Rozdział pierwszy
Jim Qwilleran, doświadczony dziennikarz, przeżywał jeden z najgorszych momentów
swojego życia zawodowego. Przed laty, gdy pracował jako korespondent wojenny,
strzelano do niego na plaży. Gdy został dziennikarzem śledczym, naraził się mafii.
Teraz, gdy pisywał felietony na temat restauracji dla wychodzącej na Środkowym
Zachodzie gazety „Daily Fluxion”, był zupełnie nieprzygotowany na niezwykłe
wydarzenia w klubie prasowym.
Dzień zaczął mu się całkiem nieźle. W domu, gdzie mieszkał, zjadł smaczne
śniadanie składające się z kawałków melona, omletu z ziołami, duszonych kurzych
wątróbek, bułeczek i trzech filiżanek kawy. Lunch zamierzał spożyć w towarzystwie
swojego starego przyjaciela Archa Rikera w ich ulubionym lokalu - w klubie
prasowym.
O dwunastej w południe Qwilleran zmierzał w kierunku brudnego kamiennego
gmaszyska, w którym niegdyś więziono ludzi, a obecnie wydawano posiłki
dziennikarskim masom pracującym. Kiedy zbliżał się do starej, nabijanej ćwiekami
bramy, zorientował się, że coś jest nie tak. Poczuł zapach świeżego lakieru i zauważył,
dzięki wyostrzonemu zmysłowi słuchu, że zawiasy przestały skrzypieć! Wszedł do
hallu i aż zachłysnął się ze zdumienia. Zamiast mroku i dymu, które tak polubił,
pomieszczenie wprost tchnęło świeżością i czystością.
Qwilleran wiedział, że planowano zamknięcie klubu na dwa tygodnie ze
względu na konieczność wykonania dorocznych porządków. Nikt mu jednak nie
wspomniał o tak głębokiej metamorfozie. Wszystkie opisane zmiany zaszły
najwidoczniej, gdy pracował poza miastem.
Jego bujne szpakowate wąsy zjeżyły się ze złości i musiał dłonią doprowadzić je
do ładu. Ściany hallu pokrywała wcześniej stara boazeria, która poczerniała od
niezliczonych warstw taniego lakieru. Teraz hall wyklejony został tapetą, której wzór
przypominał obrus jego babci. Zamiast zniszczonych desek podłogę wyścielała
obecnie gruba wykładzina dywanowa. Zamiast jarzeniówek pod kopułą wisiał
mosiężny żyrandol. Zniknął nawet dobrze mu znany odór stęchlizny. Wszystko wokół
pachniało chemią i nowością.
Z trudem opanowując szok i konsternację, reporter skierował swe kroki do
baru. Tam właśnie, w najdalszym kącie sali, zwykle jadał lunch. Niestety i w tym
miejscu zapanowały nowe porządki: kremowe ściany, łagodne oświetlenie, wiszące
doniczki ze sztucznymi roślinami i, o zgrozo, lustra! Qwilleran wprost trząsł się z
odrazy.
Arch Riker, redaktor z „Daily Fluxion”, siedział jak zawsze ze szklaneczką
whisky w tym samym co zwykle miejscu. Jednak podrapany stół zmienił się nie do
poznania. Został wyszlifowany i polakierowany, a na blacie leżały podkładki pod
talerze wykonane z białego papieru o ozdobnie wycinanych brzegach. Kelnerka już
nadchodziła, niosąc szklanką soku pomidorowego, który zazwyczaj pijał reporter.
Wyglądała jednak jakoś inaczej. Nie miała już na sobie króciutkiego białego
mundurka z falbaniastą chusteczką w kieszonce na piersi. Wszystkie kelnerki nosiły
teraz stroje francuskich pokojówek: szykowne czarne sukienki, białe fartuszki i
marszczone czepeczki.
- Arch! Co się tu stało? - zapytał Qwilleran. - Nie wierzę własnym oczom.
Zgiął się, by umieścić pokaźnych rozmiarów ciało na krześle, i jęknął.
- No cóż, do klubu należy teraz wiele pań - wyjaśnił spokojnie Riker. -
Postanowiły one pracować w komisji porządkowej, żeby zaprowadzić w klubie ład.
Nazywają to renowacją o charakterze odwracalnym. W przyszłym roku komisja może
podjąć decyzję o zdjęciu tapet i wykładzin dywanowych, by przywrócić panujący tu
wcześniej stan brudu i bałaganu.
- Mówisz, jakbyś to wszystko popierał, zdrajco!
- Czasem trzeba coś zmienić - stwierdził Riker opanowanym głosem redaktora,
który nie takie rzeczy widywał. - Zajrzyj do karty i powiedz, na co się decydujesz. Mam
spotkanie o pierwszej trzydzieści. Co do mnie, to chcę zamówić jagnięcinę w sosie
curry.
- Zupełnie straciłem apetyt - stwierdził Qwilleran, a malujący się na jego twarzy
wyraz niezadowolenia podkreślały obwisłe wąsy. Zatoczył łuk ręką, wskazując
otaczające ich wnętrze. - To miejsce kompletnie utraciło swój charakter. Nawet
zapach jest jakiś sztuczny.
Poruszył nozdrzami i wciągnął powietrze.
- Wszystko syntetyczne! I pewnie rakotwórcze!
- Musisz mieć nos niczym pies myśliwski, Qwill. Nikt oprócz ciebie nie uskarżał
się na zapach.
- I jeszcze jedno - wojowniczo zaczął Qwilleran. - Wcale mi się nie podoba to,
co dzieje się w naszej gazecie.
- Co masz na myśli?
- Najpierw przydzielili te wszystkie kobiety do działu miejskiego i przenieśli
mężczyzn do działu kobiecego. Potem zorganizowali nam wspólne toalety. Potem
sprowadzili nowe biurka w kolorze zielonym, pomarańczowym i niebieskim. Wygląda
to zupełnie jak wystrój cyrku. Zabrali mi maszynę do pisania. Zamiast niej dostałem
komputer, a od patrzenia w ekran boli mnie głowa.
- Zawsze myślisz o dawnych czasach. Ciągle chcesz, żeby reporterzy w
kapeluszach pisali na maszynach dwoma palcami - stwierdził Riker spokojnie.
Qwilleran opadł ciężko na krzesło.
- Słuchaj, Arch. Od dawna chciałem przemyśleć pewne sprawy i właśnie
podjąłem decyzję. Mam trzy tygodnie tegorocznego urlopu i dwa tygodnie, których
wcześniej nie wykorzystałem. Chciałbym wziąć jeszcze urlop bezpłatny i wyjechać na
trzy miesiące.
- Żartujesz sobie?
- Jestem zmęczony pisywaniem głupawych pochlebstw na temat restauracji,
które reklamują się w naszej gazecie. Chcę pojechać na północ i pobyć z dala od
miasta. Z dala od pośpiechu, zanieczyszczonego powietrza, hałasu i zbrodni.
- Czy ty się na pewno dobrze czujesz, Qwill? - zapytał Riker tonem pełnym
zaniepokojenia. - Na pewno nie jesteś chory czy coś w tym rodzaju?
- A co w tym dziwnego, że ktoś ma ochotę pooddychać świeżym powietrzem?
- Ależ to cię zabije! Jesteś facetem z miasta, Qwill. Tak samo jak ja. Obaj
wychowaliśmy się wśród czadu i dymu, wśród brudu, którego pełno jest w Chicago.
Jestem twoim najstarszym przyjacielem i mówię ci: nie rób tego! Dopiero od
niedawna radzisz sobie finansowo. A na dodatek - tu zniżył głos - Percy chce ci
przydzielić świetny, nowy temat.
Qwilleran chrząknął. Znał doskonale wspaniałe nowe propozycje tematyczne
redaktora naczelnego. Cztery z nich trafiły do niego w ciągu ostatnich pięciu lat.
Każda stanowiła policzek dla dawnego korespondenta wojennego i wielokrotnie
nagradzanego reportera śledczego.
- O co chodzi tym razem? - wymamrotał. - O nekrologi czy ciekawostki na
temat gospodarstw domowych?
Riker uśmiechnął się z wyższością, zanim zaczął szeptem tłumaczyć:
- Reportaże śledcze! Możesz tu błysnąć jakimś własnym odkryciem. Łapówki
dla polityków, oszustwa korporacji, problemy związane z niszczeniem środowiska,
wydatki rządu, cokolwiek uda ci się wytropić.
Qwilleran ostrożnie dotknął swoich wąsów i spojrzał przez stół na swojego
kumpla redaktora. Marzył o zajmowaniu się dziennikarstwem śledczym na długo,
zanim stało się ono pasją wszystkich mediów. W tym jednak momencie pojawiło się
delikatne mrowienie w okolicy jego górnej wargi. Był to sygnał, którego dziennikarz
nigdy nie ignorował.
- Może zajmę się tym na jesieni. Teraz chciałbym spędzić lato w miejscu, gdzie
ludzie nie ryglują drzwi swoich domów i zostawiają kluczyki w stacyjce samochodu.
- Dowiedzieliśmy się, że „Morning Rampage” szuka na gwałt dziennikarza
śledczego. Percy chce uprzedzić ich ruch. Ale sam go znasz. Wiesz, co ryzykujesz, jeśli
nie będziesz na miejscu, kiedy wyjdzie z tą propozycją.
Pojawiła się kelnerka. Przyniosła dla Rikera kolejną szkocką i chciała przyjąć
ich zamówienie.
- Źle pan wygląda - zwróciła się do Qwillerana. - Co pan zamówi? Może kotlet
mielony z frytkami, podwójną whisky i szarlotkę?
- Nie jestem głodny - odpowiedział, patrząc na nią ponurym wzrokiem.
- To proszę wziąć zestaw z indykiem. Na miejscu zje pan pomidora i sałatę, a
indyka weźmie pan do domu dla Koko. Na mięso przyniosę „psią torebkę”.
Syjamski kot Qwillerana był sławny w klubie prasowym. Portret Koko wisiał w
hallu obok podobizn laureatów Nagrody Pulitzera. Był on też prawdopodobnie
jedynym w historii dziennikarstwa kotem posiadającym legitymację klubu prasowego
z podpisem samego komendanta policji. Wszyscy w klubie wiedzieli, że Qwilleranowi
udało się, dzięki wrodzonej podejrzliwości i dociekliwemu umysłowi, wsadzić kilku
przestępców za kratki. Uważali jednak, że prawdziwym autorem tych sukcesów
musiał być niezwykle inteligentny i spostrzegawczy kot. Wyglądało na to, że Koko
zawsze zjawia się we właściwym momencie, by coś istotnego wywęszyć czy wydrapać.
W milczeniu wskazującym na głęboki namysł dziennikarze zaczęli spożywać
podane potrawy: jagnię w sosie curry i kanapkę z indykiem. Wreszcie Riker zapytał:
- Gdzie zamierzasz się wybrać, jeśli weźmiesz urlop na lato?
- Chciałbym pojechać na północ. Do małej miejscowości nad jeziorem. Jakieś
czterysta mil stąd. W pobliżu Mooseville.
- Tak daleko? A co zrobisz z kotami?
- Zabiorę je ze sobą.
- Przecież nie masz samochodu. A w lasach na północy nie kursują taksówki.
- Mógłbym wpłacić pierwszą ratę za samochód. Oczywiście używany.
- Oczywiście, że używany - potwierdził Riker, który wiedział, że jego przyjaciel
słynie z oszczędności. - A genialny kot zrobi pewnie prawo jazdy?
- Koko? Wcale bym się nie zdziwił. Pasjonuje się wszelkimi klawiszami,
gałkami, tarczami i dźwigniami. Wszystkimi urządzeniami mechanicznymi.
- Ale co ty będziesz robił w takim miejscu jak Mooseville? Przecież nie łowisz
ryb. Nie pływasz łódką. A woda w jeziorze tam na północy jest za zimna, żeby w niej
pływać. To mrożony lód w zimie i stopiony lód w lecie.
- Nie martw się, Arch. Zdradzę ci mój plan. Mam pomysł na książkę.
Chciałbym napisać powieść z dużą dozą seksu i przemocy. Ze wszystkim, co w takiej
książce jest potrzebne.
Riker patrzył na niego, próbując wymyślać kolejne przeszkody.
- Zapłacisz za takie wakacje kupę pieniędzy. Czy wiesz, ile kosztuje wynajęcie
domku letniskowego?
- Prawdę mówiąc - stwierdził Qwilleran z nutą tryumfu w głosie - nie zapłacę za
to ani centa. Tam, na północy, mieszka moja ciotka. Ma domek letni. A ja mogę z
niego korzystać.
- Nigdy mi nie wspominałeś, że masz jakąś starą ciotkę.
- Tak naprawdę ona nie jest żadną moją krewną. Była przyjaciółką mojej matki
i jako dziecko mówiłem do niej „ciociu Fanny”. Straciliśmy ze sobą kontakt. Ale
zobaczyła moje nazwisko w gazecie. Wysłała do mnie list i od tamtej pory stale ze sobą
korespondujemy. A propos nazwisk dziennikarzy. We wczorajszym wydaniu
„Fluxion” błędnie podana została pisownia mojego nazwiska.
- Wiem o tym - stwierdził Riker. - Mamy nową redaktorkę wydania. Nikt jej nie
zwrócił uwagi na pisownię twojego nazwiska. Na tę idiotyczną literę „w”. Wyłapaliśmy
błąd dopiero w drugim wydaniu.
Kelnerka podała im kawę. Napój był równie czarny jak okopcona politura
ukryta pod warstwą nowej tapety. Riker badał zawartość swojej filiżanki z taką uwagą,
jakby to w niej tkwiły ukryte przyczyny dziwnego zachowania Qwillerana.
- A co słychać u twojej przyjaciółki? Tej, która jada zdrową żywność. Co myśli o
twoim nagłym ataku szaleństwa?
- Rosemary? Ona zawsze popiera przebywanie na świeżym powietrzu, ruch i
całą resztę.
- Ostatnio nie palisz fajki. Czy to również pomysł Rosemary?
- Czyżbyś sugerował, że nie miewam żadnych własnych pomysłów? Tymczasem
to ja sam zdałem sobie sprawę, jak kłopotliwe jest palenie. Trzeba kupować tytoń,
napełniać nim fajkę, potem go ubijać, zapalać, znowu zapalać, wyrzucać popiół,
opróżniać popielniczkę, czyścić fajkę.
- Chyba się starzejesz - stwierdził Riker.
Po lunchu autor recenzji na temat restauracji wrócił do pracy przy swoim
oliwkowozielonym biurku z odpowiednio dobranymi barwą telefonem i komputerem.
Natomiast redaktor działu kulturalnego udał się na zebranie, w którym wzięli udział:
asystenci i zastępcy redaktorów kolumn i działów, wydawcy, redaktorzy wykonawczy i
redaktor naczelny.
Qwilleran ucieszył się, że jego oświadczenie zrobiło wrażenie na zwykle
profesjonalnie opanowanym redaktorze. Jednak pytania zadawane przez Rikera
osłabiły nieco jego determinację. Jak ktoś, kto spędził całe życie w miejskiej dżungli,
zareaguje na trzy miesiące prostego życia? To prawda, że planował coś napisać w
ciągu lata. Ale ile godzin można spędzić przy maszynie do pisania? Nie będzie
lunchów w klubie prasowym, rozmów telefonicznych, wieczornych spotkań z
przyjaciółmi, wykwintnych obiadków, meczów ligowych. Nie będzie Rosemary.
Ale mimo wszystko potrzebował odmiany. Był rozczarowany pracą w gazecie. A
jako człowieka bardzo oszczędnego cieszyła go możliwość darmowego spędzenia
całego sezonu letniego w chatce ukrytej nad brzegiem jeziora.
Z drugiej strony ciotka Fanny nie wspomniała ani słowem o wygodach w
domku letniskowym. Qwilleran cenił sobie długie łóżka, głębokie, wygodne fotele,
dobre lampy do czytania, porządne lodówki, ciepłą wodę bez ograniczeń ilościowych
oraz sprawnie działającą kanalizację. Na pewno będzie mu brakowało wygody Maus
House - uroczego domu, w którym wynajmował luksusowe mieszkanie. Będzie mu
brakowało eleganckich obiadów Roberta Mausa i zażyłości z pozostałymi lokatorami,
a szczególnie z Rosemary.
Rozległo się brzęczenie zielonego telefonu na jego biurku. Odruchowo podniósł
słuchawkę.
- Czy znasz już ostatnie nowiny? - rozległ się łagodny głos Rosemary. Tym
razem jednak brzmiała w nim wyraźna nuta niepokoju.
- Co się stało?
W ciągu ostatniego roku zdarzyły się w Maus Hause dwa morderstwa. Ale
zbrodniarz znalazł się za kratkami, a pozostali mieszkańcy znów żyli wygodnie i w
poczuciu bezpieczeństwa.
- Robert sprzedaje dom - powiedziała ze smutkiem Rosemary. - A my wszyscy
musimy się wyprowadzić.
- Dlaczego sprzedaje? Przecież wszystko świetnie się układa.
- Ktoś złożył mu wspaniałą ofertę zakupu nieruchomości. Wiesz, że zawsze
chciał zrezygnować z pracy w kancelarii adwokackiej i otworzyć dobrą restaurację.
Mówi, że wreszcie ma na to szansę. Dom znajduje się w doskonałym punkcie, a
deweloper chce tu zbudować wielopiętrowy apartamentowiec.
- To rzeczywiście zła nowina - zgodził się Qwilleran. - Robert rozpuścił nas
swoją wykwintną kuchnią. Befsztyki Chateaubriand, homary termidoriańskie, serca
karczochów po florencku. Może wpadłabyś pod szóstkę, jak już wrócisz do domu?
Moglibyśmy omówić sytuację.
- Przyniosę butelkę, a ty zajmij się chłodzeniem kieliszków. Właśnie przyszła
świeża dostawa soku z granatów - powiedziała Rosemary, która była
współwłaścicielką specjalistycznego sklepu z żywnością „Helthy-Welthy”. Qwilleran
uważał kokieteryjnie błędną pisownię tej nazwy za coś obrzydliwego.
W zamyśleniu odłożył słuchawkę. Te złe nowiny zesłane zostały przez jakieś
fatum. Widocznie los chciał, żeby pojechał na północ.
Tego popołudnia dziennikarz wyszedł wcześnie z pracy. W ręku trzymał
torebkę z indykiem z klubu prasowego i miarką ze sklepu z antykami „Błękitny
Smok”.
Autobus jadący River Road wyrzucił go przy parkingu z używanymi
samochodami. Qwilleran skierował się do rzędu niewielkich samochodów, które mało
palą. Chodził od jednego pojazdu do drugiego, otwierał drzwi i sprawdzał wymiary
podłogi za fotelem kierowcy.
Sprzedawca, który przyglądał się tej scenie, podszedł w końcu do dziennikarza.
- Szuka pan małego samochodu?
- Zależy - mruknął Qwilleran z głową pod tylnym siedzeniem. „Trzydzieści na
trzydzieści osiem centymetrów” - pomyślał.
- Interesuje pana jakiś konkretny model?
- Nie.
Za fotelem było zbyt mało miejsca. „Trzydzieści dwa na trzydzieści osiem”.
- Automatyczna czy ręczna skrzynia biegów?
- To bez znaczenia - powiedział dziennikarz i zajął się mierzeniem. „Trzydzieści
dwa na czterdzieści”.
Po wielu latach jeżdżenia służbowymi samochodami Qwilleran potrafił
prowadzić każdy pojazd. Nie był wybredny.
Sprzedawca przyjrzał się uważnie mężczyźnie z zawiniętymi wąsami i
smutnymi oczami.
- Znam pana - powiedział w końcu. - Pana zdjęcie pojawia się we „Fluxion”.
Pisze pan o restauracjach. Mój kuzyn ma pizzerię w Happy View Woods.
Dziennikarz stęknął z wnętrza czteroosobowego samochodu.
- Pokażę panu wóz, który właśnie dostaliśmy. Nie zdążyłem go jeszcze
wyczyścić. Model z zeszłego roku, przejechał tylko dwa tysiące mil.
Qwilleran poszedł za pracownikiem do warsztatu. Stał tam zielony, brudny,
czteroosobowy samochód. Dziennikarz zajrzał za fotel kierowcy ze swoją miarką.
Potem przesunął do tyłu fotel, tak żeby zmieściły się jego długie nogi, i jeszcze raz
zmierzył przestrzeń z tyłu. „Trzydzieści pięć na czterdzieści”.
- Idealnie - powiedział. - Ale być może będę musiał usunąć klamki. Ile pan za
niego chce?
- Zapraszam do bura. Porozmawiamy tam spokojnie - odparł sprzedawca.
Dziennikarz objechał parę ulic zielonym samochodem i stwierdził, że auto
mniej hałasowało i mniej się trzęsło niż wszystkie samochody, którymi zdarzyło mu
się do tej pory jeździć. Cena nie była wygórowana. Qwilleran wpłacił zaliczkę.
Podpisał dokumenty i pojechał do Maus Haus.
Zgodnie z przewidywaniami znalazł w skrzynce list od Roberta Mausa. Robert
wyjaśnił, że posiadłość Maus Haus stanie się wkrótce własnością inwestorów spoza
miasta. Dlatego też wszyscy lokatorzy powinni się wyprowadzić przed pierwszym
września.
Qwilleran otworzył kopertę z biciem serca, ale teraz wzruszył tylko ramionami i
wspiął się po schodach do swojego mieszkania z balkonem. Wszedł do środka,
otoczony zapachem indyczego mięsa. Jednak koty syjamskie, które zwykle witały go,
ocierając się o jego nogi i niecierpliwie miaucząc, siedziały nieruchomo na białym
dywanie z niedźwiedziej skóry. Qwilleran domyślił się, co było przyczyną. Koty
wiedziały, że zbliża się przeprowadzka. Bardzo lubiły mieszkanie w Maus Haus.
Przesiadywały na wielkim nasłonecznionym parapecie, skąd mogły obserwować
gołębie, albo leżały na dywanie z niedźwiedziej skóry.
- Dobra, dzieciaki - powiedział Qwilleran. - Wiem, że nie chcecie się
przeprowadzać, ale na pewno spodoba się wam miejsce, do którego jedziemy.
Chciałbym zabrać ten dywan, jednak nie należy do mnie.
Koko, którego pełne imię brzmiało Kao K'o-Kung, miał godność orientalnego
władcy. Siedział wyprostowany i poruszał lekko wąsikami na znak dezaprobaty. Koty
doskonale zdawały sobie sprawę, że ich wygląd pasuje do białego puszystego dywanu.
Miały cechy typowe dla syjamskich kotów: błękitne oczy, brązowy pyszczek, płową
sierść, której mogły pozazdrościć im norki, smukłe brązowe łapy i piękny ogon.
Dziennikarz zaczął kroić indyka.
- Chodźcie coś przekąsić!
Ale koty nadal zachowywały dystans.
Chwilę później Qwilleran wciągnął powietrze nosem i poczuł dobrze znany
zapach perfum. Po chwili do drzwi zapukała Rosemary. Sposób, w jaki dziennikarz ją
pocałował, świadczył, że łączy ich coś więcej niż przyjaźń. Koty syjamskie siedziały na
dywanie jak dwa kamienne posągi.
Rosemary nalała do kieliszków soku z granatów i dodała odrobinę wody
sodowej. Wypili za zdrowie lokatorów budynku, który wkrótce miał zmienić
właściciela.
- Nigdy nie zapomnę spędzonych tu chwil - powiedział Qwilleran.
- To było jak sen - dodała Rosemary.
- A czasem jak koszmar senny.
- Pewnie przyjmiesz zaproszenie ciotki. Czy redaktor „Fluxion” zgodzi się,
żebyś wziął tak długi urlop?
- Jasne. Puści mnie, ale być może nie przyjmie mnie z powrotem. Jak twoje
plany?
- Może wrócę do Kanady - powiedziała Rosemary. - Max chce otworzyć
restaurację ze zdrową żywnością w Toronto. Zostanę jego wspólniczką, jeśli uda mi się
sprzedać swoją część „Helthy-Welthy”.
Qwilleran przygryzł wąsa. Max Sorell! Ten niepoprawny kobieciarz!
- Miałem nadzieję, że przyjedziesz do mnie na północ.
- Na pewno cię odwiedzę, chyba, że będę musiała jechać do Toronto. Jak tam
dojedziesz?
- Kupiłem dziś samochód. Najpierw złożę wizytę ciotce Fanny w Pickax razem z
kotami, a potem udamy się do domku nad jeziorem. Nie widziałem ciotki Fanny przez
ostatnich czterdzieści lat. Sądząc z listów, to bardzo silna osobowość. Ma niezwykle
oryginalny i trudny do rozszyfrowania charakter pisma.
Rosemary wyglądała na zaintrygowaną.
- Tak samo było z listami mojej matki - mówił dalej dziennikarz. - Zapisywała
kartkę, a potem przekręcała ją i pisała dalszą część listu na tej samej stronie.
- Po co? Oszczędzała papier?
- Kto wie? Może chciała zachować prywatność. Bardzo trudno się czyta takie
listy. Ciotka Fanny nie jest tak naprawdę moją krewną. Moja matka i Fanny
sprzedawały razem pączki podczas pierwszej wojny światowej. Potem Fanny zrobiła
karierę. Nigdy nie wyszła za mąż. Po przejściu na emeryturę wróciła do Pickax City.
- Nigdy nie słyszałam o tym miasteczku.
- Ten okręg słynął z górnictwa. Rodzina Fanny zbiła fortunę na kopalniach.
- Będziesz do mnie pisać, najdroższy?
- Tak często, jak będzie to możliwe. Będę za tobą tęsknił, Rosemary.
- Musisz mi koniecznie opisać ciotkę Fanny.
- Ona teraz każe nazywać się Francescą. Nie lubi określenia „ciotka Fanny”.
Kiedy ktoś ją tak nazywa, czuje się staro.
- Ile ona ma lat?
- W przyszłym miesiącu skończy dziewięćdziesiąt.
Rozdział drugi
Qwilleran zapakował rzeczy do swojego zielonego samochodu. Było tam wszystko, co
konieczne, gdy ktoś wyrusza na północ: dwie walizki, maszyna do pisania, ważący
sześć kilogramów słownik, pół ryzy papieru i dwa pudła z książkami. Znalazły się tam
również dwadzieścia cztery puszki z mięsem kurczaka, łososiem i peklowaną
wołowiną oraz duża porcja białego tuńczyka, koktajl z krewetek i mięso krabów z
Alaski. Wszystko dlatego, że Koko nie jadał karmy dla kotów. Na tylnym siedzeniu
została umieszczona ulubiona niebieska poduszka syjamskich kotów, a na podłodze
owalna brytfanna, której uchwyty zostały obcięte tak, by mieściła się pomiędzy wałem
napędowym a wahaczem. Wypełniała ją gruba na dwa centymetry warstwa piasku.
Była to kocia toaleta. Naczynie pochodziło z obfitych zasobów wyposażenia
kuchennego Roberta Mausa. Qwilleran otrzymał je w prezencie, gdy ręcznie
malowana miska, która wcześniej służyła jako kocia wygódka, kompletnie
zardzewiała.
Meble w mieszkaniu zajmowanym przez Qwillerana należały do poprzedniego
lokatora, a nieliczne przedmioty, które były jego własnością, takie jak antyczna waga
czy żeliwny herb, zostały umieszczone na okres wakacji w piwnicy Rikera. I w ten
sposób nasz reporter, nieobciążony jakimkolwiek dobytkiem i z lekkim sercem, mógł
wyruszyć na północ.
Każde z jego pasażerów na tylnym siedzeniu zachowywało się inaczej. Kotka
przenikliwie miauczała za każdym razem, gdy samochód skręcał, był na wirażu,
pokonywał most czy wiadukt, mijał ciężarówkę lub gdy szybkość przekraczała
osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Koko karcił wówczas swoją sąsiadkę, gryząc ją
w tylną nogę, na skutek czego do ogólnej wrzawy dochodziły jeszcze piski i syki.
Qwilleran prowadził auto, zaciskając zęby i cierpliwie znosząc pełne wyrzutu
spojrzenia wyprzedzających go kierowców, wściekłe dźwięki klaksonów i próby
najechania na tył jego auta.
Najpierw mijali przedmieścia, później wijące się drogi polne. Stopniowo robiło
się coraz chłodniej. Sosny stawały się wyższe, pojawiały się znaki ostrzegające przed
jeleniami i widać było coraz więcej furgonetek. Qwilleran poczuł zmęczenie. Od
Pickax City dzieliły go jeszcze setki mil, a sterane nerwy podpowiadały mu, że
powinien zatrzymać się na noc. Na nocleg wybrał miejsce, które z trudem można było
nazwać motelem: wśród drzew stały zniszczone domki kempingowe. Wszyscy troje
czuli się kompletnie wyczerpani. Oba koty natychmiast zasnęły na samym środku
łóżka.
Kolejny dzień podróży upłynął pod znakiem nieco rzadszych protestów
dobiegających z tylnego siedzenia. Temperatura nadal spadała, a znaki ostrzegające
przed jeleniami ustąpiły miejsca tym z wizerunkiem łosia. Szosa wspinała się pośród
wzgórz, a potem zeszła w dolinę, stając się główną arterią komunikacyjną Pickax City.
Majestatyczne stare domy stały po obu stronach Main Street i były świadectwem
bogactwa dawnych mieszkańców, którzy utrzymywali się z górnictwa i przemysłu
drzewnego. Główna ulica rozwidlała się w środku miasteczka i otaczała niewielki
park. W pobliżu stało kilka imponujących budowli: dziewiętnastowieczny gmach
sądu, ozdobiona kolumnami biblioteka, która wyglądała jak grecka świątynia, i dwa
kościoły. Był tam również wielki dom należący do ciotki Fanny. Monumentalna
siedziba oznaczona została numerem wyrytym na wypolerowanej mosiężnej tabliczce.
Okazałą rezydencję zbudowano z kamienia polnego. Na jej tyłach, od strony
podwórka, znajdowała się powozownia. Błękitna furgonetka stała przy wjeździe na
teren posesji. Mężczyzna, który przycinał krzewy, uważnie przyjrzał się wchodzącemu
dziennikarzowi. Na twarzy ogrodnika malował się wyraz, którego Qwilleran nie umiał
określić. Drzwi wejściowe zdobił staromodny, obramowany mosiądzem otwór na listy
z wygrawerowanym nazwiskiem: Klingenschoen.
Na dźwięk dzwonka drzwi otworzyła niska staruszka - bez wątpienia ciotka
Fanny. Była to dziarska, nieduża, ale tryskająca wprost energią pani w wieku
osiemdziesięciu dziewięciu lat. Na jej bladej, pomarszczonej twarzy widać było
wyraźnie dwie plamy pomarańczowej szminki i powiększone soczewkami okularów
oczy. Kobieta przyjrzała się uważnie swojemu gościowi przez grube szkła i wyciągnęła
ręce w dramatycznym geście powitania. A po chwili z głębi jej gardła wydobył się
okrzyk:
- O mój Boże! Ależ ty wyrosłeś!
- Mam nadzieję, że wyrosłem - powiedział wesoło Qwilleran. - Przecież ostatnio
widziałaś mnie, kiedy miałem siedem lat. Jak się masz, Francesco? Wyglądasz
doskonale!
Egzotyczne imię kobiety doskonale pasowało do jej ekstrawaganckiego stroju.
Ubrana była w pomarańczową jedwabną tunikę, na której wyhaftowane zostały pawie,
oraz wąskie czarne spodnie. Na głowie miała pomarańczową chustę, zawiązaną na
czubku głowy tak, by stworzyć wrażenie, że mierzy więcej niż metr trzydzieści.
- Wchodź, proszę. Wchodź - powtarzała uprzejmie. - Mój Boże, jakże się cieszę,
że cię widzę! Naprawdę wyglądasz dokładnie tak jak na fotografii w gazecie. Gdyby
twoja droga matka, niech spoczywa w spokoju, mogła cię teraz zobaczyć! Z pewnością
bardzo by się jej spodobały twoje wąsy. Czy masz ochotę na filiżankę kawy? Wiem, że
wy dziennikarze uwielbiacie kawę. Możemy ją wypić na werandzie.
Ciotka Fanny poprowadziła go przez wysoko sklepiony hall z okazałą klatką
schodową. Później mijali kolejno: tradycyjny salon, elegancką jadalnię, bibliotekę o
ścianach pokrytych boazerią i pokój śniadaniowy obity tkaniną. W końcu znaleźli się
w przewiewnym pomieszczeniu z oszklonymi drzwiami. W pokoju stały wiklinowe
meble i donice ze starymi fikusami.
- Mam boskie bułeczki z cynamonem - powiedziała ciotka swoim głębokim
głosem. - Tom przyniósł je dziś rano z piekarni. Uwielbiałeś takie bułeczki, kiedy byłeś
małym chłopcem.
Qwilleran usiadł na wyplatanej kanapie. Tymczasem gospodyni w swoich
maleńkich czarnych chińskich pantofelkach zniknęła w jakiejś odległej części domu,
nie przestając mówić, choć jej słowa były ledwie słyszalne. Wróciła po chwili,
dźwigając wielką tacę.
Qwilleran zerwał się na równe nogi.
- Pozwól, że to wezmę, Francesco.
- Dziękuję, kochanie - wykrztusiła. - Byłeś zawsze takim grzecznym
chłopczykiem. Koniecznie weź śmietanki do kawy. Tom przywiózł ją ze wsi dziś rano.
Nie znajdziesz takiej w mieście, mój drogi.
Qwilleran wolał czarną kawę, ale dolał śmietanki. Gdy zajadał cynamonową
bułeczkę, spojrzał w kierunku wielkich oszklonych drzwi. Zobaczył, że ogrodnik stoi,
opierając się o grabie, i najwyraźniej zagląda do pokoju.
- Oczywiście zostaniesz na lunch - odezwała się ciotka Fanny z czeluści
ogromnego wyplatanego fotela, w którym ginęła jej miniaturowa postać. - Tom
pójdzie do rzeźnika po mięso. Wolisz stek czy befsztyk? Mamy nadzwyczajnego
rzeźnika. Czy masz ochotę na pieczone ziemniaki ze śmietaną?
- Nie, nie! Dziękuję ci, Francesco, ale mam w samochodzie dwa zdenerwowane
zwierzaki i chciałbym, żeby jak najszybciej znalazły się w domku letniskowym. Bardzo
ci jestem wdzięczny za zaproszenie, jednak skorzystam z niego innym razem.
- A może chciałbyś kotleciki wieprzowe - ciągnęła ciotka Fanny. - Do tego
zrobię ci dużą porcję sałaty. Jaki dressing najbardziej lubisz? A na deser podam
płonące naleśniki. Zawsze przygotowywałam je dla panów, którzy przychodzili do
mnie w odwiedziny, gdy studiowałam.
„Czy ona jest głucha?” - pomyślał Qwilleran. „Czy może nie ma ochoty słuchać?
Muszę jej jakoś przerwać”.
- Ciociu Fanny! - krzyknął.
Wyglądała na zaskoczoną dźwiękiem swojego imienia i tonem Qwillerana.
- Tak, kochanie?
- Jak już się rozgościmy u siebie - powiedział normalnym głosem - wrócę i zjem
z tobą lunch albo może ty przyjedziesz nad jezioro i zabiorę cię gdzieś na obiad. Masz
jakiś środek lokomocji, Francesco?
- Ależ tak, oczywiście. Tom mnie przywiezie. Prawo jazdy straciłam kilka lat
temu, po pewnym małym wypadku. Komendant policji był bardzo niesympatycznym
mężczyzną, ale pozbyliśmy się go i teraz mamy uroczego szefa policji. Swojej
najmłodszej córeczce dał nawet imię na moją cześć...
- Ciociu Fanny!
- Tak, kochanie?
- Czy powiesz mi teraz, jak dojechać do domku letniskowego?
- Oczywiście. To bardzo łatwe. Musisz jechać na północ w kierunku jeziora i
skręcić w lewo. Zwróć uwagę na ruiny kamiennego komina. To wszystko, co pozostało
ze starego budynku szkoły. Potem zobaczysz literę „K” na słupku. Skręć wtedy w
drogę żwirową i jedź nią cały czas prosto przez las. To moja posiadłość. Dzikie
czereśnie i śliwki powinny teraz kwitnąć. Mooseville jest tylko o trzy mile stamtąd.
Możesz jeździć do miasteczka na zakupy i do restauracji. Mieszka tam przeurocza
osoba - pani naczelnik poczty... Ale niczego sobie nie wyobrażaj, jest zamężna...
- Ciociu Fanny!
- Słucham, kochanie?
- Czy nie powinnaś dać mi klucza?
- Mój Boże! Oczywiście, że nie. Chyba nawet nigdy nie widziałam klucza od
tego domku. To po prostu stara chatka z bali z dwiema sypialniami, ale będzie ci tam
wygodnie. Będziesz miał tam święty spokój i doskonałe warunki do pisania. Jak na
mój gust jest tam nawet zbyt spokojnie. Jak wiesz, pracowałam w klubie w New
Jersey i zawsze przebywałam w tłumie ludzi. Tak się cieszę, że zamierzasz napisać
książkę, mój drogi. Jaki będzie miała tytuł? Twoja droga matka byłaby z ciebie bardzo
dumna.
Qwilleran czuł się zmęczony podróżą i marzył, by dotrzeć wreszcie na miejsce.
Musiał wysilić cały swój spryt, by uwolnić się od przytłaczającej gościnności ciotki
Fanny. Gdy odjeżdżał, ogrodnik pracował właśnie przy grządce tulipanów rosnących
wokół frontowych schodów. Mężczyzna spojrzał na Qwillerana, a ten kpiąco mu
zasalutował.
Pasażerowie przywitali dziennikarza piskami pełnymi oburzenia, a protesty
Yum Yum trwały prawdę powiedziawszy przez całą drogę, mimo braku zakrętów,
mostów, wiaduktów i wielkich samochodów ciężarowych. Szosa wiodła przez
wyludnioną okolicę. Pustka wynikała częściowo z pożarów lasu - szkielety
zniszczonych drzew trwały zastygłe w dziwnym groteskowym tańcu. Przy reklamie
lokalu o nazwie „Gorące Paszteciki” znajdowały się obrośnięte zielskiem ruiny
restauracji. Ruch na szosie był niewielki. Mijali głównie ciężarówki, których kierowcy
machali na powitanie zielonego dwudrzwiowego pojazdu.
Miejsca, gdzie znajdowały się zamknięte kopalnie, takie jak Dimsdale, Big B
czy Goodwinter, oznaczone były tablicami z ostrzeżeniem: „Uwaga! Nie wchodzić!
Niebezpieczeństwo!” Qwilleran zauważył, że nigdzie nie było kopalni z nazwiskiem
Klingenschoen. Złapał lokalną stację radiową i w pośpiechu ją wyłączył.
A więc ciotka Fanny pracowała niegdyś w klubie! Doskonale mógł sobie
wyobrazić, jak w kapeluszu przybranym kwiatami zajmuje się popołudniowymi
herbatkami, komitetami organizacyjnymi, jak zostaje wybrana na przewodniczącą
takiego komitetu, prowadzi zebranie czy organizuje bal charytatywny.
Przerwał swoje rozważania, gdy zerknął we wsteczne lusterko. Jechała za nim
błękitna furgonetka. Gdy Qwilleran zmniejszył szybkość, samochód za nim także
zwolnił. Zabawa ta trwała przez kilka mil, aż do chwili, gdy uwagę dziennikarza
przyciągnął widok fermy otoczonej kilkoma niskimi szopami. Dachy i całe podwórko
pokryte były brązową falującą masą. Wydawało się, że wszystko wokół nieustannie się
porusza.
- To indyki - oznajmił Qwilleran swoim pasażerom. - Macie szczęście, dzieciaki.
Będziecie mieszkać w pobliżu indyczej farmy.
Kiedy znowu zerknął w tylne lusterko, błękitnej furgonetki nigdzie już nie było
widać. Minął jeszcze dobrze utrzymaną posiadłość wiejską. Za wysokim ozdobnym
ogrodzeniem widać było zadbane trawniki i klomby pełne kwiatów. Daleko, na tyłach
posiadłości, stały duże budynki gospodarcze.
Droga zaczęła piąć się w górę. W tym momencie podniosły się dwie główki na
tylnym siedzeniu. Dwa noski wyczuły wilgotne powietrze, chociaż woda była odległa o
milę. Poirytowane miauknięcia zmieniły się nagle w pełne podniecenia mruczenie. A
po chwili ukazało się jezioro. Bezkres wody zdawał się łączyć z niewiarygodnie
błękitnym niebem.
- Jesteśmy już prawie na miejscu - Qwilleran próbował dodać otuchy swoim
niecierpliwym pasażerom.
Droga biegła teraz wzdłuż brzegu jeziora, czasem tuż obok plaży, czasem
zagłębiając się w las. Zostawili za sobą rustykalną bramę przy wjeździe na prywatną
drogę prowadzącą do klubu „Na Wydmach”. Pół mili dalej Qwilleran zauważył
rozsypujący się komin dawnej szkoły, a potem literę „K” na skrzynce pocztowej i
skręcił w żwirową drogę, która wiła się pomiędzy iglakami i dębami. Czasem zdarzały
się nasłonecznione polany porośnięte leśnymi kwiatami, można było dostrzec pniaki
drzew i kwitnące krzewy o aromatycznym zapachu. Szkoda, że nie było z nim
Rosemary, by wszystko to oglądać i podziwiać. Droga wspinała się dalej przez kolejne
wydmy i kończyła niespodziewanie na polance, z której roztaczał się widok na jezioro
z punkcikami żagli gdzieś daleko na horyzoncie.
Tu właśnie, zawieszony na zboczu ogromnej wydmy, przytłoczony rozmiarami
rosnących wokół trzydziestometrowych sosen, stał letniskowy domek, w którym
Qwilleran zamierzał spędzić całe lato. Drewniane bale i mech wypełniający szczeliny
pomiędzy nimi pociemniały ze starości. Otwarta weranda z widokiem na jezioro była
niczym obietnica długich spokojnych godzin spędzanych na rozmyślaniach i relaksie.
Masywny komin z kamienia i spory zapas opałowego drewna obiecywały leniwe
wieczory z książką przy płonącym kominku.
Do chaty wchodziło się przez drugą werandę usytuowaną od strony lasu i
polanki służącej jako miejsce parkingowe. Gdy Qwilleran zbliżył się do drzwi,
spłoszona wiewiórka uciekła na drzewo i posłała mu z góry karcące spojrzenie. Stado
spłoszonych małych żółtych ptaszków, ćwierkając, zerwało się do lotu. Na szczycie
drzewa siedziało jakieś nieduże brązowe zwierzątko, które przekrzywiło łepek i
badawczo przyglądało się człowiekowi.
Qwilleran z niedowierzaniem potrząsnął głową. Wszystkie te cudowne
tajemnice natury, całe to spokojne otoczenie miało przez najbliższe trzy miesiące
należeć do niego.
Przy wejściu na werandę wisiał błyszczący mosiężny dzwonek, jaki zwykle
noszą na szyi owce. Postanowił pociągnąć za sznurek. Tak po prostu, z powodu
rozpierającej go radości. Gdy szedł w jego kierunku, coś śliskiego i organicznego
spadło z drzewa na głowę dziennikarza. A co to za dziura w siatce drzwi? Postrzępione
brzegi otworu skierowane były do środka, zupełnie jakby ktoś chciał grać w kręgle
przez drucianą siatkę. Nacisnął klamkę i ostrożnie wszedł na werandę. Zobaczył
trawiastą wykładzinę, plastikowe meble i stare narzędzia ogrodowe zawieszone na
przeciwległej ścianie. Ale było tam coś jeszcze. W najdalszym kącie coś lekko się
poruszyło. Zabłysły okrągłe oczy. Duży ptak z groźnie wyglądającym dziobem siedział
na oparciu krzesła. Jego ostre pazury wbijały się w plastikową powierzchnię mebla.
Czyżby jastrząb? „Tak, to musi być jastrząb” - pomyślał Qwilleran. Pierwszy raz był
tak blisko drapieżnego ptaka. Ucieszył się, że zostawił swoje syjamskie koty w
samochodzie. Ptak mógł być ranny i niebezpieczny. Trzeba było potężnej siły, by
przebić siatkę, a spojrzenie jastrzębia wcale nie było przyjazne.
Wśród narzędzi na ścianie wisiały prymitywne drewniane widły. Qwilleran
spróbował powoli po nie sięgnąć. Spokojnie otworzył i zaklinował pokryte siatką
drzwi. Ostrożnie zaszedł ptaka od tyłu. Zamachał widłami i jastrząb wyfrunął przez
otwarte drzwi.
Qwilleran odetchnął z ulgą i przygładził wąsy. „Witaj na wsi” - pomyślał.
Chociaż domek był mały, jego wnętrze wydawało się obszerne. Wsparty na
więźbie z okorowanych bali, poznaczony sękami sosnowy sufit znajdował się na
wysokości ponad sześciu metrów. Ściany, również zbudowane z bali, zostały
powleczone białym woskiem. Nad kamiennym kominkiem wisiała głowa łosia z
szeroko rozwidlonym porożem. Obok stały kilof i piła do cięcia drewna z zębami
długimi na pięć centymetrów.
Swym wyczulonym zmysłem węchu Qwilleran wyczuł jakiś dziwny zapach.
Martwe zwierzę? Źle wykonana kanalizacja? Śmieci, których ktoś zapomniał
wyrzucić? Otworzył drzwi i okna, by obejrzeć pomieszczenie. Wszędzie panował
wzorowy porządek. Wkrótce napłynęło do środka świeże, pachnące wodą z jeziora i
kwiatami czereśni powietrze. Dziennikarz sprawdził, czy siatki w oknach są całe. Koko
i Yum Yum były domowymi kotami. W mieście nigdy nie pozwalał, by wałęsały się po
ulicach. Nie chciał, żeby na wsi miały ku temu okazję. Rozglądał się, sprawdzając, czy
nie ma gdzieś drzwiczek, obluzowanej deski lub innych ukrytych wyjść.
Dopiero kiedy wszystko sprawdził, przyniósł swoich czworonożnych przyjaciół
do chaty. Początkowo koty poruszały się ostrożnie, chodziły na zgiętych łapach, z
opuszczonymi ogonami i zjeżonymi wąsami. Próbowały łowić dźwięki, których nie
mógłby usłyszeć żaden człowiek. Ale kiedy już wszystkie bagaże zostały przyniesione z
samochodu, Yum Yum zaczęła radośnie wdrapywać się po ścianie, skacząc w górze z
belki na belkę. Koko rozsiadł się po królewsku na głowie łosia, patrząc z aprobatą na
swoje włości. Łoś zaś, z głową o długim pysku, szerokich nozdrzach i opuszczonej
szczęce, znosił to poniżenie z gorzką rezygnacją.
Qwilleran też był zadowolony z domu. Spostrzegł, że przy barze znajduje się
najnowocześniejszy model telefonu. Zwrócił również uwagę na mikrofalówkę, wannę
z hydromasażem i półki z książkami. Na stoliku do kawy leżały najświeższe numery
znanych czasopism, a w zestawie stereo ktoś zostawił kasetę z koncertem Brahmsa.
Nie było telewizora, ale to nie miało większego znaczenia. Qwilleran był uzależniony
od słowa pisanego.
Otworzył puszkę kurczaka dla swoich czworonożnych przyjaciół, a potem
ruszył autem w kierunku Mooseville, żeby tam zjeść obiad. Miasteczko było
niewielkim kurortem na brzegu jeziora. Po jednej stronie Main Street było molo, łódki
i hotel „Northern Lights”. Po przeciwnej stronie ulicy w drewnianych domkach
mieściły się sklepy. Nawet kościół miał ściany z bali.
W hotelu Qwilleran zjadł niezbyt smaczny wieprzowy kotlet, rozgotowaną
fasolkę szparagową i kartofle, które zbyt długo trzymano w piecu. Obiad podała
przyjaźnie usposobiona blondynka. Kelnerka powiedziała, że na imię ma Darlene.
Rozpoznała Qwillerana dzięki zdjęciu zamieszczonemu w „Daily Fluxion” i koniecznie
chciała uszczęśliwić go dokładką. W redakcji Qwilleran często kwestionował
sensowność publikowania fotografii dziennikarza zajmującego się pisaniem o
restauracjach, ale zgodnie z polityką wydawniczą firmy w gazecie miały być
zamieszczane zdjęcia wszystkich felietonistów. A polityka to polityka.
Jednak nie tylko z powodu wąsów Qwilleran zwracał na siebie uwagę w hotelu
„Northern Lights”. W natłoku koszul w kratkę, dżinsów i wiatrówek jego tweedowy
sportowy płaszcz i wełniany krawat drażniły swoją innością. Natychmiast po spożyciu
ciasta z jagodami dziennikarz udał się do sklepu. Nabył tam dżinsy, sportową koszulę
i buty oraz... czapkę z daszkiem.
Bo taką właśnie czapkę miał na głowie każdy facet w Mooseville. Były to czapki
bejsbolowe, marynarskie, myśliwskie, z reklamą piwa, traktorów, nawozów i paszy dla
trzody. Qwilleran wybrał jaskrawo-pomarańczowe nakrycie głowy. Miał nadzieję, że
okaże się ono doskonałym strojem maskującym. W sklepiku można było kupić i
„Daily Fluxion”, i konkurencyjny „Morning Rampage”, a także lokalne gazety. Zakupił
„Fluxion” oraz „Pickax Picayune” i ruszył w kierunku letniego domku.
W drodze powrotnej zatrzymał się przy blokadzie drogowej.
- Proszę jechać dalej, panie Qwilleran - powiedział uprzejmy policjant. - Czy
zamierza pan pisać o restauracjach w Mooseville?
- Nie, spędzam tu tylko wakacje. Co tu się stało, panie władzo?
- To tylko standardowe manewry wojenne - zażartował policjant. - Musimy
szlifować formę. Życzę miłych wakacji!
Czerwcowe dni były długie w mieście, a wydawały się jeszcze dłuższe na
północy kraju. Qwilleran czuł się znużony. Ciągle spoglądał na zegarek i sprawdzał
położenie słońca, które jakoś nie miało zamiaru zachodzić. Poszedł przez wydmy w
kierunku jeziora. Chciał sprawdzić, jak wygląda brzeg i jaka jest temperatura wody.
Zgodnie z zapowiedzią Rikera woda okazała się lodowato zimna. Jezioro wydawało się
zupełnie spokojne. Woda cichutko pluskała, omywając brzegi. Słychać było tylko
jeden dźwięk: bzyczenie komarów. Zanim Qwilleranowi udało się pędem wdrapać na
wzgórze, ścigała go już chmara skrzydlatych prześladowców. Owady szybko znalazły
dziurę w siatce i przedostały się na werandę.
Dziennikarz wbiegł do domku, zatrzaskując za sobą drzwi, i natychmiast
zadzwonił do Pickax.
- Dobry wieczór - odezwał się miły głos.
- Francesco, chcę, żebyś wiedziała, że dojechaliśmy szczęśliwie - powiedział
szybko w nadziei, że zdoła przekazać informację, zanim coś odwróci uwagę ciotki. -
Domek jest fantastyczny, ale mam pewien problem. Jastrząb wleciał na werandę i
rozerwał siatkę. Jest w niej teraz wielka dziura. Przegoniłem ptaka, jednak nieźle
zapaskudził meble i wykładzinę.
Ciotka Fanny ze spokojem przyjęła te wieści.
- Nie przejmuj się tym, kochanie - zamruczała słodkim głosem. - Tom wpadnie
tam jutro, żeby zreperować siatkę, i posprząta na werandzie. Nie ma żadnego
problemu. Tom to prawdziwy skarb. Nie wiem, co bym bez niego zrobiła. Jak tam
komary? Tom przywiezie ci spray na owady. Przyda ci się również na pająki i
szerszenie. Daj mi znać, czy mrówki wchodzą do domku. Są niesamowicie zachłanne.
Tylko pamiętaj, kochanie, żeby nie zabić żadnej biedronki. Wiesz, że to przynosi
pecha. Czy masz ochotę na nowe kasety? Mam parę wspaniałych nagrań jazzu z
Chicago. Czy lubisz operę? Przykro mi, że nie masz telewizora, ale w lecie to strata
czasu. Kiedy będziesz pisać swoją książkę, nie będzie brakować ci telewizji.
Po zakończeniu konwersacji z panią prezes Qwilleran postanowił wypróbować
magnetofon. Wcisnął dwa klawisze i usłyszał dźwięki Koncertu podwójnego na
skrzypce i wiolonczelę. Jakość odtwarzania była doskonała. Chodził kiedyś z
dziewczyną, która słuchała wyłącznie Brahmsa. Dlatego Qwilleran na zawsze
zapamiętał stare dobre Opus 102.
Słońce skryło się wreszcie w wodach jeziora, zalewając wodę i niebo kolorem
różowym i pomarańczowym. Qwilleran postanowił pójść spać. Koty wydawały się
dziwnie spokojne. Zwykle tuż przed zgaszeniem światła rzucały się do zabawy. Gdzie
się podziały? Nie siedziały na głowie łosia. Nie skakały po drewnianych belkach pod
sufitem. Nie zobaczył ich również na niebieskiej poduszce, którą umieścił na lodówce.
Nie było ich także na obitych białym płótnem sofach ustawionych wokół kominka ani
na łóżku w sypialni.
Qwilleran spróbował je przywołać. Żadnej odpowiedzi. Koty były zbyt zajęte.
Obserwowały. Przycupnęły na parapecie w południowej sypialni i wypatrywały czegoś
w ciemności. Posiadłość leżała na zupełnym odludziu. Z okien widać było tylko
piaszczyste wydmy, krzaki i drzewa iglaste. Kilka metrów od domku w piasku
znajdowało się zagłębienie w kształcie prostokąta, które wyglądało jak zapadnięty
grób. Syjamskie koty zauważyły to miejsce natychmiast. Zawsze szybko odkrywały
niezwykłe rzeczy.
- Zeskakujcie na dół - powiedział do nich Qwilleran. - Muszę zamknąć okno na
noc.
Wybrał dla siebie sypialnię po stronie północnej, bo jej okna wychodziły na
jezioro. Ale był tak zmęczony, że nie mógł zasnąć. Myślał o mogile. Kto został tam
pochowany? Czy powinien powiedzieć o tym ciotce Fanny? Czy może raczej powinien
zacząć kopać? Na terenie posiadłości stała szopa na narzędzia, a tam na pewno
znajdzie jakieś łopaty.
Godzinami przewracał się z boku na bok. Wokół było tak ciemno! Nie świeciły
latarnie ani neony, nie było ludzkich siedzib, księżyca, żadnych świateł cywilizacji.
Tylko całkowita ciemność. I brak jakiegokolwiek dźwięku. Nie słychać było szelestu
drzew, wycia wiatru, szumu fal czy odgłosu samochodów jadących po odległej szosie.
Panowała zupełna cisza. Qwilleran leżał nieruchomo i wsłuchiwał się w bicie własnego
serca.
A potem dotarło do niego jakieś nieregularne dudnienie. Usiadł i zaczął
wsłuchiwać się w ten odgłos. Dudnienie ustało. Po chwili usłyszał głos mężczyzny i
śmiech kobiety. Wyjrzał przez okno w ciemność nocy i zobaczył dwa światełka latarek
poruszające się u stóp wydmy i zmierzające na zachód. Położył się i po raz kolejny
usłyszał przez poduszkę dudniący odgłos. Jakby ktoś chodził po ubitym piasku. Kroki
stopniowo cichły w oddali.
Było już dobrze po północy. Qwilleran rozmyślał o podejrzanych osobach
spacerujących po plaży i o dziwnym grobowcu. Nagle usłyszał trzaski dobiegające od
strony lasu. Ktoś najwyraźniej wspiął się po drzewie i chodził po dachu. Ciężkie kroki
zbliżały się do komina.
Qwilleran wyskoczył z łóżka, wykrzykując przekleństwa, których nauczył się w
północnej Afryce. Wrzasnął na koty, które jak szalone biegały po całym domu.
Wcisnął klawisz magnetofonu. Rozległy się znowu dźwięki muzyki Brahmsa. W
kuchni zaczął walić w garnki i patelnie... Usłyszał, jak intruz w pośpiechu przebiega
przez dach i przedziera się przez zarośla. Wreszcie wszystko ucichło.
Qwilleran resztę nocy spędził w pozycji siedzącej. Czytał aż do wschodu słońca.
Do chwili, gdy o brzasku ptaki rozpoczęły swój pełen ćwierkania, świergotania,
szczebiotania i krakania poranny koncert.
Kot, który lubił Brahmsa Lilian Jackson Braun
tom 5. Kot, który lubił Brahmsa Przełożyła Anna Gren
Tytuł oryginalny serii: The cat who... Series! Tytuł oryginału: The Cat who Played Brahms Tłumaczenie z oryginału: Anna Gren Projekt okładki: Aleksandra Mikulska Korekta: Maciej Korbasiński Skład: Elipsa Sp. z o.o. Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o. ISBN978-83-61226-45-1 Elipsa Sp. z o.o. 01-673Warszawa,ul.Podleśna37 tel./fax +48 (22) 833 38 22 Printed in EU INFORMACJE (O 22) 624 16 07 (od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)
Spis treści Rozdział pierwszy ........................................................................................................... 5 Rozdział drugi................................................................................................................15 Rozdział trzeci............................................................................................................... 26 Rozdział czwarty ........................................................................................................... 37 Rozdział piąty................................................................................................................ 52 Rozdział szósty.............................................................................................................. 62 Rozdział siódmy.............................................................................................................71 Rozdział ósmy ...............................................................................................................80 Rozdział dziewiąty ........................................................................................................88 Rozdział dziesiąty .........................................................................................................96 Rozdział jedenasty ...................................................................................................... 102 Rozdział dwunasty.......................................................................................................112 Rozdział trzynasty....................................................................................................... 124 Rozdział czternasty ......................................................................................................133 Rozdział piętnasty....................................................................................................... 142 Rozdział szesnasty .......................................................................................................154
Rozdział pierwszy Jim Qwilleran, doświadczony dziennikarz, przeżywał jeden z najgorszych momentów swojego życia zawodowego. Przed laty, gdy pracował jako korespondent wojenny, strzelano do niego na plaży. Gdy został dziennikarzem śledczym, naraził się mafii. Teraz, gdy pisywał felietony na temat restauracji dla wychodzącej na Środkowym Zachodzie gazety „Daily Fluxion”, był zupełnie nieprzygotowany na niezwykłe wydarzenia w klubie prasowym. Dzień zaczął mu się całkiem nieźle. W domu, gdzie mieszkał, zjadł smaczne śniadanie składające się z kawałków melona, omletu z ziołami, duszonych kurzych wątróbek, bułeczek i trzech filiżanek kawy. Lunch zamierzał spożyć w towarzystwie swojego starego przyjaciela Archa Rikera w ich ulubionym lokalu - w klubie prasowym. O dwunastej w południe Qwilleran zmierzał w kierunku brudnego kamiennego gmaszyska, w którym niegdyś więziono ludzi, a obecnie wydawano posiłki dziennikarskim masom pracującym. Kiedy zbliżał się do starej, nabijanej ćwiekami bramy, zorientował się, że coś jest nie tak. Poczuł zapach świeżego lakieru i zauważył, dzięki wyostrzonemu zmysłowi słuchu, że zawiasy przestały skrzypieć! Wszedł do hallu i aż zachłysnął się ze zdumienia. Zamiast mroku i dymu, które tak polubił, pomieszczenie wprost tchnęło świeżością i czystością. Qwilleran wiedział, że planowano zamknięcie klubu na dwa tygodnie ze względu na konieczność wykonania dorocznych porządków. Nikt mu jednak nie wspomniał o tak głębokiej metamorfozie. Wszystkie opisane zmiany zaszły najwidoczniej, gdy pracował poza miastem.
Jego bujne szpakowate wąsy zjeżyły się ze złości i musiał dłonią doprowadzić je do ładu. Ściany hallu pokrywała wcześniej stara boazeria, która poczerniała od niezliczonych warstw taniego lakieru. Teraz hall wyklejony został tapetą, której wzór przypominał obrus jego babci. Zamiast zniszczonych desek podłogę wyścielała obecnie gruba wykładzina dywanowa. Zamiast jarzeniówek pod kopułą wisiał mosiężny żyrandol. Zniknął nawet dobrze mu znany odór stęchlizny. Wszystko wokół pachniało chemią i nowością. Z trudem opanowując szok i konsternację, reporter skierował swe kroki do baru. Tam właśnie, w najdalszym kącie sali, zwykle jadał lunch. Niestety i w tym miejscu zapanowały nowe porządki: kremowe ściany, łagodne oświetlenie, wiszące doniczki ze sztucznymi roślinami i, o zgrozo, lustra! Qwilleran wprost trząsł się z odrazy. Arch Riker, redaktor z „Daily Fluxion”, siedział jak zawsze ze szklaneczką whisky w tym samym co zwykle miejscu. Jednak podrapany stół zmienił się nie do poznania. Został wyszlifowany i polakierowany, a na blacie leżały podkładki pod talerze wykonane z białego papieru o ozdobnie wycinanych brzegach. Kelnerka już nadchodziła, niosąc szklanką soku pomidorowego, który zazwyczaj pijał reporter. Wyglądała jednak jakoś inaczej. Nie miała już na sobie króciutkiego białego mundurka z falbaniastą chusteczką w kieszonce na piersi. Wszystkie kelnerki nosiły teraz stroje francuskich pokojówek: szykowne czarne sukienki, białe fartuszki i marszczone czepeczki. - Arch! Co się tu stało? - zapytał Qwilleran. - Nie wierzę własnym oczom. Zgiął się, by umieścić pokaźnych rozmiarów ciało na krześle, i jęknął. - No cóż, do klubu należy teraz wiele pań - wyjaśnił spokojnie Riker. - Postanowiły one pracować w komisji porządkowej, żeby zaprowadzić w klubie ład. Nazywają to renowacją o charakterze odwracalnym. W przyszłym roku komisja może podjąć decyzję o zdjęciu tapet i wykładzin dywanowych, by przywrócić panujący tu wcześniej stan brudu i bałaganu. - Mówisz, jakbyś to wszystko popierał, zdrajco! - Czasem trzeba coś zmienić - stwierdził Riker opanowanym głosem redaktora, który nie takie rzeczy widywał. - Zajrzyj do karty i powiedz, na co się decydujesz. Mam spotkanie o pierwszej trzydzieści. Co do mnie, to chcę zamówić jagnięcinę w sosie curry.
- Zupełnie straciłem apetyt - stwierdził Qwilleran, a malujący się na jego twarzy wyraz niezadowolenia podkreślały obwisłe wąsy. Zatoczył łuk ręką, wskazując otaczające ich wnętrze. - To miejsce kompletnie utraciło swój charakter. Nawet zapach jest jakiś sztuczny. Poruszył nozdrzami i wciągnął powietrze. - Wszystko syntetyczne! I pewnie rakotwórcze! - Musisz mieć nos niczym pies myśliwski, Qwill. Nikt oprócz ciebie nie uskarżał się na zapach. - I jeszcze jedno - wojowniczo zaczął Qwilleran. - Wcale mi się nie podoba to, co dzieje się w naszej gazecie. - Co masz na myśli? - Najpierw przydzielili te wszystkie kobiety do działu miejskiego i przenieśli mężczyzn do działu kobiecego. Potem zorganizowali nam wspólne toalety. Potem sprowadzili nowe biurka w kolorze zielonym, pomarańczowym i niebieskim. Wygląda to zupełnie jak wystrój cyrku. Zabrali mi maszynę do pisania. Zamiast niej dostałem komputer, a od patrzenia w ekran boli mnie głowa. - Zawsze myślisz o dawnych czasach. Ciągle chcesz, żeby reporterzy w kapeluszach pisali na maszynach dwoma palcami - stwierdził Riker spokojnie. Qwilleran opadł ciężko na krzesło. - Słuchaj, Arch. Od dawna chciałem przemyśleć pewne sprawy i właśnie podjąłem decyzję. Mam trzy tygodnie tegorocznego urlopu i dwa tygodnie, których wcześniej nie wykorzystałem. Chciałbym wziąć jeszcze urlop bezpłatny i wyjechać na trzy miesiące. - Żartujesz sobie? - Jestem zmęczony pisywaniem głupawych pochlebstw na temat restauracji, które reklamują się w naszej gazecie. Chcę pojechać na północ i pobyć z dala od miasta. Z dala od pośpiechu, zanieczyszczonego powietrza, hałasu i zbrodni. - Czy ty się na pewno dobrze czujesz, Qwill? - zapytał Riker tonem pełnym zaniepokojenia. - Na pewno nie jesteś chory czy coś w tym rodzaju? - A co w tym dziwnego, że ktoś ma ochotę pooddychać świeżym powietrzem? - Ależ to cię zabije! Jesteś facetem z miasta, Qwill. Tak samo jak ja. Obaj wychowaliśmy się wśród czadu i dymu, wśród brudu, którego pełno jest w Chicago. Jestem twoim najstarszym przyjacielem i mówię ci: nie rób tego! Dopiero od
niedawna radzisz sobie finansowo. A na dodatek - tu zniżył głos - Percy chce ci przydzielić świetny, nowy temat. Qwilleran chrząknął. Znał doskonale wspaniałe nowe propozycje tematyczne redaktora naczelnego. Cztery z nich trafiły do niego w ciągu ostatnich pięciu lat. Każda stanowiła policzek dla dawnego korespondenta wojennego i wielokrotnie nagradzanego reportera śledczego. - O co chodzi tym razem? - wymamrotał. - O nekrologi czy ciekawostki na temat gospodarstw domowych? Riker uśmiechnął się z wyższością, zanim zaczął szeptem tłumaczyć: - Reportaże śledcze! Możesz tu błysnąć jakimś własnym odkryciem. Łapówki dla polityków, oszustwa korporacji, problemy związane z niszczeniem środowiska, wydatki rządu, cokolwiek uda ci się wytropić. Qwilleran ostrożnie dotknął swoich wąsów i spojrzał przez stół na swojego kumpla redaktora. Marzył o zajmowaniu się dziennikarstwem śledczym na długo, zanim stało się ono pasją wszystkich mediów. W tym jednak momencie pojawiło się delikatne mrowienie w okolicy jego górnej wargi. Był to sygnał, którego dziennikarz nigdy nie ignorował. - Może zajmę się tym na jesieni. Teraz chciałbym spędzić lato w miejscu, gdzie ludzie nie ryglują drzwi swoich domów i zostawiają kluczyki w stacyjce samochodu. - Dowiedzieliśmy się, że „Morning Rampage” szuka na gwałt dziennikarza śledczego. Percy chce uprzedzić ich ruch. Ale sam go znasz. Wiesz, co ryzykujesz, jeśli nie będziesz na miejscu, kiedy wyjdzie z tą propozycją. Pojawiła się kelnerka. Przyniosła dla Rikera kolejną szkocką i chciała przyjąć ich zamówienie. - Źle pan wygląda - zwróciła się do Qwillerana. - Co pan zamówi? Może kotlet mielony z frytkami, podwójną whisky i szarlotkę? - Nie jestem głodny - odpowiedział, patrząc na nią ponurym wzrokiem. - To proszę wziąć zestaw z indykiem. Na miejscu zje pan pomidora i sałatę, a indyka weźmie pan do domu dla Koko. Na mięso przyniosę „psią torebkę”. Syjamski kot Qwillerana był sławny w klubie prasowym. Portret Koko wisiał w hallu obok podobizn laureatów Nagrody Pulitzera. Był on też prawdopodobnie jedynym w historii dziennikarstwa kotem posiadającym legitymację klubu prasowego z podpisem samego komendanta policji. Wszyscy w klubie wiedzieli, że Qwilleranowi udało się, dzięki wrodzonej podejrzliwości i dociekliwemu umysłowi, wsadzić kilku
przestępców za kratki. Uważali jednak, że prawdziwym autorem tych sukcesów musiał być niezwykle inteligentny i spostrzegawczy kot. Wyglądało na to, że Koko zawsze zjawia się we właściwym momencie, by coś istotnego wywęszyć czy wydrapać. W milczeniu wskazującym na głęboki namysł dziennikarze zaczęli spożywać podane potrawy: jagnię w sosie curry i kanapkę z indykiem. Wreszcie Riker zapytał: - Gdzie zamierzasz się wybrać, jeśli weźmiesz urlop na lato? - Chciałbym pojechać na północ. Do małej miejscowości nad jeziorem. Jakieś czterysta mil stąd. W pobliżu Mooseville. - Tak daleko? A co zrobisz z kotami? - Zabiorę je ze sobą. - Przecież nie masz samochodu. A w lasach na północy nie kursują taksówki. - Mógłbym wpłacić pierwszą ratę za samochód. Oczywiście używany. - Oczywiście, że używany - potwierdził Riker, który wiedział, że jego przyjaciel słynie z oszczędności. - A genialny kot zrobi pewnie prawo jazdy? - Koko? Wcale bym się nie zdziwił. Pasjonuje się wszelkimi klawiszami, gałkami, tarczami i dźwigniami. Wszystkimi urządzeniami mechanicznymi. - Ale co ty będziesz robił w takim miejscu jak Mooseville? Przecież nie łowisz ryb. Nie pływasz łódką. A woda w jeziorze tam na północy jest za zimna, żeby w niej pływać. To mrożony lód w zimie i stopiony lód w lecie. - Nie martw się, Arch. Zdradzę ci mój plan. Mam pomysł na książkę. Chciałbym napisać powieść z dużą dozą seksu i przemocy. Ze wszystkim, co w takiej książce jest potrzebne. Riker patrzył na niego, próbując wymyślać kolejne przeszkody. - Zapłacisz za takie wakacje kupę pieniędzy. Czy wiesz, ile kosztuje wynajęcie domku letniskowego? - Prawdę mówiąc - stwierdził Qwilleran z nutą tryumfu w głosie - nie zapłacę za to ani centa. Tam, na północy, mieszka moja ciotka. Ma domek letni. A ja mogę z niego korzystać. - Nigdy mi nie wspominałeś, że masz jakąś starą ciotkę. - Tak naprawdę ona nie jest żadną moją krewną. Była przyjaciółką mojej matki i jako dziecko mówiłem do niej „ciociu Fanny”. Straciliśmy ze sobą kontakt. Ale zobaczyła moje nazwisko w gazecie. Wysłała do mnie list i od tamtej pory stale ze sobą korespondujemy. A propos nazwisk dziennikarzy. We wczorajszym wydaniu „Fluxion” błędnie podana została pisownia mojego nazwiska.
- Wiem o tym - stwierdził Riker. - Mamy nową redaktorkę wydania. Nikt jej nie zwrócił uwagi na pisownię twojego nazwiska. Na tę idiotyczną literę „w”. Wyłapaliśmy błąd dopiero w drugim wydaniu. Kelnerka podała im kawę. Napój był równie czarny jak okopcona politura ukryta pod warstwą nowej tapety. Riker badał zawartość swojej filiżanki z taką uwagą, jakby to w niej tkwiły ukryte przyczyny dziwnego zachowania Qwillerana. - A co słychać u twojej przyjaciółki? Tej, która jada zdrową żywność. Co myśli o twoim nagłym ataku szaleństwa? - Rosemary? Ona zawsze popiera przebywanie na świeżym powietrzu, ruch i całą resztę. - Ostatnio nie palisz fajki. Czy to również pomysł Rosemary? - Czyżbyś sugerował, że nie miewam żadnych własnych pomysłów? Tymczasem to ja sam zdałem sobie sprawę, jak kłopotliwe jest palenie. Trzeba kupować tytoń, napełniać nim fajkę, potem go ubijać, zapalać, znowu zapalać, wyrzucać popiół, opróżniać popielniczkę, czyścić fajkę. - Chyba się starzejesz - stwierdził Riker. Po lunchu autor recenzji na temat restauracji wrócił do pracy przy swoim oliwkowozielonym biurku z odpowiednio dobranymi barwą telefonem i komputerem. Natomiast redaktor działu kulturalnego udał się na zebranie, w którym wzięli udział: asystenci i zastępcy redaktorów kolumn i działów, wydawcy, redaktorzy wykonawczy i redaktor naczelny. Qwilleran ucieszył się, że jego oświadczenie zrobiło wrażenie na zwykle profesjonalnie opanowanym redaktorze. Jednak pytania zadawane przez Rikera osłabiły nieco jego determinację. Jak ktoś, kto spędził całe życie w miejskiej dżungli, zareaguje na trzy miesiące prostego życia? To prawda, że planował coś napisać w ciągu lata. Ale ile godzin można spędzić przy maszynie do pisania? Nie będzie lunchów w klubie prasowym, rozmów telefonicznych, wieczornych spotkań z przyjaciółmi, wykwintnych obiadków, meczów ligowych. Nie będzie Rosemary. Ale mimo wszystko potrzebował odmiany. Był rozczarowany pracą w gazecie. A jako człowieka bardzo oszczędnego cieszyła go możliwość darmowego spędzenia całego sezonu letniego w chatce ukrytej nad brzegiem jeziora. Z drugiej strony ciotka Fanny nie wspomniała ani słowem o wygodach w domku letniskowym. Qwilleran cenił sobie długie łóżka, głębokie, wygodne fotele, dobre lampy do czytania, porządne lodówki, ciepłą wodę bez ograniczeń ilościowych
oraz sprawnie działającą kanalizację. Na pewno będzie mu brakowało wygody Maus House - uroczego domu, w którym wynajmował luksusowe mieszkanie. Będzie mu brakowało eleganckich obiadów Roberta Mausa i zażyłości z pozostałymi lokatorami, a szczególnie z Rosemary. Rozległo się brzęczenie zielonego telefonu na jego biurku. Odruchowo podniósł słuchawkę. - Czy znasz już ostatnie nowiny? - rozległ się łagodny głos Rosemary. Tym razem jednak brzmiała w nim wyraźna nuta niepokoju. - Co się stało? W ciągu ostatniego roku zdarzyły się w Maus Hause dwa morderstwa. Ale zbrodniarz znalazł się za kratkami, a pozostali mieszkańcy znów żyli wygodnie i w poczuciu bezpieczeństwa. - Robert sprzedaje dom - powiedziała ze smutkiem Rosemary. - A my wszyscy musimy się wyprowadzić. - Dlaczego sprzedaje? Przecież wszystko świetnie się układa. - Ktoś złożył mu wspaniałą ofertę zakupu nieruchomości. Wiesz, że zawsze chciał zrezygnować z pracy w kancelarii adwokackiej i otworzyć dobrą restaurację. Mówi, że wreszcie ma na to szansę. Dom znajduje się w doskonałym punkcie, a deweloper chce tu zbudować wielopiętrowy apartamentowiec. - To rzeczywiście zła nowina - zgodził się Qwilleran. - Robert rozpuścił nas swoją wykwintną kuchnią. Befsztyki Chateaubriand, homary termidoriańskie, serca karczochów po florencku. Może wpadłabyś pod szóstkę, jak już wrócisz do domu? Moglibyśmy omówić sytuację. - Przyniosę butelkę, a ty zajmij się chłodzeniem kieliszków. Właśnie przyszła świeża dostawa soku z granatów - powiedziała Rosemary, która była współwłaścicielką specjalistycznego sklepu z żywnością „Helthy-Welthy”. Qwilleran uważał kokieteryjnie błędną pisownię tej nazwy za coś obrzydliwego. W zamyśleniu odłożył słuchawkę. Te złe nowiny zesłane zostały przez jakieś fatum. Widocznie los chciał, żeby pojechał na północ. Tego popołudnia dziennikarz wyszedł wcześnie z pracy. W ręku trzymał torebkę z indykiem z klubu prasowego i miarką ze sklepu z antykami „Błękitny Smok”. Autobus jadący River Road wyrzucił go przy parkingu z używanymi samochodami. Qwilleran skierował się do rzędu niewielkich samochodów, które mało
palą. Chodził od jednego pojazdu do drugiego, otwierał drzwi i sprawdzał wymiary podłogi za fotelem kierowcy. Sprzedawca, który przyglądał się tej scenie, podszedł w końcu do dziennikarza. - Szuka pan małego samochodu? - Zależy - mruknął Qwilleran z głową pod tylnym siedzeniem. „Trzydzieści na trzydzieści osiem centymetrów” - pomyślał. - Interesuje pana jakiś konkretny model? - Nie. Za fotelem było zbyt mało miejsca. „Trzydzieści dwa na trzydzieści osiem”. - Automatyczna czy ręczna skrzynia biegów? - To bez znaczenia - powiedział dziennikarz i zajął się mierzeniem. „Trzydzieści dwa na czterdzieści”. Po wielu latach jeżdżenia służbowymi samochodami Qwilleran potrafił prowadzić każdy pojazd. Nie był wybredny. Sprzedawca przyjrzał się uważnie mężczyźnie z zawiniętymi wąsami i smutnymi oczami. - Znam pana - powiedział w końcu. - Pana zdjęcie pojawia się we „Fluxion”. Pisze pan o restauracjach. Mój kuzyn ma pizzerię w Happy View Woods. Dziennikarz stęknął z wnętrza czteroosobowego samochodu. - Pokażę panu wóz, który właśnie dostaliśmy. Nie zdążyłem go jeszcze wyczyścić. Model z zeszłego roku, przejechał tylko dwa tysiące mil. Qwilleran poszedł za pracownikiem do warsztatu. Stał tam zielony, brudny, czteroosobowy samochód. Dziennikarz zajrzał za fotel kierowcy ze swoją miarką. Potem przesunął do tyłu fotel, tak żeby zmieściły się jego długie nogi, i jeszcze raz zmierzył przestrzeń z tyłu. „Trzydzieści pięć na czterdzieści”. - Idealnie - powiedział. - Ale być może będę musiał usunąć klamki. Ile pan za niego chce? - Zapraszam do bura. Porozmawiamy tam spokojnie - odparł sprzedawca. Dziennikarz objechał parę ulic zielonym samochodem i stwierdził, że auto mniej hałasowało i mniej się trzęsło niż wszystkie samochody, którymi zdarzyło mu się do tej pory jeździć. Cena nie była wygórowana. Qwilleran wpłacił zaliczkę. Podpisał dokumenty i pojechał do Maus Haus. Zgodnie z przewidywaniami znalazł w skrzynce list od Roberta Mausa. Robert wyjaśnił, że posiadłość Maus Haus stanie się wkrótce własnością inwestorów spoza
miasta. Dlatego też wszyscy lokatorzy powinni się wyprowadzić przed pierwszym września. Qwilleran otworzył kopertę z biciem serca, ale teraz wzruszył tylko ramionami i wspiął się po schodach do swojego mieszkania z balkonem. Wszedł do środka, otoczony zapachem indyczego mięsa. Jednak koty syjamskie, które zwykle witały go, ocierając się o jego nogi i niecierpliwie miaucząc, siedziały nieruchomo na białym dywanie z niedźwiedziej skóry. Qwilleran domyślił się, co było przyczyną. Koty wiedziały, że zbliża się przeprowadzka. Bardzo lubiły mieszkanie w Maus Haus. Przesiadywały na wielkim nasłonecznionym parapecie, skąd mogły obserwować gołębie, albo leżały na dywanie z niedźwiedziej skóry. - Dobra, dzieciaki - powiedział Qwilleran. - Wiem, że nie chcecie się przeprowadzać, ale na pewno spodoba się wam miejsce, do którego jedziemy. Chciałbym zabrać ten dywan, jednak nie należy do mnie. Koko, którego pełne imię brzmiało Kao K'o-Kung, miał godność orientalnego władcy. Siedział wyprostowany i poruszał lekko wąsikami na znak dezaprobaty. Koty doskonale zdawały sobie sprawę, że ich wygląd pasuje do białego puszystego dywanu. Miały cechy typowe dla syjamskich kotów: błękitne oczy, brązowy pyszczek, płową sierść, której mogły pozazdrościć im norki, smukłe brązowe łapy i piękny ogon. Dziennikarz zaczął kroić indyka. - Chodźcie coś przekąsić! Ale koty nadal zachowywały dystans. Chwilę później Qwilleran wciągnął powietrze nosem i poczuł dobrze znany zapach perfum. Po chwili do drzwi zapukała Rosemary. Sposób, w jaki dziennikarz ją pocałował, świadczył, że łączy ich coś więcej niż przyjaźń. Koty syjamskie siedziały na dywanie jak dwa kamienne posągi. Rosemary nalała do kieliszków soku z granatów i dodała odrobinę wody sodowej. Wypili za zdrowie lokatorów budynku, który wkrótce miał zmienić właściciela. - Nigdy nie zapomnę spędzonych tu chwil - powiedział Qwilleran. - To było jak sen - dodała Rosemary. - A czasem jak koszmar senny. - Pewnie przyjmiesz zaproszenie ciotki. Czy redaktor „Fluxion” zgodzi się, żebyś wziął tak długi urlop?
- Jasne. Puści mnie, ale być może nie przyjmie mnie z powrotem. Jak twoje plany? - Może wrócę do Kanady - powiedziała Rosemary. - Max chce otworzyć restaurację ze zdrową żywnością w Toronto. Zostanę jego wspólniczką, jeśli uda mi się sprzedać swoją część „Helthy-Welthy”. Qwilleran przygryzł wąsa. Max Sorell! Ten niepoprawny kobieciarz! - Miałem nadzieję, że przyjedziesz do mnie na północ. - Na pewno cię odwiedzę, chyba, że będę musiała jechać do Toronto. Jak tam dojedziesz? - Kupiłem dziś samochód. Najpierw złożę wizytę ciotce Fanny w Pickax razem z kotami, a potem udamy się do domku nad jeziorem. Nie widziałem ciotki Fanny przez ostatnich czterdzieści lat. Sądząc z listów, to bardzo silna osobowość. Ma niezwykle oryginalny i trudny do rozszyfrowania charakter pisma. Rosemary wyglądała na zaintrygowaną. - Tak samo było z listami mojej matki - mówił dalej dziennikarz. - Zapisywała kartkę, a potem przekręcała ją i pisała dalszą część listu na tej samej stronie. - Po co? Oszczędzała papier? - Kto wie? Może chciała zachować prywatność. Bardzo trudno się czyta takie listy. Ciotka Fanny nie jest tak naprawdę moją krewną. Moja matka i Fanny sprzedawały razem pączki podczas pierwszej wojny światowej. Potem Fanny zrobiła karierę. Nigdy nie wyszła za mąż. Po przejściu na emeryturę wróciła do Pickax City. - Nigdy nie słyszałam o tym miasteczku. - Ten okręg słynął z górnictwa. Rodzina Fanny zbiła fortunę na kopalniach. - Będziesz do mnie pisać, najdroższy? - Tak często, jak będzie to możliwe. Będę za tobą tęsknił, Rosemary. - Musisz mi koniecznie opisać ciotkę Fanny. - Ona teraz każe nazywać się Francescą. Nie lubi określenia „ciotka Fanny”. Kiedy ktoś ją tak nazywa, czuje się staro. - Ile ona ma lat? - W przyszłym miesiącu skończy dziewięćdziesiąt.
Rozdział drugi Qwilleran zapakował rzeczy do swojego zielonego samochodu. Było tam wszystko, co konieczne, gdy ktoś wyrusza na północ: dwie walizki, maszyna do pisania, ważący sześć kilogramów słownik, pół ryzy papieru i dwa pudła z książkami. Znalazły się tam również dwadzieścia cztery puszki z mięsem kurczaka, łososiem i peklowaną wołowiną oraz duża porcja białego tuńczyka, koktajl z krewetek i mięso krabów z Alaski. Wszystko dlatego, że Koko nie jadał karmy dla kotów. Na tylnym siedzeniu została umieszczona ulubiona niebieska poduszka syjamskich kotów, a na podłodze owalna brytfanna, której uchwyty zostały obcięte tak, by mieściła się pomiędzy wałem napędowym a wahaczem. Wypełniała ją gruba na dwa centymetry warstwa piasku. Była to kocia toaleta. Naczynie pochodziło z obfitych zasobów wyposażenia kuchennego Roberta Mausa. Qwilleran otrzymał je w prezencie, gdy ręcznie malowana miska, która wcześniej służyła jako kocia wygódka, kompletnie zardzewiała. Meble w mieszkaniu zajmowanym przez Qwillerana należały do poprzedniego lokatora, a nieliczne przedmioty, które były jego własnością, takie jak antyczna waga czy żeliwny herb, zostały umieszczone na okres wakacji w piwnicy Rikera. I w ten sposób nasz reporter, nieobciążony jakimkolwiek dobytkiem i z lekkim sercem, mógł wyruszyć na północ. Każde z jego pasażerów na tylnym siedzeniu zachowywało się inaczej. Kotka przenikliwie miauczała za każdym razem, gdy samochód skręcał, był na wirażu, pokonywał most czy wiadukt, mijał ciężarówkę lub gdy szybkość przekraczała osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Koko karcił wówczas swoją sąsiadkę, gryząc ją
w tylną nogę, na skutek czego do ogólnej wrzawy dochodziły jeszcze piski i syki. Qwilleran prowadził auto, zaciskając zęby i cierpliwie znosząc pełne wyrzutu spojrzenia wyprzedzających go kierowców, wściekłe dźwięki klaksonów i próby najechania na tył jego auta. Najpierw mijali przedmieścia, później wijące się drogi polne. Stopniowo robiło się coraz chłodniej. Sosny stawały się wyższe, pojawiały się znaki ostrzegające przed jeleniami i widać było coraz więcej furgonetek. Qwilleran poczuł zmęczenie. Od Pickax City dzieliły go jeszcze setki mil, a sterane nerwy podpowiadały mu, że powinien zatrzymać się na noc. Na nocleg wybrał miejsce, które z trudem można było nazwać motelem: wśród drzew stały zniszczone domki kempingowe. Wszyscy troje czuli się kompletnie wyczerpani. Oba koty natychmiast zasnęły na samym środku łóżka. Kolejny dzień podróży upłynął pod znakiem nieco rzadszych protestów dobiegających z tylnego siedzenia. Temperatura nadal spadała, a znaki ostrzegające przed jeleniami ustąpiły miejsca tym z wizerunkiem łosia. Szosa wspinała się pośród wzgórz, a potem zeszła w dolinę, stając się główną arterią komunikacyjną Pickax City. Majestatyczne stare domy stały po obu stronach Main Street i były świadectwem bogactwa dawnych mieszkańców, którzy utrzymywali się z górnictwa i przemysłu drzewnego. Główna ulica rozwidlała się w środku miasteczka i otaczała niewielki park. W pobliżu stało kilka imponujących budowli: dziewiętnastowieczny gmach sądu, ozdobiona kolumnami biblioteka, która wyglądała jak grecka świątynia, i dwa kościoły. Był tam również wielki dom należący do ciotki Fanny. Monumentalna siedziba oznaczona została numerem wyrytym na wypolerowanej mosiężnej tabliczce. Okazałą rezydencję zbudowano z kamienia polnego. Na jej tyłach, od strony podwórka, znajdowała się powozownia. Błękitna furgonetka stała przy wjeździe na teren posesji. Mężczyzna, który przycinał krzewy, uważnie przyjrzał się wchodzącemu dziennikarzowi. Na twarzy ogrodnika malował się wyraz, którego Qwilleran nie umiał określić. Drzwi wejściowe zdobił staromodny, obramowany mosiądzem otwór na listy z wygrawerowanym nazwiskiem: Klingenschoen. Na dźwięk dzwonka drzwi otworzyła niska staruszka - bez wątpienia ciotka Fanny. Była to dziarska, nieduża, ale tryskająca wprost energią pani w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat. Na jej bladej, pomarszczonej twarzy widać było wyraźnie dwie plamy pomarańczowej szminki i powiększone soczewkami okularów oczy. Kobieta przyjrzała się uważnie swojemu gościowi przez grube szkła i wyciągnęła
ręce w dramatycznym geście powitania. A po chwili z głębi jej gardła wydobył się okrzyk: - O mój Boże! Ależ ty wyrosłeś! - Mam nadzieję, że wyrosłem - powiedział wesoło Qwilleran. - Przecież ostatnio widziałaś mnie, kiedy miałem siedem lat. Jak się masz, Francesco? Wyglądasz doskonale! Egzotyczne imię kobiety doskonale pasowało do jej ekstrawaganckiego stroju. Ubrana była w pomarańczową jedwabną tunikę, na której wyhaftowane zostały pawie, oraz wąskie czarne spodnie. Na głowie miała pomarańczową chustę, zawiązaną na czubku głowy tak, by stworzyć wrażenie, że mierzy więcej niż metr trzydzieści. - Wchodź, proszę. Wchodź - powtarzała uprzejmie. - Mój Boże, jakże się cieszę, że cię widzę! Naprawdę wyglądasz dokładnie tak jak na fotografii w gazecie. Gdyby twoja droga matka, niech spoczywa w spokoju, mogła cię teraz zobaczyć! Z pewnością bardzo by się jej spodobały twoje wąsy. Czy masz ochotę na filiżankę kawy? Wiem, że wy dziennikarze uwielbiacie kawę. Możemy ją wypić na werandzie. Ciotka Fanny poprowadziła go przez wysoko sklepiony hall z okazałą klatką schodową. Później mijali kolejno: tradycyjny salon, elegancką jadalnię, bibliotekę o ścianach pokrytych boazerią i pokój śniadaniowy obity tkaniną. W końcu znaleźli się w przewiewnym pomieszczeniu z oszklonymi drzwiami. W pokoju stały wiklinowe meble i donice ze starymi fikusami. - Mam boskie bułeczki z cynamonem - powiedziała ciotka swoim głębokim głosem. - Tom przyniósł je dziś rano z piekarni. Uwielbiałeś takie bułeczki, kiedy byłeś małym chłopcem. Qwilleran usiadł na wyplatanej kanapie. Tymczasem gospodyni w swoich maleńkich czarnych chińskich pantofelkach zniknęła w jakiejś odległej części domu, nie przestając mówić, choć jej słowa były ledwie słyszalne. Wróciła po chwili, dźwigając wielką tacę. Qwilleran zerwał się na równe nogi. - Pozwól, że to wezmę, Francesco. - Dziękuję, kochanie - wykrztusiła. - Byłeś zawsze takim grzecznym chłopczykiem. Koniecznie weź śmietanki do kawy. Tom przywiózł ją ze wsi dziś rano. Nie znajdziesz takiej w mieście, mój drogi.
Qwilleran wolał czarną kawę, ale dolał śmietanki. Gdy zajadał cynamonową bułeczkę, spojrzał w kierunku wielkich oszklonych drzwi. Zobaczył, że ogrodnik stoi, opierając się o grabie, i najwyraźniej zagląda do pokoju. - Oczywiście zostaniesz na lunch - odezwała się ciotka Fanny z czeluści ogromnego wyplatanego fotela, w którym ginęła jej miniaturowa postać. - Tom pójdzie do rzeźnika po mięso. Wolisz stek czy befsztyk? Mamy nadzwyczajnego rzeźnika. Czy masz ochotę na pieczone ziemniaki ze śmietaną? - Nie, nie! Dziękuję ci, Francesco, ale mam w samochodzie dwa zdenerwowane zwierzaki i chciałbym, żeby jak najszybciej znalazły się w domku letniskowym. Bardzo ci jestem wdzięczny za zaproszenie, jednak skorzystam z niego innym razem. - A może chciałbyś kotleciki wieprzowe - ciągnęła ciotka Fanny. - Do tego zrobię ci dużą porcję sałaty. Jaki dressing najbardziej lubisz? A na deser podam płonące naleśniki. Zawsze przygotowywałam je dla panów, którzy przychodzili do mnie w odwiedziny, gdy studiowałam. „Czy ona jest głucha?” - pomyślał Qwilleran. „Czy może nie ma ochoty słuchać? Muszę jej jakoś przerwać”. - Ciociu Fanny! - krzyknął. Wyglądała na zaskoczoną dźwiękiem swojego imienia i tonem Qwillerana. - Tak, kochanie? - Jak już się rozgościmy u siebie - powiedział normalnym głosem - wrócę i zjem z tobą lunch albo może ty przyjedziesz nad jezioro i zabiorę cię gdzieś na obiad. Masz jakiś środek lokomocji, Francesco? - Ależ tak, oczywiście. Tom mnie przywiezie. Prawo jazdy straciłam kilka lat temu, po pewnym małym wypadku. Komendant policji był bardzo niesympatycznym mężczyzną, ale pozbyliśmy się go i teraz mamy uroczego szefa policji. Swojej najmłodszej córeczce dał nawet imię na moją cześć... - Ciociu Fanny! - Tak, kochanie? - Czy powiesz mi teraz, jak dojechać do domku letniskowego? - Oczywiście. To bardzo łatwe. Musisz jechać na północ w kierunku jeziora i skręcić w lewo. Zwróć uwagę na ruiny kamiennego komina. To wszystko, co pozostało ze starego budynku szkoły. Potem zobaczysz literę „K” na słupku. Skręć wtedy w drogę żwirową i jedź nią cały czas prosto przez las. To moja posiadłość. Dzikie czereśnie i śliwki powinny teraz kwitnąć. Mooseville jest tylko o trzy mile stamtąd.
Możesz jeździć do miasteczka na zakupy i do restauracji. Mieszka tam przeurocza osoba - pani naczelnik poczty... Ale niczego sobie nie wyobrażaj, jest zamężna... - Ciociu Fanny! - Słucham, kochanie? - Czy nie powinnaś dać mi klucza? - Mój Boże! Oczywiście, że nie. Chyba nawet nigdy nie widziałam klucza od tego domku. To po prostu stara chatka z bali z dwiema sypialniami, ale będzie ci tam wygodnie. Będziesz miał tam święty spokój i doskonałe warunki do pisania. Jak na mój gust jest tam nawet zbyt spokojnie. Jak wiesz, pracowałam w klubie w New Jersey i zawsze przebywałam w tłumie ludzi. Tak się cieszę, że zamierzasz napisać książkę, mój drogi. Jaki będzie miała tytuł? Twoja droga matka byłaby z ciebie bardzo dumna. Qwilleran czuł się zmęczony podróżą i marzył, by dotrzeć wreszcie na miejsce. Musiał wysilić cały swój spryt, by uwolnić się od przytłaczającej gościnności ciotki Fanny. Gdy odjeżdżał, ogrodnik pracował właśnie przy grządce tulipanów rosnących wokół frontowych schodów. Mężczyzna spojrzał na Qwillerana, a ten kpiąco mu zasalutował. Pasażerowie przywitali dziennikarza piskami pełnymi oburzenia, a protesty Yum Yum trwały prawdę powiedziawszy przez całą drogę, mimo braku zakrętów, mostów, wiaduktów i wielkich samochodów ciężarowych. Szosa wiodła przez wyludnioną okolicę. Pustka wynikała częściowo z pożarów lasu - szkielety zniszczonych drzew trwały zastygłe w dziwnym groteskowym tańcu. Przy reklamie lokalu o nazwie „Gorące Paszteciki” znajdowały się obrośnięte zielskiem ruiny restauracji. Ruch na szosie był niewielki. Mijali głównie ciężarówki, których kierowcy machali na powitanie zielonego dwudrzwiowego pojazdu. Miejsca, gdzie znajdowały się zamknięte kopalnie, takie jak Dimsdale, Big B czy Goodwinter, oznaczone były tablicami z ostrzeżeniem: „Uwaga! Nie wchodzić! Niebezpieczeństwo!” Qwilleran zauważył, że nigdzie nie było kopalni z nazwiskiem Klingenschoen. Złapał lokalną stację radiową i w pośpiechu ją wyłączył. A więc ciotka Fanny pracowała niegdyś w klubie! Doskonale mógł sobie wyobrazić, jak w kapeluszu przybranym kwiatami zajmuje się popołudniowymi herbatkami, komitetami organizacyjnymi, jak zostaje wybrana na przewodniczącą takiego komitetu, prowadzi zebranie czy organizuje bal charytatywny.
Przerwał swoje rozważania, gdy zerknął we wsteczne lusterko. Jechała za nim błękitna furgonetka. Gdy Qwilleran zmniejszył szybkość, samochód za nim także zwolnił. Zabawa ta trwała przez kilka mil, aż do chwili, gdy uwagę dziennikarza przyciągnął widok fermy otoczonej kilkoma niskimi szopami. Dachy i całe podwórko pokryte były brązową falującą masą. Wydawało się, że wszystko wokół nieustannie się porusza. - To indyki - oznajmił Qwilleran swoim pasażerom. - Macie szczęście, dzieciaki. Będziecie mieszkać w pobliżu indyczej farmy. Kiedy znowu zerknął w tylne lusterko, błękitnej furgonetki nigdzie już nie było widać. Minął jeszcze dobrze utrzymaną posiadłość wiejską. Za wysokim ozdobnym ogrodzeniem widać było zadbane trawniki i klomby pełne kwiatów. Daleko, na tyłach posiadłości, stały duże budynki gospodarcze. Droga zaczęła piąć się w górę. W tym momencie podniosły się dwie główki na tylnym siedzeniu. Dwa noski wyczuły wilgotne powietrze, chociaż woda była odległa o milę. Poirytowane miauknięcia zmieniły się nagle w pełne podniecenia mruczenie. A po chwili ukazało się jezioro. Bezkres wody zdawał się łączyć z niewiarygodnie błękitnym niebem. - Jesteśmy już prawie na miejscu - Qwilleran próbował dodać otuchy swoim niecierpliwym pasażerom. Droga biegła teraz wzdłuż brzegu jeziora, czasem tuż obok plaży, czasem zagłębiając się w las. Zostawili za sobą rustykalną bramę przy wjeździe na prywatną drogę prowadzącą do klubu „Na Wydmach”. Pół mili dalej Qwilleran zauważył rozsypujący się komin dawnej szkoły, a potem literę „K” na skrzynce pocztowej i skręcił w żwirową drogę, która wiła się pomiędzy iglakami i dębami. Czasem zdarzały się nasłonecznione polany porośnięte leśnymi kwiatami, można było dostrzec pniaki drzew i kwitnące krzewy o aromatycznym zapachu. Szkoda, że nie było z nim Rosemary, by wszystko to oglądać i podziwiać. Droga wspinała się dalej przez kolejne wydmy i kończyła niespodziewanie na polance, z której roztaczał się widok na jezioro z punkcikami żagli gdzieś daleko na horyzoncie. Tu właśnie, zawieszony na zboczu ogromnej wydmy, przytłoczony rozmiarami rosnących wokół trzydziestometrowych sosen, stał letniskowy domek, w którym Qwilleran zamierzał spędzić całe lato. Drewniane bale i mech wypełniający szczeliny pomiędzy nimi pociemniały ze starości. Otwarta weranda z widokiem na jezioro była niczym obietnica długich spokojnych godzin spędzanych na rozmyślaniach i relaksie.
Masywny komin z kamienia i spory zapas opałowego drewna obiecywały leniwe wieczory z książką przy płonącym kominku. Do chaty wchodziło się przez drugą werandę usytuowaną od strony lasu i polanki służącej jako miejsce parkingowe. Gdy Qwilleran zbliżył się do drzwi, spłoszona wiewiórka uciekła na drzewo i posłała mu z góry karcące spojrzenie. Stado spłoszonych małych żółtych ptaszków, ćwierkając, zerwało się do lotu. Na szczycie drzewa siedziało jakieś nieduże brązowe zwierzątko, które przekrzywiło łepek i badawczo przyglądało się człowiekowi. Qwilleran z niedowierzaniem potrząsnął głową. Wszystkie te cudowne tajemnice natury, całe to spokojne otoczenie miało przez najbliższe trzy miesiące należeć do niego. Przy wejściu na werandę wisiał błyszczący mosiężny dzwonek, jaki zwykle noszą na szyi owce. Postanowił pociągnąć za sznurek. Tak po prostu, z powodu rozpierającej go radości. Gdy szedł w jego kierunku, coś śliskiego i organicznego spadło z drzewa na głowę dziennikarza. A co to za dziura w siatce drzwi? Postrzępione brzegi otworu skierowane były do środka, zupełnie jakby ktoś chciał grać w kręgle przez drucianą siatkę. Nacisnął klamkę i ostrożnie wszedł na werandę. Zobaczył trawiastą wykładzinę, plastikowe meble i stare narzędzia ogrodowe zawieszone na przeciwległej ścianie. Ale było tam coś jeszcze. W najdalszym kącie coś lekko się poruszyło. Zabłysły okrągłe oczy. Duży ptak z groźnie wyglądającym dziobem siedział na oparciu krzesła. Jego ostre pazury wbijały się w plastikową powierzchnię mebla. Czyżby jastrząb? „Tak, to musi być jastrząb” - pomyślał Qwilleran. Pierwszy raz był tak blisko drapieżnego ptaka. Ucieszył się, że zostawił swoje syjamskie koty w samochodzie. Ptak mógł być ranny i niebezpieczny. Trzeba było potężnej siły, by przebić siatkę, a spojrzenie jastrzębia wcale nie było przyjazne. Wśród narzędzi na ścianie wisiały prymitywne drewniane widły. Qwilleran spróbował powoli po nie sięgnąć. Spokojnie otworzył i zaklinował pokryte siatką drzwi. Ostrożnie zaszedł ptaka od tyłu. Zamachał widłami i jastrząb wyfrunął przez otwarte drzwi. Qwilleran odetchnął z ulgą i przygładził wąsy. „Witaj na wsi” - pomyślał. Chociaż domek był mały, jego wnętrze wydawało się obszerne. Wsparty na więźbie z okorowanych bali, poznaczony sękami sosnowy sufit znajdował się na wysokości ponad sześciu metrów. Ściany, również zbudowane z bali, zostały powleczone białym woskiem. Nad kamiennym kominkiem wisiała głowa łosia z
szeroko rozwidlonym porożem. Obok stały kilof i piła do cięcia drewna z zębami długimi na pięć centymetrów. Swym wyczulonym zmysłem węchu Qwilleran wyczuł jakiś dziwny zapach. Martwe zwierzę? Źle wykonana kanalizacja? Śmieci, których ktoś zapomniał wyrzucić? Otworzył drzwi i okna, by obejrzeć pomieszczenie. Wszędzie panował wzorowy porządek. Wkrótce napłynęło do środka świeże, pachnące wodą z jeziora i kwiatami czereśni powietrze. Dziennikarz sprawdził, czy siatki w oknach są całe. Koko i Yum Yum były domowymi kotami. W mieście nigdy nie pozwalał, by wałęsały się po ulicach. Nie chciał, żeby na wsi miały ku temu okazję. Rozglądał się, sprawdzając, czy nie ma gdzieś drzwiczek, obluzowanej deski lub innych ukrytych wyjść. Dopiero kiedy wszystko sprawdził, przyniósł swoich czworonożnych przyjaciół do chaty. Początkowo koty poruszały się ostrożnie, chodziły na zgiętych łapach, z opuszczonymi ogonami i zjeżonymi wąsami. Próbowały łowić dźwięki, których nie mógłby usłyszeć żaden człowiek. Ale kiedy już wszystkie bagaże zostały przyniesione z samochodu, Yum Yum zaczęła radośnie wdrapywać się po ścianie, skacząc w górze z belki na belkę. Koko rozsiadł się po królewsku na głowie łosia, patrząc z aprobatą na swoje włości. Łoś zaś, z głową o długim pysku, szerokich nozdrzach i opuszczonej szczęce, znosił to poniżenie z gorzką rezygnacją. Qwilleran też był zadowolony z domu. Spostrzegł, że przy barze znajduje się najnowocześniejszy model telefonu. Zwrócił również uwagę na mikrofalówkę, wannę z hydromasażem i półki z książkami. Na stoliku do kawy leżały najświeższe numery znanych czasopism, a w zestawie stereo ktoś zostawił kasetę z koncertem Brahmsa. Nie było telewizora, ale to nie miało większego znaczenia. Qwilleran był uzależniony od słowa pisanego. Otworzył puszkę kurczaka dla swoich czworonożnych przyjaciół, a potem ruszył autem w kierunku Mooseville, żeby tam zjeść obiad. Miasteczko było niewielkim kurortem na brzegu jeziora. Po jednej stronie Main Street było molo, łódki i hotel „Northern Lights”. Po przeciwnej stronie ulicy w drewnianych domkach mieściły się sklepy. Nawet kościół miał ściany z bali. W hotelu Qwilleran zjadł niezbyt smaczny wieprzowy kotlet, rozgotowaną fasolkę szparagową i kartofle, które zbyt długo trzymano w piecu. Obiad podała przyjaźnie usposobiona blondynka. Kelnerka powiedziała, że na imię ma Darlene. Rozpoznała Qwillerana dzięki zdjęciu zamieszczonemu w „Daily Fluxion” i koniecznie chciała uszczęśliwić go dokładką. W redakcji Qwilleran często kwestionował
sensowność publikowania fotografii dziennikarza zajmującego się pisaniem o restauracjach, ale zgodnie z polityką wydawniczą firmy w gazecie miały być zamieszczane zdjęcia wszystkich felietonistów. A polityka to polityka. Jednak nie tylko z powodu wąsów Qwilleran zwracał na siebie uwagę w hotelu „Northern Lights”. W natłoku koszul w kratkę, dżinsów i wiatrówek jego tweedowy sportowy płaszcz i wełniany krawat drażniły swoją innością. Natychmiast po spożyciu ciasta z jagodami dziennikarz udał się do sklepu. Nabył tam dżinsy, sportową koszulę i buty oraz... czapkę z daszkiem. Bo taką właśnie czapkę miał na głowie każdy facet w Mooseville. Były to czapki bejsbolowe, marynarskie, myśliwskie, z reklamą piwa, traktorów, nawozów i paszy dla trzody. Qwilleran wybrał jaskrawo-pomarańczowe nakrycie głowy. Miał nadzieję, że okaże się ono doskonałym strojem maskującym. W sklepiku można było kupić i „Daily Fluxion”, i konkurencyjny „Morning Rampage”, a także lokalne gazety. Zakupił „Fluxion” oraz „Pickax Picayune” i ruszył w kierunku letniego domku. W drodze powrotnej zatrzymał się przy blokadzie drogowej. - Proszę jechać dalej, panie Qwilleran - powiedział uprzejmy policjant. - Czy zamierza pan pisać o restauracjach w Mooseville? - Nie, spędzam tu tylko wakacje. Co tu się stało, panie władzo? - To tylko standardowe manewry wojenne - zażartował policjant. - Musimy szlifować formę. Życzę miłych wakacji! Czerwcowe dni były długie w mieście, a wydawały się jeszcze dłuższe na północy kraju. Qwilleran czuł się znużony. Ciągle spoglądał na zegarek i sprawdzał położenie słońca, które jakoś nie miało zamiaru zachodzić. Poszedł przez wydmy w kierunku jeziora. Chciał sprawdzić, jak wygląda brzeg i jaka jest temperatura wody. Zgodnie z zapowiedzią Rikera woda okazała się lodowato zimna. Jezioro wydawało się zupełnie spokojne. Woda cichutko pluskała, omywając brzegi. Słychać było tylko jeden dźwięk: bzyczenie komarów. Zanim Qwilleranowi udało się pędem wdrapać na wzgórze, ścigała go już chmara skrzydlatych prześladowców. Owady szybko znalazły dziurę w siatce i przedostały się na werandę. Dziennikarz wbiegł do domku, zatrzaskując za sobą drzwi, i natychmiast zadzwonił do Pickax. - Dobry wieczór - odezwał się miły głos. - Francesco, chcę, żebyś wiedziała, że dojechaliśmy szczęśliwie - powiedział szybko w nadziei, że zdoła przekazać informację, zanim coś odwróci uwagę ciotki. -
Domek jest fantastyczny, ale mam pewien problem. Jastrząb wleciał na werandę i rozerwał siatkę. Jest w niej teraz wielka dziura. Przegoniłem ptaka, jednak nieźle zapaskudził meble i wykładzinę. Ciotka Fanny ze spokojem przyjęła te wieści. - Nie przejmuj się tym, kochanie - zamruczała słodkim głosem. - Tom wpadnie tam jutro, żeby zreperować siatkę, i posprząta na werandzie. Nie ma żadnego problemu. Tom to prawdziwy skarb. Nie wiem, co bym bez niego zrobiła. Jak tam komary? Tom przywiezie ci spray na owady. Przyda ci się również na pająki i szerszenie. Daj mi znać, czy mrówki wchodzą do domku. Są niesamowicie zachłanne. Tylko pamiętaj, kochanie, żeby nie zabić żadnej biedronki. Wiesz, że to przynosi pecha. Czy masz ochotę na nowe kasety? Mam parę wspaniałych nagrań jazzu z Chicago. Czy lubisz operę? Przykro mi, że nie masz telewizora, ale w lecie to strata czasu. Kiedy będziesz pisać swoją książkę, nie będzie brakować ci telewizji. Po zakończeniu konwersacji z panią prezes Qwilleran postanowił wypróbować magnetofon. Wcisnął dwa klawisze i usłyszał dźwięki Koncertu podwójnego na skrzypce i wiolonczelę. Jakość odtwarzania była doskonała. Chodził kiedyś z dziewczyną, która słuchała wyłącznie Brahmsa. Dlatego Qwilleran na zawsze zapamiętał stare dobre Opus 102. Słońce skryło się wreszcie w wodach jeziora, zalewając wodę i niebo kolorem różowym i pomarańczowym. Qwilleran postanowił pójść spać. Koty wydawały się dziwnie spokojne. Zwykle tuż przed zgaszeniem światła rzucały się do zabawy. Gdzie się podziały? Nie siedziały na głowie łosia. Nie skakały po drewnianych belkach pod sufitem. Nie zobaczył ich również na niebieskiej poduszce, którą umieścił na lodówce. Nie było ich także na obitych białym płótnem sofach ustawionych wokół kominka ani na łóżku w sypialni. Qwilleran spróbował je przywołać. Żadnej odpowiedzi. Koty były zbyt zajęte. Obserwowały. Przycupnęły na parapecie w południowej sypialni i wypatrywały czegoś w ciemności. Posiadłość leżała na zupełnym odludziu. Z okien widać było tylko piaszczyste wydmy, krzaki i drzewa iglaste. Kilka metrów od domku w piasku znajdowało się zagłębienie w kształcie prostokąta, które wyglądało jak zapadnięty grób. Syjamskie koty zauważyły to miejsce natychmiast. Zawsze szybko odkrywały niezwykłe rzeczy. - Zeskakujcie na dół - powiedział do nich Qwilleran. - Muszę zamknąć okno na noc.
Wybrał dla siebie sypialnię po stronie północnej, bo jej okna wychodziły na jezioro. Ale był tak zmęczony, że nie mógł zasnąć. Myślał o mogile. Kto został tam pochowany? Czy powinien powiedzieć o tym ciotce Fanny? Czy może raczej powinien zacząć kopać? Na terenie posiadłości stała szopa na narzędzia, a tam na pewno znajdzie jakieś łopaty. Godzinami przewracał się z boku na bok. Wokół było tak ciemno! Nie świeciły latarnie ani neony, nie było ludzkich siedzib, księżyca, żadnych świateł cywilizacji. Tylko całkowita ciemność. I brak jakiegokolwiek dźwięku. Nie słychać było szelestu drzew, wycia wiatru, szumu fal czy odgłosu samochodów jadących po odległej szosie. Panowała zupełna cisza. Qwilleran leżał nieruchomo i wsłuchiwał się w bicie własnego serca. A potem dotarło do niego jakieś nieregularne dudnienie. Usiadł i zaczął wsłuchiwać się w ten odgłos. Dudnienie ustało. Po chwili usłyszał głos mężczyzny i śmiech kobiety. Wyjrzał przez okno w ciemność nocy i zobaczył dwa światełka latarek poruszające się u stóp wydmy i zmierzające na zachód. Położył się i po raz kolejny usłyszał przez poduszkę dudniący odgłos. Jakby ktoś chodził po ubitym piasku. Kroki stopniowo cichły w oddali. Było już dobrze po północy. Qwilleran rozmyślał o podejrzanych osobach spacerujących po plaży i o dziwnym grobowcu. Nagle usłyszał trzaski dobiegające od strony lasu. Ktoś najwyraźniej wspiął się po drzewie i chodził po dachu. Ciężkie kroki zbliżały się do komina. Qwilleran wyskoczył z łóżka, wykrzykując przekleństwa, których nauczył się w północnej Afryce. Wrzasnął na koty, które jak szalone biegały po całym domu. Wcisnął klawisz magnetofonu. Rozległy się znowu dźwięki muzyki Brahmsa. W kuchni zaczął walić w garnki i patelnie... Usłyszał, jak intruz w pośpiechu przebiega przez dach i przedziera się przez zarośla. Wreszcie wszystko ucichło. Qwilleran resztę nocy spędził w pozycji siedzącej. Czytał aż do wschodu słońca. Do chwili, gdy o brzasku ptaki rozpoczęły swój pełen ćwierkania, świergotania, szczebiotania i krakania poranny koncert.