KRYMINAŁ
Lilian Jackson Braun
Kot, który nie polubił czerwieni Tom 04
Rozdział pierwszy
Jim Qwilleran zatopił się w fotelu w jadalni klubu prasowego.
Jego skulona postać, mierząca sto osiemdziesiąt pięć
centymetrów, sprawiała posępne wraŜenie, co dodatkowo
potęgowały zwisające smętnie przesadnie duŜe wąsy.
Zły nastrój Qwillerana nie był związany z ceną drinków, która
podskoczyła ostatnimi czasy o dziesięć centów. Nie miał teŜ nic
wspólnego z przygnębiającym oświetleniem ani nawet z
mroczną drewnianą boazerią czy teŜ ze smrodem piątkowej ryby
i sobotniego piwa, zmieszanym z nieświeŜym odorem ludzkiego
ciała, panującym w tym starym budynku, gdzie mieściło się
niegdyś więzienie okręgowe. Qwilleran był wyjątkowo przybity
z powodu złych wieści natury, powiedzmy, fizjologicznej.
Nagradzany autor wstępniaków w „Daily Fluxion" i
największy prasowy znawca półkilogramowych steków i
szarlotki z lodami przeglądał z przeraŜeniem i rozpaczą listę
wydrukowaną na zielonkawoŜółtym papierze.
Siedzący po drugiej stronie stołu Arch Riker, redaktor działu
kulturalnego „Fluxion", zapytał:
- Co jecie? Widzę, Ŝe w menu są dzisiaj placki ziemniaczane.
Qwilleran nadal wpatrywał się w kartkę zielonego papieru.
Poprawiał na nosie nowe okulary do czytania, jakby nie mogąc
uwierzyć, Ŝe nie kłamią.
Odd Bunsen, fotograf z „Fluxion", zapalił cygaro.
- Ja biorę zupę groszkową i Ŝeberka oraz porcję przysma
Ŝanych ziemniaków. Ale najpierw chcę podwójne martini.
Qwilleran w ciszy skończył czytać ten niezwykły dokument, a
potem zaczął od początku listy:
śadnych ziemniaków śadnego chleba śadnych zup-kremów
Nic smaŜonego.
Riker, który miał zaokrągloną sylwetkę dziennikarza
pracującego za biurkiem, powiedział:
- Mam ochotę na coś lekkiego. Wezmę chyba kurczaka z
makaronem i surówkę z kapusty ze śmietaną. A ty co
zamawiasz, Qwill?
śadnego tłuszczu śadnej śmietany śadnych deserów.
Qwilleran skulił się w swoim fotelu i obdarzył
współbiesiadników kwaśnym i drwiącym uśmiechem.
- Zamawiam twaroŜek i pół rzodkiewki.
- Musisz być chory - zaniepokoił się Bunsen.
- Doktor Beane powiedział mi, Ŝe muszę zgubić piętnaście
kilogramów.
- No tak, w twoim wieku trzeba uwaŜać - rzucił beztrosko
fotograf.
Był młodszy i szczuplejszy, więc mógł sobie pozwolić na
wygłaszanie takich filozoficznych sentencji.
W geście obrony Qwilleran poruszył czarnymi sumiastymi
wąsami, które nosiły juŜ wyraźne znaki siwizny. ZłoŜył okulary
i niezwykle ostroŜnie schował je do kieszonki garnituru.
Riker, smarując masłem rogalika, przyjrzał mu się z troską.
- Jak to się stało, Qwill, Ŝe trafiłeś do lekarza?
- Zalecił mi to weterynarz. - Qwilleran ospale sięgnął do
kapciucha po tytoń i zaczął nabijać swoją zmysłowo wygiętą
fajkę. - Wiesz, zabrałem Koko i Yum Yum do weterynarza,
Ŝeby wyczyścił im zęby. Próbowałeś kiedyś siłą rozewrzeć
pyszczek syjamskiego kota? Dla niego to skandaliczne
naruszenie prywatności.
- Szkoda, Ŝe nie było mnie tam z aparatem - powiedział
Bunsen.
- Kiedy tylko Koko zorientował się, o co nam chodzi,
zamienił się w coś w rodzaju futrzanego tornada. Weterynarz
trzymał go za szyję, asystent złapał za nogi, a ja uwiesiłem się u
ogona, ale Koko i tak wywinął się na drugą stronę.
Zobaczyliśmy tylko, jak zeskakuje ze stołu i umyka w stronę
poczekalni. Dwóch weterynarzy i pomocnik ścigali go wśród
klatek. Psy szczekały, wtórowały im koty, a ludzie wrzeszczeli.
Wreszcie Koko wylądował na klimatyzatorze, dwa i pół metra
nad podłogą, spojrzał w dół i wygarnął nam całą prawdę. Jeśli
nigdy dotąd nie przeklinał cię syjamski kot, to nie potrafisz
sobie wyobrazić tego wyrzekania!
- Potrafię! - odparował Bunsen. - Twój kot wyje jak syrena
ambulansu.
- Zasłabłem po tym incydencie i weterynarz powiedział, Ŝe
bardziej przyda mi się konsultacja lekarska niŜ kotom przegląd
zębów. Rzeczywiście brakowało mi ostatnio tchu, więc
poszedłem do doktora Beane.
- A jak ściągnęliście kota?
- Po prostu, poszliśmy sobie i zostawiliśmy go, a ten, jak
gdyby nigdy nic, przyszedł po chwili, wskoczył na stół
zabiegowy i ziewnął.
- Kolejny punkt dla Koko - powiedział Riker. - Co w tym
czasie robiła kotka?
- Yum Yum siedziała w pojemniku podróŜnym, czekając na
swoją kolej.
- Nieźle się musiała ubawić - dodał Bunsen.
- Ot i cała historia - podsumował Qwilleran. - I dlatego
właśnie jestem na tej nędznej diecie.
- Nigdy ci się nie uda.
- A właśnie, Ŝe tak! Za pieniądze z mojej nagrody kupiłem
nawet wagę łazienkową z gabinetu wiejskiego doktora z Ohio,
prawdziwy antyk.
Qwilleran wygrał tysiąc dolarów w konkursie dziennikarskim
„Daily Fłuxion" i wszyscy w redakcji zastanawiali się, na co ten
skąpy samotnik wyda całą sumę.
- Co zrobiłeś z resztą forsy? - zapytał Riker z odrobiną
sarkazmu. - Posłałeś byłej Ŝonie, co?
- Posłałem Miriam kilka setek, to wszystko.
- Jesteś frajerem!
- Ona jest chora.
- Ale jej krewni są bogaci - przypomniał mu Arch. - Trzeba
było sobie kupić samochód albo jakieś meble, powinieneś mieć
przyzwoity dom...
- Moje mieszkanie w Junktown jest w porządku.
- Miałem na myśli to, Ŝe powinieneś się znowu oŜenić, kupić
dom na przedmieściach, osiąść gdzieś na stałe.
Na samą myśl o tym Qwilleran skulił się ze strachu. Kiedy po
lunchu trzej męŜczyźni wracali do biura, kulił się coraz bardziej,
i to z wielu powodów. Po pierwsze, nienawidził twaroŜku. Poza
tym Riker prowokował go przez cały lunch, ale Qwilleran
pozwalał mu na to, bo byli starymi kumplami. A trzecim
powodem, dla którego czuł dyskomfort, było wezwanie do
naczelnego na popołudniowe spotkanie. Zaproszenie od szefa
nie zwiastowało zazwyczaj niczego dobrego. Poza tym ten
człowiek draŜnił Qwillerana, umiał zdobyć się na sztuczną
poufałość, kiedy tylko było mu to na rękę.
Qwilleran stawił się w gabinecie naczelnego w wyznaczonym
czasie w towarzystwie Rikera, który był jego bezpośrednim
przełoŜonym.
- Wejdź, Arch, wejdź, Qwill - powiedział naczelny
przesłodzonym głosem, zarezerwowanym na specjalne okazje.
- Smakował wam lunch? Widziałem was w klubie.
Zajadaliście, aŜ wam się uszy trzęsły.
Qwilleran odchrząknął.
Naczelny odprowadził ich do krzeseł, a sam rozsiadł się
wygodnie w swoim dyrektorskim fotelu z wysokim oparciem,
roztaczając wokół aurę wielkoduszności.
- Qwill, mamy dla ciebie nowe zlecenie - oznajmił - i wydaje
mi się, Ŝe ci się spodoba.
Twarz Qwillerana pozostała niewzruszona. Jakby chciał
powiedzieć: „Przyznam ci rację, jak usłyszę, o co chodzi".
- Qwill, wszyscy uwaŜają, Ŝe znasz się na kuchni jak rzadko
kto. A na dodatek umiesz pisać ciekawie i treściwie, a o takie
teksty chodzi nam przede wszystkim. Przydzielamy cię,
przyjacielu, do nowego działu smakosza.
- Jakieś szczegóły? - spytał szorstkim, matowym głosem.
- Chcemy, Ŝebyś pisywał do stałej rubryki skierowanej do
miłośników dobrego jedzenia i wina. Chcemy, Ŝebyś jadł w
najlepszych restauracjach, oczywiście na nasz koszt. „Flu-xion"
płaci za kolacje dla dwojga. MoŜesz kogoś zaprosić - naczelny
zawiesił głos w oczekiwaniu na okrzyk radości.
Qwilleran przełknął tylko ślinę i wpatrywał się bez ruchu w
naczelnego.
- No więc, Qwill, co ty na to?
- Sam nie wiem - odparł powoli Qwilleran. - Wiesz, nie
Ŝałowałem sobie przez ostatnie dwa lata, a właśnie dzisiaj
zacząłem niskokaloryczną dietę. Doktor Beane chce, Ŝebym
schudł piętnaście kilogramów.
Zakłopotanie naczelnego trwało ułamek sekundy.
- Oczywiście nie ma potrzeby, Ŝebyś zjadał wszystko -
powiedział. - Kęs tego, odrobinę tamtego, a co do reszty, to uŜyj
wyobraźni. Znasz wszystkie sztuczki naszego rzemiosła. Nasza
redaktor kulinarna nie umiałaby ugotować jajka, ale redaguje
najlepszy dział w tym kraju.
- No...
- Nie widzę Ŝadnego powodu, dla którego miałbyś sobie nie
poradzić.
Pokaz dobrej woli naczelnego wyraźnie zbliŜał się ku
końcowi, stopniowo przeradzając się w typowy dla niego stan
zatroskania.
- Planujemy ruszyć w następny poniedziałek, w niedzielnym
wydaniu ma się ukazać zwiastun z twoim zdjęciem i
Ŝyciorysem. Arch mówił mi, Ŝe jadałeś wszędzie w Europie.
Qwilleran odwrócił się do przyjaciela.
- To twój pomysł, Arch?
Redaktor pokiwał głową z wyrazem skruszenia.
- Lepiej podetnij wąsy i zrób sobie nowe zdjęcie, na starym
wyglądasz, jakbyś miał krwawiące wrzody - zaproponował.
Szef podniósł się i spojrzał na zegarek.
- No cóŜ, to chyba wszystko. Gratulacje, Qwill!
W drodze powrotnej do działu felietonów Riker odezwał się:
- Nie moŜesz odłoŜyć tej diety na kilka tygodni? Całe to
zamieszanie rozejdzie się po kościach, jak cała reszta genialnych
pomysłów Percyego. Robimy to tylko dlatego, Ŝe
dowiedzieliśmy się, Ŝe „Morning Rampage" rusza z kolumną
konesera za dwa tygodnie. W tym czasie moŜesz Ŝyć jak król, co
wieczór z inną panienką, a na dodatek nie zapłacisz ani centa.
Czy to nie przemawia do twojej skąpej natury? Jesteś Skoczem,
prawda?
- Szkotem - oburzył się Qwilleran. - Skocza znajdziesz w
butelce.
Najpierw udał się do fryzjera, a potem do działu fotografii,
Ŝeby zrobić nowe zdjęcie i ponarzekać przed Oddem Bunsenem
na nowe zlecenie.
- Jeśli potrzebujesz towarzystwa, jestem gotów - fotograf
zgłosił się na ochotnika. - Ja będę jadł, a ty zrobisz notatki.
Posadził Qwillerana na taborecie w pozycji, od której łamało
go w krzyŜu, i nachylił jego głowę pod nienaturalnym kątem.
- Riker mówi, Ŝe mam wyglądać jak bon vivant – rzucił z
dezaprobatą. Bunsen zezował przez obiektyw aparatu.
- Z tymi obwisłymi wąsami zawsze będziesz wyglądał jak
pies myśliwski z bólem brzucha. Proszę o uśmiech.
Qwilleran napiął mięsień w jednym policzku.
- Czemu nie zaczniesz od „Toledo Tombs"? To najdroŜszy
lokal. Potem moŜesz zaliczyć inne knajpy.
Bunsen wykręcił ramiona Qwillerana w lewo, a jego brodę w
prawo.
- I powinieneś napisać o sieci Heavenly Hash House, o tym,
jak zeszli na psy.
- Kto właściwie redaguje tę kolumnę, ty czy ja?
- Teraz jest okej, jeszcze uśmiech.
Qwilleran znów napiął mięsień.
- Ruszyłeś się! Musimy spróbować innego... A jakie Ŝycie
będą miały twoje zwariowane koty! Pomyśl tylko o tych
worach jedzenia, które będziesz przynosił tym łobuziakom.
- Nie pomyślałem o tym wcześniej - mruknął Qwilleran.
Jego twarz rozpromieniła się i Bunsen pstryknął zdjęcie.
Nowy smakosz „Fluxion" miał szczery zamiar zacząć
wypełniać swoje obowiązki od „Toledo Tombs", ale nie z
Oddem Bunsenem. Zadzwonił do Mary Duckworth, najbardziej
prominentnej osoby, jakiej numer znalazł w swoim notesie.
- Przykro mi - odpowiedziała. - WyjeŜdŜam na Karaiby i
niestety przyjęłam juŜ zaproszenie na kolację Klubu Smakoszy
dziś wieczorem. MoŜe masz ochotę pójść ze mną? Mógłbyś o
tym napisać.
- Gdzie jest ta kolacja?
- W Maus Haus. Znasz to miejsce?
- Maus Haus? - powtórzył Qwilleran. - Niezbyt apetyczna
nazwa dla restauracji.
- To nie jest restauracja - wyjaśniła Mary Duckworth. - To
dom Roberta Mausa, prawnika. M-a-u-s - przeliterowała. -
UŜywa niemieckiej wymowy. Jest wyśmienitym kucharzem.
Wiesz, ten typ, co to ostrzy swoje francuskie noŜe kaŜdego
wieczoru i z pamięci przyrządza sos z trzydziestu siedmiu
składników, no i uprawia własną pietruszkę. Mówią, Ŝe potrafi
po smaku odróŜnić lewe skrzydełko kurczaka od prawego.
- Gdzie jest ten Maus Haus?
- Na River Road. Z tym dziwacznym domem wiąŜe się
tajemnicze samobójstwo. MoŜe rozwiąŜesz tę zagadkę. To by
była bomba dla „Daily Fluxion", nieprawdaŜ?
- Kiedy to się wydarzyło?
- Ach, zanim się urodziłam. Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- Niezbyt gorący news.
- Nie poruszaj tego tematu przy stole - ostrzegła Mary.
- Robert jest okropnie draŜliwy na tym punkcie. Zadzwonię
i uprzedzę go, Ŝe przyjdziesz.
Tego popołudnia Qwilleran wrócił do domu wcześniej, Ŝeby
przebrać się w lepszy garnitur i nakarmić koty. Po drodze wpadł
tylko do sklepu, by kupić im świeŜe mięso. Kocia intuicja
podpowiadała podopiecznym Qwillerana, Ŝe pan nadchodzi,
zanim jeszcze wszedł na schody. Czekały na niego. Wyglądały
jak dwa bochenki domowego chleba. Usadowiły się
naprzeciwko drzwi, dwie kule smakowitego futerka. Przysiadły
tak, Ŝe łapek nie było widać, ale czujne brązowe uszy
nasłuchiwały, a dwie pary niebieskich oczu pytająco
wpatrywały się w męŜczyznę, który wszedł do mieszkania.
- Witajcie - powiedział. - Jestem dzisiaj wcześniej. Zaraz
zobaczycie, co wam, dzieciaki, przyniosłem!
Dwa koty poderwały się jak na komendę.
- Yow - dumnym barytonem odezwał się Koko.
- Mmmm - piskliwym sopranem dodała podekscytowana
Yum Yum.
Osunęła się na wielki słownik i zaczęła dla przyjemności
szarpać pazurkami jego ponadrywaną juŜ okładkę. Koko
natomiast bez wysiłku wskoczył na biurko, demonstrując
umiejętność lewitacji. Na koniec wszedł na maszynę do pisania,
wcisnął klawisz tabulatora, zwalniając karetkę.
Qwilleran pogłaskał kaŜdego kota z osobna. CięŜką ręką
wymasował jedwabisty grzbiet Koko i z czułością pieścił
jaśniejsze futerko Yum Yum.
- Jak się ma moje kochanie? - przemówił do Yum Yum
z delikatnością, o którą kumple z klubu prasowego nigdy by
go nie podejrzewali i której Ŝadna kobieta nigdy od niego nie
zaznała. - Na kolację mamy kurze wątróbki - powiedział.
Koko w geście aprobaty zwolnił lewy margines w maszynie
do pisania. Ta techniczna umiejętność była nowo nabyta. Umiał
posługiwać się włącznikami elektrycznymi, otwierać drzwi, ale
nade wszystko fascynowała go maszyna do pisania, z całym
bogactwem przycisków, dźwigni i gałek.
Qwilleran wspomniał nawet o tym odkryciu weterynarzowi,
który odpowiedział:
- Zwierzęta przechodzą róŜne stadia zainteresowania, jak
dzieci. Ile lat mają koty?
- Nie mam pojęcia. Oba były dorosłe, kiedy je adoptowałem.
- Koko wygląda na trzy, cztery lata. Wyjątkowo zdrowy. Robi
wraŜenie bardzo inteligentnego.
W tym miejscu Qwilleran pogładził dyskretnie wąsy i z
trudnością powstrzymał się od wyliczania innych wyjątkowych
zdolności Koko. Prawda była taka, Ŝe genialny syjamczyk miał
nadprzyrodzone umiejętności śledcze. Qwilleran zainteresował
się niedawno zbrodnią, która nie dawała spokoju policji, i tylko
jego bliscy przyjaciele wiedzieli, Ŝe to dzięki Koko udało się
rozwiązać zagadkę.
Qwilleran posiekał wątróbkę dla kotów, podgrzał ją w rosole i
podał danie tak, jak to lubiły: sos w środku miseczki, a kawałki
mięsa na brzegu.
- Szczęściarze! - powiedział.
Mogły jeść tyle, na ile miały ochotę, i w ogóle nie przybierały
na wadze. Pod lśniącym płowym futerkiem kryły się muskularne
smukłe ciała. ChociaŜ poruszały się z wdziękiem i stąpały lekko,
w ich nogach była siła, której zawdzięczały to, Ŝe jeden zwinny
skok wynosił je na szczyt lodówki.
Qwilleran przypatrywał się im przez chwilę, a potem wrócił
myślami do nowego zadania. Usiadł przy maszynie, by
sporządzić listę restauracji.
Zawsze zostawiał czystą kartkę papieru na wałku, stary
pisarski trik, który ułatwiał rozpoczęcie pisania. Rzucił okiem
na kartkę, jego palce zawisły w powietrzu. ZałoŜył nowe
okulary i przyjrzał się jej dokładniej. Na szczycie strony
widniała pojedyncza litera.
- A niech mnie, wiedziałem, Ŝe prędzej czy później na
uczysz się i tego - rzucił przez ramię.
W odpowiedzi z kuchni doszedł go gardłowy odgłos; to Koko
jednocześnie przełykał kawałek wątróbki i komentował na
poczekaniu odkrycie Qwillerana.
To było duŜe T. Klawisz został zablokowany na wersalikach.
Prawdopodobnie Koko wszedł lewą łapką na trzymacz, a prawą
nacisnął tę właśnie literę.
Qwilleran dołączył „oledo Tombs" do T napisanego przez
Koko i kontynuował pisanie listy: „Golden Lamb Chop",
„Medium Rare Room", hotel „Stilon", kilka przydroŜnych
zajazdów, restauracji specjalizujących się w kuchniach
narodowych i podziemnych bistro. Potem przebrał się na
kolację, porzucając swój nieodłączny tweedowy płaszcz,
kraciasty czerwony krawat, szarą koszulę zapinaną na guziki i
marynarskie spodnie w kolorze kurzu - ubranie, które było jego
codziennym uniformem w „Daily Fluxion". Gdy się ubierał,
złapał na chwilę swoje odbicie w długim lustrze i to, co
zobaczył, nie przypadło mu do gustu. Jego twarz się zaokrągliła,
ramiona były sflaczałe, tam, gdzie powinien być wklęsły, zrobił
się wypukły.
Z nadzieją, ale bez zbytniej ufności, wszedł na antyczną wagę
w łazience. Było to zardzewiałe urządzenie z odwaŜnikami i
ramieniem, które z ostrym szczękiem poszło w górę. Wstrzymał
oddech i przesunął odwaŜnik wzdłuŜ ramienia, z wahaniem
dodając kolejne odwaŜniki, aŜ wreszcie zrównowaŜył skalę.
Półtora kilograma! Nie zjadł nic z wyjątkiem grejpfruta na
śniadanie oraz twaroŜku na lunch i waŜył półtora kilograma
więcej niŜ rano.
Qwilleran wzdrygnął się, posmutniał, a na końcu wściekł się.
- Cholera jasna! - wykrzyknął. - Nie dam się utuczyć jak
świnia dla jakiegoś wszawego zlecenia!
- Yow! - dla dodania animuszu powiedział Koko.
Qwilleran zszedł z wagi i posłał swojemu odbiciu jeszcze
jedno krytyczne spojrzenie, a ono odpowiedziało falą
determinacji, która przeszyła zwiotczałe ciało. NapręŜył klatkę,
wciągnął brzuch i poczuł, jak zwycięŜa w nim wiara we własną
siłę woli.
- Napiszę tę cholerną kolumnę - oznajmił kotom - i zostanę na
diecie, nawet jeśli ma mnie to zabić!
- Yow-wow! - wtórował Koko.
- Półtora kilograma więcej! Nie mogę w to uwierzyć!
Kiedy się waŜył, nie spostrzegł, Ŝe stojący za nim Koko
opiera się przednimi łapkami o platformę wagi.
Rozdział drugi
Kiedy w poniedziałkowe popołudnie Qwilleran przebierał się
na kolację, czuł swoje lata. Po raz pierwszy w Ŝyciu
potrzebował okularów do czytania. Jego wąsy i większość
włosów przybrały kolor soli z pieprzem, a szeroka talia
przypominała mu o czterdziestceszóstce na karku. Ale przed
wieczorem stał się znowu młodym męŜczyzną.
Do rezydencji Roberta Mausa na River Road pojechał
taksówką. Maus House znajdował się daleko za rozległym
centrum handlowym, za karczmą „Seafood Hut" Joego Pike'a,
otoczoną akrami parkingu, za torem rolkowym, za tartakiem.
Między przystanią dla małych jachtów a klubem tenisowym stał
olbrzymi stos kamieni. Qwilleran widział go wcześniej i
zgadywał, Ŝe musi to być ośrodek jakiegoś ekscentrycznego
kultu. Budynek stał tyłem do głównej drogi, samotny i
tajemniczy, za Ŝelaznym ogrodzeniem i dwoma akrami
zaniedbanego trawnika. Przypominał egipską świątynię
zniszczoną podczas przenoszenia i niezdarnie odbudowaną.
Pylony okalające masywne drzwi równie dobrze mogły być
wykute nad Nilem, ale reszta architektonicznych detali
pozbawiona była charakteru: kominy w stylu tych budowanych
w Georgii, fabryczne okna na wyŜszym piętrze, garaŜ
dobudowany z jednej strony domu i nowoczesna wiata z drugiej,
kilka wyjść ewakuacyjnych, gzymsów, okapów, rynien, a
wszystko to w niewłaściwych miejscach.
Qwilleran odszukał kołatkę i pozwolił jej opaść z dźwięcznym
brzęknięciem. Potem czekał zrezygnowany - kiszki grały mu
marsza - aŜ w końcu ze skrzypieniem zawiasów otworzono
drzwi.
To, co wydarzyło się przez następne pół godziny, niewiele
miało sensu. Qwillerana przywitał młody szczupły męŜczyzna
o zuchwałym spojrzeniu i zabawnych bokobrodach, długich i
kręconych. Mimo Ŝe nosił biały drelichowy uniform słuŜącego,
w jednym ręku trzymał na wpół pusty kieliszek szampana, w
drugiej dłoni zaś miał papierosa. Szczerzył zęby jak głupi do
sera.
- Witamy w Maus Haus - powiedział. - Ty musisz być tym
gościem z gazety.
Qwilleran wszedł do zaćmionej pakamery, która pełniła
funkcję foyer.
- Mickey Maus jest w kuchni - powiedział odźwierny.
- Jestem William. - PrzełoŜył papierosa do ust, Ŝeby
wyciągnąć do Qwillerana rękę.
Qwilleran uścisnął dłoń sympatycznego boya, lokaja czy
kimkolwiek on był.
- Tylko William?
- William Vitello.
Dziennikarz spojrzał uwaŜnie na młodo-starą skrzacią twarz.
- Vitello? Przysiągłbym, Ŝe jesteś Irlandczykiem.
- Irlandzka matka, włoski ojciec. Cała moja rodzina to
mieszanka - wyjaśnił William z uśmiechem od ucha do ucha.
- Wejdź dalej. Wszyscy są w Wielkim Holu i piją na umór.
Przedstawię cię gościom.
Poprowadził Qwillerana szerokim holem, tak ciemnym, Ŝe
niezliczone lampy i świece umieszczone w lichtarzach nie
zdołały rozproszyć panujących tam ciemności. Mimo to Qwil-
leran rozróŜniał balustradę wspartą na egipskich kolumnach i
olbrzymie schody strzeŜone przez sfinksy. Podłogę i ściany
wyłoŜono ceramicznymi kaflami w kolorze czekoladowego
brązu. Zniekształcone głosy odbijały się od gładkich
powierzchni, rozbrzmiewając strasznym echem.
- Upiorne miejsce... Mam nadzieję, Ŝe nie masz mi za złe, Ŝe
to mówię - powiedział Qwilleran.
- Nie wyobraŜasz sobie nawet, jak upiorne - poinformował go
William. - To kompletna architektoniczna poraŜka.
Na środku holu, pod stylowym sufitem nakryto do kolacji
długi stół, ale goście raczyli się drinkami pod balkonem, który
zapewniał pewne minimum przytulności.
- Szampan czy sherry? - zapytał William. - Sherry to
prawdziwa bomba, muszę cię ostrzec.
- Pomińmy drinka - powiedział Qwilleran, sięgając do
kieszeni po tytoń i fajkę, z nadzieją, Ŝe dym zagłuszy ssanie w
Ŝołądku.
- Dzisiejsza impreza nie jest duŜa. Większość ludzi mieszka
tu, na miejscu. Chcesz poznać jakieś dziewczyny? - William
odwrócił gwałtownie głowę w kierunku dwóch brunetek.
- Mieszkają tu? Jaki właściwie interes prowadzi Maus?
SłuŜący zagwizdał z lubością.
- Nie wiedziałeś? To zakręcona stancja. Kiedyś było to
prawdziwe centrum sztuki - studia na balkonie i duŜa pracownia
ceramiczna na tyłach domu, ale to było, zanim Mickey Maus
przejął to miejsce. Sam korzystam z tutejszej dobroczynności.
Chodzę do szkoły sztuk pięknych, dostaję wikt i opieru-nek w
zamian za pomoc przy domu i pracę fizyczną.
- Koszenie trawnika nie naleŜy chyba do twoich obowiązków
- Qwilleran kiwnął głową w kierunku zaniedbanego frontowego
trawnika.
William wybuchnął kolejną salwą śmiechu i klepnął
dziennikarza po plecach.
- Chodź, poznasz Hbcie i Rosemary. Ale uwaŜaj na Hixie,
poluje na męŜa.
Dwie kobiety stały przy kredensie, na którym ustawiono
półmiski z przekąskami. Rosemary Whiting była niebrzydką
stonowaną kobietą w nieokreślonym wieku. Hbrie Rice była
młodsza, pulchniejsza, bardziej głośna i miała dłuŜsze rzęsy.
Hixie zajęta była sączeniem szampana i przeŜuwaniem
kanapki, co nie przeszkadzało jej jednocześnie plotkować
wysokim monotonnym głosem.
- Szaleję za czekoladą! Kremy z masła czekoladowego,
ciasteczka posypane czekoladą, ciasta z czekoladową polewą,
murzynek, szaleję za wszystkim, co jest z czekolady, trzech
szklanek cukru i pół kilograma masła. - Przerwała, Ŝeby
wepchnąć sobie w usta ostrygę zawiniętą w bekon.
Tej Hixie było całkiem sporo, zauwaŜył Qwilleran. Jej ciało
pęczniało na wszystkie strony, na ile pozwalała na to ściśle
dopasowana pomarańczowa sukienka. Włosy były nastroszone
jak czekoladowy suflet okalający uśmiechniętą kluchowatą
twarz.
- Kawioru? - mruknęła Rosemary, podsuwając Qwilleranowi
półmisek.
Ten wziął głęboki oddech i stanowczo odmówił.
- Ma duŜo witaminy D - dodała.
- Mimo to dziękuję.
- Mickey Maus - zaczął William - ma bzika na punkcie masła.
Jedyny raz, kiedy stracił nad sobą panowanie, to wtedy, gdy
urządzaliśmy mały brunch i zostało nam tylko półtora kilograma
masła. Po prostu spanikował.
- Niestety, tłuszcze zwierzęce... - zaczęła Rosemary miękkim
głosem, lecz Hixie przerwała jej.
- Jem duŜo, bo jestem sfrustrowana. Ale wolę być tłusta i
wesoła niŜ chuda i zrzędliwa. Musisz przyznać, Ŝe mam
pogodne usposobienie - zatrzepotała rzęsami i sięgnęła po
następną kanapkę. - Co dziś mamy w menu, Willie?
- Niewiele. Zupę-krem z rukwi wodnej, mule w galarecie,
nadziewaną pierś' kurczaka zapieczoną w cieście, duszoną
endywię - nie cierpię endywii - grillowane pomidory w curry,
sałatę rzymską i naleśniki suzette.
- Coś takiego Charlotte nazwałaby „czymś na ząb" -
zauwaŜyła Hixie.
William wyjaśnił Qwilleranowi:
- Charlotte nigdy nie je normalnych posiłków, tylko, jak
to nazywa,'„coś na ząb". Charlotte jest tam, to ten stary
babsztyl z białymi włosami i dwoma kilogramami biŜuterii.
Kobieta z włosami jak wata cukrowa opowiadała coś
zapamiętale dwóm brzuchatym dŜentelmenom, którzy słuchali
jej bardziej z grzeczności niŜ z zainteresowania. Qwilleran
rozpoznał w nich braci Pennimanów, członków Miejskiego
Komitetu Sztuk. To oni wyłoŜyli pieniądze na „Morning
Rampage", ufundowali szkołę sztuk pięknych i sfinansowali
system parków miejskich.
Po Wielkim Holu przechadzał się nerwowym krokiem jeszcze
jeden dziwnie znajomy męŜczyzna. Miał pogrąŜoną w zadumie
przystojną twarz, którą rozpromieniał uśmiech, ilekroć drogę
zastąpiła mu jakaś kobieta. To, co od razu uderzało w jego
wyglądzie, to ogolona na łyso głowa.
Qwilleran, przyglądając się pozostałym gościom, zauwaŜył
atrakcyjną rudą kobietę w oliwkowym spodnium... i młodego
męŜczyznę z kozią bródką, a potem zobaczył ją. Przez moment
zapomniał o oddychaniu.
„NiemoŜliwe!" - powiedział do siebie. Ale nie było mowy o
pomyłce. Ta sama drobna postać, bujne kasztanowe włosy i
prowokacyjny jednostronny uśmiech.
W tej właśnie chwili ona odwróciła się w jego stronę i
wpatrywała się w niego z niedowierzaniem. Poczuł dreszczyk
przeszywający mu górną wargę i dotknął wąsów. Ruszyła w
jego stronę po kafelkowej podłodze, sunąc lekko jak kiedyś. Tak
jak kiedyś szeleściła jej suknia. Zwołała melodyjnym głosem:
- Jim Qwilleran! To naprawdę ty?
- Joy! Joy Wheatley!
- Nie do wiary! - przyjrzała mu się i wpadła mu w ramiona.
- Niech ci się przyjrzę, Joy. Nic się nie zmieniłaś.
- O tak, zmieniłam się.
- Ile to juŜ lat?
- Proszę, nie licz. Podobają mi się twoje wąsy, Jim.
ZmęŜniałeś.
- Chciałaś powiedzieć utyłeś. Jesteś uprzejma. Zawsze byłaś.
Odsunęła się.
- Nie zawsze, strasznie mi wstyd za to, co zrobiłam.
Przyjrzał się jej z bliska i poczuł, Ŝe dusi go kołnierz.
- Nie spodziewałem się, Ŝe cię jeszcze zobaczę, Joy. Co ty tu
robisz?
- Mieszkamy tu od stycznia. Mój mąŜ i ja kierujemy
pracownią ceramiczną na tyłach budynku.
- Jesteś zamęŜna? - Rosnące nadzieje Qwillerana rozpłynęły
się jak mgła.
- Teraz nazywam się Graham. A co ty tu robisz, Jim?
- Nikt nie nazywa mnie juŜ Jim. Od dwudziestu lat mówią na
mnie Qwill.
- Nadal piszesz Qwilleran przez „w"?
- Tak, i nadal przyprawia to maszynistki i korektorów o
niestrawność.
- śonaty?
- Obecnie nie.
- Nadal piszesz?
- Od roku pracuję dla „Daily Fluxion". Nie widziałaś mojego
nazwiska?
- Nie czytam za duŜo, nie pamiętasz? Poza tym mój mąŜ
nie cierpi krytyka sztuki z „Daily Fluxion", więc kupuje
„Morning Rampage".
- Powiedz mi, Joy, gdzie ty się podziewałaś przez wszystkie
te lata?
- Głównie w Kalifornii, aŜ do czasu, kiedy pan Maus za
proponował nam poprowadzenie tutejszej pracowni... Tyle
jest do powiedzenia! Musimy... kiedy moŜemy...?
- Joy - Qwilleran zniŜył głos - czemu uciekłaś?
Westchnęła i rozejrzała się najpierw na jedną, potem na
drugą stronę.
- Porozmawiamy o tym później. Myślę, Ŝe najpierw
powinieneś poznać mojego męŜa... Zanim okrutnie porywczy
pan G. podniesie larum - dodała z sarkastycznym uśmiechem.
Qwilleran spojrzał na drugi koniec sali, skąd wysoki
męŜczyzna o kanciastych rysach przyglądał się im badawczo.
Dan Graham był posiadaczem wyblakłych rudych włosów,
wydatnego jabłka Adama i piegowatej skóry naciągniętej na
wydatne kości twarzy i rąk. Wytarta sztruksowa marynarka,
niewyprasowana koszula i sandały na gołych stopach miały, jak
się domyślał Qwilleran, wyraŜać artystycznego ducha, ale efekt
był przeciwny, męŜczyzna robił wraŜenie zrezygnowanego i
zaniedbanego. Ale okrutnie porywczego?... Nie.
Kiedy Joy przedstawiła Qwillerana jako „starą miłość",
Graham ozięble skinął na powitanie. Powiedziała to jakoś ostro
- nie zaczepnie, tylko jakby chciała dotknąć męŜa, pomyślał
Qwilleran. Oj, nie wszystko się między nimi układa. Było mu
głupio, Ŝe to spostrzeŜenie sprawiło mu przyjemność.
- Znałem pańską Ŝonę z Chicago, kiedy byliśmy dzieciakami.
Byłem chłopakiem z naprzeciwka. Teraz piszę dla „Daily
Fluxion" - zwrócił się do Dana Grahama.
Graham wymamrotał coś. Mówił szybko i połykał wyrazy.
- Przepraszam, nie usłyszałem - powiedział Qwilleran.
- Przygotowujemy się do wystawy. MoŜe mógłby panna
przareklamować.
- To będzie pokaz w stylu „mąŜ i Ŝona". Mam nadzieję, Ŝe
będziesz na otwarciu, Jim.
- Nie myśl nawet o waszym krytyku - wymamrotał jej mąŜ. –
Jego recenzje są guzik warte.
- Nikt nie kocha krytyków sztuki. To jedyna robota w gazecie,
jakiej bym się nie podjął. A tak poza tym, jak się panu podoba
na Środkowym Zachodzie, panie Graham?
- Nie dałbym złamanego grosza za to miasto - powiedział
garncarz. Ucho Qwillerana stopniowo oswajało się z
potokiem
słów, jaki wylewał się z ust Dana i z jego liberalnym uŜyciem
niemodnych klisz i powiedzonek. - Spodziewam się pracy
w Nowym Jorku, ewentualnie - moŜe Europa.
- No cóŜ, ja bardzo lubię tę część kraju - powiedziała z
naciskiem Joy. - Chciałabym tu zostać.
Jej zawsze wszystko się bardzo podobało. Qwilleran pamiętał
ten niepohamowany entuzjazm.
Graham spojrzał z rozdraŜnieniem na stół.
- Niech mnie kule biją! Kiedy dostaniemy jakieś Ŝarcie?
Zjadłbym konia z kopytami - tu zamachał pustym kieliszkiem
po szampanie. - Tutejsza obsługa narobi człowiekowi apetytu,
ale Ŝałuje bąbelków.
- Uwierzycie - zwrócił się do wszystkich Qwilleran – Ŝe nie
spotkałem jeszcze naszego gospodarza?
Joy ujęła go za rękę.
- Nie? Zabiorę cię do kuchni. Robert Maus jest aniołem.
Poprowadziła go przez niski korytarz na tyłach Wielkiego
Holu, ściskając jego palce i przysuwając się bliŜej, niŜ to było
konieczne. Świadomie szli w milczeniu.
Kuchnia była duŜym malowniczym pomieszczeniem,
pachniała winem i przyprawami. Z wykładaną kaflami podłogą,
jasnym sufitem i głębokim kominkiem przypominała
Qwilleranowi kuchnie, jakie widywał w Normandii. Miedziane
garnki, pęczki suszonego kopru i rozmarynu rozwieszone były
wysoko na hakach. NoŜe i tasaki ułoŜono rzędem w dębowym
stojaku. Na półkach stały patelnie do smaŜenia omletów,
naczynia na suflety, miedziane misy i rondle do ryb, koszyki na
sałatę i kilka innych tajemniczych przedmiotów, które
niewtajemniczonym przypominały o ezoterycznych arkanach
sztuki kulinarnej.
Nad całą tą sceną dominował postawny męŜczyzna w średnim
wieku ubrany w nieskazitelnie białą koszulę, zachowawczy
krawat i złote spinki wpięte w mankiety. Biła z niego godność
Sądu NajwyŜszego. Dodatkowo pochylał się lekko do przodu,
co dodawało mu wdzięku. W pasie przewiązał ręcznik i
zagniatał ciasto.
Kiedy Joy Graham dokonała prezentacji, Robert Maus
pokazał przepraszającym gestem pokryte mąką ręce i po chwili
wahania odezwał się wywaŜonym tonem:
- Jak... się pan miewa?
Asystowała mu kobieta w białym uniformie, której pełnym
szacunku tonem wydawał krótkie polecenia:
- Proszę rozmrozić... jeśli pani moŜe, proszę przygotować
patelnię... A teraz kurczak, pani Marron. Dziękuję pani.
Zaczął obierać z kości pierś kurczaka sprawnymi cięciami
zabójczego noŜa.
- W pana rękach taka broń to nie Ŝarty - powiedział Qwilleran.
Maus westchnął cięŜko, zanim odpowiedział.
- Według mnie jest najbardziej... odpowiednia - tu przebił
mięso noŜem, a następnie uderzył drgającą bestię płaską stroną
ostrza. - Proszę o szalotki, pani Marron.
- To niesamowity budynek - zauwaŜył Qwilleran. – Nigdy nie
widziałem czegoś podobnego.
Adwokat waŜył przez chwilę słowa w myślach zanim wydał
werdykt.
- Nie będę nierozsądny, jeśli nazwę go... architektonicznym
horrorem - powiedział. - Z pełnym szacunkiem, naleŜnym
mecenasowi sztuki, który go zbudował, kaŜdy przyzna, Ŝe...
jego entuzjazm i środki finansowe przewaŜyły nad... poczuciem
estetyki.
- Ale apartamenty na górze są urocze - wtrąciła Joy. – Czy
mogę zabrać Jima na balkon, panie Maus?
Skinął z wdziękiem głową.
- Jeśli sprawi to pani przyjemność. Mam powody sądzić, Ŝe
drzwi do apartamentu numer sześć... są otwarte.
Qwilleran nigdy nie widział niczego, co mogłoby się równać z
szóstką. Studio, do którego weszli, było wysokie na dwa piętra,
z czego połowę ściany stanowiło okno, składające się z wielu
małych szybek. Pomarańczowy blask wiosennego zachodu
słońca zalewał pokój, a trzy witraŜowe okna nad biurkiem
tworzyły oddzielne tęcze.
Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- Podobają mi się te meble!
Były masywne, z wyglądu niemal średniowieczne,
udekorowane przytłaczającymi rzeźbieniami, z elementami z
kutego Ŝelaza.
- NaleŜą do Hama Hamiltona- powiedziała mu Joy.
- Podniecające, co? Zaproszę go, jak tylko dowiemy się, gdzie
zamieszka.
- Masz na myśli to, Ŝe się wyprowadza?
- Przenoszą go na Florydę. Zaopatruje w Ŝywność sieć
sklepów spoŜywczych.
Qwilleran obejrzał pokój z zazdrością. Jego uwagę przykuł
szczególnie szeroki fotel z obiciem w odwaŜną biało-czarną
kratę, rząd wbudowanych regałów na ksiąŜki i dziw nad
dziwami, dywanik z futra niedźwiedzia polarnego.
- Czy to miejsce jest do wynajęcia? - spytał. Joy zatańczyła z
radości, słysząc to pytanie.
- Och, Jim! Jesteś zainteresowany? Chciałbyś tu zamieszkać?
- To zaleŜy od ceny i kilku innych rzeczy. - Miał na myśli
Koko i Yum Yum.
- Musimy natychmiast spytać pana Mausa.
To była Joy, którą pamiętał. Natychmiastowa decyzja i
działanie do utraty tchu.
- Czekaj, po kolacji. Daj mi to przemyśleć.
- Och, Jim! - wykrzyknęła, zarzucając mu ręce na szyję.
- Tyle o tobie myślałam przez te wszystkie lata.
Poczuł bicie jej serca i wyszeptał:
- Czemu zniknęłaś? Dlaczego mnie tak zostawiłaś? Dlaczego
nigdy nie napisałaś, nie wyjaśniłaś?
Odsunęła się.
- To długa historia. Teraz zejdźmy lepiej na kolację.
- Obdarzyła go tym jednostronnym uśmiechem, który
niezawodnie sprawiał, Ŝe serce przestawało mu bić.
Stół zastawiony był cięŜką ceramiczną zastawą i cynowymi
naczyniami ustawionymi na gołych dębowych deskach. Całość
oświetlona była świecami w masywnych kutych świecznikach z
Ŝelaza. Qwilleran odnalazł swoje miejsce między Hbrie Rice i
białowłosą kobietą, która przedstawiła się jako Charlotte Roop.
Joy usiadła przy drugim końcu stołu, między Basilem a
Bayleyem Pennimanem, i mogła porozumiewać się z
Qwilleranem tylko za pomocą oczu.
Naprzeciwko niego usiadł łysy brutal o złotoustym uśmiechu.
MęŜczyzna prawie wstał i przechylił się przez stół, trzymając
prawą rękę na sercu.
- Jestem Max Sorrel.
- Jim Qwilleran z „Daily Fluxion". Czy my się juŜ gdzieś nie
spotkaliśmy?
- Jestem właścicielem restauracji „Golden Lamb Chop".
- Tak, jadłem tam raz kolację.
- Czy zamówił pan nasz jagnięcy karczek? To nasza
specjalność. Tracimy pieniądze na kaŜdej sztuce, którą
serwujemy. - Restaurator mówił, polerując niezmordowanie
swoje sztućce serwetką.
Podniesiono łyŜki. Qwilleran spróbował zupy z rukwi,
okazało się, Ŝe jest niezmiernie delikatna, ale nie czuł
nieprzezwycięŜonego pragnienia, Ŝeby zjeść ją do końca.
Uczucie uniesienia zagłuszyło apetyt. Jego oczy i myśli
zwracały się ku Joy. Teraz juŜ rozumiał, dlaczego zawsze
podobały mu się kobiety o przezroczystej skórze i długich
włosach. Tego wieczoru Joy zaplotła swoje bujne włosy w
warkocz i upięła go w koronę wokół głowy. Jej prześwitująca
suknia przypominała mu, jak droczył się z nią o resztki zasłon, z
których szyła róŜne romantyczne i niepraktyczne ubrania. Była
wtedy zwariowanym dzieciakiem!
William zebrał miseczki po zupie, podchodząc z prawej
strony siedzących, a podał mule po ich lewej stronie. Nalał
wino, gwiŜdŜąc na fałszywą nutę. Kiedy skończył podawać,
zasiadł z gośćmi do stołu i pokierował rozmową w swoim
najbliŜszym towarzystwie.
- Nieortodoksyjny układ - Qwilleran zagadnął Hixie.
- Robert jest bardzo łagodny - powiedziała. - Robi wraŜenie
staromodnego, ale to jagnię w ludzkiej skórze, uwierz mi. Czy
mogę prosić o trochę masła?
- Jak to się stało, Ŝe pani tu zamieszkała?
- Jestem copywriterem w agencji, która zajmuje się spisami
Ŝywności. Musi się pan w jakiś szczególny sposób interesować
jedzeniem, inaczej Robert nie wynajmie panu mieszkania. Panna
Roop na przykład zarządza restauracją.
- Tak, to prawda, prowadzę jedną z restauracji Heavenly Hash
House - powiedziała kobieta z prawej, kręcąc swoimi licznymi
bransoletami. Była to mała, Ŝywiołowa osoba, zbliŜająca się
prawdopodobnie do emerytury, obwieszona do przesady
przeciętną, teatralną biŜuterią. - Zaczęłam pracować dla pana
Hashmana prawie czterdzieści lat temu. Przedtem byłam
sekretarką u starszego pana Pennimana, więc znam się co nieco
na biznesie prasowym. Uwielbiam ludzi z gazety! Znają tyle
słów... MoŜe pan potrafi mi pomóc - z zewnętrznej kieszeni
przepastnej torby wyjęła krzyŜówkę. - Czy zna pan słowo na
pięć liter, synonim miłości, na „a"?
- Niech pani spróbuje „a-g-a-p-e" - zasugerował Qwilleran.
Panna Roop zmarszczyła z dezaprobatą czoło.
- Agape?
- To greckie słowo.
- Niesamowite! Jest pan genialny! - Z zadowoleniem wpisała
słowo ołówkiem w pionowe kratki.
Podano kurczaka i znów Qwilleran nie miał trudności z
powstrzymaniem się od jedzenia. Bawił się nim i przysłuchiwał
się rozmowom.
- Zdawałeś sobie sprawę, Ŝe trufle sprzedają teraz po sto
pięćdziesiąt dolarów za kilogram? - zauwaŜył Sorrel.
Ruda mówiła:
- Mountclemens był oszustem, wiecie o tym. Jego słynna zupa
z homarów była przygotowana naprędce ze składników z
puszki.
- Mam świetną zabawę, myszkując na poddaszu tego domu.
Znalazłam listy i notesy zgromadzone w starej Ŝardinierze -
powiedziała Joy Basilowi Pennimanowi.
- MoŜesz dodać garść kiełków pszenicy prawie do
wszystkiego. To jest nadzwyczaj zdrowe - zapewniała
Rosemary Whiting.
- Wszyscy wiedzą, Ŝe koktajl z krewetek jest declassA -
oznajmiła Hixie.
Ruda ciągnęła:
- Słyszałam o pewnym cassoulet, które duszono czterdzieści
lat.
A Joy dodała:
- Zdziwiłoby pana to, co znalazłam na strychu. Zasmuciłoby
to kilka obecnych tu osób.
MęŜczyzna z kozią bródką zdradzał kulinarny sekret:
- Zawsze ścieram ser ręcznie. A trochę obtartego naskórka
poprawia smak asiago.
Sam Maus, na przedzie stołu, nie mówił nic, zatopiony w
świecie swoich potraw. Próbował kaŜdej krytycznie, wpatrując
się w przestrzeń, smakował ją wargami i językiem. Raz odezwał
się na głos:
- Moim zdaniem croute, trochę za krótko.
- Wręcz przeciwnie, jest wyśmienity - zapewniła go panna
Roop i odwróciła się do Qwillerana. - Pan Maus jest
wspaniałym kucharzem. Proszę sobie wyobrazić, Ŝe odkrył
sposób pieczenia prosięcia bez usuwania gałek ocznych!
- Ludzie, a czy zdajecie sobie sprawę - Qwilleran podniósł
głos, Ŝeby zwrócić na siebie uwagę - Ŝe pani Graham jest takŜe
wyśmienitą kucharką? Wymyśliła bananowe ciasto, kiedy miała
siedemnaście lat, i wygrała kulinarny konkurs stanowy.
Joy oblała się atrakcyjnym rumieńcem.
- Obawiam się, Ŝe to były dziecięce łakocie: banany, kokos,
truskawki, czekolada, orzechy, galaretki i bita śmietana.
- Nic nie wiem o jej umiejętnościach kucharskich - powiedział
Max Sorrel - ale jest cholernie dobrym ceramikiem. To ona
zrobiła ten serwis obiadowy - uderzył widelcem w talerz.
- To bardzo uprzejme ze strony pana Mausa, Ŝe zechciał mi
zlecić tak cudowne zadanie - powiedziała Joy.
Qwilleran spojrzał na talerze o grubej fakturze, w kolorze
srebrzystej szarości, nakrapianej i obramowanej brązem.
- To znaczy, Ŝe zrobiłaś wszystkie te talerze? Ręcznie? Ile?
- Cały serwis na dwadzieścia cztery osoby.
Sorrel błysnął w jej kierunku zwycięskim uśmiechem.
- Są cudowne, kochanie. Gdybym był milionerem,
pozwoliłbym ci robić wszystkie naczynia do mojej restauracji.
- Jesteś słodki, Max.
- Ile czasu ci to zabrało? - spytał Qwilleran.
- Hmmm... trudno powiedzieć... - zaczęła Joy.
- To jeszcze nic - wtrącił nagle podniesionym głosem Dan
Graham. - Na WybrzeŜu zrobiłem kiedyś serwis z sześciuset
części na jeden z duŜych planów filmowych.
Wypowiedź Dana zgasiła rozmowy przy stole. Wszystkie
głowy nachyliły się zgodnie nad sałatką. Nagle kaŜdy próbował
wyłowić liść rzymskiej sałaty.
- Powiem wam więcej - uparcie kontynuował Gra
ham. - Wedgwood wykonał serwis dla carycy Katarzyny Wiel
KRYMINAŁ Lilian Jackson Braun Kot, który nie polubił czerwieni Tom 04
Rozdział pierwszy Jim Qwilleran zatopił się w fotelu w jadalni klubu prasowego. Jego skulona postać, mierząca sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, sprawiała posępne wraŜenie, co dodatkowo potęgowały zwisające smętnie przesadnie duŜe wąsy. Zły nastrój Qwillerana nie był związany z ceną drinków, która podskoczyła ostatnimi czasy o dziesięć centów. Nie miał teŜ nic wspólnego z przygnębiającym oświetleniem ani nawet z mroczną drewnianą boazerią czy teŜ ze smrodem piątkowej ryby i sobotniego piwa, zmieszanym z nieświeŜym odorem ludzkiego ciała, panującym w tym starym budynku, gdzie mieściło się niegdyś więzienie okręgowe. Qwilleran był wyjątkowo przybity z powodu złych wieści natury, powiedzmy, fizjologicznej. Nagradzany autor wstępniaków w „Daily Fluxion" i największy prasowy znawca półkilogramowych steków i szarlotki z lodami przeglądał z przeraŜeniem i rozpaczą listę wydrukowaną na zielonkawoŜółtym papierze. Siedzący po drugiej stronie stołu Arch Riker, redaktor działu kulturalnego „Fluxion", zapytał: - Co jecie? Widzę, Ŝe w menu są dzisiaj placki ziemniaczane. Qwilleran nadal wpatrywał się w kartkę zielonego papieru. Poprawiał na nosie nowe okulary do czytania, jakby nie mogąc uwierzyć, Ŝe nie kłamią. Odd Bunsen, fotograf z „Fluxion", zapalił cygaro. - Ja biorę zupę groszkową i Ŝeberka oraz porcję przysma Ŝanych ziemniaków. Ale najpierw chcę podwójne martini. Qwilleran w ciszy skończył czytać ten niezwykły dokument, a potem zaczął od początku listy: śadnych ziemniaków śadnego chleba śadnych zup-kremów Nic smaŜonego.
Riker, który miał zaokrągloną sylwetkę dziennikarza pracującego za biurkiem, powiedział: - Mam ochotę na coś lekkiego. Wezmę chyba kurczaka z makaronem i surówkę z kapusty ze śmietaną. A ty co zamawiasz, Qwill? śadnego tłuszczu śadnej śmietany śadnych deserów. Qwilleran skulił się w swoim fotelu i obdarzył współbiesiadników kwaśnym i drwiącym uśmiechem. - Zamawiam twaroŜek i pół rzodkiewki. - Musisz być chory - zaniepokoił się Bunsen. - Doktor Beane powiedział mi, Ŝe muszę zgubić piętnaście kilogramów. - No tak, w twoim wieku trzeba uwaŜać - rzucił beztrosko fotograf. Był młodszy i szczuplejszy, więc mógł sobie pozwolić na wygłaszanie takich filozoficznych sentencji. W geście obrony Qwilleran poruszył czarnymi sumiastymi wąsami, które nosiły juŜ wyraźne znaki siwizny. ZłoŜył okulary i niezwykle ostroŜnie schował je do kieszonki garnituru. Riker, smarując masłem rogalika, przyjrzał mu się z troską. - Jak to się stało, Qwill, Ŝe trafiłeś do lekarza? - Zalecił mi to weterynarz. - Qwilleran ospale sięgnął do kapciucha po tytoń i zaczął nabijać swoją zmysłowo wygiętą fajkę. - Wiesz, zabrałem Koko i Yum Yum do weterynarza, Ŝeby wyczyścił im zęby. Próbowałeś kiedyś siłą rozewrzeć pyszczek syjamskiego kota? Dla niego to skandaliczne naruszenie prywatności. - Szkoda, Ŝe nie było mnie tam z aparatem - powiedział Bunsen. - Kiedy tylko Koko zorientował się, o co nam chodzi, zamienił się w coś w rodzaju futrzanego tornada. Weterynarz trzymał go za szyję, asystent złapał za nogi, a ja uwiesiłem się u ogona, ale Koko i tak wywinął się na drugą stronę. Zobaczyliśmy tylko, jak zeskakuje ze stołu i umyka w stronę
poczekalni. Dwóch weterynarzy i pomocnik ścigali go wśród klatek. Psy szczekały, wtórowały im koty, a ludzie wrzeszczeli. Wreszcie Koko wylądował na klimatyzatorze, dwa i pół metra nad podłogą, spojrzał w dół i wygarnął nam całą prawdę. Jeśli nigdy dotąd nie przeklinał cię syjamski kot, to nie potrafisz sobie wyobrazić tego wyrzekania! - Potrafię! - odparował Bunsen. - Twój kot wyje jak syrena ambulansu. - Zasłabłem po tym incydencie i weterynarz powiedział, Ŝe bardziej przyda mi się konsultacja lekarska niŜ kotom przegląd zębów. Rzeczywiście brakowało mi ostatnio tchu, więc poszedłem do doktora Beane. - A jak ściągnęliście kota? - Po prostu, poszliśmy sobie i zostawiliśmy go, a ten, jak gdyby nigdy nic, przyszedł po chwili, wskoczył na stół zabiegowy i ziewnął. - Kolejny punkt dla Koko - powiedział Riker. - Co w tym czasie robiła kotka? - Yum Yum siedziała w pojemniku podróŜnym, czekając na swoją kolej. - Nieźle się musiała ubawić - dodał Bunsen. - Ot i cała historia - podsumował Qwilleran. - I dlatego właśnie jestem na tej nędznej diecie. - Nigdy ci się nie uda. - A właśnie, Ŝe tak! Za pieniądze z mojej nagrody kupiłem nawet wagę łazienkową z gabinetu wiejskiego doktora z Ohio, prawdziwy antyk. Qwilleran wygrał tysiąc dolarów w konkursie dziennikarskim „Daily Fłuxion" i wszyscy w redakcji zastanawiali się, na co ten skąpy samotnik wyda całą sumę. - Co zrobiłeś z resztą forsy? - zapytał Riker z odrobiną sarkazmu. - Posłałeś byłej Ŝonie, co? - Posłałem Miriam kilka setek, to wszystko. - Jesteś frajerem!
- Ona jest chora. - Ale jej krewni są bogaci - przypomniał mu Arch. - Trzeba było sobie kupić samochód albo jakieś meble, powinieneś mieć przyzwoity dom... - Moje mieszkanie w Junktown jest w porządku. - Miałem na myśli to, Ŝe powinieneś się znowu oŜenić, kupić dom na przedmieściach, osiąść gdzieś na stałe. Na samą myśl o tym Qwilleran skulił się ze strachu. Kiedy po lunchu trzej męŜczyźni wracali do biura, kulił się coraz bardziej, i to z wielu powodów. Po pierwsze, nienawidził twaroŜku. Poza tym Riker prowokował go przez cały lunch, ale Qwilleran pozwalał mu na to, bo byli starymi kumplami. A trzecim powodem, dla którego czuł dyskomfort, było wezwanie do naczelnego na popołudniowe spotkanie. Zaproszenie od szefa nie zwiastowało zazwyczaj niczego dobrego. Poza tym ten człowiek draŜnił Qwillerana, umiał zdobyć się na sztuczną poufałość, kiedy tylko było mu to na rękę. Qwilleran stawił się w gabinecie naczelnego w wyznaczonym czasie w towarzystwie Rikera, który był jego bezpośrednim przełoŜonym. - Wejdź, Arch, wejdź, Qwill - powiedział naczelny przesłodzonym głosem, zarezerwowanym na specjalne okazje. - Smakował wam lunch? Widziałem was w klubie. Zajadaliście, aŜ wam się uszy trzęsły. Qwilleran odchrząknął. Naczelny odprowadził ich do krzeseł, a sam rozsiadł się wygodnie w swoim dyrektorskim fotelu z wysokim oparciem, roztaczając wokół aurę wielkoduszności. - Qwill, mamy dla ciebie nowe zlecenie - oznajmił - i wydaje mi się, Ŝe ci się spodoba. Twarz Qwillerana pozostała niewzruszona. Jakby chciał powiedzieć: „Przyznam ci rację, jak usłyszę, o co chodzi". - Qwill, wszyscy uwaŜają, Ŝe znasz się na kuchni jak rzadko kto. A na dodatek umiesz pisać ciekawie i treściwie, a o takie
teksty chodzi nam przede wszystkim. Przydzielamy cię, przyjacielu, do nowego działu smakosza. - Jakieś szczegóły? - spytał szorstkim, matowym głosem. - Chcemy, Ŝebyś pisywał do stałej rubryki skierowanej do miłośników dobrego jedzenia i wina. Chcemy, Ŝebyś jadł w najlepszych restauracjach, oczywiście na nasz koszt. „Flu-xion" płaci za kolacje dla dwojga. MoŜesz kogoś zaprosić - naczelny zawiesił głos w oczekiwaniu na okrzyk radości. Qwilleran przełknął tylko ślinę i wpatrywał się bez ruchu w naczelnego. - No więc, Qwill, co ty na to? - Sam nie wiem - odparł powoli Qwilleran. - Wiesz, nie Ŝałowałem sobie przez ostatnie dwa lata, a właśnie dzisiaj zacząłem niskokaloryczną dietę. Doktor Beane chce, Ŝebym schudł piętnaście kilogramów. Zakłopotanie naczelnego trwało ułamek sekundy. - Oczywiście nie ma potrzeby, Ŝebyś zjadał wszystko - powiedział. - Kęs tego, odrobinę tamtego, a co do reszty, to uŜyj wyobraźni. Znasz wszystkie sztuczki naszego rzemiosła. Nasza redaktor kulinarna nie umiałaby ugotować jajka, ale redaguje najlepszy dział w tym kraju. - No... - Nie widzę Ŝadnego powodu, dla którego miałbyś sobie nie poradzić. Pokaz dobrej woli naczelnego wyraźnie zbliŜał się ku końcowi, stopniowo przeradzając się w typowy dla niego stan zatroskania. - Planujemy ruszyć w następny poniedziałek, w niedzielnym wydaniu ma się ukazać zwiastun z twoim zdjęciem i Ŝyciorysem. Arch mówił mi, Ŝe jadałeś wszędzie w Europie. Qwilleran odwrócił się do przyjaciela. - To twój pomysł, Arch? Redaktor pokiwał głową z wyrazem skruszenia. - Lepiej podetnij wąsy i zrób sobie nowe zdjęcie, na starym
wyglądasz, jakbyś miał krwawiące wrzody - zaproponował. Szef podniósł się i spojrzał na zegarek. - No cóŜ, to chyba wszystko. Gratulacje, Qwill! W drodze powrotnej do działu felietonów Riker odezwał się: - Nie moŜesz odłoŜyć tej diety na kilka tygodni? Całe to zamieszanie rozejdzie się po kościach, jak cała reszta genialnych pomysłów Percyego. Robimy to tylko dlatego, Ŝe dowiedzieliśmy się, Ŝe „Morning Rampage" rusza z kolumną konesera za dwa tygodnie. W tym czasie moŜesz Ŝyć jak król, co wieczór z inną panienką, a na dodatek nie zapłacisz ani centa. Czy to nie przemawia do twojej skąpej natury? Jesteś Skoczem, prawda? - Szkotem - oburzył się Qwilleran. - Skocza znajdziesz w butelce. Najpierw udał się do fryzjera, a potem do działu fotografii, Ŝeby zrobić nowe zdjęcie i ponarzekać przed Oddem Bunsenem na nowe zlecenie. - Jeśli potrzebujesz towarzystwa, jestem gotów - fotograf zgłosił się na ochotnika. - Ja będę jadł, a ty zrobisz notatki. Posadził Qwillerana na taborecie w pozycji, od której łamało go w krzyŜu, i nachylił jego głowę pod nienaturalnym kątem. - Riker mówi, Ŝe mam wyglądać jak bon vivant – rzucił z dezaprobatą. Bunsen zezował przez obiektyw aparatu. - Z tymi obwisłymi wąsami zawsze będziesz wyglądał jak pies myśliwski z bólem brzucha. Proszę o uśmiech. Qwilleran napiął mięsień w jednym policzku. - Czemu nie zaczniesz od „Toledo Tombs"? To najdroŜszy lokal. Potem moŜesz zaliczyć inne knajpy. Bunsen wykręcił ramiona Qwillerana w lewo, a jego brodę w prawo. - I powinieneś napisać o sieci Heavenly Hash House, o tym, jak zeszli na psy. - Kto właściwie redaguje tę kolumnę, ty czy ja? - Teraz jest okej, jeszcze uśmiech.
Qwilleran znów napiął mięsień. - Ruszyłeś się! Musimy spróbować innego... A jakie Ŝycie będą miały twoje zwariowane koty! Pomyśl tylko o tych worach jedzenia, które będziesz przynosił tym łobuziakom. - Nie pomyślałem o tym wcześniej - mruknął Qwilleran. Jego twarz rozpromieniła się i Bunsen pstryknął zdjęcie. Nowy smakosz „Fluxion" miał szczery zamiar zacząć wypełniać swoje obowiązki od „Toledo Tombs", ale nie z Oddem Bunsenem. Zadzwonił do Mary Duckworth, najbardziej prominentnej osoby, jakiej numer znalazł w swoim notesie. - Przykro mi - odpowiedziała. - WyjeŜdŜam na Karaiby i niestety przyjęłam juŜ zaproszenie na kolację Klubu Smakoszy dziś wieczorem. MoŜe masz ochotę pójść ze mną? Mógłbyś o tym napisać. - Gdzie jest ta kolacja? - W Maus Haus. Znasz to miejsce? - Maus Haus? - powtórzył Qwilleran. - Niezbyt apetyczna nazwa dla restauracji. - To nie jest restauracja - wyjaśniła Mary Duckworth. - To dom Roberta Mausa, prawnika. M-a-u-s - przeliterowała. - UŜywa niemieckiej wymowy. Jest wyśmienitym kucharzem. Wiesz, ten typ, co to ostrzy swoje francuskie noŜe kaŜdego wieczoru i z pamięci przyrządza sos z trzydziestu siedmiu składników, no i uprawia własną pietruszkę. Mówią, Ŝe potrafi po smaku odróŜnić lewe skrzydełko kurczaka od prawego. - Gdzie jest ten Maus Haus? - Na River Road. Z tym dziwacznym domem wiąŜe się tajemnicze samobójstwo. MoŜe rozwiąŜesz tę zagadkę. To by była bomba dla „Daily Fluxion", nieprawdaŜ? - Kiedy to się wydarzyło? - Ach, zanim się urodziłam. Qwilleran dmuchnął w wąsy. - Niezbyt gorący news. - Nie poruszaj tego tematu przy stole - ostrzegła Mary. - Robert jest okropnie draŜliwy na tym punkcie. Zadzwonię
i uprzedzę go, Ŝe przyjdziesz. Tego popołudnia Qwilleran wrócił do domu wcześniej, Ŝeby przebrać się w lepszy garnitur i nakarmić koty. Po drodze wpadł tylko do sklepu, by kupić im świeŜe mięso. Kocia intuicja podpowiadała podopiecznym Qwillerana, Ŝe pan nadchodzi, zanim jeszcze wszedł na schody. Czekały na niego. Wyglądały jak dwa bochenki domowego chleba. Usadowiły się naprzeciwko drzwi, dwie kule smakowitego futerka. Przysiadły tak, Ŝe łapek nie było widać, ale czujne brązowe uszy nasłuchiwały, a dwie pary niebieskich oczu pytająco wpatrywały się w męŜczyznę, który wszedł do mieszkania. - Witajcie - powiedział. - Jestem dzisiaj wcześniej. Zaraz zobaczycie, co wam, dzieciaki, przyniosłem! Dwa koty poderwały się jak na komendę. - Yow - dumnym barytonem odezwał się Koko. - Mmmm - piskliwym sopranem dodała podekscytowana Yum Yum. Osunęła się na wielki słownik i zaczęła dla przyjemności szarpać pazurkami jego ponadrywaną juŜ okładkę. Koko natomiast bez wysiłku wskoczył na biurko, demonstrując umiejętność lewitacji. Na koniec wszedł na maszynę do pisania, wcisnął klawisz tabulatora, zwalniając karetkę. Qwilleran pogłaskał kaŜdego kota z osobna. CięŜką ręką wymasował jedwabisty grzbiet Koko i z czułością pieścił jaśniejsze futerko Yum Yum. - Jak się ma moje kochanie? - przemówił do Yum Yum z delikatnością, o którą kumple z klubu prasowego nigdy by go nie podejrzewali i której Ŝadna kobieta nigdy od niego nie zaznała. - Na kolację mamy kurze wątróbki - powiedział. Koko w geście aprobaty zwolnił lewy margines w maszynie do pisania. Ta techniczna umiejętność była nowo nabyta. Umiał posługiwać się włącznikami elektrycznymi, otwierać drzwi, ale nade wszystko fascynowała go maszyna do pisania, z całym bogactwem przycisków, dźwigni i gałek.
Qwilleran wspomniał nawet o tym odkryciu weterynarzowi, który odpowiedział: - Zwierzęta przechodzą róŜne stadia zainteresowania, jak dzieci. Ile lat mają koty? - Nie mam pojęcia. Oba były dorosłe, kiedy je adoptowałem. - Koko wygląda na trzy, cztery lata. Wyjątkowo zdrowy. Robi wraŜenie bardzo inteligentnego. W tym miejscu Qwilleran pogładził dyskretnie wąsy i z trudnością powstrzymał się od wyliczania innych wyjątkowych zdolności Koko. Prawda była taka, Ŝe genialny syjamczyk miał nadprzyrodzone umiejętności śledcze. Qwilleran zainteresował się niedawno zbrodnią, która nie dawała spokoju policji, i tylko jego bliscy przyjaciele wiedzieli, Ŝe to dzięki Koko udało się rozwiązać zagadkę. Qwilleran posiekał wątróbkę dla kotów, podgrzał ją w rosole i podał danie tak, jak to lubiły: sos w środku miseczki, a kawałki mięsa na brzegu. - Szczęściarze! - powiedział. Mogły jeść tyle, na ile miały ochotę, i w ogóle nie przybierały na wadze. Pod lśniącym płowym futerkiem kryły się muskularne smukłe ciała. ChociaŜ poruszały się z wdziękiem i stąpały lekko, w ich nogach była siła, której zawdzięczały to, Ŝe jeden zwinny skok wynosił je na szczyt lodówki. Qwilleran przypatrywał się im przez chwilę, a potem wrócił myślami do nowego zadania. Usiadł przy maszynie, by sporządzić listę restauracji. Zawsze zostawiał czystą kartkę papieru na wałku, stary pisarski trik, który ułatwiał rozpoczęcie pisania. Rzucił okiem na kartkę, jego palce zawisły w powietrzu. ZałoŜył nowe okulary i przyjrzał się jej dokładniej. Na szczycie strony widniała pojedyncza litera. - A niech mnie, wiedziałem, Ŝe prędzej czy później na uczysz się i tego - rzucił przez ramię.
W odpowiedzi z kuchni doszedł go gardłowy odgłos; to Koko jednocześnie przełykał kawałek wątróbki i komentował na poczekaniu odkrycie Qwillerana. To było duŜe T. Klawisz został zablokowany na wersalikach. Prawdopodobnie Koko wszedł lewą łapką na trzymacz, a prawą nacisnął tę właśnie literę. Qwilleran dołączył „oledo Tombs" do T napisanego przez Koko i kontynuował pisanie listy: „Golden Lamb Chop", „Medium Rare Room", hotel „Stilon", kilka przydroŜnych zajazdów, restauracji specjalizujących się w kuchniach narodowych i podziemnych bistro. Potem przebrał się na kolację, porzucając swój nieodłączny tweedowy płaszcz, kraciasty czerwony krawat, szarą koszulę zapinaną na guziki i marynarskie spodnie w kolorze kurzu - ubranie, które było jego codziennym uniformem w „Daily Fluxion". Gdy się ubierał, złapał na chwilę swoje odbicie w długim lustrze i to, co zobaczył, nie przypadło mu do gustu. Jego twarz się zaokrągliła, ramiona były sflaczałe, tam, gdzie powinien być wklęsły, zrobił się wypukły. Z nadzieją, ale bez zbytniej ufności, wszedł na antyczną wagę w łazience. Było to zardzewiałe urządzenie z odwaŜnikami i ramieniem, które z ostrym szczękiem poszło w górę. Wstrzymał oddech i przesunął odwaŜnik wzdłuŜ ramienia, z wahaniem dodając kolejne odwaŜniki, aŜ wreszcie zrównowaŜył skalę. Półtora kilograma! Nie zjadł nic z wyjątkiem grejpfruta na śniadanie oraz twaroŜku na lunch i waŜył półtora kilograma więcej niŜ rano. Qwilleran wzdrygnął się, posmutniał, a na końcu wściekł się. - Cholera jasna! - wykrzyknął. - Nie dam się utuczyć jak świnia dla jakiegoś wszawego zlecenia! - Yow! - dla dodania animuszu powiedział Koko. Qwilleran zszedł z wagi i posłał swojemu odbiciu jeszcze jedno krytyczne spojrzenie, a ono odpowiedziało falą determinacji, która przeszyła zwiotczałe ciało. NapręŜył klatkę,
wciągnął brzuch i poczuł, jak zwycięŜa w nim wiara we własną siłę woli. - Napiszę tę cholerną kolumnę - oznajmił kotom - i zostanę na diecie, nawet jeśli ma mnie to zabić! - Yow-wow! - wtórował Koko. - Półtora kilograma więcej! Nie mogę w to uwierzyć! Kiedy się waŜył, nie spostrzegł, Ŝe stojący za nim Koko opiera się przednimi łapkami o platformę wagi. Rozdział drugi Kiedy w poniedziałkowe popołudnie Qwilleran przebierał się na kolację, czuł swoje lata. Po raz pierwszy w Ŝyciu potrzebował okularów do czytania. Jego wąsy i większość włosów przybrały kolor soli z pieprzem, a szeroka talia przypominała mu o czterdziestceszóstce na karku. Ale przed wieczorem stał się znowu młodym męŜczyzną. Do rezydencji Roberta Mausa na River Road pojechał taksówką. Maus House znajdował się daleko za rozległym centrum handlowym, za karczmą „Seafood Hut" Joego Pike'a, otoczoną akrami parkingu, za torem rolkowym, za tartakiem. Między przystanią dla małych jachtów a klubem tenisowym stał olbrzymi stos kamieni. Qwilleran widział go wcześniej i zgadywał, Ŝe musi to być ośrodek jakiegoś ekscentrycznego kultu. Budynek stał tyłem do głównej drogi, samotny i tajemniczy, za Ŝelaznym ogrodzeniem i dwoma akrami zaniedbanego trawnika. Przypominał egipską świątynię zniszczoną podczas przenoszenia i niezdarnie odbudowaną. Pylony okalające masywne drzwi równie dobrze mogły być wykute nad Nilem, ale reszta architektonicznych detali pozbawiona była charakteru: kominy w stylu tych budowanych w Georgii, fabryczne okna na wyŜszym piętrze, garaŜ dobudowany z jednej strony domu i nowoczesna wiata z drugiej,
kilka wyjść ewakuacyjnych, gzymsów, okapów, rynien, a wszystko to w niewłaściwych miejscach. Qwilleran odszukał kołatkę i pozwolił jej opaść z dźwięcznym brzęknięciem. Potem czekał zrezygnowany - kiszki grały mu marsza - aŜ w końcu ze skrzypieniem zawiasów otworzono drzwi. To, co wydarzyło się przez następne pół godziny, niewiele miało sensu. Qwillerana przywitał młody szczupły męŜczyzna o zuchwałym spojrzeniu i zabawnych bokobrodach, długich i kręconych. Mimo Ŝe nosił biały drelichowy uniform słuŜącego, w jednym ręku trzymał na wpół pusty kieliszek szampana, w drugiej dłoni zaś miał papierosa. Szczerzył zęby jak głupi do sera. - Witamy w Maus Haus - powiedział. - Ty musisz być tym gościem z gazety. Qwilleran wszedł do zaćmionej pakamery, która pełniła funkcję foyer. - Mickey Maus jest w kuchni - powiedział odźwierny. - Jestem William. - PrzełoŜył papierosa do ust, Ŝeby wyciągnąć do Qwillerana rękę. Qwilleran uścisnął dłoń sympatycznego boya, lokaja czy kimkolwiek on był. - Tylko William? - William Vitello. Dziennikarz spojrzał uwaŜnie na młodo-starą skrzacią twarz. - Vitello? Przysiągłbym, Ŝe jesteś Irlandczykiem. - Irlandzka matka, włoski ojciec. Cała moja rodzina to mieszanka - wyjaśnił William z uśmiechem od ucha do ucha. - Wejdź dalej. Wszyscy są w Wielkim Holu i piją na umór. Przedstawię cię gościom. Poprowadził Qwillerana szerokim holem, tak ciemnym, Ŝe niezliczone lampy i świece umieszczone w lichtarzach nie zdołały rozproszyć panujących tam ciemności. Mimo to Qwil-
leran rozróŜniał balustradę wspartą na egipskich kolumnach i olbrzymie schody strzeŜone przez sfinksy. Podłogę i ściany wyłoŜono ceramicznymi kaflami w kolorze czekoladowego brązu. Zniekształcone głosy odbijały się od gładkich powierzchni, rozbrzmiewając strasznym echem. - Upiorne miejsce... Mam nadzieję, Ŝe nie masz mi za złe, Ŝe to mówię - powiedział Qwilleran. - Nie wyobraŜasz sobie nawet, jak upiorne - poinformował go William. - To kompletna architektoniczna poraŜka. Na środku holu, pod stylowym sufitem nakryto do kolacji długi stół, ale goście raczyli się drinkami pod balkonem, który zapewniał pewne minimum przytulności. - Szampan czy sherry? - zapytał William. - Sherry to prawdziwa bomba, muszę cię ostrzec. - Pomińmy drinka - powiedział Qwilleran, sięgając do kieszeni po tytoń i fajkę, z nadzieją, Ŝe dym zagłuszy ssanie w Ŝołądku. - Dzisiejsza impreza nie jest duŜa. Większość ludzi mieszka tu, na miejscu. Chcesz poznać jakieś dziewczyny? - William odwrócił gwałtownie głowę w kierunku dwóch brunetek. - Mieszkają tu? Jaki właściwie interes prowadzi Maus? SłuŜący zagwizdał z lubością. - Nie wiedziałeś? To zakręcona stancja. Kiedyś było to prawdziwe centrum sztuki - studia na balkonie i duŜa pracownia ceramiczna na tyłach domu, ale to było, zanim Mickey Maus przejął to miejsce. Sam korzystam z tutejszej dobroczynności. Chodzę do szkoły sztuk pięknych, dostaję wikt i opieru-nek w zamian za pomoc przy domu i pracę fizyczną. - Koszenie trawnika nie naleŜy chyba do twoich obowiązków - Qwilleran kiwnął głową w kierunku zaniedbanego frontowego trawnika. William wybuchnął kolejną salwą śmiechu i klepnął dziennikarza po plecach. - Chodź, poznasz Hbcie i Rosemary. Ale uwaŜaj na Hixie,
poluje na męŜa. Dwie kobiety stały przy kredensie, na którym ustawiono półmiski z przekąskami. Rosemary Whiting była niebrzydką stonowaną kobietą w nieokreślonym wieku. Hbrie Rice była młodsza, pulchniejsza, bardziej głośna i miała dłuŜsze rzęsy. Hixie zajęta była sączeniem szampana i przeŜuwaniem kanapki, co nie przeszkadzało jej jednocześnie plotkować wysokim monotonnym głosem. - Szaleję za czekoladą! Kremy z masła czekoladowego, ciasteczka posypane czekoladą, ciasta z czekoladową polewą, murzynek, szaleję za wszystkim, co jest z czekolady, trzech szklanek cukru i pół kilograma masła. - Przerwała, Ŝeby wepchnąć sobie w usta ostrygę zawiniętą w bekon. Tej Hixie było całkiem sporo, zauwaŜył Qwilleran. Jej ciało pęczniało na wszystkie strony, na ile pozwalała na to ściśle dopasowana pomarańczowa sukienka. Włosy były nastroszone jak czekoladowy suflet okalający uśmiechniętą kluchowatą twarz. - Kawioru? - mruknęła Rosemary, podsuwając Qwilleranowi półmisek. Ten wziął głęboki oddech i stanowczo odmówił. - Ma duŜo witaminy D - dodała. - Mimo to dziękuję. - Mickey Maus - zaczął William - ma bzika na punkcie masła. Jedyny raz, kiedy stracił nad sobą panowanie, to wtedy, gdy urządzaliśmy mały brunch i zostało nam tylko półtora kilograma masła. Po prostu spanikował. - Niestety, tłuszcze zwierzęce... - zaczęła Rosemary miękkim głosem, lecz Hixie przerwała jej. - Jem duŜo, bo jestem sfrustrowana. Ale wolę być tłusta i wesoła niŜ chuda i zrzędliwa. Musisz przyznać, Ŝe mam pogodne usposobienie - zatrzepotała rzęsami i sięgnęła po następną kanapkę. - Co dziś mamy w menu, Willie?
- Niewiele. Zupę-krem z rukwi wodnej, mule w galarecie, nadziewaną pierś' kurczaka zapieczoną w cieście, duszoną endywię - nie cierpię endywii - grillowane pomidory w curry, sałatę rzymską i naleśniki suzette. - Coś takiego Charlotte nazwałaby „czymś na ząb" - zauwaŜyła Hixie. William wyjaśnił Qwilleranowi: - Charlotte nigdy nie je normalnych posiłków, tylko, jak to nazywa,'„coś na ząb". Charlotte jest tam, to ten stary babsztyl z białymi włosami i dwoma kilogramami biŜuterii. Kobieta z włosami jak wata cukrowa opowiadała coś zapamiętale dwóm brzuchatym dŜentelmenom, którzy słuchali jej bardziej z grzeczności niŜ z zainteresowania. Qwilleran rozpoznał w nich braci Pennimanów, członków Miejskiego Komitetu Sztuk. To oni wyłoŜyli pieniądze na „Morning Rampage", ufundowali szkołę sztuk pięknych i sfinansowali system parków miejskich. Po Wielkim Holu przechadzał się nerwowym krokiem jeszcze jeden dziwnie znajomy męŜczyzna. Miał pogrąŜoną w zadumie przystojną twarz, którą rozpromieniał uśmiech, ilekroć drogę zastąpiła mu jakaś kobieta. To, co od razu uderzało w jego wyglądzie, to ogolona na łyso głowa. Qwilleran, przyglądając się pozostałym gościom, zauwaŜył atrakcyjną rudą kobietę w oliwkowym spodnium... i młodego męŜczyznę z kozią bródką, a potem zobaczył ją. Przez moment zapomniał o oddychaniu. „NiemoŜliwe!" - powiedział do siebie. Ale nie było mowy o pomyłce. Ta sama drobna postać, bujne kasztanowe włosy i prowokacyjny jednostronny uśmiech. W tej właśnie chwili ona odwróciła się w jego stronę i wpatrywała się w niego z niedowierzaniem. Poczuł dreszczyk przeszywający mu górną wargę i dotknął wąsów. Ruszyła w jego stronę po kafelkowej podłodze, sunąc lekko jak kiedyś. Tak jak kiedyś szeleściła jej suknia. Zwołała melodyjnym głosem:
- Jim Qwilleran! To naprawdę ty? - Joy! Joy Wheatley! - Nie do wiary! - przyjrzała mu się i wpadła mu w ramiona. - Niech ci się przyjrzę, Joy. Nic się nie zmieniłaś. - O tak, zmieniłam się. - Ile to juŜ lat? - Proszę, nie licz. Podobają mi się twoje wąsy, Jim. ZmęŜniałeś. - Chciałaś powiedzieć utyłeś. Jesteś uprzejma. Zawsze byłaś. Odsunęła się. - Nie zawsze, strasznie mi wstyd za to, co zrobiłam. Przyjrzał się jej z bliska i poczuł, Ŝe dusi go kołnierz. - Nie spodziewałem się, Ŝe cię jeszcze zobaczę, Joy. Co ty tu robisz? - Mieszkamy tu od stycznia. Mój mąŜ i ja kierujemy pracownią ceramiczną na tyłach budynku. - Jesteś zamęŜna? - Rosnące nadzieje Qwillerana rozpłynęły się jak mgła. - Teraz nazywam się Graham. A co ty tu robisz, Jim? - Nikt nie nazywa mnie juŜ Jim. Od dwudziestu lat mówią na mnie Qwill. - Nadal piszesz Qwilleran przez „w"? - Tak, i nadal przyprawia to maszynistki i korektorów o niestrawność. - śonaty? - Obecnie nie. - Nadal piszesz? - Od roku pracuję dla „Daily Fluxion". Nie widziałaś mojego nazwiska? - Nie czytam za duŜo, nie pamiętasz? Poza tym mój mąŜ nie cierpi krytyka sztuki z „Daily Fluxion", więc kupuje „Morning Rampage". - Powiedz mi, Joy, gdzie ty się podziewałaś przez wszystkie te lata?
- Głównie w Kalifornii, aŜ do czasu, kiedy pan Maus za proponował nam poprowadzenie tutejszej pracowni... Tyle jest do powiedzenia! Musimy... kiedy moŜemy...? - Joy - Qwilleran zniŜył głos - czemu uciekłaś? Westchnęła i rozejrzała się najpierw na jedną, potem na drugą stronę. - Porozmawiamy o tym później. Myślę, Ŝe najpierw powinieneś poznać mojego męŜa... Zanim okrutnie porywczy pan G. podniesie larum - dodała z sarkastycznym uśmiechem. Qwilleran spojrzał na drugi koniec sali, skąd wysoki męŜczyzna o kanciastych rysach przyglądał się im badawczo. Dan Graham był posiadaczem wyblakłych rudych włosów, wydatnego jabłka Adama i piegowatej skóry naciągniętej na wydatne kości twarzy i rąk. Wytarta sztruksowa marynarka, niewyprasowana koszula i sandały na gołych stopach miały, jak się domyślał Qwilleran, wyraŜać artystycznego ducha, ale efekt był przeciwny, męŜczyzna robił wraŜenie zrezygnowanego i zaniedbanego. Ale okrutnie porywczego?... Nie. Kiedy Joy przedstawiła Qwillerana jako „starą miłość", Graham ozięble skinął na powitanie. Powiedziała to jakoś ostro - nie zaczepnie, tylko jakby chciała dotknąć męŜa, pomyślał Qwilleran. Oj, nie wszystko się między nimi układa. Było mu głupio, Ŝe to spostrzeŜenie sprawiło mu przyjemność. - Znałem pańską Ŝonę z Chicago, kiedy byliśmy dzieciakami. Byłem chłopakiem z naprzeciwka. Teraz piszę dla „Daily Fluxion" - zwrócił się do Dana Grahama. Graham wymamrotał coś. Mówił szybko i połykał wyrazy. - Przepraszam, nie usłyszałem - powiedział Qwilleran. - Przygotowujemy się do wystawy. MoŜe mógłby panna przareklamować. - To będzie pokaz w stylu „mąŜ i Ŝona". Mam nadzieję, Ŝe będziesz na otwarciu, Jim. - Nie myśl nawet o waszym krytyku - wymamrotał jej mąŜ. – Jego recenzje są guzik warte.
- Nikt nie kocha krytyków sztuki. To jedyna robota w gazecie, jakiej bym się nie podjął. A tak poza tym, jak się panu podoba na Środkowym Zachodzie, panie Graham? - Nie dałbym złamanego grosza za to miasto - powiedział garncarz. Ucho Qwillerana stopniowo oswajało się z potokiem słów, jaki wylewał się z ust Dana i z jego liberalnym uŜyciem niemodnych klisz i powiedzonek. - Spodziewam się pracy w Nowym Jorku, ewentualnie - moŜe Europa. - No cóŜ, ja bardzo lubię tę część kraju - powiedziała z naciskiem Joy. - Chciałabym tu zostać. Jej zawsze wszystko się bardzo podobało. Qwilleran pamiętał ten niepohamowany entuzjazm. Graham spojrzał z rozdraŜnieniem na stół. - Niech mnie kule biją! Kiedy dostaniemy jakieś Ŝarcie? Zjadłbym konia z kopytami - tu zamachał pustym kieliszkiem po szampanie. - Tutejsza obsługa narobi człowiekowi apetytu, ale Ŝałuje bąbelków. - Uwierzycie - zwrócił się do wszystkich Qwilleran – Ŝe nie spotkałem jeszcze naszego gospodarza? Joy ujęła go za rękę. - Nie? Zabiorę cię do kuchni. Robert Maus jest aniołem. Poprowadziła go przez niski korytarz na tyłach Wielkiego Holu, ściskając jego palce i przysuwając się bliŜej, niŜ to było konieczne. Świadomie szli w milczeniu. Kuchnia była duŜym malowniczym pomieszczeniem, pachniała winem i przyprawami. Z wykładaną kaflami podłogą, jasnym sufitem i głębokim kominkiem przypominała Qwilleranowi kuchnie, jakie widywał w Normandii. Miedziane garnki, pęczki suszonego kopru i rozmarynu rozwieszone były wysoko na hakach. NoŜe i tasaki ułoŜono rzędem w dębowym stojaku. Na półkach stały patelnie do smaŜenia omletów, naczynia na suflety, miedziane misy i rondle do ryb, koszyki na sałatę i kilka innych tajemniczych przedmiotów, które
niewtajemniczonym przypominały o ezoterycznych arkanach sztuki kulinarnej. Nad całą tą sceną dominował postawny męŜczyzna w średnim wieku ubrany w nieskazitelnie białą koszulę, zachowawczy krawat i złote spinki wpięte w mankiety. Biła z niego godność Sądu NajwyŜszego. Dodatkowo pochylał się lekko do przodu, co dodawało mu wdzięku. W pasie przewiązał ręcznik i zagniatał ciasto. Kiedy Joy Graham dokonała prezentacji, Robert Maus pokazał przepraszającym gestem pokryte mąką ręce i po chwili wahania odezwał się wywaŜonym tonem: - Jak... się pan miewa? Asystowała mu kobieta w białym uniformie, której pełnym szacunku tonem wydawał krótkie polecenia: - Proszę rozmrozić... jeśli pani moŜe, proszę przygotować patelnię... A teraz kurczak, pani Marron. Dziękuję pani. Zaczął obierać z kości pierś kurczaka sprawnymi cięciami zabójczego noŜa. - W pana rękach taka broń to nie Ŝarty - powiedział Qwilleran. Maus westchnął cięŜko, zanim odpowiedział. - Według mnie jest najbardziej... odpowiednia - tu przebił mięso noŜem, a następnie uderzył drgającą bestię płaską stroną ostrza. - Proszę o szalotki, pani Marron. - To niesamowity budynek - zauwaŜył Qwilleran. – Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Adwokat waŜył przez chwilę słowa w myślach zanim wydał werdykt. - Nie będę nierozsądny, jeśli nazwę go... architektonicznym horrorem - powiedział. - Z pełnym szacunkiem, naleŜnym mecenasowi sztuki, który go zbudował, kaŜdy przyzna, Ŝe... jego entuzjazm i środki finansowe przewaŜyły nad... poczuciem estetyki. - Ale apartamenty na górze są urocze - wtrąciła Joy. – Czy mogę zabrać Jima na balkon, panie Maus?
Skinął z wdziękiem głową. - Jeśli sprawi to pani przyjemność. Mam powody sądzić, Ŝe drzwi do apartamentu numer sześć... są otwarte. Qwilleran nigdy nie widział niczego, co mogłoby się równać z szóstką. Studio, do którego weszli, było wysokie na dwa piętra, z czego połowę ściany stanowiło okno, składające się z wielu małych szybek. Pomarańczowy blask wiosennego zachodu słońca zalewał pokój, a trzy witraŜowe okna nad biurkiem tworzyły oddzielne tęcze. Qwilleran dmuchnął w wąsy. - Podobają mi się te meble! Były masywne, z wyglądu niemal średniowieczne, udekorowane przytłaczającymi rzeźbieniami, z elementami z kutego Ŝelaza. - NaleŜą do Hama Hamiltona- powiedziała mu Joy. - Podniecające, co? Zaproszę go, jak tylko dowiemy się, gdzie zamieszka. - Masz na myśli to, Ŝe się wyprowadza? - Przenoszą go na Florydę. Zaopatruje w Ŝywność sieć sklepów spoŜywczych. Qwilleran obejrzał pokój z zazdrością. Jego uwagę przykuł szczególnie szeroki fotel z obiciem w odwaŜną biało-czarną kratę, rząd wbudowanych regałów na ksiąŜki i dziw nad dziwami, dywanik z futra niedźwiedzia polarnego. - Czy to miejsce jest do wynajęcia? - spytał. Joy zatańczyła z radości, słysząc to pytanie. - Och, Jim! Jesteś zainteresowany? Chciałbyś tu zamieszkać? - To zaleŜy od ceny i kilku innych rzeczy. - Miał na myśli Koko i Yum Yum. - Musimy natychmiast spytać pana Mausa. To była Joy, którą pamiętał. Natychmiastowa decyzja i działanie do utraty tchu. - Czekaj, po kolacji. Daj mi to przemyśleć. - Och, Jim! - wykrzyknęła, zarzucając mu ręce na szyję.
- Tyle o tobie myślałam przez te wszystkie lata. Poczuł bicie jej serca i wyszeptał: - Czemu zniknęłaś? Dlaczego mnie tak zostawiłaś? Dlaczego nigdy nie napisałaś, nie wyjaśniłaś? Odsunęła się. - To długa historia. Teraz zejdźmy lepiej na kolację. - Obdarzyła go tym jednostronnym uśmiechem, który niezawodnie sprawiał, Ŝe serce przestawało mu bić. Stół zastawiony był cięŜką ceramiczną zastawą i cynowymi naczyniami ustawionymi na gołych dębowych deskach. Całość oświetlona była świecami w masywnych kutych świecznikach z Ŝelaza. Qwilleran odnalazł swoje miejsce między Hbrie Rice i białowłosą kobietą, która przedstawiła się jako Charlotte Roop. Joy usiadła przy drugim końcu stołu, między Basilem a Bayleyem Pennimanem, i mogła porozumiewać się z Qwilleranem tylko za pomocą oczu. Naprzeciwko niego usiadł łysy brutal o złotoustym uśmiechu. MęŜczyzna prawie wstał i przechylił się przez stół, trzymając prawą rękę na sercu. - Jestem Max Sorrel. - Jim Qwilleran z „Daily Fluxion". Czy my się juŜ gdzieś nie spotkaliśmy? - Jestem właścicielem restauracji „Golden Lamb Chop". - Tak, jadłem tam raz kolację. - Czy zamówił pan nasz jagnięcy karczek? To nasza specjalność. Tracimy pieniądze na kaŜdej sztuce, którą serwujemy. - Restaurator mówił, polerując niezmordowanie swoje sztućce serwetką. Podniesiono łyŜki. Qwilleran spróbował zupy z rukwi, okazało się, Ŝe jest niezmiernie delikatna, ale nie czuł nieprzezwycięŜonego pragnienia, Ŝeby zjeść ją do końca. Uczucie uniesienia zagłuszyło apetyt. Jego oczy i myśli zwracały się ku Joy. Teraz juŜ rozumiał, dlaczego zawsze podobały mu się kobiety o przezroczystej skórze i długich
włosach. Tego wieczoru Joy zaplotła swoje bujne włosy w warkocz i upięła go w koronę wokół głowy. Jej prześwitująca suknia przypominała mu, jak droczył się z nią o resztki zasłon, z których szyła róŜne romantyczne i niepraktyczne ubrania. Była wtedy zwariowanym dzieciakiem! William zebrał miseczki po zupie, podchodząc z prawej strony siedzących, a podał mule po ich lewej stronie. Nalał wino, gwiŜdŜąc na fałszywą nutę. Kiedy skończył podawać, zasiadł z gośćmi do stołu i pokierował rozmową w swoim najbliŜszym towarzystwie. - Nieortodoksyjny układ - Qwilleran zagadnął Hixie. - Robert jest bardzo łagodny - powiedziała. - Robi wraŜenie staromodnego, ale to jagnię w ludzkiej skórze, uwierz mi. Czy mogę prosić o trochę masła? - Jak to się stało, Ŝe pani tu zamieszkała? - Jestem copywriterem w agencji, która zajmuje się spisami Ŝywności. Musi się pan w jakiś szczególny sposób interesować jedzeniem, inaczej Robert nie wynajmie panu mieszkania. Panna Roop na przykład zarządza restauracją. - Tak, to prawda, prowadzę jedną z restauracji Heavenly Hash House - powiedziała kobieta z prawej, kręcąc swoimi licznymi bransoletami. Była to mała, Ŝywiołowa osoba, zbliŜająca się prawdopodobnie do emerytury, obwieszona do przesady przeciętną, teatralną biŜuterią. - Zaczęłam pracować dla pana Hashmana prawie czterdzieści lat temu. Przedtem byłam sekretarką u starszego pana Pennimana, więc znam się co nieco na biznesie prasowym. Uwielbiam ludzi z gazety! Znają tyle słów... MoŜe pan potrafi mi pomóc - z zewnętrznej kieszeni przepastnej torby wyjęła krzyŜówkę. - Czy zna pan słowo na pięć liter, synonim miłości, na „a"? - Niech pani spróbuje „a-g-a-p-e" - zasugerował Qwilleran. Panna Roop zmarszczyła z dezaprobatą czoło. - Agape? - To greckie słowo.
- Niesamowite! Jest pan genialny! - Z zadowoleniem wpisała słowo ołówkiem w pionowe kratki. Podano kurczaka i znów Qwilleran nie miał trudności z powstrzymaniem się od jedzenia. Bawił się nim i przysłuchiwał się rozmowom. - Zdawałeś sobie sprawę, Ŝe trufle sprzedają teraz po sto pięćdziesiąt dolarów za kilogram? - zauwaŜył Sorrel. Ruda mówiła: - Mountclemens był oszustem, wiecie o tym. Jego słynna zupa z homarów była przygotowana naprędce ze składników z puszki. - Mam świetną zabawę, myszkując na poddaszu tego domu. Znalazłam listy i notesy zgromadzone w starej Ŝardinierze - powiedziała Joy Basilowi Pennimanowi. - MoŜesz dodać garść kiełków pszenicy prawie do wszystkiego. To jest nadzwyczaj zdrowe - zapewniała Rosemary Whiting. - Wszyscy wiedzą, Ŝe koktajl z krewetek jest declassA - oznajmiła Hixie. Ruda ciągnęła: - Słyszałam o pewnym cassoulet, które duszono czterdzieści lat. A Joy dodała: - Zdziwiłoby pana to, co znalazłam na strychu. Zasmuciłoby to kilka obecnych tu osób. MęŜczyzna z kozią bródką zdradzał kulinarny sekret: - Zawsze ścieram ser ręcznie. A trochę obtartego naskórka poprawia smak asiago. Sam Maus, na przedzie stołu, nie mówił nic, zatopiony w świecie swoich potraw. Próbował kaŜdej krytycznie, wpatrując się w przestrzeń, smakował ją wargami i językiem. Raz odezwał się na głos: - Moim zdaniem croute, trochę za krótko.
- Wręcz przeciwnie, jest wyśmienity - zapewniła go panna Roop i odwróciła się do Qwillerana. - Pan Maus jest wspaniałym kucharzem. Proszę sobie wyobrazić, Ŝe odkrył sposób pieczenia prosięcia bez usuwania gałek ocznych! - Ludzie, a czy zdajecie sobie sprawę - Qwilleran podniósł głos, Ŝeby zwrócić na siebie uwagę - Ŝe pani Graham jest takŜe wyśmienitą kucharką? Wymyśliła bananowe ciasto, kiedy miała siedemnaście lat, i wygrała kulinarny konkurs stanowy. Joy oblała się atrakcyjnym rumieńcem. - Obawiam się, Ŝe to były dziecięce łakocie: banany, kokos, truskawki, czekolada, orzechy, galaretki i bita śmietana. - Nic nie wiem o jej umiejętnościach kucharskich - powiedział Max Sorrel - ale jest cholernie dobrym ceramikiem. To ona zrobiła ten serwis obiadowy - uderzył widelcem w talerz. - To bardzo uprzejme ze strony pana Mausa, Ŝe zechciał mi zlecić tak cudowne zadanie - powiedziała Joy. Qwilleran spojrzał na talerze o grubej fakturze, w kolorze srebrzystej szarości, nakrapianej i obramowanej brązem. - To znaczy, Ŝe zrobiłaś wszystkie te talerze? Ręcznie? Ile? - Cały serwis na dwadzieścia cztery osoby. Sorrel błysnął w jej kierunku zwycięskim uśmiechem. - Są cudowne, kochanie. Gdybym był milionerem, pozwoliłbym ci robić wszystkie naczynia do mojej restauracji. - Jesteś słodki, Max. - Ile czasu ci to zabrało? - spytał Qwilleran. - Hmmm... trudno powiedzieć... - zaczęła Joy. - To jeszcze nic - wtrącił nagle podniesionym głosem Dan Graham. - Na WybrzeŜu zrobiłem kiedyś serwis z sześciuset części na jeden z duŜych planów filmowych. Wypowiedź Dana zgasiła rozmowy przy stole. Wszystkie głowy nachyliły się zgodnie nad sałatką. Nagle kaŜdy próbował wyłowić liść rzymskiej sałaty. - Powiem wam więcej - uparcie kontynuował Gra ham. - Wedgwood wykonał serwis dla carycy Katarzyny Wiel