Wąsacz wyciągnął w ich kierunku lewą dłoń. Trzymał w niej smakołyk zawinięty w zatłuszczoną papierową serwetkę. — Spójrzcie, co wam przyniosłem. Indyk z klubu prasowego. Dwa aksamitne nosy węszyły przez chwilę w powietrzu, wąsy na pyszczkach drgnęły i koty z zachwytu zawyły unisono. — Cśśś! To stare babsko, co mieszka obok, naśle na was hycla i skończycie w schronisku. Wąsacz wyjął scyzoryk i przystąpił do krojenia indyka. Podekscytowane koty biegały w kółko po pokoju, urządzając prawdziwą kocią muzykę. — Cisza! Koty jednak ani myślały przestać. Przeciwnie, wyły jeszcze głośniej. — Naprawdę nie wiem, dlaczego jestem dla was taki dobry, wy niewdzięcznicy! NaraŜam się dla was, wynosząc Ŝarcie ze stołówki. Nie wspomnę juŜ o mojej kieszeni! Jest cała ubabrana w sosie… Ale jego skargi utonęły w ogólnym harmiderze. — Czy moŜecie wreszcie się zamknąć! W tym momencie zadzwonił telefon. — No i co teraz? Nie mówiłem? Będzie afera. MęŜczyzna pospiesznie postawił na podłodze szklaną popielniczkę z kawałkami indyka i odebrał telefon. — Czy to pan Qwilleran? — usłyszał w słuchawce drŜący głos portiera. — Dzwonię, bo pani Mason, zajmująca pokój 604, skarŜy się, Ŝe pańskie koty… — Tak, wiem. Obiecuję panu, Ŝe juŜ będziemy cicho. Koty hałasowały, bo były głodne. — Bo jeśli nie przeszkadzałoby to panu… Pokój 619 jest wolny. Mógłby pan tam się jutro przenieść. BagaŜowy by panu pomógł. — Naprawdę, to nie będzie konieczne. Wyprowadzę się stąd, jak tylko znajdę sobie jakieś normalne lokum.
— Mam nadzieję, Ŝe pan się na mnie nie gniewa, panie Qwilleran. MenedŜer powiedział… — Ja? Gniewam się? Skąd to panu przyszło do głowy, panie McIldoony! Doskonale rozumiem, Ŝe hotel to nie schronisko dla zwierząt. Zapewniam pana, Ŝe wyniesiemy się stąd jeszcze przed świętami… Przynajmniej mam taką nadzieję — dodał cicho, rozglądając się po nędznym pokoju. Nie ma co, zdarzało mu się mieszkać w lepszych miejscach. Ale wtedy był młody, odnosił sukcesy, miał Ŝonę. A ileŜ się wtedy działo! Szczególnie gdy pracował w Nowym Jorku, redagując kronikę kryminalną. Tymczasem jednak tonął w długach, co nie było zbyt miłą perspektywą dla człowieka utrzymującego się z pensji dziennikarza w podłej dziurze na Środkowym Zachodzie. Medford Manor to wszystko, na co go obecnie stać. Jedynym luksusem jest ta oto para towarzyszy, których wyrafinowane gusta mogły go wkrótce doprowadzić do ruiny. Koty siedziały cicho. Większy poŜerał indyka, ze spuszczoną głową i podniesionym ogonem, którego koniec kiwał się nieznacznie w rytm ruchu Ŝuchwy. TuŜ przy nim siedziała mała kotka, cierpliwie czekając na swoją kolejkę. Qwilleran zdjął płaszcz i wczołgał się pod łóŜko, aby naprawić rozdarcie w materacu. Kiedy dwa tygodnie temu wprowadził się do hotelu, juŜ wtedy była tam mała dziurka, która z czasem nabrała całkiem pokaźnych rozmiarów. Qwilleran zdąŜył juŜ nawet napisać na ten temat felieton do „Daily Fluxion”. „KaŜdy najmniejszy otwór nawet w najbardziej udomowionym kocie budzi uśpione instynkty — pisał tam. — Dla kota powiększenie dziury, tak by mógł się przez nią prześlizgnąć, jest wręcz sprawą honoru”. Po załataniu dziury i zabezpieczeniu spręŜyn materaca Qwilleran w poszukiwaniu fajki i tytoniu zanurzył dłoń w kieszeni płaszcza i wyjął z niej garść pomiętych kopert. Pierwsza, nadana z Connecticut, była jeszcze nieotwarta, ale i bez czytania wiedział dokładnie, co się w niej znajduje. Miał dość tych aluzyjnych listów, których rozwlekłą treść moŜna było zawrzeć w dwóch słowach: zwróć pieniądze! Drugi list — pisany brązowym atramentem, kobiecym stylem pisma — czytał juŜ kilka razy. Z umówionego rendez–vous, w wigilię świąt BoŜego Narodzenia, nici. Pisała, Ŝe tamten inŜynier takŜe nalegał na spotkanie, więc Qwilleran musi poczekać. Wszystko to wyraziła z takim taktem i wyczuciem, Ŝe odnosiło się wraŜenie, iŜ sama perspektywa randki z inŜynierem przyprawia ją o torsje. Zmiął list i wrzucił do kosza. No cóŜ, czego mógł się spodziewać! W końcu ona była jeszcze piękna i młoda, a jego wąsy i skronie przyprószyła juŜ siwizna. Mimo to czuł lekkie rozgoryczenie. Na wigilijnym przyjęciu w klubie prasowym będzie sam jak palec. A przecieŜ ta randka to jedyny prezent na Gwiazdkę, jakiego sobie Ŝyczył. List trzeci to informacja od wydawcy, przypominająca o konkursie na najlepszy tekst roku. Nagroda to trzy tysiące dolarów plus dwadzieścia pięć mroŜonych indyków od Cybernetic Poultry Farms, Inc. — Jeśli chcesz być wielbiony i publikowany we „Fluxion” aŜ do chwalebnej śmierci, weź udział w naszym konkursie! — powiedział z sarkazmem w głosie Qwilleran. — Miau! — zawtórował Koko, który aby go wesprzeć, przerwał na moment wieczorną toaletę. Kotka nie przyłączyła się doń, gdyŜ zajęta była pałaszowaniem resztki indyka. Koko zawsze zostawiał jej połowę jedzenia, a jeśli nie dokładnie połowę, to w kaŜdym razie słuszne czterdzieści procent. Qwilleran pogładził miękkie i puszyste futerko Koko, podziwiając jego rzadkie umaszczenie, przechodzące od jasnego brązu do ciemnobrunatnej sierści koloru foki. Niewiele kotów ma takie, myślał z zadowoleniem. Następnie zapalił fajkę i zanurzył się w miękkim fotelu, opierając nogi o łóŜko. Ta nagroda mogłaby mu się przydać. Parę setek wysłałoby się do
Connecticut, za resztę kupiłoby się trochę mebli. Gdyby miał własne meble, mógłby się rozejrzeć za jakimś lokum do wynajęcia, za czymś w sam raz dla siebie i swoich kotów. Jeszcze miał trochę czasu, jeszcze mógł napisać jakiś wystrzałowy kawałek, który powali na kolana całe jury. W końcu termin zgłoszeń mija trzydziestego pierwszego grudnia, a szefowi bardzo zaleŜało na specjalnym, świątecznym numerze. Arch Riker zrobił nawet zebranie działu felietonu, na którym mitygował podwładnych: „No chłopaki, kto ma jakiś fajny pomysł na świąteczny numer?” Bez specjalnej nadziei rozglądał się po zgromadzonych: grubasie z działu miejskiego, krytyku o trupio bladej fizjonomii, Qwilleranie od wszystkiego i facecie, który specjalizował się w pisaniu o podróŜach, hobby, lotnictwie, nieruchomościach i ogrodnictwie. A oni odwzajemnili mu się pustym spojrzeniem weteranów, którzy w ciągu długoletnich bojów o czytelnika wystrzelali juŜ całą amunicję. Wąsacz poczuł na sobie badawczy wzrok Koko. — Aby zdobyć nagrodę — wyjaśnił swemu pupilowi — trzeba znaleźć wystrzałowy temat. — Miau — przytaknął Koko. Wskoczył na łóŜko i jął przyglądać się Qwilleranowi, mruŜąc powieki na znak, Ŝe doskonale rozumie jego bolączkę. W mdłym świetle hotelowych lamp jego jasnoszafirowe oczy miały kolor czarnego onyksu. Od czasu do czasu rozbłyskały w nich diamentowe i rubinowe iskierki. — To musi być pomysł nietuzinkowy, nie jakaś tam tania sensacja. Qwilleran zmarszczył brwi i jął ustnikiem fajki kłuć zapamiętale swoje wąsy. Z rosnącą irytacją myślał o Jacku Jaunti, młodym bystrzaku z niedzielnego dodatku do „Fluxion”, który incognito zatrudnił się jako lokaj u Parcivala Duxbury’ego, aby opisać prywatne Ŝycie najbogatszego człowieka w mieście. Ta historia z pewnością nie przysporzyła gazecie sympatii lokalnych potentatów, ale przez dwa tygodnie sprzedaŜ pisma wzrosła. Wróble na dachu ćwierkały, Ŝe w tym roku to właśnie Jaunti zdobędzie pierwszą nagrodę. Qwilleran szczerze nie cierpiał wszystkich tych młodych wilczków, którzy tupetem nadrabiają brak talentu. — Absurd! PrzecieŜ to półanalfabeta — oświadczył swojemu jednoosobowemu audytorium. Koko nadal mruŜył oczy. Egzystencjalne rozterki wąsacza najwyraźniej kołysały go do snu. Tymczasem kotka skradała się po dywanie w poszukiwaniu zabawek. Wspięła się na kosz, by zbadać jego zawartość. Wyciągnęła stamtąd zwitek papieru wielkości myszy, po czym wzięła go ostroŜnie w zęby i przyniosła w darze Qwiłleranowi. Kartka zapisana brązowym atramentem wylądowała na jego kolanach. — Dzięki, ale ten list juŜ czytałem — odpowiedział, siląc się na uprzejmość. — I prawdę mówiąc, wolałbym o nim jak najszybciej zapomnieć. Wymacał w szufladzie nocnego stolika gumową myszkę do ścierania i rzucił ją na środek pokoju. Kotka skoczyła za nią, ale przeczuwając podstęp, powściągnęła swe myśliwskie zapędy, obwąchała gumkę ostroŜnie i wypręŜyła grzbiet, manifestując swoje desinteressement. Następnie wróciła do kosza na śmieci, tym razem wyławiając stamtąd zmiętą chusteczkę, którą natychmiast podarowała wąsaczowi. — Musisz grzebać w śmieciach? — spytał Qwilleran, któremu i ten prezent niezbyt przypadł do gustu. — Dałem ci przecieŜ lepszą zabawkę. Nagle dreszcz podniecenia wstrząsnął ciałem Qwillerana od stóp po czubki jego wąsów, a policzki rozpalił gorączkowy rumieniec. Śmiecie! Eureka! — Jasne jak słońce! Junktown! — wykrzyknął w stronę Koko. — BoŜe Narodzenie w Junktown. Oto temat na wyciskacz łez z prawdziwego zdarzenia! A następnie rozparł się wygodnie w fotelu i się rozmarzył: — Przy dobrym zbiegu okoliczności moŜe to być prawdziwy przełom w mojej karierze. Dziennikarz od wszystkiego to, zdawałoby się, niezła fucha dla faceta pod pięćdziesiątkę. Ale wywiady z artystami, projektantami wnętrz i japońskimi specami od ikebany jakoś
Qwillerana nie bawiły. Zawsze wiedział, Ŝe jego przeznaczeniem jest kronika kryminalna. Chciał pisać o oszustach, złodziejach biŜuterii i handlarzach narkotykami. To były jego muzy. BoŜe Narodzenie w Junktown! Kiedyś tak zarabiał na Ŝycie. Zbierał materiały, włócząc się po podejrzanych dzielnicach. Pamiętał jeszcze, jak to się robi: kupujesz tandetne ciuchy z secondo–handu, przestajesz się golić, włóczysz się po knajpach, ulicach, ciemnych zaułkach, poznajesz ludzi i słuchasz, słuchasz, słuchasz. Musisz porzucić społeczne uprzedzenia i utoŜsamić się z tymi ludźmi, z ich osobistymi dramatami, a następnie przekazać to innym, tak aby chwyciło za serce. — Słuchasz mnie, Koko? — zwrócił się do swego rozmówcy. — W Wigilię całe miasto zapłacze rzewnymi łzami. Kocur wciąŜ patrzył na niego swymi przymruŜonymi ślepiami. Niski dźwięk, który wydał z siebie, świadczył o tym, Ŝe ma coś waŜnego do zakomunikowania. — O co chodzi? — spytał wąsacz. Wiedział, Ŝe miska z wodą jest pełna, a piasek w kuwecie czysty. W odpowiedzi Koko wstał i przespacerował się po łóŜku. Następnie otarł się jedną stroną pyszczka o wezgłowie, spojrzał przez ramię na wąsacza i otarł drugą stronę pyszczka, zahaczając kłem o metalowe wykończenie. — Czegoś ci trzeba, Koko? A jeśli tak, to czego? Kocur tylko głośno ziewnął i wskoczył na wezgłowie. Przez chwilę balansował na nim jak linoskoczek. Następnie przespacerował się w tę i we w tę, oparł przednie łapy o ścianę, wyciągnął szyję i otarł się o wyłącznik światła. Klik i w pokoju zapadła ciemność. Mrucząc z zadowolenia, Koko wymościł sobie miejsce na łóŜku, zwinął się w kłębek i zasnął snem sprawiedliwego.
ROZDZIAŁ DRUGI — BoŜe Narodzenie w Junktown! Czy nie uwaŜasz, Ŝe to wystrzałowy temat? Arch Riker, któremu Qwilleran wyjawił swój pomysł na artykuł roku, siedział przy biurku i jak co dzień rano przeglądał korespondencję. Większość listów natychmiast rzucał przez ramię do wielkiego drucianego kosza na śmieci, który stał z tyłu za nim. Qwilleran przysiadł na rogu jego biurka i obserwował starego przyjaciela, czekając na reakcję. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewał się okrzyku entuzjazmu ani czegoś w tym stylu. Na twarzy Rikera malował się stoicyzm starego biurokraty: Ŝadnego zaskoczenia, Ŝadnego entuzjazmu, Ŝadnego rozczarowania. — Junktown? — mruknął pod nosem. — No moŜe… Ale jak zamierzasz to zrobić? — Po prostu powłóczę się trochę po Zwinger Street, wmieszam się w tłum, zasięgnę języka. Riker wyciągnął się na krześle i załoŜył dłonie za głowę. — Dobra, próbuj szczęścia. — To naprawdę gorący temat. I jeśli włoŜy się w to duŜo serca… „Serce” — w redakcji „Fluxion” słowo to działało jak zaklęcie. Szefostwo gazety zawsze apelowało do dziennikarzy, aby w swoją pracę wkładali serce, nawet jeśli piszą prognozę pogody. Riker kiwnął głową. — Tak, to się naczelnemu spodoba. No i przyciągnie czytelników. Na przykład moją Ŝonę, ona ciągle się tam włóczy. To juŜ nałóg. Ostatnie zdanie powiedział cicho, jakby do siebie. Ale na wąsaczu zrobiło ono ogromne wraŜenie. — Czy ja dobrze słyszę? Mówisz o Rosie? Riker z zamyślonym wyrazem twarzy bujał się na swoim krześle. — Wciągnęła się parę lat temu i odtąd Ŝyjemy na skraju katastrofy finansowej. Qwilleranowi dosłownie opadła szczęka. Gładził wąsy, starając się ukryć swoje zdziwienie. Znał Rosie szmat czasu. Kiedyś razem z nim i Archem pisała teksty do kroniki kryminalnej. — Do licha, jak to się stało, Arch? — Ach, normalnie! Poszła tam raz i drugi z innymi babami. No i pewnego dnia stało się. Doszło do tego, Ŝe sam zacząłem tam łazić. Na przykład ostatnio zapłaciłem dwadzieścia osiem dolców za starą, malowaną puszkę po herbacie. Blaszane pojemniki kręcą mnie najbardziej: róŜne puszki, pudełka, lampy naftowe… — O… o… o czym ty, do stu diabłów, mówisz? — wyjąkał Qwilleran. — Jak to? O śmieciach, starociach… A myślałeś, Ŝe o czym? — O narkotykach, do jasnej cholery! — A skądŜe! Nasz nałóg to antyki, a nie narkotyki — wyjaśnił Arch. — Tak na przyszłość, Junktown to dzielnica antykwariatów. — Wczoraj taksówkarz opowiadał mi, Ŝe to dzielnica bandytów i ćpunów. — Ach, wiesz, jacy są ci taksówkarze! Naturalnie, w sąsiedztwie moŜe kręcić się jakieś podejrzane towarzystwo, zwłaszcza po zmroku. Ale w dzień spotkasz tam tylko porządnych obywateli, tyle Ŝe trochę ześwirowanych, jak Rosie czy ja. Zresztą jeśli się nie mylę, twoja była Ŝona teŜ zbierała starocie. — Być moŜe. Pamiętam, Ŝe raz zaciągnęła mnie do jakiegoś antykwariatu w Nowym Jorku, ale ja nie cierpię starzyzny. — To fatalnie — zasmucił się Arch. — BoŜe Narodzenie w Junktown brzmiało nieźle. No, ale jeśli nie cierpisz starzyzny… Co zaś się tyczy narkotyków, zapomnij o tym. Szef się na to nigdy nie zgodzi.
— Ale dlaczego? Mógłbym z tego upichcić prawdziwy boŜonarodzeniowy wyciskacz łez, Ŝe Dickens to przy tym pikuś! Riker pokręcił głową. — Reklamodawcy by protestowali. Człowiek przyprawiony o wstrząs moralny zapomina o zakupach. Qwilleran aŜ prychnął z oburzenia. — Zresztą dlaczego nie mógłbyś się przemóc, Qwill, i napisać coś z sercem o antykach? — Mówiłem ci juŜ, nie cierpię starzyzny! — Jak przespacerujesz się po Junktown, zmienisz zdanie. Złapiesz haczyk, jak Rosie, ja i reszta porządnych ludzi w tym mieście i na całym boŜym świecie. — Zakład? Arch wyjął z kieszeni portfel i wyszperał w nim małą Ŝółtą karteczkę. — Tu masz namiary na najlepszych antykwariuszy w Junktown. Tylko chciałbym ją dostać z powrotem. Qwilłeran zerknął na zapisane na kartce nazwy: „Annytyki”, „Królestwo Kiczu”, „Trzy Zwariowane Siostrzyczki”, „Zaczarowany Kuferek”, i poczuł, Ŝe zbiera mu się na wymioty. — Posłuchaj, Arch! Muszę wygrać ten cholerny konkurs. Aby to zrobić, potrzebuję tematu, który podnosi poziom adrenaliny. Dlatego antyki odpadają. A nie chcę, by te dwadzieścia pięć mroŜonych indyków przeszło mi koło nosa. — MoŜesz się mile rozczarować, Qwill. Tam kręci się pełno oryginałów. Zresztą jaki dzisiaj dzień? Piątek? Dziś po południu jest aukcja. — No nie, tylko nie aukcja! Zanudzę się na śmierć. — Ta zapowiada się bardzo ciekawie. Licytowane będą zbiory pewnego antykwariusza, którego parę miesięcy temu ktoś sprzątnął z tego świata. Wszystko, co do tej pory zgromadził, idzie pod młotek. — Nie zmienia to faktu, Ŝe aukcje to największe nudziarstwo na świecie. Przynajmniej taka jest moja opinia. — A co powiesz o tym? Na aukcje przychodzi duŜo samotnych panienek, wdów, rozwódek. Miejsce w sam raz dla wolnego strzelca jak ty. Zresztą nie chce mi się dłuŜej strzępić języka. I tak muszę tam kogoś wysłać, więc potraktuj to jak polecenie słuŜbowe. Do roboty! Qwilleran zacisnął zęby i syknął: — Daj mi talon na taksówkę. Przejadę się po okolicy. Zanim jednak przystąpił do dzieła, udał się do fryzjera przyciąć włosy i przystrzyc wąsy. Zawsze tak robił, kiedy szedł w teren, choć obiecywał sobie zarzucić ten rytuał przynajmniej do świąt. Później złapał taksówkę i przejechał się wzdłuŜ Zwinger Street. Jego duszę przepełniała gorycz. NajbliŜej centrum wznosiły się nowoczesne biurowce, budynki przychodni i ekskluzywne apartamentowce. Następnie droga prowadziła przez ośnieŜone pustkowie. Kiedyś stały tu nędzne kamienice, obecnie nie było niczego. Dalej stało parę starych budynków, czekających na rozbiórkę, których okna zabite były deskami. WjeŜdŜali do Junktown. We dnie ulica robiła jeszcze bardziej ponure wraŜenie. Stały przy niej stare wiktoriańskie rezydencje, brudne i zaniedbane. Niektóre z nich przekształcono w tanie pensjonaty, oferujące pokoje za podejrzanie niski czynsz. Fasady innych szpeciły okna wystawowe, zniekształcające ich pierwotną formę. W rynsztokach leŜał szary śnieg zmieszany ze śmieciami, a puste puszki po piwie przymarzły do nieodśnieŜonego chodnika. — Okropna okolica — zauwaŜył taksówkarz. — Miasto powinno zrównać to wszystko z ziemią. — Bez obaw, juŜ wkrótce nie pozostanie tu kamień na kamieniu — proroczo obwieścił Qwilleran.
Kiedy tylko ujrzał pierwszy sklep ze starociami, kazał się zatrzymać i wysiadł bez entuzjazmu. Rozejrzał się po ponurej okolicy. Więc tak wyglądają święta w Junktown! W przeciwieństwie do handlowej dzielnicy miasta Zwinger Street nie udekorowano na BoŜe Narodzenie. Nad ulicą nie zwisały kolorowe łańcuchy, migoczące aniołki nie trąbiły na chwałę boŜą z wysokości latarni. Przechodniów idących chodnikiem dałoby się zliczyć na palcach jednej ręki. Nawet samochody wstydliwie przemykały jezdnią, pragnąc się stąd jak najszybciej wydostać. Uderzenie mroźnego, północnego wiatru skłoniło Qwillerana do rozpoczęcia rekonesansu. Podszedł do pierwszego antykwariatu. Jego drzwi były zamknięte, a w środku nie paliło się Ŝadne światło. Qwilleran dotknął nosem mroźnej szyby. Przytykając dłonie do skroni, ujrzał w środku gigantyczną rzeźbę w kształcie drzewa, którego gałęzie wiły się w konwulsyjnych skrętach, a z tych gałęzi zwisały naturalnej wielkości małpy. Pierwsza małpa trzymała lampę. Druga małpa trzymała zegar. Trzecia małpa trzymała rozłoŜony parasol. Wystarczy. Qwilleran odstąpił od dalszych oględzin. W domu obok swe usługi oferowały „Trzy Zwariowane Siostrzyczki”. Ale równieŜ i ten sklep był zamknięty na cztery spusty, mimo Ŝe wisząca na drzwiach kartka głosiła co innego. Wąsacz postawił kołnierz płaszcza i zakrył uszy odzianymi w rękawiczki dłońmi. Co za głupi pomysł z tym przycinaniem włosów! Następnie próbował dostać się do „Zaczarowanego Kuferka” — zamknięty — i antykwariatu „Technityki” mieszczącego się w suterenie, jednak jego drzwi wyglądały, jakby nie otwierano ich od początku świata. Między antykwariatami przycupnęło parę sklepików o brudnych witrynach. W norze reklamującej się w intrygujący sposób: „Popopopoulos: owoce, papierosy, rękawice robocze i inne drobiazgi”, kupił paczkę tytoniu, który okazał się do niczego. Z rosnącym rozgoryczeniem szedł dalej, mijając przedpotopowy zakład fryzjerski, obskurny dom starców, aŜ dotarł do wielkiego, staroświeckiego sklepu na rogu ulicy. Drzwi od frontu zamknięte były na kłódkę, a okna oklejone ogłoszeniami o mającej się odbyć aukcji. Przez szybę w drzwiach dojrzał zakurzone meble, zegary, lustra, róg myśliwski przerobiony na lampę i marmurowe imitacje greckich posągów przedstawiające kobiety w dziwacznych pozach. W szybie ujrzał odbicie męŜczyzny zbliŜającego się w jego stronę niepewnym krokiem. — Fajna breja, co? — zagadnął przybysz grubym, lecz przyjaźnie brzmiącym głosem. Qwilleran zwrócił się ku niemu twarzą. Mimo wczesnej pory facet miał juŜ sporo w czubie. Zionęło od niego tanią whisky, ślina ciekła z kącików ust. Sfatygowany płaszcz, który miał na sobie, w czasach swej świetności musiał być końską derką. A mimo to swoim wyglądem i zachowaniem budził jakąś irracjonalną sympatię. — Wiesz, co to jest? To wszystko? Breja! — powtórzył facet, wpatrując się tępo w drzwi sklepu i wykrzywiając w uśmiechu zaślinione usta. I jakby rozkoszując się tym słowem, jego grząską dosadnością, wbił wzrok w Qwillerana i powtórzył najdobitniej, jak tylko potrafił: — Brrrrrrejjjja! Wąsacz cofnął się z obrzydzeniem, ocierając twarz papierową chusteczką. Ale przybysz ani myślał porzucić Qwillerana. — Niestety! Nie wejdziesz do środka — poinformował go uprzejmie. — Zamknięte. Zamknięte po tym morderstwie. A następnie, wyczuwszy zainteresowanie wąsacza, dodał: — Zasztyletowany. Szszsztyllletem. Widać słowo „sztylet” równieŜ cholernie mu się podobało. Ukontentowany jego soczystością zatopił wyimaginowane ostrze w brzuchu dziennikarza. — Spadaj na drzewo! — mruknął Qwilleran i ruszył dalej. Przeszedł obok stajni przerobionej na zakład renowacji mebli. Z ciekawości i tu pociągnął za klamkę. Jak się moŜna domyślić, drzwi były zamknięte.
Qwilleran miał wraŜenie, które coraz silniej nękało jego duszę, Ŝe wszystkie te sklepy i antykwariaty nie są prawdziwe — Ŝe to tylko dekoracje wypoŜyczone z teatru. Gdzie się, u licha, podziali ich właściciele? Gdzie kolekcjonerzy gotowi zapłacić dwadzieścia osiem dolców za starą puszkę po herbacie? Minął jedynie dwójkę dzieci w brudnych kombinezonach, robotnika niosącego obiad w styropianowym pudełku, starszą panią w czerni taszczącą torby z zakupami i tego rozmownego pijaka, który teraz siedział na zamarzniętym chodniku. W tym momencie w rzeźbionym oknie wykuszu dostrzegł ruch. Wykusz zdobił fasadę ciemnoszarej kamienicy z czarną sztukaterią i mosięŜnymi kołatkami u drzwi. Z początku Qwilleran myślał, Ŝe jest to zwykły budynek mieszkalny. Ale później dojrzał dyskretny szyld „Błękitny Smok — Antyki”. Pospiesznie wspiął się na osiem stopni i szarpnął za klamkę, w głębi duszy obawiając się, Ŝe i tym razem odejdzie z kwitkiem. Ale, o dziwo, drzwi się otwarły i Qwilleran wkroczył do przestronnego pomieszczenia, onieśmielającego swym wytwornym przepychem. Na podłodze leŜał dywan w orientalne wzory, ściany zdobiły dyskretne chińskie tapety. Na eleganckim stoliku stał wazon, a w nim świeŜo ścięte chryzantemy. Nad nimi wisiało lustro w złotej ramie ze zwieńczeniem w kształcie trzech śliwek. W powietrzu unosił się aromat egzotycznego drewna. Wszystko to przywodziło na myśl śmierć, a przygnębiające wraŜenie potęgowało monotonne tykanie zegara. Przez chwilę wąsacz chłonął tę tajemniczą atmosferę, ale wkrótce poczuł na sobie czyjś wzrok. Błyskawicznie odwrócił się i stanął twarzą w twarz z hebanową figurą nubijskiego niewolnika z turbanem na głowie. Oczy ze szlachetnych kamieni błysnęły nań złowrogo. Teraz juŜ Qwilleran nie miał Ŝadnych wątpliwości. Junktown znajduje się gdzieś między snem a jawą. Miał wraŜenie, jakby znalazł się w nawiedzonym zamku, gdzieś w głębi mrocznej kniei. Wejście na górę zagradzała niebieska lina, ale drzwi do sąsiedniego pokoju stały otworem, co Qwilleran zinterpretował jako zaproszenie. OstroŜnie wszedł do pomieszczenia o wysokim stropie, w którym piętrzyły się najróŜniejsze meble, obrazy, srebra i mnóstwo białobłękitnej chińskiej porcelany. Z misternie rzeźbionego sufitu zwisał srebrny Ŝyrandol. Posadzka zaskrzypiała nieprzyjemnie, więc Qwilleran, aby dodać sobie odwagi, odkaszlnął głośno. Przy oknie dostrzegł wielkiego smoka z błękitnej porcelany, ruszył więc w jego kierunku. Nagle potknął się, tak Ŝe niemal wyłoŜył się jak długi. Spojrzał pod nogi i ujrzał stopę. Wyglądała jak zwykła ludzka stopa w kapciach w chińskie kwiatowe wzory. Qwilleran wstrzymał oddech i cofnął się parę kroków. Stopa naleŜała do figury kobiety, naturalnej wielkości, odzianej w błękitne satynowe kimono. Kobieta siedziała w rzeźbionym orientalnym fotelu; w prawej dłoni trzymała cygarniczkę. Jej błękitnobiałe porcelanowe oblicze okalała granatowoczarna peruka. Qwilleran znów zaczął oddychać, dziękując Bogu, Ŝe niczego tu nie zdemolował, gdy wtem zauwaŜył smuŜkę dymu dobywającą się z cygarniczki. Siedząca na fotelu kobieta była Ŝywa! — Szuka pan czegoś konkretnego? — spytała lodowato. Podczas gdy usta wypowiadały te słowa, na maskowatej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Wielkie ciemne oczy, obramowane czarną obwódką, wpatrywały się w wąsacza, nie wyraŜając Ŝadnych emocji. — Nie. Po prostu oglądam — powiedział Qwiłleran, przełykając ślinę. — Od podwórza są jeszcze dwa pokoje, a na dole znajdzie pan osiemnastowieczną grafikę i malarstwo. Mówiła powoli, starannie artykułując kaŜdą głoskę. Wąsacz przyjrzał się uwaŜnie jej twarzy, robiąc w głowie notatki do artykułu. Wystające kości policzkowe, cera bez skazy, czarne włosy uczesane na orientalną modłę, kolczyki z jadeitu. Przypuszczał, Ŝe ma około trzydziestki. Qwilleran uwielbiał kobiety pod trzydziestkę. Czuł, Ŝe wraca mu pewność siebie. — Pracuję w „Daily Fluxion”. Zbieram materiał do reportaŜu o Junktown.
Starał się, by jego głos brzmiał miękko i sympatycznie. — Raczej unikam rozgłosu — odpowiedziała kobieta, wpatrując się w wąsacza lodowatym wzrokiem. Tylko trzy razy w ciągu całej dziennikarskiej kariery Qwilleran spotkał się z taką reakcją. I w kaŜdym z trzech wypadków miał do czynienia z ludźmi ściganymi — przez prawo, przez szantaŜystów, przez mściwą małŜonkę. Dla nich ujawnienie toŜsamości równało się śmiertelnemu niebezpieczeństwu. Ale człowiek prowadzący interes, który unika rozgłosu, któremu nie zaleŜy na reklamie, i to darmowej reklamie? To nie mieściło mu się w głowie! — Reszta antykwariatów zamknięta na cztery spusty — próbował podejść ją z innej strony. — Zwykle otwierają o jedenastej. Ale antykwariusze rzadko są punktualni. Qwilleran machinalnie rozejrzał się po pokoju. — Za ile ten niebieski smok przy oknie? — Nie jest na sprzedaŜ. Kobieta przyłoŜyła cygarniczkę do ust i zaciągnęła się dymem. — Jeśli interesuje pana orientalna porcelana, mam komplet filiŜanek z czasu dynastii Hsuan Te. — Nie, dziękuję. Interesują mnie ciekawe historie, nic poza tym. Wie pani coś o dzisiejszej aukcji? Wyprzedają tamten antykwariat na rogu. Kobieta zakrztusiła się dymem i Qwilleran po raz pierwszy poczuł, Ŝe ma do czynienia z człowiekiem z krwi i kości. — Licytacja rozpoczyna się o pierwszej trzydzieści. — Wiem. Przeczytałem ogłoszenie. Co to był za facet, ten antykwariusz, który zginął? — Andrew Glanz. Wybitny znawca antyków — głos kobiety brzmiał teraz nisko. — Kiedy to się stało? — Szesnastego października. — To był napad? Prawdę mówiąc, nic takiego nie obiło mi się o uszy. A morderstwa antykwariusza w Junktown na pewno bym nie przeoczył. — Dlaczego pan sądzi, Ŝe to było… morderstwo? — spytała, patrząc na niego nieufnie. — Słyszałem od kogoś… A w takiej okolicy, sama pani rozumie… — To był wypadek. — Rozbił się samochodem? — Nie, spadł z drabiny. Kobieta zgasiła papierosa w popielniczce. — Jeśli pan pozwoli, wolałabym o tym nie mówić. To było dla mnie takie… takie… — Rozumiem. Przyjaciel? — zapytał Qwilleran tym współczującym tonem, którym niegdyś zmiękczał serca oziębłych dziewcząt i wielokrotnych zabójców. — Tak. Ale nie mówmy juŜ o tym, panie… panie… — Qwilleran. — To irlandzkie nazwisko? — spytała, najwyraźniej zadowolona, Ŝe nadarzyła się okazja do zmiany tematu. — Szkockie. Dlatego wymawia się je z twardym „w”. A ja z kim mam przyjemność? — Duckworth. — Panna czy pani? — Jak najbardziej panna… W tym pokoju mam parę staroci ze Szkocji. Chodźmy, pokaŜę coś panu. Panna Duckworth wstała z fotela, poprowadziła Qwillerana między mahoniowymi kredensami i stołami wyłoŜonymi orzechowym fornirem. Wąsacz podziwiał jej wysoką, zgrabną sylwetkę, którą tak powabnie podkreślało kimono z błękitnego jedwabiu. — Te wilki do kominka pochodzą ze Szkocji. I ta mosięŜna taca równieŜ. Lubi pan mosiądz? To typowe dla męŜczyzn.
Uwagę Qwillerana przykuł przedmiot oparty o ścianę w najdalszym kącie pokoju. — Co tam stoi w rogu? — zapytał, wskazując na spory kawał starego Ŝelastwa o metrowej średnicy. Gdy podeszli bliŜej, okazało się, Ŝe jest to tarcza herbowa, której lico otaczają trzy prychające koty. — Kiedyś musiała zdobić wejście rezydencji. A moŜe nawet wisiała na bramie jakiegoś zamku? — AleŜ tak! To herb Mackintoshów! — wykrzyknął uradowany Qwilleran. — Znam doskonale tę inskrypcję: „Kotów nie tykaj, jeno w rękawicy”. Moja mama była z domu Mackintosh. I dumny z siebie Qwilleran pogładził wąsy. — W takim razie powinien pan to kupić — orzekła panna Duckworth. — Ale co bym z tym złomem robił? Nie mam nawet mieszkania. A tak z czystej ciekawości, ile pani za to chce? — Normalnie zaŜądałabym dwustu dolarów. Ale jeśli się panu tak podoba, to spuszczę do stu dwudziestu pięciu i będziemy kwita. Dokładnie za tyle to kupiłam. Właścicielka „Błękitnego Smoka” wzięła tarczę do rąk i zbliŜyła się do Qwillerana, aby ten mógł ją dokładniej obejrzeć. — Radziłabym panu łapać okazję. Drugi raz się nie powtórzy. A przecieŜ zawsze moŜe pan ją odsprzedać komuś innemu za tę samą bądź większą cenę. Właśnie to najbardziej lubię w antykach. Przy kominku będzie się prezentować naprawdę imponująco. Proszę zobaczyć, tu jeszcze widać ślady czerwonej i niebieskiej farby. Kiedy to mówiła, jej mimika oŜywiła się nieco, a w oczach pojawił się błysk. Qwilleran rozmarzył się. MoŜe zaprosić tę porcelanową lalę na wigilijne przyjęcie w klubie? — Pomyślę o tym — odpowiedział i jeszcze raz, bez sympatii, rzucił okiem na herb swych przodków. — A tymczasem muszę się trochę zakręcić koło tej popołudniowej aukcji. Czy pani wie, gdzie mogę znaleźć jakąś fotografię Andrew Glanza? Będzie mi potrzebna do artykułu. W oczach panny Duckworth na powrót zgasły iskierki entuzjazmu. — O czym dokładnie ma być ten artykuł? — spytała. — A, nic wielkiego. Po prostu relacja z aukcji plus sylwetka zmarłego kolekcjonera. Patrząc na sufit, myślała o czymś przez chwilę. — No bo jeśli to prawda, co pani powiedziała, panno Duckworth… Ŝe to taki wielki znawca… — Mam parę jego zdjęć na górze — przerwała. — Chce je pan obejrzeć? I zdjęła linę zagradzającą wejście na schody. — Proszę chwilę zaczekać. Zamknę psa. Na szczycie schodów stał owczarek niemiecki—. Jego głuche, pełne nienawiści warczenie budziło w wąsaczu respekt. Panna Duckworth zamknęła psa w kuchni na górze, a następnie poprowadziła gościa długim korytarzem, na którego ścianach wisiały oprawione w ramki fotografie. Qwilleran rozpoznał na nich wielu miejscowych VIP–ów. Zdjęć zmarłego kolekcjonera było aŜ trzy: Glanz wygłaszający odczyt, Glanz z dyrektorem muzeum historycznego i portret studyjny, a na nim młody męŜczyzna z kwadratową szczęką, którego wyraziste rysy łagodziło inteligentne, wraŜliwe spojrzenie dobrego, uczciwego człowieka. Qwilleran spojrzał na pannę Duckworth, która raz po raz zaciskała pięści i prostowała dłonie. — Czy mogę poŜyczyć? — spytał, wskazując na portret. — Odniosę go, jak tylko nasz fotograf sporządzi kopię. Kobieta smutno skinęła głową. — Piękne mieszkanie — pochwalił wąsacz, spoglądając w stronę salonu z meblami na wysoki połysk, całego w złotym aksamicie i niebieskim jedwabiu. — Nie spodziewałem się, Ŝe w Junktown ludzie Ŝyją w takim luksusie.
— Mam nadzieję, Ŝe zaczną się tu osiedlać porządni obywatele. To jedyna szansa, by wszystkie te piękne domy nie popadły w ruinę — westchnęła panna Duckworth. — Jak dotąd moim śladem poszli jedynie Cobbowie. Mieszkają niedaleko, na parterze antykwariat, a na górze mieszkania do wynajęcia. — Mieszkania do wynajęcia? — zainteresował się wąsacz. — A nie orientuje się pani, czy w tej chwili mają coś wolnego? — Owszem — szepnęła antykwariuszka i spuściła wzrok. — Jedno, od strony podwórza, stoi puste. — To moŜe być coś w sam raz dla mnie. Noszę się z zamiarem wynajęcia jakiegoś kąta. — Pani Cobb to bardzo miła kobieta. Ale radzę panu nie zadzierać z jej męŜem. — Bez obaw, jestem łagodny jak baranek. Więc czemu miałbym się obawiać jej męŜa? Ale panna Duckworth zajęta juŜ była nasłuchiwaniem odgłosów dochodzących z holu na parterze. Właśnie weszły tam jakieś klientki, wypełniając dom ekstatyczną paplaniną. — Proszę zejść na dół — szepnęła do Qwillerana. — Zaraz do pana dołączę, tylko wypuszczę psa z kuchni. Po pokoju na dole kręciły się dwie kobiety. Sądząc po ubiorze i fizjonomii, obie musiały być kurami domowymi z przedmieścia; ten typ antropologiczny Qwilleran znał doskonale z pokazów ikebany i wernisaŜy w amatorskich galeriach. Ich wygląd jak zawsze wprawił go w konsternację. Jedna miała na sobie skórzaną kurtkę o wojskowym kroju, do tego moherowy kapelusz ozdobiony morskimi muszelkami. Druga wystroiła się w eskimoską parkę i spodnie w pepitkę, które, dla zadania szyku, wpuściła w myśliwskie buty z pasiastymi sznurówkami. — Co za urocze miejsce! — wykrzyknęła w zachwycie „parka”. — Ojej, i są tu stare kryształy Steubena! — zawtórowała jej „skórzana kurtka”. — O rany, Freda, popatrz tutaj! Karafka! Moja babcia miała identyczną. Ciekawe, ile za nią chce. — DroŜyzna, ale wszystko w dobrym gatunku. Jak nie będziesz się tak podniecać, moŜe spuści parę dolarów — poradziła „skórzana kurtka” i dodała, konfidencjonalnie zniŜając głos: — Wiesz, Ŝe to była dziewczyna Andy’ego? — Masz na myśli… tego Andy ego, który…? „Skórzana kurtka” przytaknęła: — PrzecieŜ wiesz, jak biedak skończył. Na samą myśl o tym „parka” wzdrygnęła się. Na jej twarzy pojawił się grymas niesmaku i oburzenia. — Idzie! Panna Duckworth weszła — czy teŜ raczej wpłynęła — do pokoju, chłodna, spokojna i krucha jak chińska porcelana. Qwilleran udał się w głąb sklepu, aby jeszcze raz spojrzeć na herbową tarczę Mackintoshów. Nie podobała mu się. Była za duŜa, a do tego niestarannie wykonana. Dotknął dłonią chłodnego metalu i jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Zresztą czy dałby radę ją podnieść? Dźwignął na próbę i mimo woli jęknął Ŝałośnie. To Ŝelastwo waŜyło dobre pięćdziesiąt kilo! I wtedy przypomniał sobie, Ŝe panna Duckworth uniosła tarczę z taką łatwością, jakby ta zrobiona była z tektury.
ROZDZIAŁ TRZECI Koło południa Zwinger Street powoli budziła się do Ŝycia. Mdłe zimowe słońce zaczęło nieco rozpraszać grudniowy mrok, choć na razie z dość mizernym rezultatem. Trudno więc powiedzieć, by zrobiło się jakoś raźniej czy weselej. Chodniki zapełniły się kobietami, niekiedy w towarzystwie męŜczyzn. Wszyscy ubrani jak przystało na wielbicieli antyków: ostentacyjnie staromodnie, niechlujnie i dziwacznie. Włóczyli się od sklepu do sklepu, czekając na aukcję o wpół do drugiej. Qwilleran uznał, Ŝe najwyŜszy czas coś przekąsić. Znalazł bar, gdzie zjadł hot–doga, a raczej niejadalną parówkę w bułce o smaku i konsystencji gąbki, popił lurą z marnym skutkiem imitującą kawę oraz zagryzł syntetycznym ciastkiem z papier maché. Zadzwonił teŜ do Rikera, aby ten przysłał mu fotografa. — Chodzi o tę aukcję. MoŜna tu strzelić parę niezłych fotek. Takich odlotowych ciuchów dawno juŜ nie widziałem. — A nie mówiłem! — tryumfował Riker. — Junktown to barwne miejsce. — Tylko w Ŝadnym razie nie przysyłaj mi Tiny’ego Spoonera. To osioł i lebiega, zaraz coś strąci, potłucze i afera gotowa. — Daj spokój, przecieŜ nie będziemy robić fotoreportaŜu. Powiedz lepiej, stary, znalazłeś coś dla siebie? — NIE! — Qwilleran ryknął do słuchawki, choć tak naprawdę coraz cieplej myślał o tarczy herbowej Mackintoshów. Koło godziny pierwszej sala, w której miała się odbyć aukcja, była wypełniona ludźmi. Budynek, w którym Andrew Glanz prowadził swój biznes, wybudowano gdzieś w latach dwudziestych. Pod sufitem wisiały krzesła z drabinkowym oparciem, miedziane garnki, klatki na ptaki, sanki i Ŝyrandole. Na podłodze stały meble, setki mebli. Trudno byłoby się w tym wszystkim dopatrzyć jakiejś myśli, po prostu składano je jeden przy drugim, gdzieniegdzie zostawiając miejsce dla rzędów rozkładanych krzeseł. Wąskie schody prowadziły na galerię. Na jej barierce wisiały orientalne tkaniny i wyblakłe gobeliny. Rozstawione tabliczki ostrzegały nieostroŜnych klientów: „Zniszczyłeś, kupiłeś”. Bywalcy krąŜyli po pokojach i z mądrymi minami oglądali wystawione na aukcję eksponaty. Gdy podchodzili do talerza, patrzyli na jego spód, jeśli do kryształowego dzbanka, uderzali weń delikatnie paznokciem, nasłuchując dźwięku wydawanego przez szkło. Qwilleran przecisnął się przez tłum, notując w pamięci zasłyszane rozmowy. — Patrz na tego konia na biegunach. Dokładnie takiego samego mieliśmy kiedyś na strychu. A mój mąŜ go porąbał i spalił w kominku. — Jeśli jest tam namalowany ludzik z parasolem stojący na moście, to porcelana z Kantonu. A jeśli ludzik siedzi w pijalni herbaty, z Nankinu… Albo odwrotnie. — Co sądzisz o tym? Całkiem fajna waza na poncz. — Na szczęście nie wystawiają tej iglicy! — Patrz, drabina Andy’ego! — U mojej babci teŜ był dzban Meissena, tyle Ŝe niebjęski. — Sądzisz, Ŝe jednak wystawią iglicę? Kiedy wybiła godzina aukcji, wszyscy zajęli miejsca, zwróciwszy pełne wyczekiwania spojrzenia na podest. Qwilleran siadł na samym końcu, by nie przeoczyć wejścia fotoreportera „Fluxion”. Publiczność była róŜnorodna, znaleźć tam moŜna było przedstawicieli wszystkich grup wiekowych, klas i profesji. Facet w palcie z Hudson Bay trzymał na kolanach pieska w ubranku idealnie dopasowanym do garderoby właściciela. Inny miał na głowie czapkę Świętego Mikołaja i długi szal w kolorze tęczy, który zwisał aŜ do podłogi.
Obok Qwillerana usiadła pulchna dama. Na zwisającej z szyi tasiemce dyndały dwie pary okularów. — Nigdy wcześniej nie byłem na aukcji — zwierzył się jej Qwilleran, licząc na wzajemność. — Jako Ŝółtodziób będę pani wdzięczny za wszystkie cenne rady. Dobry Bóg stworzył sąsiadkę Qwillerana z nadzwyczajnym wyczuciem proporcji i miary: okrągłe źrenice błyszczały w okrągłych oczach osadzonych na okrągłej twarzy. W odpowiedzi na zaczepkę posłała mu półokrągły uśmiech. — Na początek dobra rada: niech panu nie przyjdzie do głowy drapać się za uchem, bo niechcący kupi pan lustro. To mówiąc, wskazała palcem na wąskie lustro w zdobionej ramie, wysokie na dobre cztery metry. A potem dodała z cięŜkim westchnieniem: — Ja niestety nie będę mogła dzisiaj niczego kupić. Rano byłam u okulisty. Zapuścił mi atropinę do oczu, tak Ŝe ledwo co widzę. — Co to za iglica, o której wszyscy tu w kółko gadają? Pulchna sąsiadka wzruszyła ramionami. — Słyszał pan o wypadku Andy ego? — Mówi się, Ŝe spadł z drabiny. — śeby tylko to! — jej twarz wykrzywił bolesny grymas. — Ale nie mówmy o takich przykrych sprawach, bo znów zaczyna boleć mnie brzuch… Od razu wiedziałam, Ŝe pan nie stąd. W końcu przyjeŜdŜają do nas kolekcjonerzy z róŜnych miast. — Właściwie to pracuję w „Daily Fluxion”. — Dziennikarz! — westchnęła, przygładzając dłonią szare włosy i kierując w jego stronę pełne podziwu spojrzenie. — I będzie pan pisał o aukcji? Tak w ogóle, nazywam się Iris Cobb. Mój mąŜ ma tu sklep, „Rupieciarnię”, parę domów dalej. — Ach, to pani! Słyszałem, Ŝe wynajmuje pani mieszkania… — CzyŜby był pan zainteresowany? U nas na pewno się panu spodoba! Wszystko urządzone antykami… Kobieta przerwała i poczęła patrzeć uwaŜnie w stronę drzwi. — Ciekawe, czy jest tutaj mój mąŜ. Niestety, prawie nic nie widzę. — MoŜe ja mógłbym pani pomóc. Jak szanowny małŜonek wygląda? — Wysoki, bardzo przystojny… Pewnie się jeszcze nie zdąŜył ogolić. Czerwona flanelowa koszula… — Tak, widzę go. Stoi tam, z tyłu, koło starego zegara. Kobietę wyraźnie ucieszyła ta wiadomość. — Chwała Bogu, będzie trzymał rękę na pulsie. Teraz juŜ nie muszę się denerwować. — Na razie rozmawia ze Świętym Mikołajem. — To Ben Nicholas. Wynajmuje u nas mieszkanko, a sam prowadzi sklep „Trochę Śmieci”. Kompletny idiota — dodała z pobłaŜliwym uśmieszkiem. — Kogoś jeszcze powinienem znać? A ten blondyn, co chodzi o kulach, cały ubrany na biało? — Russell Patch, restauruje antyki. Nosi tylko białe rzeczy. A później, zniŜywszy głos, dodała szeptem: — A ten naprzeciw nas, taki chudy, to Hollis Prantz. Niedawno otworzył antykwariat „Technityki”. A tamten z neseserkiem to Robert Maus, gminny radca prawny. Qwilleran był pod wraŜeniem. Teahandle, Burris, Hansblow, Maus i Castle to nazwiska miejscowych patrycjuszy. — Gdyby nie pan Maus, juŜ dawno ta część miasta… Na dźwięk młoteczka ogłaszającego rozpoczęcie aukcji wszystkie rozmowy ucichły. Licytator przemówił:
— Na dzisiejszą aukcję wystawiono duŜo cennych przedmiotów. Na szczęście na sali widzę ludzi znających się na rzeczy. Kupujcie i nie ociągajcie się, by nie wyjść stąd z pustymi rękoma. Tych, którzy nie licytują, proszę o zachowanie ciszy, tak abym mógł usłyszeć kaŜdą ofertę. Zaczynamy! I rąbnął w pulpit marmurowym młoteczkiem. — Na początek licytujemy ten oto dzban z Bennington, z rączką w kształcie charta, prawdziwe marzenie kaŜdego szanującego się kolekcjonera. Drobne obicie nie ma tu znaczenia. Kto da piątaka? Jest pięć. Będzie sześć? Czy będzie sześć? Jest! Jest sześć. CzyŜbym słyszał siedem? Tam, mamy siedem. I osiem, mamy osiem! Kto da dziewięć? Nikt? W takim razie osiem. Sprzedane za osiem dolarów. Wśród publiczności podniosły się głosy protestu. — Za szybko? Bo to nie kurs medytacji transcendentalnej, tylko aukcja — odgryzł się licytator. — Mamy kupę rzeczy do sprzedania, a dobrze byłoby zdąŜyć przed północą. — Ma gadane — szepnęła uradowana pani Cobb. — A jak się rozkręci, to… Zresztą sam pan zobaczy. W tempie jeden antyk na minutę zlicytowano parę glinianych figurek, srebrny kałamarz, cynowy puchar, tabakierkę i dywanik do odmawiania pacierza. Asystenci uwijali się jak w ukropie: jedni biegali między rzędami krzeseł, drudzy wnosili licytowane przedmioty na podest i je stamtąd znosili. — I wreszcie nadszedł czas na ten wspaniały, odlany z Ŝelaza piec — ogłosił licytator, podnosząc głos. — Nie będziemy go taszczyć na podest, zresztą nie ma takiej potrzeby. Wasze sokole oczy wypatrzą go z pewnością tam, na półpiętrze. Kto da pięćdziesiąt? Wszystkie głowy zwróciły się w stronę rzeźbionego monstrum o pękatej sylwetce, stojącego na wygiętych nóŜkach. — Mamy juŜ pięćdziesiąt, czekamy na siedemdziesiąt pięć! To rzadki skarb… Słyszę siedemdziesiąt pięć. A kto powie sto? Sto to nic za takie cudo! Mamy sto! Ale tam słyszę sto dziesięć. Jest wart przynajmniej dwa razy tyle. Sto dwadzieścia! Sto trzydzieści tam, z tyłu! Na co czekacie? Wielki piec, piękny piec! W sam raz, aby ukryć w nim nieboszczyka… Sto czterdzieści! A moŜe sto pięćdziesiąt? Sto pięćdziesiąt! Sprzedane! Licytator zwrócił się do asystenta: — Szczęśliwym nabywcą jest CC. Cobb. Z początku panią Cobb aŜ zatkało z wraŜenia. — PrzecieŜ to złom! — szepnęła oburzona. — Nie dałabym za ten kawał Ŝelastwa złamanego centa! Och, wszystko dlatego, Ŝe Ben Nicholas takŜe licytował! Licytacja była szybka, za szybka. Naturalnie Ben nie chciał tego kupić. Licytował, bo wiedział, Ŝe mój mąŜ mu nie odpuści. Zawsze tak go wrabia. Odwróciła się i spojrzała swymi niewidzącymi oczyma w stronę czerwonej flanelowej koszuli i czapki Świętego Mikołaja. — Za moment przerwa — oświadczył licytator — ale przed przerwą zlicytujemy jeszcze parę akcesoriów biurowych. Były to przeróŜne encyklopedie i słowniki, biurowa szafa, dyktafon i maszyna do pisania. Jak wszystkie rzeczy będące w jakikolwiek sposób uŜyteczne nie cieszyły się one zainteresowaniem zgromadzonego na aukcji tłumu. Pani Cobb, aby nieco ukoić swój Ŝal, po długich wahaniach postanowiła kupić dyktafon. — A teraz maszyna do pisania! Stan jak widać. Brak jednej litery… Kto da pięćdziesiąt? Czy będzie pięćdziesiąt? A czterdzieści? Brakuje tylko „z”, reszta w najlepszym porządku. Trzydzieści? Czy ktoś da trzydzieści? — Dwadzieścia! — krzyknął Qwilleran ku swemu własnemu zaskoczeniu. — Sprzedane za dwadzieścia baksów! Nabywcą jest ten dŜentelmen z wąsami. Nie ma co, ma pan głowę do interesów! A teraz piętnastominutowa przerwa!
Qwilleran nie mógł jeszcze ochłonąć. Nie znajdował Ŝadnego wytłumaczenia dla swego wybryku. PrzecieŜ nie zamierzał niczego licytować! — Rozprostujmy nogi — zaproponowała pani Cobb i pociągnęła Qwillerana za rękaw. Ale gdy tylko wstali z krzeseł, wyrosła przed nimi postać w czerwonej flanelowej koszuli. — Po cholerę ci ten kretyński dyktafon? — zwrócił się gniewnie do Ŝony. — Poczekaj, to się dowiesz — odpowiedziała, zalotnie kręcąc głową. — A tymczasem chciałam ci przedstawić pana, który jest reporterem w „Daily Fluxion” i chciałby u nas wynająć mieszkanko. — Nic nikomu nie wynajmiemy. I nie cierpię gryzipiórków — zawarczał pan Cobb i oddalił się z rękoma w kieszeniach. — Mój mąŜ to największy gbur w całym Junktown — szepnęła z dumą w głosie pani Cobb. — Ale wygląda świetnie, nie uwaŜa pan? Qwilleran szukał w myślach jakiejś taktownej odpowiedzi, gdy nagle, od strony drzwi wejściowych, dobiegł go ogłuszający dźwięk tłuczonej porcelany zmieszany z piskami i krzykami. Przy wejściu stał fotograf „Daily Fluxion”. Tiny Spooner mierzył sto osiemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu. Wraz ze sprzętem fotograficznym, którym obwieszony był od stóp do głów, waŜył dobre dwieście kilo. Tiny nigdzie się bowiem nie ruszał bez kompletu swoich aparatów, pudełek z filtrami i soczewkami, światłomierzy, lamp, toreb na filmy, a przede wszystkim przewieszonych przez ramię statywów. — Co za szkoda! — zmartwiła się pani Cobb. — To pewnie ta waza z sewrskiej porcelany stojąca na postumencie empire. — Ile mogła kosztować? — Na moje oko jakieś osiemset dolarów. — Muszę coś załatwić — powiedział Qwilleran. — Zaraz wracam. PrzeraŜony Tiny Spooner wciąŜ stał przy drzwiach, bojąc się poruszyć. — PomóŜ mi! To nie ja! — szepnął błagalnie do Qwillerana. —Ja byłem daleko, kiedy to wszystko runęło. Poprawił sprzęt, który wisiał na jego szyi, i jeden ze statywów ugodził w popiersie Marii Antoniny. Gdyby nie refleks Qwillerana, marmurowa rzeźba roztrzaskałaby się o posadzkę. — Kurcze! — jęknął Tiny. Licytator przyglądał się szczątkom wazy, instruując asystentów, by wyzbierali je co do jednego. Qwilleran doszedł do wniosku, Ŝe to wspaniała okazja, aby się przedstawić. — Chcielibyśmy zrobić parę fotek podczas licytacji — zagaił. — Oczywiście proszę sobie nie przeszkadzać. Wyjdzie bardziej naturalnie i spontanicznie. — Przydałby się podnośnik. MoŜna by wtedy zrobić zdjęcie z góry — bąknął Tiny. — Jest tu moŜe jakaś drabina? Po tym pytaniu zapanowało kłopotliwe milczenie. Ktoś zaśmiał się nerwowo. — Zresztą chyba nie ma takiej potrzeby — po chwili oględzin rzekł Tiny. — Tam jest galeria. Zrobię zdjęcie ze schodów. — Tylko pamiętaj — ostrzegł go Qwilleran. — Zepsujesz, kupujesz! Spooner omiótł salę pogardliwym spojrzeniem. — ZaleŜy ci na jakimś szczególe czy mam po prostu sfotografować cały ten bajzel? Nie będzie to proste. Tyle tu śmieci. Kłębowisko dynamicznych linii i Ŝadnego kontrastu. Obwieszony ekwipunkiem poczłapał ku schodom. Jeden ze statywów omal nie stłukł szklanych drzwi biblioteczki. Qwilleran wtajemniczył panią Cobb w istotę fatum ciąŜącego na Spoonerze: — Tacy są właśnie fotoreporterzy! Ten ma wprawdzie doktorat z matematyki, ale to jeszcze pogarsza sprawę.
— Dobre nieba! — wykrzyknęła pani Cobb. — Skoro jest taki bystry, to dlaczego pracuje w gazecie? W tym momencie rozległo się stukanie młoteczka, oznajmiające, Ŝe druga część aukcji się rozpoczęła. Teraz miano licytować najcenniejsze eksponaty: angielską biblioteczkę, komodę w stylu Boulle, siedemnastowieczną grecką ikonę i małą kolekcję brązowych figurek z Beninu. Raz po raz błyskał flesz Spoonera, a wtedy damy na widowni przygładzały włosy, przybierały wytworne pozy i robiły bardzo mądre miny. — A teraz — uroczystym tonem zakomunikował licytator — przystępujemy do licytacji tej oto pary pięknych francuskich krzeseł z oryginalnym… I w tym momencie rozległ się rozpaczliwy krzyk. — Uwaga! Jeden z asystentów rzucił się w stronę upadającego lustra, olbrzymiego, sięgającego niemal sufitu. Gdyby nie jego refleks, chwilę później runęłoby na widownię. Publiczność odetchnęła z ulgą. — No nieźle — westchnął Qwilleran i jął się rozglądać za Spoonerem. Fotograf stał oparty o barierkę balkonu. Wąsacz spojrzał nań pytającym wzrokiem, ale Spooner tylko obojętnie wzruszył ramionami. — Na Ŝadnej aukcji nie widziałam tylu wypadków — szepnęła pani Cobb. — Zaczynam się trochę bać. Wierzy pan w duchy? Publiczność była podekscytowana. Na sali panował hałas. Licytator mówił coraz głośniej i szybciej, potęgując jeszcze napięcie. Gestykulował rękoma, wskazując palcem na kolejnych licytujących i podnosząc kciuk do góry, kiedy transakcja dobiegła końca. Wszystko to nakręcało atmosferę zbiorowego szaleństwa. — Chcesz go czy nie?… Mam pięćset… Słyszę sześćset?… Co się z wami dzieje?… Ma dwieście lat!… Chcę siedemset… Siedemset… A niech was licho, sam go za tyle wezmę!… No dalej, dalej… Kupione! Zabierać to stąd! Kciuk poszedł w górę, marmurowy młotek huknął o pulpit, a podniecenie publiczności sięgnęło zenitu. Dwustuletnie biurko zniesiono z podestu. Wszyscy czekali niecierpliwie, co będzie następne. Moment wahania. Licytator zamienił parę zdań z panem Mausem i zrobił taką minę, jakby rozwaŜał w sercu cięŜki dylemat. Wreszcie kiwnął głową, Ŝe się zgadza, i dał znak asystentowi. Cała widownia westchnęła. Asystent wniósł na podest dziwnie wyglądający przedmiot, smukły i wysoki na jakiś metr. Jego sześcienna podstawa zwieńczona była mosięŜną kulą, z której — na podobieństwo głowni miecza — wystrzeliwał szpic z czarnego metalu. — No tak — szepnął głos za plecami Qwillerana. — Oto i mamy iglicę! Pani Cobb kręciła z niedowierzaniem głową, a później ukryła twarz w dłoniach. — Mamy tutaj — tym razem wolno i z namaszczeniem zaintonował licytator — iglicę, będącą niegdyś zwieńczeniem dachu. Prawdopodobnie zdobiła któryś z nieistniejących juŜ domów na Zwinger Street. Kula cała wykonana z mosiądzu. Trzeba ją tylko trochę wypolerować. Czekam na oferty. Ludzie siedzący wokół Qwillerana nie kryli swego oburzenia. — AŜ ciarki mi chodzą po plecach! — Nie spodziewałam się, Ŝe będą mieli tyle tupetu, by to licytować. — Kto to kupi? Czy widzicie, kto licytuje? — To niesmaczne, bardzo niesmaczne! — Czy właśnie na to ostrze spadł Andy? — Nie spadł, tylko został nadziany. Nie słyszałaś o tym? — Sprzedane! — ogłosił licytator. — Iglica wędruje do pana CC. Cobba. — Nie! — krzyknęła przeraŜona pani Cobb.
Ale jej krzyk zagłuszył potęŜny huk. Starodawny Ŝyrandol z brązu zerwał się z sufitu i rozbił o podłogę tuŜ obok krzesła, na którym siedział radca Maus.
ROZDZIAŁ CZWARTY W czasach swej świetności była to pyszna rezydencja w wiktoriańskim stylu — cała z czerwonej cegły, jeśli nie liczyć białych kolumn przy wejściu, do którego prowadziły szerokie schody z bogato zdobioną Ŝelazną balustradą. Obecnie fasada wymagała gruntownego remontu, tak samo jak spękane i pokruszone schody. To tu właśnie mieścił się antykwariat Cobbów o wdzięcznej nazwie „Rupieciarnia”. Po obu stronach wejścia znajdowały się wykusze z kolorowymi szybkami w oknach, za którymi dostrzec moŜna było ustawione na parapecie bibeloty. Po zakończeniu aukcji Qwilleran udał się tam z panią Cobb, która porzuciła go w holu urządzonym w najgorszym guście. — Zaraz przyjdę — rzuciła na odchodne. — A pan niech rozejrzy się trochę po naszym sklepie. A nuŜ wpadnie coś panu w oko? Ja tymczasem zobaczę, w jakim stanie jest mieszkanko, to, o którym Ŝeśmy rozmawiali. Nikt tam nie zaglądał od dwóch miesięcy, więc trzeba pewnie zetrzeć kurze. — Od dwóch miesięcy? — zainteresował się Qwilleran, bo zdał sobie sprawę, Ŝe dwa miesiące temu był październik. — Kto tam mieszkał ostatnio? Pani Cobb zatrzymała się na schodach i rzuciła Qwilleranowi zakłopotane spojrzenie. — Wynajmował je Andy Glanz. Ale panu to nie przeszkadza, prawda? Wie pan, niektórzy ludzie miewają opory. Kiedy poszła na górę, Qwilleran ruszył holem ku pomieszczeniom sklepowym. Przestronny korytarz, mimo Ŝe zaniedbany, wydał mu się całkiem miły. Na jego ścianach, obitych drewnem, zachowały się jeszcze stare lampy gazowe poprzerabiane na elektryczne. W pokojach piętrzyły się najróŜniejsze rupiecie w róŜnym stopniu rozkładu. Jedno pomieszczenie zajmowały wykończenia budynków: kolumny werandy, kominki, wyblakłe marmurowe płyty, witraŜe, Ŝelazne furtki i fragmenty poręczy. Klienci, którzy wracali z aukcji, przechadzali się wśród tego gruzowiska, mruŜąc oczy i nie wyraŜając Ŝadnego entuzjazmu, jak przystało na znawców. Na pierwszy rzut oka widać było, Ŝe to starzy wyjadacze. Qwilleran przeszedł do drugiego pomieszczenia, zagraconego przez kute w mosiądzu łóŜka, skrzynie, kołyski, maślnice, wiatrowskazy, Ŝelazka, portrety Abrahama Lincolna oraz stary wciągnik przerobiony na lampę. Był tam równieŜ mahoniowy bar z mosięŜną barierką, rodem z saloonu na Dzikim Zachodzie. Za barem stał męŜczyzna w czerwonej koszuli, nieogolony i na swój perwersyjny sposób przystojny, patrząc na Qwillerana z nienawiścią i obrzydzeniem. Wąsacz postanowił zignorować to spojrzenie i wziął do ręki leŜącą na jednym ze stołów ksiąŜkę. Na jej oprawionym w skórę, popękanym grzbiecie widniały resztki złotych liter, startych przez czas. Qwilleran otworzył ją, szukając karty tytułowej. — Gdzie z tymi rękami! — warknął pan Cobb głosem człowieka, który nie zna się na Ŝartach. — Kupisz, to będziesz ruszał. Wąsy Qwillerana zjeŜyły się nieco. — Jak mam kupić ksiąŜkę, jeśli nie znam jej tytułu? — Do diabła z tytułem! — odparł pan Cobb. — Podoba się, bierz. A jak nie, zabieraj cuchnące łapska. Gdyby kaŜdy przybłęda był taki ciekawski, juŜ dawno nie byłoby co oglądać. — W takim razie ile pan za nią chce? — spytał Qwilleran. — Nie wiem, czy chcę ją sprzedać. W kaŜdym razie nie wiem, czy tobie. Inni klienci przerwali szperanie w rupieciach, aby przyjrzeć się, jak antykwariusz poniewiera Qwillerana. Ten, czując, Ŝe mimo wszystko sympatia widowni jest po jego stronie, ruszył do kontrataku. — To dyskryminacja! Inaczej tego nie da się nazwać! — krzyknął. — Doniosę o tym komu trzeba i będzie pan musiał zamknąć interes! I tak miejsce to wygląda jak szczurza nora, a nie jak
antykwariat. Ci z magistratu zaraz zrobią z panem porządek… Więc ile pan chce za tę zatęchłą makulaturę? — Daj cztery dolce i stul wreszcie pysk! — NajwyŜej trzy — odrzekł Qwilleran, kładąc monety na barze. Cobb zgarnął je do portfela i uśmiechając się tryumfująco, rzekł do obserwującej zdarzenie publiczności: — Istnieje wiele sposobów, by oskubać frajera. Qwilleran otworzył ksiąŜkę i przeczytał tytuł: Dzieła imć doktora Izmaela Higginbothama, będące zbiorem interesujących traktatów wykładających niektóre istotne punkty BoŜej Nauki, w sposób nierozwlekły, acz wyczerpujący. Tymczasem do pokoju wparowała pani Cobb: — CzyŜby ten dziad zdołał juŜ pana na coś naciągnąć? — Zamknij się, stara raszplo! Podczas swojej nieobecności pani Cobb nie tylko ogarnęła mieszkanie, ale równieŜ zrobiła makijaŜ, poprawiła fryzurę i nałoŜyła róŜową sukienkę. Wyglądała teraz jak prawdziwa pulchna piękność. — Chodźmy na górę — zaszczebiotała słodko, biorąc Qwillerana pod rękę. — Pogadamy przy kawce, a Cornball Cobb niech usycha z zazdrości. Pani Cobb pierwsza weszła na skrzypiące schody. Apetyczne biodra tańczyły przed oczyma Qwillerana. Grube łydki pręŜyły się podczas wspinaczki po wyścielonych zielonym dywanem stopniach. Widok ten nie pobudzał wyobraźni Qwillerana, nie napawał go teŜ obrzydzeniem. Mógł co najwyŜej czuć nieco Ŝalu do Stwórcy, Ŝe nie obdarzył wszystkich kobiet na świecie figurą Mary Duckworth. — Niech pan się nie przejmuje CC. — rzuciła przez ramię. — To blagier. Przestronny hol na piętrze zawalony był starymi krzesłami, stołami, biurkami i skrzyniami. Przez uchylone drzwi Qwilleran mógł dostrzec siermięŜny wystrój pomieszczeń mieszkalnych. — My mieszkamy po tej stronie — poinstruowała go pani Cobb, wskazując małym, grubym paluszkiem drzwi, zza których dobiegał hałas radiowych reklam. — A po tej stronie są dwa mniejsze mieszkanka. To z oknem od frontu zajmuje Ben Nicholas. Drugie jest o wiele przytulniejsze, bo ma okna od podwórza. Qwilleran wyjrzał przez okno na końcu holu. Na podwórzu stały zaparkowane dwa kombi, a obok nich jakaś metalowa rama od łóŜka, kamień szlifierski, błotnik, koła zapasowe, stara lodówka bez drzwi oraz tara z kijanką i wyŜymaczką. Wszystko to razem, zasypane brudnym, zmarzniętym śniegiem, tworzyło jedną i nierozerwalną całość. — To dlaczego Nicholas wybrał mieszkanie z oknem od frontu? — zapytał Qwilleran. — Bo tam jest wykusz. No a poza tym moŜe mieć oko na swój kram po drugiej stronie ulicy. Pani Cobb zaprowadziła go do wolnego mieszkania. Wystrój przestronnego pokoju o czterech wysokich oknach wprawił Qwillerana w konsternację. Najpierw jego wzrok padł na salonowe organy z poŜółkłego dębu, dalej na dwa krzesła z wysokimi oparciami, których siedziska podtrzymywały gargulce, następnie na okrągły stół, nieco krzywy, haftowaną chustę i lampę naftową z dwoma kloszami malowanymi w tandetne róŜyczki, dywanik, wyblakły wskutek wieku i melancholii, i fotel na biegunach zrobionych z dwóch gałęzi, prawdopodobnie zŜartych juŜ przez korniki. — Jeśli się nie mylę, lubi pan antyki? — spytała pani Cobb z nutą niepokoju w głosie. — Prawdę mówiąc, niespecjalnie — odpowiedział Qwilleran w przypływie szczerości. — A czy powinienem? I wskazał stojący na piedestale fotel na stalowej ramie z podpórkami na głowę i nogi. — To stary fotel dentystyczny. Idealny do czytania. MoŜna go podnosić i opuszczać tym pedałem. Widzi pan ten obraz nad kominkiem? Znakomity przykład prymitywizmu.
Z powściągliwym wyrazem twarzy Qwilleran spojrzał na arcydzieło l’art brut. Był to portret czyjejś pra–pra–prababki w skali jeden na jeden. Kwadratowa szczęka, cienkie usta i stalowe oczy potęgowały upiorny nastrój panujący w pomieszczeniu. — A co pan sądzi o łóŜku? Prawda, Ŝe wspaniałe? — kontynuowała pani Cobb z entuzjazmem w głosie. — Trudno takie drugie znaleźć. Przyjechało z New Jersey. Qwilleran odwrócił głowę w stronę łóŜka, które stało przy ścianie, i jego twarz wykrzywił bolesny grymas. Zamysł rzemieślnika z New Jersey był przeraŜający w swej prostocie. Postanowił stworzyć łóŜko w kształcie wycieczkowej gondoli, z głową łabędzia z jednej i ogonem z drugiej strony. — Wyrafinowane — mruknął Qwilleran, a słysząc to, pani Cobb zaniosła się spazmatycznym śmiechem. Mieszkanie miało jeszcze drugie pomieszczenie, od strony frontu, które zostało podzielone na trzy części: przebieralnię, małą kuchnię i łazienkę. — Kuchnię urządził sam CC, to prawdziwy majster–klepka — pochwaliła męŜa pani Cobb. — Lubi pan gotować? — Właściwie nie. Stołuję się w klubie prasowym. — Kominek działa, trzeba tylko przynieść na górę trochę drewna. Podoba się tu panu? Zwykle brałam sto pięć dolarów, ale panu wynajmę za osiemdziesiąt pięć. Qwilleran raz jeszcze rozejrzał się po pokoju i w zamyśleniu pogładził wąsy. Wszystkie te meble budziły w nim niechęć, ale cena była kusząca, w sam raz na jego kieszeń. — Potrzebowałbym jakiegoś biurka, mocnej lampy do czytania i półki na ksiąŜki. — AleŜ oczywiście. Mamy wszystko, co trzeba. Qwilleran siadł na łóŜku, wypróbowując jego spręŜyny. Test wypadł pomyślnie, w dodatku łóŜko wbudowane było w podłogę, co stanowiło dobre zabezpieczenie przed destrukcyjnymi zapędami kotów. — Zapomniałem panią poinformować — odezwał się po chwili. — Mam parę syjamskich kotów. — To świetnie! Zrobią porządek z naszymi myszami. Będą miały ucztę nie lada. — Obawiam się, Ŝe nie przepadają za surowizną. Lubią mięso skruszałe, delikatnie przysmaŜone i podane z tłuszczykiem. Pani Cobb wybuchła serdecznym śmiechem, trochę zbyt serdecznym jak na gust Qwillerana. — A jak się wabią? — Koko i Yum Yum. — Ojej! Przepraszam na chwilę! — krzyknęła pani Cobb i wybiegła z pokoju. Po chwili wróciła, tłumacząc, Ŝe właśnie piecze placek. Rzeczywiście, od strony holu dolatywał aromat cynamonu, goździków i jabłek, wprawiając wąsy Qwillerana w lekkie drŜenie. Podczas gdy pani Cobb zajmowała się poprawianiem wiszących na ścianie obrazków i ścieraniem kurzu, Qwilleran oglądał łazienkę. Na jej środku, wsparta na lwich łapach, stała archaiczna wanna ze staroświeckimi kurkami, a dookoła piętrzyła się plątanina rur. Lodówka w kuchni była całkiem nowa, ale największy entuzjazm wzbudził w Qwilleranie regał ze starymi, oprawionymi w skórę woluminami, zajmujący jedną ścianę przebieralni. — Jeśli będzie panu potrzebny, moŜemy zabrać ksiąŜki do siebie — powiedziała pani Cobb. — Znaleźliśmy je na strychu. NaleŜały do człowieka, który z górą sto lat temu postawił ten dom. Był wydawcą gazet, waŜną postacią w ruchu abolicjonistów. Ten dom związany jest z historią naszego miasta. Qwilleran odcyfrowywał nazwiska na grzbietach: Dostojewski, Emerson, Chesterfield… — KsiąŜki nie przeszkadzają mi ani trochę. Wręcz przeciwnie, z przyjemnością je przejrzę. — Więc bierze pan to mieszkanie? — jej okrągłe oczy pałały radością. — No nic, napijemy się kawy, zjemy ciasta i wtedy podejmie pan decyzję.
Wkrótce Qwilleran rozsiadł się w złoconym krześle przy krzywym stole, pałaszując ze smakiem gorące ciasto polane po wierzchu serowym sosem. Pani Cobb z przyjemnością obserwowała, jak jej przyszły lokator starannie wyjada z talerzyka okruszki. — MoŜe jeszcze? — Chyba nie powinienem — powiedział z Ŝalem w głosie, wskazując ręką na swoją talię. — Ale ciasto przepyszne! — Och, proszę się nie martwić o figurę. Jest bez zarzutu. Wąsacz nie dał się długo prosić. NałoŜył sobie jeszcze kawałek, a pani Cobb rozpoczęła opowieść o urokach mieszkania w starym domu. — Mamy tu ducha — oświadczyła radośnie. — To niewidoma kobieta, która kiedyś tu mieszkała. Spadła ze schodów i umarła. CC. twierdzi, Ŝe upodobała sobie moje okulary. Kiedy idę spać, kładę je na nocnym stoliku, a rano znajduję na parapecie. A kiedy wkładam do szuflady kredensu, rano są na nocnym stoliku… Jeszcze kawy? — Dziękuję. Czy okulary wędrują tak kaŜdej nocy? — Tylko podczas pełni. Pani Cobb przez chwilę siedziała zamyślona. — Czy zauwaŜył pan, ile dziwnych rzeczy stało się dzisiaj podczas aukcji? Najpierw ta sewrska waza, później Ŝyrandol, który się urwał. A do tego stojące lustro ni stąd, ni zowąd zaczyna się chwiać… To musi coś znaczyć. — Co ma pani na myśli? — To tak, jakby duch Andy’ego chciał coś rzec, przeciwko czemuś zaprotestować. — Wierzy pani w takie historie? — Nie wiem. I tak, i nie. — A cóŜ takiego miałby Andy do powiedzenia? Qwilleran zrobił minę człowieka naiwnego, który kompletnie nie domyśla się, o czym mowa. Ta udawana naiwność była najpotęŜniejszą bronią w jego dziennikarskim arsenale. Dzięki niej potrafił zjednać sobie nawet ludzi chorobliwie nieufnych. Pani Cobb odkaszlnęła. — MoŜe był oburzony, Ŝe licytator sprzedaje jego rzeczy za tak niską cenę. Wśród nich były naprawdę bezcenne eksponaty. — Wszyscy na aukcji mówili, Ŝe jego śmierć to wypadek. Ale spotkałem na ulicy jednego człowieka, który twierdził, Ŝe Andy został zamordowany. — Nie, to musiał być wypadek. Tak ustaliła policja. A jednak… — zawahała się. — A jednak co? — No cóŜ… Nie mogę sobie wyobrazić, Ŝe Andy mógł być tak nieostroŜny, by się poślizgnąć i na to spaść. Był bardzo… bardzo ostroŜny, a poza tym młody… Rozumie pan? Qwilleran pogładził się po wąsach i rzekł: — Ciekawy człowiek ten Andy. Musi mi pani opowiedzieć o nim coś więcej. Zabiorę tylko z hotelu walizki i koty. — To znaczy, Ŝe się pan zdecydował? — klasnęła w dłonie pani Cobb. — Tak się cieszę! To wspaniale mieszkać pod jednym dachem z prawdziwym człowiekiem pióra. To bardzo w dobrym guście, rozumie pan, o czym mówię? Qwilleran od razu opłacił czynsz za następny miesiąc i dostał klucz do drzwi na dole. — Mieszkań na górze nie zamykamy — powiedziała pani Cobb. — Ale jeśli pan sobie tylko Ŝyczy, mogę dać klucz do pańskiego lokum. — Nie ma potrzeby. Nie posiadam niczego, co mogłoby skusić złodzieja. Pani Cobb spojrzała na niego z szelmowskim uśmiechem i dodała: — A Mathilda i tak przechodzi przez drzwi. — Kto taki? — Mathilda. Nasz duch.
Qwilleran pospiesznie wrócił do hotelu. Zanim jednak wziął się do pakowania walizek, zadzwonił do działu fotograficznego „Daily Fluxion” i poprosił do telefonu Spoonera. — Jak tam zdjęcia, Tiny? — W porządku. Właśnie się suszą. Ale pod względem graficznym zupełnie niewyraziste. Za duŜo chaotycznych linii. — Nic nie szkodzi. Wrzuć mi je do skrzynki. Odbiorę w poniedziałek… Aha, jeszcze jedno. Powiedz mi, Tiny, tylko szczerze. Czy to ty… — W Ŝadnej z tych katastrof nie maczałem palców, przysięgam! Nawet nie byłem w pobliŜu. Po prostu patrzę, a ta waza sama zaczyna się trząść… — A Ŝyrandol i duŜe lustro? — PrzecieŜ mówię ci, Ŝe to nie ja! Stałem minimum sześć metrów od nich, więc jak, u licha cięŜkiego, miałem je strącić?!
ROZDZIAŁ PIĄTY Koty przeczuwały, Ŝe coś się święci. Kiedy Qwilleran wrócił do Medford Manor, siedziały przytulone do siebie, patrząc na niego z trwoŜnym oczekiwaniem. — No kochani, opuszczamy tę norę! — rzucił wesoło wąsacz. Zdjął z szafki kartonowe pudło po zupie z wyciętymi otworami. Koko był rutyniarzem — wszak przeŜył juŜ dwie przeprowadzki — więc bez namysłu wskoczył do pudła. Ale Yum Yum ani myślała pójść w jego ślady. — No dalej, skarbie! W odpowiedzi Yum Yum przemieniła się w bryłę ołowiu, wczepiwszy się w wykładzinę wszystkimi dwudziestoma pazurkami. Dopiero kiedy Qwilleran wyjął otwieracz i małą puszeczkę z niebieską etykietą, kotka zmieniła zdanie i z dzikim wrzaskiem skoczyła na szafę. — W porządku, siostrzyczko — powiedział wąsacz, chwytając ją i pakując do pudełka. — MoŜe to był i świński podstęp, ale Bóg mi świadkiem, nie miałem innego wyjścia. A kurczaczka zjemy w Junktown. Kiedy Qwilleran ze swymi dwiema walizkami, czterema kartonami pełnymi ksiąŜek i pudłem z kotami dotarł wreszcie do Cobbów, z trudem poznał swe mieszkanie. Po organach i fotelu dentystycznym nie było śladu. Na ich miejscu stał teraz pękaty piec zakupiony na aukcji. Pojawiły się teŜ dwie lampy. Lampa pierwsza, słuŜąca do czytania, była niegdyś mosięŜną kasą sklepową, druga zaś to przerobiony muszkiet. Za to staroŜytne topory wojenne, które budziły w Qwilleranie dreszcz grozy, wciąŜ wisiały nad kominkiem, tworząc wraz z wypłowiałym dywanem melancholijno–upiorny tandem. Do pokoju wniesiono mający słuŜyć za biurko sekretarzyk, biblioteczkę, staromodny fotel Morrisa, wielką kwadratową kanapę z oparciem odchylanym do tyłu, czarne poduszki z miękkiej skóry i otomanę do kompletu. Gdy tylko Qwilleran otworzył pudło po zupie, Yum Yum wyskoczyła z niego i zaczęła biegać po pokoju jak obłąkana, kończąc swój szaleńczy rajd na szczycie wysokiego kredensu. Koko wyszedł z kartonu powoli i z godnością. Następnie udał się na rekonesans po mieszkaniu. Najpierw zbadał złocone krzesła z czerwonymi siedziskami, komentując ich miękkość pochlebnym miauknięciem. Później trzykrotnie okrąŜył pękaty piec i nie znalazłszy dlań Ŝadnego zastosowania, wskoczył na obramowanie kominka. Tam obwąchał prymitywistyczny portret i otarł pyszczek o róg jego ramy, przekrzywiając ją o czterdzieści pięć stopni. Na koniec ułoŜył się wygodnie na półce nad kominkiem między dwoma mosięŜnymi świecznikami. — Och, jaki on uroczy! — wykrzyknęła w zachwycie pani Cobb, ukazując się w progu z mydłem i czystymi ręcznikami. — Czy to Koko? Jak się masz, Koko! Podoba ci się tutaj? Wpatrzyła się w niego swymi krótkowzrocznymi oczyma, trącając palcem pyszczek i przemawiając pieszczotliwym falsetem. Ludzie często w ten sposób zwracają się do kotów i Koko był na tym punkcie przewraŜliwiony. UwaŜał, Ŝe takie traktowanie jest zamachem na kocią godność, toteŜ w odpowiedzi kichnął jej prosto w twarz, spowijając ją w delikatną mgiełkę. — Kotki na pewno polubią to miejsce — powiedziała z przekonaniem pani Cobb, poprawiając przekrzywiony portret. — Stąd będą mogły obserwować gołębie na podwórzu. Poszła do łazienki zanieść ręczniki. Zanim wróciła do pokoju, Koko — w akcie zemsty — otarł pyszczek o obraz, który ponownie przekrzywił się pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Qwilleran odkaszlnął i zwrócił się do gospodyni: — Widzę, Ŝe trochę tu pani przemeblowała. — Kiedy pan wyszedł, zjawił się klient i kupił fotel dentystyczny. Mam nadzieję, Ŝe się pan nie gniewa. Na jego miejsce wstawiłam piec, aby nie było w tym kącie tak goło. A jak się panu podoba sekretarzyk? — Mój dziadek…