ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Lilian Jackson Braun - Kot, który... 06 - Kot, który bawił się w listonosza

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Lilian Jackson Braun - Kot, który... 06 - Kot, który bawił się w listonosza.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lilian Jackson Braun
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 207 stron)

KRYMINAŁ Lilian Jackson Braun Kot, który bawił się w listonosza Tom 06

Rozdział pierwszy Biały męŜczyzna około pięćdziesiątki, wzrostu sto osiemdziesiąt siedem centymetrów, waŜący sto cztery kilogramy, o siwiejących włosach i krzaczastych wąsach, otworzył oczy i zorientował się, Ŝe leŜy na łóŜku w jakimś nieznanym sobie pokoju. LeŜał spokojnie; ogarniało go szczególne znuŜenie. Pozwolił swemu spojrzeniu wędrować bez większego zainteresowania po pokoju. MoŜna by powiedzieć, Ŝe w jego oczach malował się smutek, gdy spoglądał na metalową ramę w nogach łóŜka, okno bez firanek, ściany we wstrętnym kolorze, telewizor na półce pod sufitem. Drzewo za oknem, poruszane wiatrem, wymachiwało gałęziami jak szalone. Niemal słyszał melodyjny głos swojej matki, która mówiła: „Drzewo daje ci znak, Jamesy. Pomachaj mu rączką jak grzeczny chłopczyk". Jamesy? Tak mam na imię? To brzmi - nie całkiem tak jak - powinno... Gdzie ja jestem? Jak się naprawdę nazywam? Pytania te przechodziły mu przez myśl, ale nie budziły niepokoju, towarzyszył im tylko lekki zamęt w głowie. Widział obraz starego człowieka noszącego brodę, jak Święty Mikołaj, który stał u jego wezgłowia i powiadał: „Masz szkarlatynę, Jamesy. Zabierzemy cię do szpitala, Ŝebyś wyzdrowiał". Szpital? Czy jestem w szpitalu? Mam szkarlatynę? Jeśli nawet, to nie przejmował się tym specjalnie, natomiast z wolna zaczęło mu doskwierać poczucie dyskomfortu, jakby nie dopełnił jakiegoś bardzo waŜnego obowiązku, jakby zawiódł kogoś bliskiego. MoŜe matkę? Zmarszczył czoło i poczuł lekki ból. Uniósł lewą dłoń i dotknął głowy, okazało się, Ŝe jest zabandaŜowana. Sprawdził inne części ciała. Niczego nie brakowało i chyba nic nie było złamane, ale poruszenia prawego kolana i łokcia teŜ ograniczały bandaŜe. I jeszcze coś dziwnego

było z jego lewą dłonią. Doliczył się czterech palców i kciuka, a jednak coś było nie tak. Dziwne, bardzo dziwne. Westchnął głęboko, zastanawiając się, czego zaniedbał uczynić. Do pokoju bezgłośnie weszła jakaś obca kobieta - pulchna, siwa, uśmiechnięta. - O, obudził się pan! Nieźle pan sobie pospał. Mamy dziś piękny dzień, ale bardzo wietrzny. Jak pan się czuje, panie Kiu? Kiu?Jamesy Kiu? Czy tak się nazywam? Brzmiało to dość nieprawdopodobnie, wręcz absurdalnie. Przesunął dłonią po twarzy, wyczuł dobrze znajome wąsy i szczękę, którą golił tysiące razy. Aby wypróbować swój głos, odezwał się do siebie: - Pamiętam twarz, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska. - Mojego? Toodle - przedstawiła się kobieta radosnym głosem. - Nazywam się Toodle. Czy czegoś pan potrzebuje, panie Kiu? Doktor Goodwinter zajrzy tu za kilka minut. Wezmę dzbanek i przyniosę świeŜej wody. Jest pan gotowy na śniadanko? - wychodząc z pokoju, zawołała jeszcze przez ramię: - Ma pan wolny dostęp do łazienki. Wolny dostęp. Śniadanko. Toodle. Obce słowa, które nie niosły ze sobą Ŝadnego sensu. Staruszek z brodą powiedział mu, Ŝe ma szkarlatynę. A teraz ta kobieta, Ŝe ma wolny dostęp. CzyŜby to była nazwa jakiejś wstydliwej choroby, z którą trzeba kryć się w łazience? Westchnął znowu i zamknął oczy, czekając na tego starszego pana z brodą Świętego Mikołaja. Gdy je otworzył, obok jego łóŜka stała młoda kobieta w białym fartuchu i trzymała go za nadgarstek. - Dzień dobry, kochanie - powiedziała. - Jak się czujesz? Jej głos brzmiał znajomo, pamiętał jej zielone oczy i długie rzęsy. Na jej szyi wisiał jakiś przedmiot, ale nie mógł przypomnieć sobie nazwy tej rzeczy. - Jesteś moim lekarzem? - spytał z wahaniem.

- Tak, a równieŜ twoim czymś więcej, o wiele więcej - powiedziała i puściła do niego oko. Zaczęły powracać znane uczucia. Czy ona jest moją Ŝoną? A więc jestem Ŝonaty? Czy zaniedbuję rodzinę? Znów odezwało się to samo poczucie winy, niespełnionego obowiązku, jakiegoś - ale jakiego? - Czy ty... czy jesteś moją Ŝoną? - spytał drŜącym głosem. - Jeszcze nie, ale pracujemy nad tym - ucałowała go w czoło tam, gdzie nie było zabandaŜowane. - Ciągle jeszcze czujesz mętlik w głowie, co? Ale wkrótce wszystko będzie w porządecz-ku. Popatrzył na swoją lewą dłoń. - Czegoś tu brakuje. - Twój zegarek i sygnet zostały umieszczone w szpitalnym sejfie, odbierzesz je, jak będziesz wracał do domu - wyjaśniła łagodnym głosem. - A, rozumiem... Dlaczego tu jestem? - zapytał, wciąŜ zaniepokojony swą tajemniczą dolegliwością. - Spadłeś z roweru na Ittibittiwassee Road. Nie pamiętasz? Ittibittiwassee. Dostęp. Śniadanko. W porządeczku. Jakim językiem mówią ci wszyscy ludzie? Na wszelki wypadek zapytał: - To ja mam rower? - Miałeś, kochany, teraz to juŜ tylko złom. Będziesz musiał kupić sobie porządny nowy rower z przerzutką. Złom. Przerzutką. Toodle. Pokręcił bezradnie głową. Odchrząknął i spytał: - Ta kobieta, która tu była, mówi, Ŝe mam wolny dostęp do łazienki. Co to znaczy? Czy... czy to jest coś w rodzaju... - To znaczy, Ŝe moŜesz wstać z łóŜka, kiedy zechcesz, i pójść o własnych siłach do łazienki - wyjaśniła lekarka z pogodnym uśmiechem. - Zajrzę tu, kiedy skończę obchód - ucałowała go raz jeszcze. - Niedługo zjawi się u ciebie Arch Riker. Przyleci

do nas z Nizin - a potem wyszła z pokoju na tych swoich długich nogach, machając mu przyjaźnie ręką. Arch Riker. Niziny. O czym ona mówi? I kim dla mnie jest? W tej sytuacji niezręcznie byłoby pytać o imię. Zrezygnował z dalszych dociekań i wzruszył ramionami. Podniósł się z łóŜka i niepewnym krokiem poszedł do łazienki. Tam ujrzał w lustrze smutne oczy, siwiejące skronie oraz przesadnie wielkie szpakowate wąsy, które rozpoznał. A jednak nadal nie mógł sobie przypomnieć, jak się nazywa. Kiedy ta niewiasta, która mówiła, Ŝe się nazywa Toodle, przyniosła tacę z czymś, co nazwała śniadankiem, zjadł Ŝółtawobiałą ciepłą packę, potem dwa brązowe kawałki czegoś słonego i gumiastego oraz dwa kawałki czegoś chrupiącego, co posmarował mazią czerwoną i słodką. Przyjemnie było znów się połoŜyć, zamknąć oczy i przestać myśleć. Otworzył je nagle. U jego wezgłowia stał jakiś męŜczyzna - męŜczyzna z brzuszkiem, lekko łysiejący, o rumianej twarzy, którą widział juŜ wiele, wiele razy. - Skubańcu! - rzekł ciepłym głosem gość. - Ale nas wystraszyłeś! Co ty chciałeś zrobić? Zabić się, czy co? Jak się czujesz, Qwill? - Tak się nazywam? Nie pamiętam. MęŜczyzna przełknął ślinę i wyraźnie pobladł. - Wszyscy twoi przyjaciele nazywają cię Qwill. To skrót od Qwilleran. Jim Qwilleran, pisze się przez „Q-w". Pacjent przemyślał tę informację i z wolna skinął głową. - Nie pamiętasz mnie, Qwill? Jestem Arch Riker, twój stary kumpel. Qwilleran gapił się na niego bez słowa. Kumpel. Jeszcze jedno niezrozumiałe słowo. - Dorastaliśmy razem w Chicago. Przez ostatnie kilka lat byłem redaktorem działu „Daily Fluxion", w którym pracowałeś. Milion razy byliśmy na lunchu w klubie prasowym.

Przez mgłę zasnuwającą umysł Qwillerana zaczęło przedzierać się światło. - Czekaj no chwilę. Chciałbym usiąść. Riker nacisnął przycisk unoszący wezgłowie łóŜka i przysunął sobie krzesło. - Melinda zadzwoniła do mnie i powiedziała, Ŝe spadłeś z roweru. Przyjechałem natychmiast. - Melinda? - Melinda Goodwinter. Twoja dziewczyna. I twoja lekarka w jednej osobie, szczęściarzu. - Co to za miejsce? - spytał Qwilleran. - Nie mam pojęcia, gdzie jestem. - To jest szpital w Pickax. Przywieźli cię tu po wypadku. - W Pickax? To jakiś szczególny rodzaj szpitala? - Chodzi o miasto Pickax, zapadłą dziurę odległą o czterysta mil od czegokolwiek. Mieszkasz tu juŜ dwa miesiące. - Aha... A przedtem mieszkałem w Chicago? - Qwill, w Chicago - mieszkałeś dwadzieścia lat temu - wyjaśnił spokojnie Riker. - Potem w Nowym Jorku, Waszyngtonie i jeszcze wielu innych róŜnych miejscach. - Zaraz, zaraz. Chcę usiąść na tym duŜym krześle. Riker sięgnął po szlafrok, który strzępił się nieco na brzegach u dołu. - MoŜe włóŜ to. Chyba twój. Jest w kratę klanu Mackintosh. Coś ci to mówi? Twoja matka była z domu Mackintosh. Twarz Qwillerana rozjaśniła się: - No jasne! Gdzie ona jest? Co u niej słychać? Riker wziął głęboki wdech. - Zmarła, kiedy chodziłeś do college'u - zamilkł na chwilę, układając w myślach plan działania. - Słuchaj, zaczniemy od samego początku. Znam cię od dziecka. Twoja matka mówiła na ciebie Jamesy. A my z chłopakami nazywaliśmy cię Szperacz. Pamiętasz dlaczego?

Qwilleran potrząsnął głową. - Dlatego, Ŝe zawsze szperałeś w pojemnikach na lunch innych dzieciaków - popatrzył na Qwillerana, ale nie dostrzegł w jego oczach błysku zrozumienia. - Pamiętasz naszą nauczycielkę z pierwszej klasy, panią Blair? Była cienka na górze i gruba u dołu. Mówiłeś „cienka główka, gruba nóŜka, ta staruszka jest jak gruszka". Pamiętasz to? Tym razem odpowiedziało mu skinienie głowy i coś na kształt uśmiechu. - Zawsze miałeś dryg do słówek. Bawiłeś się nimi, kiedy my wszyscy bawiliśmy się jeszcze pistoletami na wodę - Riker cierpliwie drąŜył w przeszłości, przypominając przyjacielowi najwaŜniejsze wydarzenia jego Ŝycia. - Trzy lata z rzędu wygrywałeś turnieje ortograficzne... Potem, w liceum, odkryłeś dziewczyny... Grałeś w bejsbol, miałeś niezłe uderzenie. W college'u zapisałeś się do chóru i chciałeś zostać aktorem - Riker dokonywał przeglądu kolejnych lat. - Obaj zostaliśmy dziennikarzami, ale to ty dostawałeś zawsze najlepsze zlecenia. Byłeś gwiazdą jako reporter kryminalny, a kiedy tylko coś zaczynało dziać się za granicą, właśnie ciebie wysyłali w najbardziej zapalne punkty kuli ziemskiej. Z kaŜdym zdaniem Rikera umysł Qwillerana rozjaśniał się, świadomość powracała. - Zdobywałeś nagrody i napisałeś ksiąŜkę o przestępczości miejskiej. Znalazła się na liście bestsellerów. - I pozostała na niej coś z dziesięć minut. Na twarzy Rikera malowała się ulga. Jego przyjaciel zaczynał mówić do rzeczy. - Byłeś świadkiem na moim ślubie z Rosie. - Padało przez cały dzień. Pamiętam mokre konfetti. - Pojechałeś do Szkocji, Ŝeby wziąć ślub z Miriam. Qwillerana znów ogarnęło zakłopotanie. - Gdzie ona jest? Dlaczego nie tu?

- Rozwiodłeś się z nią około dziesięciu lat temu. Mieszka gdzieś w Connecticut. Smutne oczy zapatrzyły się w przestrzeń. - A potem wszystko się rozsypało. - No dobra, powiedzmy to sobie szczerze: zacząłeś mieć problem z piciem i nie mogłeś utrzymać dłuŜej Ŝadnej pracy, ale w końcu wyplątałeś się z tego i zatrudniłeś się w „Daily Fiuxion", dla której pisałeś felietony. Kilka było całkiem niezłych. Okazało się, Ŝe potrafisz pisać o sztuce, o antykach, projektowaniu wnętrz - o wszystkim. - ChociaŜ o Ŝadnej z tych rzeczy nie miałem zielonego pojęcia - dodał Qwilleran. - Kiedy zacząłeś pisać o restauracjach, udowodniłeś, Ŝe Ŝarcie moŜe być równie interesujące jak zbrodnie. - Zaraz, zaraz, Arch! Od jak dawna nie ma mnie w pracy? Muszę wracać do redakcji! - EjŜe, rzuciłeś robotę juŜ parę tygodni temu! - Co?! Dlaczego? Potrzebuję tej pracy! - JuŜ nie, mój stary. Odziedziczyłeś forsę, i to sporo. Fortunę rodu Klingenschoenów. - Nie wierzę. Co ja tu robię? Gdzie mieszkam? - Tutaj, w miasteczku Pickax. Taki właśnie był warunek postawiony w testamencie Fanny Klingenschoen. Chodzi o to, Ŝebyś co najmniej przez pięć lat mieszkał w Moose County. Odziedziczyłeś w Pickax wielki dom z garaŜem na cztery samochody, limuzynę i... Qwilleran zacisnął dłonie na poręczach fotela. - Koty! Gdzie są koty? Nie nakarmiłem moich kotów! - właśnie ta myśl krąŜyła przez cały czas gdzieś po obrzeŜach jego umysłu. - Muszę natychmiast stąd wyjść! - Nie podniecaj się, bo szwy ci pójdą. Zwierzakom nic nie jest. Twoja gospodyni je karmi, a poza tym przygotowuje dla mnie pokój, Ŝebym mógł zostać na noc. - Gospodyni?

- Pani Cobb. Prawdę mówiąc, nie miałbym nic przeciwko temu, Ŝeby zajrzeć tam teraz i uciąć sobie komara. Jestem na nogach od czwartej rano. - Idę z tobą. Gdzie jest moje ubranie? - Siedź spokojnie, spokojnie. Melinda chce jeszcze zrobić kilka badań. Zajrzę do ciebie później. - Arch, nikt oprócz ciebie nie mógłby oŜywić dla mnie tych starych dziejów. Riker uścisnął dłoń przyjaciela. - I co, przychodzisz juŜ pomału do siebie? - Raczej tak. Nie przejmuj się. - W takim razie do zobaczenia później, Qwill. BoŜe! Jak się cieszę, Ŝe jesteś znów na chodzie. Ale mnie przestraszyłeś! Po wyjściu Rikera Qwilleran poddał siebie samego sprawdzianowi. „Kumpel, uciąć komara, śniadanko". Teraz juŜ wiedział, co znaczą wszystkie te słowa. Pamiętał swój numer telefonu. Potrafiłby napisać słowo „onomatopeja" bez błędów. Pamiętał imiona swoich podopiecznych: Koko i Yum Yum, parki pięknych, choć bardzo apodyktycznych kotów syjamskich. WciąŜ jednak niewyjaśniona pozostawała kwestia kilku godzin z jego Ŝycia, których w Ŝaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, choć usilnie starał się skoncentrować. Chodziło o wydarzenia bezpośrednio przed i po wypadku. Dlaczego spadł z roweru? Wpadł na jakąś dziurę czy stracił równowagę na Ŝwirze? A moŜe po prostu stracił przytomność, zemdlał podczas jazdy? Czy to dlatego Melinda chce przeprowadzić jakieś badania? Był zbyt zmęczony, Ŝeby dalej się nad tym zastanawiać. Przywołanie wydarzeń całego Ŝycia było bardzo wyczerpujące. W ciągu jednego poranka przeŜył ponad czterdzieści lat. Przydałaby mu się drzemka. Inaczej mówiąc, miał ochotę „uciąć komara". Uśmiechając się do siebie, bo znał juŜ teraz wszystkie słowa - zasnął.

Qwilleran spał mocno, a towarzyszył temu bardzo wyrazisty sen. Jadł lunch w osłonecznionym pokoju, gdzie wszystko było Ŝółte i zielone. Gospodyni podała makaron z roztopionym serem, posypany zielonym pieprzem, z dodatkiem czerwonej pa- pryczki. Wszystko widział wyraźnie: brązowy rondel, jaskrawo- róŜowy sweterek gospodyni. W sennym marzeniu kolory były tak intensywne, Ŝe aŜ niepokojące. Qwilleran mówił właśnie pani Cobb, Ŝe przejedzie się rowerem wzdłuŜ Ittibittiwassee Road. - Niech pan uwaŜa z tym starym gratem - ostrzegła go wesołym głosem. - Naprawdę powinien pan kupić porządny rower z przerzutką, panie Q... porządny rower, panie Q... porządny rower, panie Q... Obudził się nagle, jego zabandaŜowane czoło pokryte było potem i zimne. To wszystko było tak realne, Ŝe nie mogło być tylko snem. Istniał tylko jeden sposób, Ŝeby się upewnić. Sięgnął po telefon i wykręcił numer swojego domu, kiedy zaś usłyszał radosne „halo" gospodyni, zdumiał się, jak doskonała była jakość dźwięku w jego śnie. - Pani Cobb, co tam słychać w domu? Jak się miewają koty? - Ach, to pan, panie Q - pisnęła. - Dzięki Bogu, Ŝe jest pan w jednym kawałku! Koty? Tęsknią za panem. Koko nie chce jeść, a Yum Yum ciągle płacze. Wiedzą, Ŝe coś jest nie tak. Jest tu pan Riker, posłałam go na górę, Ŝeby się przespał. Czy czegoś pan potrzebuje, panie Q? Mam coś przysłać? - Nie, dziękuję. Nic mi nie trzeba. Jutro wrócę do domu. Chciałbym jednak prosić, Ŝeby odpowiedziała pani na kilka pytań, dobrze? Czy wczoraj przyrządziła pani makaron z roztopionym serem? - BoŜe mój! Mam nadzieję, Ŝe to wszystko nie przez mój lunch. - Niech pani się nie martwi. Nic podobnego. Po prostu próbuję sobie coś przypomnieć. Czy miała pani na sobie róŜowy sweter?

- Tak, ten, który dał mi pan w prezencie. - Czy mówiłem o swoich planach na popołudnie? - Ojej, panie Q! To brzmi, jakby pan prowadził jedno ze swoich śledztw. Ma pan jakieś podejrzenia? - Nie, to tylko ciekawość, pani Cobb. - Zaraz, niech się zastanowię... Powiedział pan, Ŝe weźmie pan ten stary rower, Ŝeby się przejechać. Na to ja, Ŝe powinien pan kupić sobie nowy, porządniejszy. Teraz i tak będzie trzeba to zrobić, bo szeryf znalazł ten stary w rowie. Kompletny wrak! - W rowie? - Qwilleranowi wydało się to dziwne, przez jakiś czas w zamyśleniu przygładzał wąsy. Podziękował gospodyni, sugerując jednocześnie, Ŝe apetyt Koko mogłyby pobudzić jakieś specjalne przysmaki. - Gdzie on teraz jest, pani Cobb? Proszę go dać do telefonu. - Siedzi na lodówce - odpowiedziała. - Wsłuchuje się uwaŜnie w kaŜde moje słowo. Zaraz sprawdzę, czy kabel jest wystarczająco długi. Tu nastąpiła przerwa, podczas której słychać było panią Cobb wydającą przyzywające dźwięki, przez które przebijało się charakterystyczne pomiaukiwanie Koko. W następnej chwili Qwilleran usłyszał w słuchawce odgłos węszenia. - Cześć, Koko, mój stary - powitał kota Qwilleran. - Czy opiekujesz się Yum Yum? Czy bronisz domu przed lwami i tygrysami? Po drugiej stronie rozległ się gardłowy pomruk. Koko potrafił docenić inteligentną rozmowę. - Bądź grzecznym kotem i dobrze się odŜywiaj. Musisz jeść, Ŝeby mieć siłę walczyć z tymi wszystkimi jaguarami i czarnymi bawołami. Na razie, Koko. Jutro wracam do domu. - YOW! - wrzasnął do słuchawki Koko; Qwillerana aŜ coś zabolało w uchu. OdłoŜył słuchawkę i odwrócił się, czując czyjąś obecność. Była to pani Toodle, która przyglądała mu się z oczyma szeroko otwartymi ze zdumienia. W jej głosie brzmiał niepokój:

- Przyszłam spytać... czy moŜe będzie pan chciał zjeść teraz lunch, panie Q? - Jeśli nie ma przeciwwskazań - odpowiedział - wolałbym zejść na dół, do kafeterii. Nie wie pani, czy podają dzisiaj bulion z jajkami siewek w koszulkach albo moŜe salpicon z małŜy? Wystraszona nie na Ŝarty pani Toodle pospiesznie wyszła z jego pokoju. Qwilleran zachichotał. Po przejściowej amnezji ogarnęło go coś na kształt euforii. Zanim udał się na posiłek, przyczesał włosy, zastanawiając się jednocześnie nad tym, co usłyszał od pani Cobb. Szeryf odnalazł rower w rowie. Tymczasem rów melioracyjny ciągnął się dobre dziesięć metrów od drogi, poniewaŜ w przyszłości planowano ją poszerzyć. Jeśli zemdlał albo wpadł na jakąś przeszkodę, razem z rowerem wylądowałby co najwyŜej na Ŝwirowanym poboczu. Jak to się stało, Ŝe rower znalazł się w rowie? To była kwestia, nad którą warto było się zastanowić, ale odłoŜył to na później. Teraz był głodny. Okryty swym szlafrokiem w kratę klanu Mackintosh Qwil- leran udał się do windy - krokiem powolnym i pełnym godności wymuszonej przez bandaŜe na nodze. Był wdzięczny losowi, Ŝe podczas wypadku nie uszkodził sobie chorego kolana. Z drugiej strony niewykluczone, Ŝe teraz oba będą mu doskwierać. Odniósł wraŜenie, Ŝe znają go wszystkie osoby, które spotkał w korytarzu. Przechadzający się po nim pacjenci i pielęgniarki witały go, zwracając się doń po nazwisku, a właściwie po jego pierwszej literze. Jedna z pielęgniarek powiedziała: - Przykro mi z powodu pańskiego pokoju, panie Q, to znaczy z racji koloru ścian. To miał być antyczny róŜ, tylko Ŝe malarzom coś się pomyliło. - Rzeczywiście, kolorek jest niezbyt apetyczny - zgodził się Qwilleran. - Przypomina surową wołowinę, ale jakoś go zniosę jeszcze przez jedną dobę. W stołówce przywitał go aplauz ze strony personelu medycznego, technicznego i lekarzy, którzy spoŜywali tam

sałatki z białym serem, chili oraz duszonego dorsza z gotowanym selerem. Odpowiadał, kłaniając się grzecznie we wszystkie strony i machając przyjaźnie ręką. Zajął miejsce w kolejce za siwowłosym doktorem, który mógł rościć sobie aŜ dwa powody do chwały - był ojcem Melindy, a ponadto leczył gardła, nastawiał kości i asystował przy porodach połowy mieszkańców Moose County. Doktor Halifax Goodwinter odwrócił się Ŝwawo ku niemu: - Oho! Nasz słynny cyklista. Cieszę się, Ŝe jest pan nadal wśród Ŝywych. Szkoda by było, gdyby moja córka miała stracić swojego pierwszego i jedynego pacjenta. Pielęgniarka stojąca za Qwilleranem trąciła go w łokieć. - Powinien pan nosić kask, panie Q. Naprawdę mógł się pan zabić. Zaniósł tacę z chili i bułeczkami kukurydzianymi do stolika, przy którym siedziało trzech męŜczyzn. Poznał ich swego czasu w Klubie Entuzjastów Pickax. Był to administrator szpitala, pewien sympatyczny urolog i bankier zasiadający w zarządzie szpitala. Lekarz zainteresował się: - Chce pan kogoś zaskarŜyć, Qwill? Mogę pana skontaktować z kilkoma wybitnymi hienami adwokackimi utrzymującymi się z procesów wytaczanych lekarzom. Bankier stwierdził rzeczowo: - Producenta roweru nie da się zaciągnąć przed sąd. Takiego złomu nikt juŜ nie wytwarza od pięćdziesięciu lat. Administrator powiadomił go: - Planujemy urządzić zbiórkę na nowy rower dla pana, a przy okazji moŜe teŜ i nowy szlafrok. Qwilleran przygładził poły z wystrzępionej czerwonej wełny i oznajmił z emfazą: - Drodzy panowie, ten szlafrok to obiekt historyczny o szlachetnym pochodzeniu. Znaki czasu, jakie na sobie nosi, przydają mu tylko kolekcjonerskiej wartości.

Prawda zaś była taka, Ŝe Koko przechodził kiedyś fazę fascynacji wełną, podczas której obskubywał tapicerkę mebli, krawaty, szlafrok w kratę Mackintoshów oraz wszystko inne, co mu wpadło w pazury. Takie szpitalne pogawędki były jak najbardziej w guście Qwillerana. Przypominały przyjazne przekomarzanie się pracowników redakcji „Daily Fluxion". Chyba wszyscy w Pickax go lubili, no i w końcu czemu nie? Był miłym kompanem, potrafił słuchać, a ponadto był najbogatszym człowiekiem w okolicy. Co do tego nie miał złudzeń. Jako felietonista „Fluxion" wciąŜ miał do czynienia z próbami wywierania nacisku ze strony polityków, biznesmenów oraz lobbystów i przedstawicieli mediów. Odnosił się do nich grzecznie, ale nie robił sobie złudzeń. Po lunchu pobrano mu krew w laboratorium, zrobiono EKG, po czym Qwilleran udał się do swojego pokoju, gdzie pozwolił sobie na kolejną drzemkę - której towarzyszył następny sen. Znów był to sen niezwykle realistyczny, aŜ do bólu. Wspinał się w nim po zboczu rowu biegnącego wzdłuŜ pustej szosy. Jego ubranie było przemoczone, spodnie rozdarte, po nodze ciekła krew. Krew zalewała mu teŜ prawe oko, gdy wydostał się na szosę i zaczął iść. Niedługo potem zatrzymał się jakiś' czerwony samochód, z którego wyskoczył facet w niebieskiej koszuli. To był Junior Goodwinter, młody redaktor naczelny „Pickax Picayune". Junior zawiózł go do miasta, po drodze bez przerwy coś mówił, a Qwilleran nie był w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Usiłował odpowiedzieć na pytania Juniora, ale po prostu nie potrafił odnaleźć właściwych słów. Sen skończył się nagle i Qwilleran zdał sobie sprawę, Ŝe siedzi na łóŜku zlany potem i drŜy na całym ciele. Otarł twarz i sięgnął po telefon, Ŝeby zadzwonić do redakcji. - Qwill! Cały i zdrowy! - zawołał Junior do słuchawki. -Kiedy wczoraj wiozłem cię do szpitala, nie byłeś co prawda martwy,

ale do Ŝywych teŜ trudno byłoby cię zaliczyć. Na wszelki wypadek przygotowaliśmy juŜ twój nekrolog. - Dzięki. To miłe z waszej strony - stwierdził Qwilleran. - A tak powaŜnie, jak się czujesz? Z tonu głosu wnioskuję, Ŝe wszystko gra. - Jakoś mnie pozszywali i wyglądam teraz prawie jak nowy. Powiedz, gdzie mnie znalazłeś? - Na Ittibittiwassee Road, za sztolnią Buckshot. Byłeś zamroczony i szedłeś środkiem szosy - co więcej, w niewłaściwym kierunku. Miałeś podarte ubranie, cały byłeś ubłocony. Z głowy leciała ci krew. Naprawdę zaniepokoiłem się, zwłaszcza kiedy okazało się, Ŝe nie moŜesz mówić. - A widziałeś mój rower? - Prawdę mówiąc, specjalnie się za nim nie rozglądałem. Skupiłem się raczej na tym, Ŝeby dowieźć cię do szpitala. Po drodze jechałem sto siedemdziesiąt kilometrów na godzinę! - Jakim samochodem jechałeś? - Na szczęście moim jaguarem. Innym wozem bym tyle nie wyciągnął. - Dzięki, Junior. Zapraszam na lunch w przyszłym tygodniu. Ja stawiam. Kolejny sen, który się sprawdził! Nawet kolor samochodu się zgadzał. Qwilleran pamiętał doskonale, Ŝe jaguar Juniora był czerwony. Opowiedział o swoich snach Melindzie Goodwinter i Ar- chowi Rikerowi tego wieczora, kiedy przyszli oboje do szpitala, Ŝeby zjeść z nim kolację w kafeterii. Bez białego fartucha i stetoskopu Melinda duŜo bardziej przypominała młodą kobietę, z którą spotykał się od dwóch miesięcy. - Czy całujesz wszystkich swoich przykutych do łóŜka pacjentów płci męskiej? - spytał ją Qwilleran. - Tylko tych w podeszłym wieku - odparowała z uroczo złośliwym błyskiem w zielonych oczach.

- To zabawne - powiedział - ale niektóre szczegóły, których nie pamiętałem, objawiły mi się dziś po południu przez sen. Pozostaje tylko jedna biała plama - okoliczności samego wypadku. - Na pewno nie była to Ŝadna dziura w asfalcie - stwierdziła Melinda. - Nawierzchnia jest nowiutka, gładka jak szkło. - Przypuszczam, Ŝe gwałtownie skręciłeś, Ŝeby uniknąć zderzenia z czymś, i dlatego zniosło cię tak daleko, aŜ do rowu. MoŜe pod koła wyskoczył ci skunks albo szop, moŜe nawet jeleń. Po drodze z lotniska widziałem kilka rozjechanych zwierząt. - Pewnie nigdy się tego nie dowiemy - stwierdził Qwilleran. - Co tam słychać w domu? Udało ci się trochę przespać? Czy pani Cobb poczęstowała cię lunchem? Widziałeś Koko? - Wszystko w porządku. Koko powitał mnie w drzwiach wejściowych i obejrzał od stóp do głów, jak sierŜant rekruta. Chyba jednak zdałem egzamin, bo pozwolił mi wejść do środka. Późną nocą, gdy wszystkie dźwięki na szpitalnym korytarzu ucichły, Qwilleranowi przyśnił się ostatni sen dotyczący wypadku, który zapełnił lukę między makaronem a czerwonym jaguarem. Zobaczył w nim siebie pedałującego niespiesznie pustą szosą, zadowolonego z gładkiej nawierzchni nowego asfaltu, niewielkiego ruchu i łagodnych wzniesień. Nawet jazda pod górę nie była trudna, a w dół - po prostu sama rozkosz. Minął opuszczoną kopalnię Buckshot, jej rozsypujące się drewniane zabudowania i ostrzegawcze tablice: „Uwaga! Wstęp wzbroniony! Niebezpieczeństwo zawalenia się i głębokie sztolnie". Opuszczone kopalnie, których pełno było na pustkowiach otaczających miasto Pickax, nieodparcie fascynowały Qwillerana. Były tajemnicze - milczące - martwe. Kopalnia Buckshot róŜniła się od nich tym, Ŝe jeśli wsłuchać się uwaŜnie (tak przynajmniej mu mówiono), moŜna było usłyszeć upiorne pogwizdywanie dochodzące ze sztolni, gdzie w roku 1913 zostało Ŝywcem pogrzebanych osiemnastu górników.

We śnie przejechał powoli i w ciszy obok Buckshot. Jedynymi odgłosami było zgrzytanie w piaście tylnego koła i skrzypienie torpeda. Odwrócił się, Ŝeby rzucić okiem na poszarzałe ze starości zabudowania... zagłębienie w miejscu, gdzie ziemia się zapadła... bujne, zielone zarośla porastające wszystko wokół. Tak się zapatrzył, Ŝe nie zauwaŜył półcięŜarówki nadjeŜdŜającej z naprzeciwka - jego uwagę zwrócił dopiero głośny ryk silnika. Spojrzał przed siebie akurat w samą porę, by zauwaŜyć, jak wóz przyspiesza, zjeŜdŜa gwałtownie na jego pasmo: morderczy potwór pędzący wprost na niego. We śnie wyraźnie widział kratę chłodnicy, wielką i zardzewiałą, jakby wykrzywioną w makabrycznym uśmiechu. Szarpnął kierownicą i zjechał na bok, w kierunku rowu, jednak przednie koło uderzyło o kamień i Qwilleran wywinął koziołka. Przez wlokącą się w nieskończoność chwilę leciał i leciał... Obudził się przeraŜony; siedział na łóŜku zlany potem i pamiętał, Ŝe krzyczał. Do pokoju wbiegła pielęgniarka. - Panie OJ Panie OJ Co się stało? Miał pan zły sen? Qwilleran wzdrygnął się, próbując otrząsnąć się z koszmaru. - Przepraszam. Mam nadzieję, Ŝe nie obudziłem wszystkich pacjentów. - MoŜe przynieść panu wody, panie Q? - Dziękuję. Mogłaby pani przy okazji podnieść wezgłowie? Chciałbym przez jakiś czas posiedzieć. Qwilleran oparł się o poduszki i zaczął rozmyślać nad swoim snem. Był równie wyrazisty jak poprzednie. Niebo w nim było błękitne. Zarośla wokół opuszczonej kopalni jadowicie zielone. Krata chłodnicy cięŜarówki była zardzewiała. Uświadomił sobie, Ŝe to był taki sam sen jak poprzednie i dotyczył czegoś, co naprawdę się wydarzyło, tym razem jednak nie było nikogo, do kogo mógłby zadzwonić, Ŝeby to sprawdzić.

Jedno było jasne. To, co zdarzyło się na Ittibittiwassee Road, nie było przypadkiem. Tak - pomyślał - tu, w Pickax, lubią mnie... ale nie wszyscy. Rozdział drugi Najbogatszy człowiek w Moose County spadł ze swojego antycznego roweru w samym środku lata. Jeszcze dwa miesiące wcześniej nikomu nie przyszłoby do głowy, Ŝeby nazwać go wpływową osobistością. Był tylko nisko opłacanym felietonistą pracującym dla jednej z wielkich gazet Środkowego Zachodu, słynącej z podtytułów pisanych czcionką wysokości dwudziestu czterech punktów typograficznych i niskich pensji płaconych swym dziennikarzom. Jak przystało na oszczędnego kawalera, mieszkał w jednopokojowym umeblowanym mieszkaniu i spłacał raty za uŜywany samochód. Był właścicielem maszyny do pisania mającej juŜ pięćdziesiąt lat, której klawisz „shift" był uszkodzony, jego biblioteka zaś składała się z dość przypadkowych tytułów kupowanych po dwadzieścia pięć centów na wyprzedaŜach ksiąŜek z drugiej ręki. Jego garderoba mieściła się bez trudu w dwóch walizkach. Cała ta sytuacja w zupełności mu odpowiadała. Jedyną ekstrawagancją Jima Qwillerana były dwa wspaniałe syjamskie koty, które wyniośle gardziły zwykłą kocią karmą, skłaniając się zamiast tego raczej do przysmaków takich, jak polędwica wołowa, homar i ostrygi - te ostatnie rzecz jasna tylko we właściwym sezonie. Miały nie tylko arystokratyczne nawyki i epikurejskie apetyty; Koko obdarzony był ponadto niezwykłą intuicją. Dzięki opowieściom o jego zdolnościach postrzegania pozazmysłowego stał się prawdziwą legendą redakcji „Daily Fluxion" i klubu prasowego, choć poza tym zamkniętym kręgiem profesjonalistów nikt nie wspominał o jego paranormalnych talentach.

AŜ nagle, dosłownie z dnia na dzień, Qwilleran został mul- timilionerem; nie musiał nawet kupować losu na loterię. Został jedynym spadkobiercą ogromnej fortuny. Gdy dotarła do niego ta zdumiewająca wiadomość, Qwilleran wraz ze swoimi kocimi towarzyszami spędzał wakacje w Moose County, na północnym skraju stanu. Zatrzymali się w chatce nad jeziorem niedaleko uzdrowiska Mooseville. Gdy tylko nieco ochłonął, złoŜył wymówienie w redakcji „Daily Fluxion" i zaczął przygotowywać się do przeprowadzki z zamiarem osiedlenia się w Pickax City, stolicy okręgu odległej o trzydzieści mil od Mooseville. Wpierw jednak musiał uporządkować swoje sprawy w redakcji, poŜegnać się z kolegami i zjeść na do widzenia lunch z Archem Rikerem. Obaj panowie weszli do klubu prasowego, ocierając czoła i skarŜąc się na upał. A były to dopiero pierwsze gorące dni tego roku. - Będzie mi brakować ciebie i reszty ferajny - rzekł Qwille- ran - ale za tymi upałami wcale nie będę tęsknić. Na ratuszu jest trzydzieści pięć stopni. - MoŜna by smaŜyć jajka na płytach chodnikowych - zauwaŜył Arch. - W Moose County zawsze wieje przyjemny wietrzyk. Nawet nie trzeba klimatyzacji. - MoŜe to i prawda, ale jak zamierzasz wytrzymać czterysta mil od najbliŜszego ośrodka cywilizacji? - Chcesz przez to powiedzieć, Ŝe dzisiejsze miasta są ośrodkiem cywilizacji? - Qwill, spędziłeś niecały miesiąc w tej północnej głuszy, a juŜ zaczynasz przemawiać niczym farmer hodujący owce - stwierdził Arch. - Dobra, niech ci będzie, sformułuję to pytanie inaczej. Jak zamierzasz wytrzymać czterysta mil od najbliŜszego klubu prasowego?

- Sam nie wiem - przyznał Qwilleran - ale takie są warunki postawione w testamencie panny Klingenschoen. Mam spędzić w Moose County pięć lat, w przeciwnym razie stracę spadek. W klubie, gdzie klimatyzacja nie cieszyła się bynajmniej najlepszym zdrowiem, zamówili kanapki z puszkową wołowiną oraz gin i tonik dla Rikera, a dla Qwillerana mroŜoną herbatę. - A gdybyś zrezygnował z tego spadku - ciągnął Riker - kto go dostanie? - Jakaś instytucja z New Jersey. Nie będę ukrywał, Arch, Ŝe to była dla mnie trudna decyzja. Wcale nie byłem pewien, czy mam ochotę rzucać pracę w porządnej gazecie, choćbym miał dostać za to nie wiadomo ile pieniędzy. - Qwill, jesteś człowiekiem wyjątkowym. Powiedziałbym wręcz, Ŝe pomylonym. Nikt normalny nie odrzuciłby tylu milionów. - PrzecieŜ mnie znasz, Arch. Lubię pracować. Lubię być dziennikarzem i lubię kluby prasowe. Nigdy nie trzeba mi było do szczęścia duŜo forsy, a zawsze uwaŜałem, Ŝe nadmiar dobytku stanowi zbędne obciąŜenie. Jeszcze nie wiem, czy potrafię czuć się swobodnie, mając pieniądze - to znaczy naprawdę duŜe pieniądze. - Postaraj się! - poradził mu Riker. - Daj z siebie wszystko i nie zniechęcaj się początkowymi niepowodzeniami. A jakiŜ to dobytek ma stać ci się kulą u nogi? - Jakieś skomplikowane inwestycje. Biurowce i hotele na Wschodnim WybrzeŜu. Kilka centrów handlowych. Ziemia w Moose County. Połowa głównej ulicy w Pickax. A takŜe rezydencja Klingenschoenów w Pickax i chata z bali w Mooseville, gdzie spędziłem wakacje. - No to masz pecha. - Zdajesz sobie sprawę, Ŝe będę potrzebował ludzi, którzy będą się tym wszystkim zajmowali, sprzątali i opiekowali? Ogrodników, straŜników i przypuszczalnie sekretarki? Nie mówiąc juŜ o księgowym, doradcy finansowym, adwokatach i

firmie zarządzającej nieruchomościami? To nie w moim stylu! A oni będą chcieli, Ŝebym wstąpił do Country Clubu i nosił garnitury szyte na miarę! - Jakoś się o ciebie nie boję, Qwill. Zawsze pozostaniesz sobą. Człowiek przekonany o tym, Ŝe jego kot ma zdolności paranormalne, nigdy nie nagnie się do konwenansów... Tu jest musztarda. Chcesz chrzanu? Qwilleran mruknął coś pod nosem i wyciskając musztardę, napisał wielki znak zapytania na swojej wołowinie. - Nigdy nie będziesz nikim innym, niŜ jesteś, Qwill - ciągnął dalej Riker - czyli sympatycznym abnegatem. Czy zdajesz sobie sprawę, Ŝe wszystkie twoje krawaty są pogryzione przez mole? - Tak się składa, Ŝe lubię moje krawaty - zaprotestował Qwilleran. - Wszystkie zostały utkane w Szkocji i wcale nie są zjedzone przez mole. Zanim zamieszkała z nami Yum Yum, Koko był nieco sfrustrowany i nabrał wówczas upodobania do gryzienia wełny. - Te twoje syjamczyki to para? Myślałem, Ŝe są wysterylizo- wane. - Owszem, ale koty syjamskie tak czy inaczej bardzo potrzebują towarzystwa, w przeciwnym razie stają się neurotyczne i zaczynają wyczyniać dziwne rzeczy. W tej chwili przy ich stoliku zatrzymało się dwóch fotografów z „Fluxion", by uŜalić się nad losem Qwillerana. - Człowieku, czy wiesz, co cię czeka tam, na północy? - rzekł jeden z nich. - Moose County to obszar o niskim wskaźniku przestępczości!!! - Nic nie szkodzi - odparł Qwilleran. - Od czasu do czasu sprowadzają sobie kogoś od nas, Ŝeby tamtejszym gliniarzom za bardzo się nie nudziło. Dawno juŜ się przyzwyczaił do docinków dotyczących jego zainteresowań przestępczością. Wszyscy w branŜy wiedzieli, Ŝe pomógł policji rozwiązać kilka spraw, przy czym dodać naleŜy, Ŝe najwaŜniejsze tropy i poszlaki wywęszył Koko.

Qwilleran znów zajął się swoją kanapką, a Riker wypytywał go dalej. - Ilu ludzi mieszka w Pickax? - Trzy tysiące, do tego cztery tysiące półcięŜarówek. W mieście na jednym skrzyŜowaniu jest nawet sygnalizacja świetlna! Ponadto mamy tam czternaście kiepskich restauracji, dziewiętnastowieczną gazetę i więcej kościołów niŜ barów. - Mógłbyś otworzyć dobrą restaurację i załoŜyć własną gazetę - teraz, kiedy masz forsę. - Nie, dzięki. Zamierzam napisać ksiąŜkę. - A czy jest tam ktoś, z kim moŜna pogadać? - Owszem. Wbrew twoim przypuszczeniom mieszkają tam nie tylko hodowcy owiec. Podczas wakacji poznałem kilku nauczycieli, pewnego inŜyniera i ładną blondynkę pracującą na poczcie, która niestety jest zamęŜna, oraz parę adwokatów - brata i siostrę, oboje z duŜą klasą. No i jest jeszcze ta młoda pani doktor, z którą zacząłem się spotykać. Ma takie zielone oczy i takie długie rzęsy, jakich w Ŝyciu nie widziałeś. Chyba mam u niej pewne szanse, o ile prawidłowo odczytuję dawane mi sygnały. - Jak to się dzieje, Ŝe twoje kobiety zawsze są od ciebie o połowę młodsze? Pewnie pociągają je te ogromne wąsiska. Qwilleran odruchowo przygładził zarost. - Doktor Melinda Goodwinter... to brzmi całkiem nieźle. - Trochę jak imię i nazwisko jakiejś postaci z telewizyjnego serialu. - Goodwinter to bardzo znaczące nazwisko w Moose County. W spisie telefonów zajmują aŜ pół strony, a to nie byle co, bo cała ksiąŜka telefoniczna liczy sobie stron czternaście. Jest to ród wywodzący się z czasów, kiedy zbijano fortuny na kopalniach. - A na czym zarabia się teraz? - Teraz okręg Ŝyje z rybołówstwa i turystyki. W niewielkim stopniu z rolnictwa. Jest tam teŜ trochę lekkiego przemysłu.

Przez chwilę Riker przeŜuwał swą kanapkę w ponurym milczeniu. Tracił właśnie swojego najlepszego dziennikarza i kumpla, z którym chodził na lunche. - Co będzie, jeŜeli tam się przeprowadzisz, ale rozmyślisz się przed upływem pięciu lat? Co wtedy się stanie? - Wszystko dostaną ci z New Jersey. Przez pięć lat cały majątek jest pod tymczasowym zarządem, ja zaś przez ten czas otrzymuję tylko odsetki... - To znaczy... - Po opłaceniu podatków, rocznie ponad milion. Riker zakrztusił się piklowanym ogórkiem. - No... jakoś z tego wyŜyjesz. - Musicie wpaść do mnie z Rosie na tydzień czy dwa. ŚwieŜe powietrze, cisza i spokój, bezpieczna okolica. Wiesz, w Pickax nikt nikogo nie napada na ulicy i nie ma tam psychopatycznych morderców - skinął na kelnerkę, prosząc o rachunek. - Tylko nie spodziewaj się, Ŝe zapłacę za twój lunch. Nie dostałem z tego spadku jeszcze ani centa. Nie, nie zdąŜę juŜ wypić kawy. Muszę jechać na lotnisko. - Jak długo tam się leci? - Całą wieczność! Trzeba przesiadać się dwa razy, a do samego Pickax latają tylko małe, jednosilnikowe samoloty, które zabierają na pokład zaledwie kilka osób. Uścisnął jeszcze pospiesznie dłonie kilku znajomych z klubu, nie obyło się teŜ bez poklepywania po plecach; następnie Qwil- leranowi wręczono całkiem pokaźnych rozmiarów torbę z wałówką w prezencie od kucharzy i dziennikarz głośno powiedział wszystkim obecnym do widzenia - nie bez Ŝalu... Jego samolot wystartował o trzeciej. Podczas lotu Qwilleran rozmyślał o poŜegnalnej rozmowie z Archem Rikerem. Przyjaźnili się od bardzo, bardzo dawna i często rozumieli się bez słów. Tego dnia Arch był wyjątkowo przygnębiony. Zazwyczaj redaktor nie przejmował się niczym i do wszystkiego podchodził z dystansem, jak przystało na

dziennikarskiego wygę, nie stroniąc od dobrodusznego humoru. Dzisiaj jednak wyraźnie coś go trapiło. Qwilleran czuł, Ŝe nie chodziło tu tylko o jego wyjazd na północ. Podczas lotu nie wydarzyło się nic ciekawego, maszyna wylądowała gładko, a na dawnym pastwisku, które słuŜyło obecnie jako długoterminowy parking lotniska, samochód Qwillerana czekał na niego tam, gdzie go zostawił. Nikt nie pociął opon i nie włamał się przy uŜyciu łomu do bagaŜnika. Jadąc z lotniska, spoglądał na mijające go pojazdy: jak przystało na Moose County, półcięŜarówek - często przystosowanych do jazdy w terenie - było co najmniej dwa razy więcej niŜ zwykłych samochodów osobowych. Temperatura była idealna. Cieszył się, Ŝe uciekł od upałów i wielkomiejskiego zgiełku. Jednak gdy dojeŜdŜał juŜ do Moose- ville, dobrze znany niepokój zaczął dawać mu się we znaki. Co teŜ mogło zdarzyć się pod jego nieobecność? Zostawił Koko i Yum Yum samych w chacie nad jeziorem. Dwa razy dziennie miała tam zaglądać pewna pani, by je karmić i dawać świeŜą wodę do picia, a takŜe trochę z nimi porozmawiać. Jednak czy tej kobiecie moŜna było ufać? A co, jeśli złamała nogę i nie mogła przyjść? Czy kotom wystarczy wody? Jak długo mogą Ŝyć bez jedzenia? A jeśli przez niedopatrzenie wypuściła je z chaty, a one uciekły? Koko i Yum Yum były kotami domowymi, miejskimi. Miały raczej niewielkie szanse na przeŜycie w naturze. Czy potrafiłyby obronić się przed drapieŜną sową albo jastrzębiem? Kto wie, moŜe w tych lasach są wilki? Koko walczyłby do upadłego, na śmierć i Ŝycie, ale maleńka Yum Yum jest przecieŜ taka delikatna, taka bezradna... Tak więc drzwi domku letniskowego Qwilleran otworzył bardzo zdenerwowany i niespokojny. Koty były w domu, całe i zdrowe. Siedziały na dywaniku przed kominkiem, tyłem do siebie, niczym podpórki na ksiąŜki po obu stronach półki.

Sprawiały wraŜenie zadowolonych z Ŝycia, a w dodatku wyraźnie przytyły. - Wy bestie! - zawołał. - Jak ją namówiłyście, Ŝeby dawała wam więcej niŜ trzeba? Jesteście winne grzechu obŜarstwa! Był lipiec i mocne popołudniowe słońce wpadało przez okna chaty, rozświetlając kocie futra i tworząc wokół winnych poświatę na kształt całkiem niezasłuŜonej aureoli. Pozycja obu kotów wyraŜała niewzruszoną pewność siebie, brązowe uszy sterczały ku górze, nadając wyzywający wyraz ich pyszczkom, brązowym maseczkom, z których spoglądały na niego nieprzeniknione błękitne oczy. Kto ośmiela się krytykować postępowanie ich królewskich mości? To zakrawa na zniewagę kociego majestatu! - Wcale nie czuję się onieśmielony, ani trochę - powiedział - więc darujcie sobie ten wyniosły wyraz twarzy, oboje! Mam dla was wiadomość, moje zwierzaki. Jutro rano przeprowadzamy się do Pickax. Oba koty syjamskie były gorącymi zwolennikami utrzymania status quo i zdecydowanie nie lubiły zmieniać adresu. Tym niemniej wczesnym rankiem następnego dnia Qwilleran zdołał zapakować je oraz ich dobytek do samochodu i dowieźć do odległej o trzydzieści mil w głąb lądu rezydencji Klingenschoenów; podczas wyprawy tej towarzyszył mu nieustający protest - z częstotliwością około czterdziestu wrzasków na kilometr. Historyczna rezydencja K, jak nazywali ją w skrócie miejscowi, połoŜona była przy Pickax Circle, będącej odnogą Main Street okalającą niewielki park. W pobliŜu wznosiły się dwa kościoły, sąd okręgowy i miejska biblioteka, jednak Ŝaden z tych ' budynków nie miał w sobie tego dostojeństwa co stuletnia budowla, siedziba rodu Klingenschoenów. Wielka, kanciasta, o solidnym wyglądzie, zbudowana z kamienia - królowała pośród schludnie przystrzyŜonych trawników. Do frontowego wejścia prowadził kolisty podjazd;