ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 139
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 006

Lilian Jackson Braun - Kot, który... 07 - Kot, który znał Szekspira

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :909.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Lilian Jackson Braun - Kot, który... 07 - Kot, który znał Szekspira.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lilian Jackson Braun
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 188 osób, 129 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 165 stron)

Kot, który znał Szekspira Lilian Jackson Braun

tom 7. Kot, który znał Szekspira Przełożyła Anna Barcz

Tytuł oryginalny serii: The cat who... Series! Tytuł oryginału: The Cat who Knew Shakespeare Tłumaczenie z oryginału: Anna Barcz Projekt okładki: Aleksandra Mikulska Korekta: Maciej Korbasiński Skład: Elipsa Sp. z o.o. Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o. ISBN978-83-61226-47-5 Elipsa Sp. z o.o. 01-673Warszawa,ul.Podleśna37 tel./fax +48 (22) 833 38 22 Printed in EU INFORMACJE (O 22) 624 16 07 (od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)

Spis treści Rozdział pierwszy....................................................................................................................... 5 Rozdział drugi ..........................................................................................................................20 Rozdział trzeci .......................................................................................................................... 36 Rozdział czwarty.......................................................................................................................50 Rozdział piąty...........................................................................................................................60 Rozdział szósty ......................................................................................................................... 73 Rozdział siódmy .......................................................................................................................84 Rozdział ósmy...........................................................................................................................94 Rozdział dziewiąty.................................................................................................................. 103 Rozdział dziesiąty................................................................................................................... 109 Rozdział jedenasty................................................................................................................... 115 Rozdział dwunasty.................................................................................................................. 126 Rozdział trzynasty ...................................................................................................................135 Rozdział czternasty................................................................................................................. 142 Rozdział piętnasty .................................................................................................................. 149 Rozdział szesnasty...................................................................................................................156

Rozdział pierwszy W Moose County, czterysta mil na północ od wszystkiego, zawsze w listopadzie zaczyna padać śnieg, a potem pada, pada i pada. Najpierw wszystkie frontowe schody giną pod półmetrową warstwą śniegu. Następnie przestają być widoczne płoty i krzewy. Maszty flagowe stają się coraz krótsze, aż stają się tak niskie, że można wokół nich zatańczyć taniec na rurze. Słuchanie w radiu cogodzinnych prognoz pogody jest zimową rozrywką każdego z mieszkańców Moose County, a odśnieżanie staje się ich głównym zajęciem. Odśnieżarki i dmuchawy wyrzucają z siebie góry bieli, która przykrywa całe budynki i przez którą nieszczęśni mieszkańcy muszą przekopywać się, by wydostać się na ulicę. W stolicy okręgu, Pickax, nie jest niczym nadzwyczajnym zobaczyć narty biegówki w centrum handlowym miasta. Jeśli lotnisko jest zamykane - a bywa tak często - Moose County staje się wyspą śniegu i lodu. Wszystko zaczyna się w listopadzie od nawałnicy, którą mieszkańcy nazywają „wielką”. Wieczorem piątego listopada Jim Qwilleran odpoczywał w swojej wygodnie urządzonej bibliotece w towarzystwie przyjaciół. Panował błogi nastrój, bo wszyscy zjedli dobry obiad, na który gospodyni przygotowała zupę z małży i eskalopki cielęce a la Casimir. Pan domu włożył do kominka pachnące kłody jabłoni, a płomień rzucał tańczące esy-floresy na oprawne w skórę książki, które zapełniały cztery ściany półek biblioteki. Spod zacienionych lamp padał złoty blask oświetlający skórzane meble i dywany z Buchary. Qwilleran, mężczyzna w średnim wieku, słusznej postury i z krzaczastym wąsem, usiadł przy swoim starym angielskim biurku i na jednym z wielu małych

przenośnych odbiorników rozmieszczonych w domu nastawił prognozę pogody, nadawaną w radiu o godzinie dwudziestej pierwszej. - Chłodniej wieczorem, ze spadkami temperatury o blisko piętnaście stopni - przewidywał meteorolog stacji PKX FM. - Silne wiatry zapowiadające śnieg wieczorem i jutro podczas dnia. Qwilleran zgasił radio. - Jeżeli nie macie nic przeciwko temu - rzekł do pozostałych dwóch przyjaciół - chciałbym wyjechać z miasta na kilka dni. To już sześć miesięcy, odkąd ostatnim razem wyjechałem na Niziny, i moi kumple w wydawnictwie myślą, że nie żyję. Pani Cobb będzie podawała wam posiłki, a ja mam nadzieję wrócić przed opadami śniegu. Po prostu trzymajcie za mnie łapy. Dwie pary brązowych uszu obróciły się nagle na to zawiadomienie. Dwie brązowe maski z długimi białymi wąsami i niesamowicie niebieskie oczy odwróciły się od płonącego drewna i skierowały w stronę mężczyzny siedzącego przy biurku. Im więcej mówisz do kotów, powiedziano kiedyś Qwilleranowi, tym mądrzejsze się one stają. Okazjonalne powiedzenie „miły kotek” nie daje wymiernego efektu. Wymagana jest inteligentna konwersacja. Ta teoria wyraźnie się sprawdzała. Para syjamskich kotów na dywanie przed kominkiem zareagowała, jak gdyby dokładnie rozumiała, co do nich mówił. Yum Yum, przymilna mała kotka, wpatrzyła się w niego z wyrzutem. Koko, przystojny i umięśniony kocur, podniósł się z miejsca, na którym wylegiwał się w dostojnej lwiej pozie, podszedł sztywno do biurka i zamiauczał przeraźliwie: - Miau-au-AU! - Spodziewałem się trochę więcej zrozumienia i rozwagi - stwierdził ich opiekun. Qwilleran, który był w wieku około pięćdziesięciu lat, zmagał się z wyjątkowym kryzysem wieku średniego. Dotychczasowe życie spędził w wielkich metropoliach, a teraz został mieszkańcem trzytysięcznego miasta Pickax. Po karierze zapracowanego dziennikarza, kiedy radził sobie mimo skromnej pensji, teraz był milionerem albo i nawet miliarderem. Nie bardzo był pewien, kim. W każdym razie został jedynym spadkobiercą fortuny Klingenschoenów, powstałej w Moose County w dziewiętnastym wieku. Spadek składał się między innymi z rezydencji przy Main Street, służby w liczbie trzech osób, garażu na cztery samochody i limuzyny. Czuł się jednak nieswojo w nowym życiu, choć minął już ponad rok. Gdy był reporterem, martwił się głównie o to, by odtworzyć zdarzenie, sprawdzić fakty, zdążyć na czas i

zabezpieczyć źródła. Teraz jego głównym zmartwieniem, podobnie jak i innych w Moose County, zdawała się być pogoda, szczególnie w listopadzie. Qwilleran szarpał wąsy w zamyśleniu, trochę zmartwiony negatywną reakcją kotów na jego oświadczenie. - Trudno - rzekł. - Nie ma wyboru, muszę jechać. Arch Riker odchodzi na emeryturę z „Daily Fluxion”, a ja w piątek wieczór mam być gospodarzem na jego pożegnalnym przyjęciu. W czasach, kiedy prowadził oszczędny, kawalerski styl życia w jednopokojowym mieszkaniu, nigdy nie pragnął pieniędzy czy innych dóbr, choć trzeba przyznać, że pośród swoich kolegów nie uchodził za zbyt hojnego. Kiedy w końcu przebrnął z trudem przez postępowanie spadkowe, dzięki któremu otrzymał majątek Klingenschoenów, sprawił im niemałą niespodziankę, ponieważ zaprosił całą załogę „Daily Fluxion” na obiad w klubie prasowym. Zaplanował, że weźmie ze sobą gościa: Juniora Goodwintera, młodego redaktora naczelnego „Pickax Picayune”, jedynej gazety w Moose County. Wybrał numer redakcji. - Cześć, Junior! Czy nie chciałbyś powygłupiać się przez parę dni i polecieć na Niziny na przyjęcie? Ja zapraszam. Koktajle i obiad w klubie prasowym. - Och, super! Nigdy nie widziałem klubu prasowego, tylko na filmach - odparł dziennikarz. - Czy moglibyśmy także odwiedzić redakcję „Daily Fluxion”? Junior wyglądał i ubierał się jak licealista, okazując przy tym dziecinny entuzjazm, który był czymś niezwykłym u dziennikarza ze stopniem i wyróżnieniem państwowego uniwersytetu. - Możemy skoczyć na mecz hokeja, a także na kilka innych pokazów - powiedział Qwilleran - ale będziemy musieli pilnować prognozy pogody i wrócić, zanim spadnie śnieg. - Jest tam front niżowy przesuwający się w dół od strony Kanady, ale myślę, że jesteśmy na razie bezpieczni - odparł Junior. - Z jakiej okazji jest przyjęcie? - To zabawa z okazji odejścia Archa Rikera na emeryturę, i powiem ci od razu, co chcę, żebyś zrobił: weź torbę sprzedawcy gazety „Picayune” i sto egzemplarzy ostatniego numeru. Po obiedzie powiem kilka słów o Moose County i o „Picayune”, to będzie sygnał dla ciebie, żeby zacząć rozdawać gazety. - Włożę bejsbolówkę na bakier i będę krzyczał: „Wydanie nadzwyczajne! Wydanie nadzwyczajne!” Czy tego ode mnie oczekujesz?

- Tak, właśnie - rzekł Qwilleran - ale prawdziwa wymowa powinna być: „Wwyddanieee naaadzwyczajne!” Bądź gotowy w piątek o dziewiątej rano. Zabiorę cię z twojego biura. Prognoza pogody w piątek wcześnie rano nie była zachęcająca: „Front niżowy wiszący nad Kanadą zwiększa prawdopodobieństwo obfitego śniegu dziś wieczorem i jutro, z wiatrami zmieniającymi kierunek na północno-wschodni”. Gospodyni Qwillerana wyraziła swoje obawy. - Co pan zrobi, panie Q, jeżeli nie będzie mógł pan wrócić, nim spadnie śnieg? Jeżeli to jest wielka nawałnica, to lotnisko zostanie zamknięte na Bóg raczy wiedzieć jak długo. - Powiem pani, pani Cobb, co zrobię. Wynajmę sanie i stado psów husky, i w ten sposób przybędę do Pickax. - Och, panie Q! - zaśmiała się. - Nigdy nie wiem, czy panu wierzyć, czy nie. Przygotowywała smakowity talerz kurzych wątróbek sauti, przybranych żółtkami jajek ugotowanych na twardo i pokruszonych bekonem. Gdy postawiła go na podłodze, wygłodniała Yum Yum łapczywie pochłonęła swoją część, ale Koko odmówił jedzenia. Wyraźnie coś go trapiło. Oba koty miały płowe futra i brązowe odznaki rodowodowego syjamczyka o umaszczeniu sealpoint: brązowe pyszczki podkreślające niebieską barwę ich oczu; czujne brązowe uszy noszone jak królewskie korony; dystyngowanie długie i szczupłe brązowe nogi; brązowe ogony, które uderzały, zakręcały się i falowały w celu wyrażenia emocji oraz własnego zdania. Koko miał jednak coś jeszcze: niepokojąco wysoki stopień inteligencji i niesamowitą zdolność rozpoznawania, gdy coś było... nie tak! Tego ranka strącił książkę z półki w bibliotece. - Tak się nie robi! - powiedział do niego Qwilleran, odwołując się do jego inteligencji. - To są stare, rzadkie i wartościowe książki, mają być traktowane z szacunkiem, jeśli nie z czcią. - Obejrzał książkę. Był to cienki, oprawny w skórę egzemplarz Burzy, jeden z trzydziestosiedmiotomowego wydania sztuk Szekspira należącego do zbiorów bibliotecznych odziedziczonych po pannie Klingenschoen. Qwilleran odłożył książkę na półkę z niejasnym poczuciem winy. Ten tytuł nie wróżył najlepiej. Mimo tego był zdecydowany, by polecieć na Niziny i wziąć udział w przyjęciu - wbrew Koko, pani Cobb i meteorologowi ze stacji PKX FM.

Na godzinę przed czasem wylotu prowadził swój małolitrażowy, energooszczędny samochodzik do biura „Picayune”, by zabrać Juniora i torbę gazet. Wszystkie budynki na Main Street miały ponad sto lat. Zbudowane były z szarego kamienia w różnych, niepasujących do siebie stylach architektury. Siedziba „Picayune”, przypominająca stary hiszpański klasztor, wciśnięta była pomiędzy siedzibę loży masońskiej w stylu wiedeńskim i budynek pocztowy nawiązujący wyglądem do rzymskiego imperium. Wewnątrz czuć było przyjemny zapach farby drukarskiej, pomieszczenia redakcyjne zaś zachowały wygląd muzeum. Przy zniszczonym frontowym okienku nie było kolejki ogłoszeniodawców. Żadnej czujnej i uśmiechniętej recepcjonistki, tylko dzwonek do wezwania obsługi. Qwilleran przez chwilę w milczeniu kontemplował tę niezwykłą scenerię, jakby nie z tej epoki: drewniane szafki i sfatygowane biurka ze złocistego dębu... niebezpiecznie wyglądające szpikulce do nabijania zamówień reklamodawców i prenumeratorów... pożółkłe i kruche stare egzemplarze „Picayune” poprzyklejane na ścianach, których nie malowano od czasów Wielkiego Kryzysu. Po drugiej stronie niskiej dębowej ścianki, za nieumytą szybą, znajdowała się zecernia. Przed drukarskimi kasztami stał tylko jeden mężczyzna, niezważający na nic oprócz rzędu czcionek, które układał błyskawicznymi ruchami dłoni. Nakład miejskiego wydania „Daily Fluxion” sięgał miliona; przestarzała drukarnia „Picayune” drukowała trzysta dwadzieścia egzemplarzy każdego numeru. Podczas gdy „Fluxion” przyswajała sobie każdą technologiczną nowinkę i każdą dziennikarską modę, „Picayune” wciąż przypominała gazetę założoną przez pradziadka Juniora. Cztery strony, ręczny skład, ogłoszenia drobne i lokalne plotki na stronie tytułowej. Wewnątrz znajdowały się notatki ze spotkań towarzyskich i pogrzebów, krótkie relacje o tutejszej polityce, kroniki policyjne i wypadki zostały zaś przeniesione na ostatnią stronę albo w ogóle je pomijano. Qwilleran uderzył pięścią w dzwonek i Junior Goodwinter zbiegł z redaktorskiego biura po drewnianych schodach w towarzystwie dużego białego kota. - Kim jest twój dobrze odżywiony przyjaciel? - zapytał Qwilleran. - To jest Wilhelm Allen, nasz redakcyjny łowca - wyjaśnił Junior zwyczajnie, jakby w zespole każdej gazety był łowny kot. Pisał większość tekstów do każdego numeru i sprzedawał większość ogłoszeń, jako że pełnił funkcję redaktora naczelnego. Senior Goodwinter, właściciel i wydawca, ubrany w skórzany fartuch i w papierową czapkę ze złożonej gazety, spędzał czas w

zecerni, gdzie składał gotowe, odlane czcionki w wierszowniku z miną oznaczającą skupienie i pośpiech. Pracę tę wykonywał od ósmego roku życia. Junior zawołał do niego: - Do zobaczenia później, tato. Wracam za parę dni. Zajęty w zecerni mężczyzna odwrócił się i życzliwie odpowiedział: - Baw się dobrze, Junior, i uważaj na siebie. - Jeżeli chcesz pojeździć moim jaguarem, kiedy mnie nie będzie, to kluczyki są na moim biurku. - Dzięki, synu, ale chyba nie będzie mi potrzebny. W warsztacie powiedzieli, że moje auto powinno być gotowe przed siedemnastą. Trzymaj się, na razie. - Dobra, tato, i ty się trzymaj! Wymienili spojrzenia pełne ciepła i wzajemnego zrozumienia, a Qwilleran przez moment pożałował, że nie ma syna. Pewnie chciałby takiego samego, dokładnie jak Junior. Może trochę wyższego i silniejszego. Junior złapał torbę z gazetami i swój worek marynarski, po czym we dwóch pojechali na lotnisko. Razem tworzyli coś w rodzaju studium obrazującego różnice między pokoleniami: Qwilleran, mężczyzna o poważnym wyrazie twarzy i siwiejących włosach, bujnych wąsach i pełnych smutku oczach; Junior w adidasach, z raźną miną podekscytowanego dziecka. Junior rozpoczął rozmowę nagłym pytaniem: - Qwill, czy myślisz, że wyglądam za młodo? - Za młodo na co? - Mam na myśli Jody, która uważa, że nikt nigdy nie potraktuje mnie na poważnie. - Z twoją sylwetką i młodzieńczą twarzą wciąż wyglądasz, jakbyś miał czternaście lat, podczas gdy masz dwadzieścia pięć - powiedział mu Qwilleran. - To nie tak źle. Kiedyś zmienisz się jednej nocy i nagle zaczniesz wyglądać, jakbyś miał sto dwa lata. - Jody uważa, że jak zapuszczę brodę, to to pomoże. - Niezły pomysł! Twoja dziewczyna miewa doskonałe pomysły. - Moja babcia mówi, że nadaję się na jednego z siedmiu krasnoludków. - Twoja babcia, jak słyszę, jest uroczą osobą, Junior. - Babka Gage to jest charakterek! Mama mojej mamy, no wiesz. Pewnie ją widziałeś gdzieś na mieście. Jeździ mercedesem i trąbi klaksonem na każdym skrzyżowaniu.

Qwilleran nie okazał zdziwienia. Wiedział, że mieszkańcy Moose County lubią chodzić własnymi drogami. - Czy miałeś wieści od Melindy, odkąd opuściła Pickax? - zapytał Junior. - Kilkakrotnie. Jest ciągle zajęta w szpitalu, ale tam w Bostonie będzie jej się lepiej powodzić. Ma szansę zrobić tam specjalizację. - Tak naprawdę Melinda nigdy nie chciała być prowincjonalną lekarką, ale za to bardzo chciała wyjść za ciebie za mąż, Qwill, i wprowadzić się do twojej rezydencji. - Niestety nie jestem dobrym materiałem na męża. Już raz to odkryłem i nie byłbym w porządku wobec Melindy, gdybym znów popełnił ten sam błąd. Mam nadzieję, że w Bostonie spotka kogoś odpowiedniego w jej wieku. - Słyszę, że masz teraz coś wspólnego z dyrektorką biblioteki. Qwilleran nastroszył swoje szpakowate wąsy. - Nie wiem, co sugeruje twoje finezyjne wyrażenie, ale pozwól mi stwierdzić, że towarzystwo pani Duncan sprawia mi przyjemność. W naszych czasach, zdominowanych przez wideo, miło jest spotkać kogoś, kto podziela zainteresowanie literaturą. Spotykamy się i czytamy na głos. - Och, z pewnością - odrzekł młodszy mężczyzna, szeroko się uśmiechając. - Kiedy ty i Jody zamierzacie się pobrać? - Z pensji, którą tata mi płaci, nie stać mnie nawet na własne mieszkanie. Wiesz, że mieszkam wciąż z rodzicami na wsi. Jody zarabia dwa razy więcej ode mnie, a jest tylko asystentką dentysty. - Przecież masz jaguara. - To był prezent od babki Gage z okazji ukończenia studiów. Ona jest jedyną osobą w rodzinie, która jest jeszcze przy forsie. Otrzymam ją w spadku, kiedy odejdzie, ale to nie nastąpi prędko. W wieku osiemdziesięciu dwóch lat wciąż staje codziennie na głowie i może mnie pobić w robieniu pompek. Ludzie w Moose County żyją długo, o ile nic nieprzewidzianego nie stanie im na przeszkodzie. Jeden z moich przodków zginął, kiedy jego koń wystraszył się ogromnego stada kosów. W babkę Gage trafił piorun. Miałem ciotkę i wuja, którzy zginęli, gdy ich samochód uderzył w jelenia. To było w listopadzie, w okresie rui. Ósmak - wiesz, byk z ośmioma odgałęzieniami poroża - wpadł prosto na przednią szybę wozu. Szeryf stwierdził, że wyglądało to na amatorski mord siekierą. Zgodnie z oficjalnymi szacunkami w tym okręgu obecnie żyje dziesięć tysięcy jeleni. Qwilleran zwolnił i zaczął wypatrywać śladów dzikiej zwierzyny.

- Teraz w sezonie myśliwi powodują, że zwierzęta są nerwowe - kontynuował Junior. - Jelenie przechodzą przez szosę wczesnym rankiem lub o świcie. - Wszystkie dziesięć tysięcy naraz? - Qwilleran zredukował prędkość do siedemdziesięciu kilometrów. - Ponury dziś dzień - skonstatował Junior. - Niebo wygląda na zachmurzone. - A tak w ogóle, to kiedy najwcześniej spadł śnieg? - Najwcześniej notowana nawałnica nadciągnęła drugiego listopada 1919, ale ta „wielka” zazwyczaj pojawia się dopiero w połowie miesiąca. Najgorszą z dotychczasowych odnotowano trzynastego listopada 1931. Trzy fronty niżowe z Alaski, Gór Skalistych i znad Zatoki starły się ze sobą nad Moose County. Wielu ludzi wówczas zgubiło się w śniegu i zamarzło na śmierć. Kiedy nadciąga wielka nawałnica, lepiej jest siedzieć w domu. Jeśli złapie cię podczas prowadzenia auta, nie wysiadaj z niego. Mimo niebezpieczeństw, które czyhały w północnej części kraju, Qwilleran zaczynał zazdrościć tutejszym mieszkańcom. Oni to mieli korzenie! Korzenie rodzin takich jak Goodwinterowie sięgały czasów, kiedy dorabiano się fortun w górnictwie i na tartakach. Do najbardziej aktywnych organizacji w Pickax należały Towarzystwo Historyczne i Klub Genealogiczny. Piętno, które odcisnęła historia, widać było w drodze na lotnisko: opuszczone budynki i hałdy starych kopalni... wymarłe miasta, dające się zidentyfikować tylko dzięki kilku pojedynczym kominom... opuszczona stacja kolejowa pośrodku pustkowia... kikuty drzew pozostałe po pożarach lasu. Po kilkuminutowej ciszy Qwilleran ośmielił się zadać Juniorowi osobiste pytanie: - Jak się odnajdujesz w „Picayune” jako posiadacz dyplomu dziennikarskiego z wyróżnieniem? Czy rozwijasz się? Uważasz, że to słuszne zatrzymywać się w dziewiętnastym wieku? - Żartujesz sobie? Moją ambicją jest uczynić z „Picayune” prawdziwą gazetę - powiedział Junior - ale tata chce ją prowadzić, tak jak robiono to sto lat temu. Liczył, że jako dzieci podtrzymamy tradycję, ale mój brat wyjechał do Kalifornii i zajął się reklamą, a siostra wyszła za ranczera w Montanie, więc tylko ja pozostałem wierny naszemu posłannictwu. - Okręg mógłby wspierać prawdziwą gazetę. Czemu nie założyć nowej? Twój tata mógłby przecież dalej prowadzić „Picayune” w charakterze hobby. Nie byłoby

konkurencji, bo „Picayune” jest jedyna w swoim rodzaju. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad czymś takim? Junior rzucił mu paniczne spojrzenie. - Nie stać by mnie było na założenie budki z lemoniadą! Jesteśmy spłukani! Dlatego pracuję za marne grosze... Z każdym rokiem coraz bardziej chylimy się ku upadkowi. Tata sprzedał naszą ziemię na wsi, a teraz ustanowił hipotekę na domu... Nie powinienem ci tego mówić... Matka od dawna namawia go, żeby pozbył się gazety... Jest bardzo przygnębiona! Ale tata nie chce słuchać. Gdy składa czcionki, jest szczęśliwy... i pogrąża się coraz głębiej w deficycie. Mówi, że to sens jego życia... Czy kiedyś widziałeś go, jak robi skład? Może składać ponad trzydzieści pięć liter na minutę bez patrzenia na kasztę. - Na twarzy Juniora malował się podziw. - Tak, obserwowałem go i jestem pod wrażeniem - powiedział Qwilleran. - Widziałem także w piwnicy wasze maszyny drukarskie. Niektóre z nich wyglądają jak wytłaczarki do wina. - Tata kolekcjonuje stare prasy. Ma ich pełno w stajni. Pierwsza prasa mojego pradziadka była napędzana pedałem, takim jak w starej maszynie do szycia. - Czy twoja babcia nie odżałowałaby ci trochę forsy, gdybyś chciał założyć gazetę? - Babka Gage nie da już ani jednego centa. Już kilka razy wyciągnęła nas z kłopotów i wpłaciła za nas składki ubezpieczeniowe oraz opłaciła naszej trójce college... Hej, Qwill, dlaczego ty nie założysz gazety? Masz forsy jak lodu! - Nie jestem tym w ogóle zainteresowany i nie mam predyspozycji do prowadzenia interesu, Junior. Dlatego założyłem Fundację Klingenschoenów. Oni wszystko załatwiają za mnie i dają mi trochę kieszonkowego. Poświęciłem dwadzieścia pięć lat gazetom i wszystko, czego teraz chcę, to czas i spokój, żeby móc pisać. - A jak ci idzie twoja książka? - W porządku - odparł Qwilleran, myśląc o swojej bezczynnej maszynie do pisania, zaśmieconym biurku i nieuporządkowanych notatkach. Na lotnisku zaparkowali na otwartym placu, który służył jako parking na długi postój. Terminal nie był wiele większy od zwykłej budki, a zarządca lotniska, który pełnił zarazem funkcję biletera, mechanika i pilota w niepełnym wymiarze godzin, zamiatał podłogę. - Czy trafimy na wielką nawałnicę? - zastanawiał się niefrasobliwie.

Kiedy obaj dziennikarze weszli na pokład dwusilnikowego samolotu, mieli dość rozsądku, by unikać osobistych rozmów podczas pierwszego etapu podróży. Poza nimi na pokładzie znajdowało się piętnastu innych pasażerów i trzydzieści uszu miałoby co nasłuchiwać. Moose County słynęło z poczty pantoflowej, która przynosiła więcej wiadomości niż „Picayune” i przekazywała je szybciej niż stacja PKX FM. Qwilleran i Junior rozmawiali więc roztropnie o sporcie, dopóki ich mały samolot nie wylądował w Minneapolis i nie przesiedli się do odrzutowca. - Mam nadzieję, że podają lunch na pokładzie - westchnął Junior. - A co mamy na obiad w klubie prasowym? - Zamówiłem francuską zupę cebulową, żeberka jako danie główne i jabłecznik. - Och, świetnie! W Chicago zatrzymali się przed ostatnim etapem podróży, po czym wylecieli. Wylądowali, pojechali autokarem do hotelu „Stilton” i włączyli prognozę pogody, ale nastał już czas, żeby udać się do klubu prasowego. - Czy będą tam dziennikarze sportowi? - zapytał Junior. - Będą wszyscy, od najwyższej kadry zarządzającej aż po najmłodszego chłopaka na posyłki. Sądzę, że teraz nazywa się ich asystentami biurowymi. - Czy nie pomyślą, że to staromodne, kiedy poproszę ich o autografy? - Przypochlebisz się im - odrzekł Qwilleran. W klubie Qwilleran traktowany był jak powracający bohater, co on sam interpretował w ten sposób, że każdy zyskałby miano bohatera, gdyby postawił obiad i drinki całej załodze. Fotograf dał mu kumplowskiego kuksańca w bok i spytał, jak to jest być milionerem. - Powiem ci w przyszłym roku piętnastego kwietnia - odpowiedział Qwilleran. Redaktor z działu podróżniczego chciał wiedzieć, jak mu się mieszka na odludziu. - Czy Moose County nie leży w strefie śniegu? - Jak najbardziej! Zbiera cały śnieg. - W każdym razie, ty szczęściarzu, zdołałeś uciec przed wielkomiejską przemocą. - Mamy tam mnóstwo przemocy - poinformował go Qwilleran. - Tornada, pioruny, huragany, pożary lasów, dzika zwierzyna, przewracające się drzewa, wiosenne powodzie! Jednak łatwiej jest pogodzić się z gwałtownością przyrody niż z

przemocą stosowaną przez człowieka. Nigdy nie mieliśmy tam szalonych snajperów, którzy zabijają dzieci w szkolnym autobusie, jak tutaj w zeszłym tygodniu. - Czy wciąż masz kota, który jest bystrzejszy od ciebie? W klubie prasowym Qwilleran cieszył się opinią amatorskiego detektywa. Wiadomo było również, że Koko jest po trosze odpowiedzialny za jego sukcesy. Qwilleran wyjaśnił Juniorowi: - Może nie zauważyłeś, ale zdjęcie Koko wisi w hallu razem z laureatami Nagrody Pulitzera. Pewnego dnia opowiem ci o jego wyczynach. Nie uwierzysz w nie, ale i tak ci opowiem. Podczas tej szczęśliwej godziny Junior poznał felietonistów i reporterów, których artykuły czytał w wydaniu stanowym „Fluxion”, i trudno mu było opanować podekscytowanie. Inaczej sprawa się miała z gościem honorowym, który był wyraźnie przygnębiony. Arch Riker był zadowolony, że uwolnił się od „Fluxion”, ale ponieważ niedawno rozpadło się jego małżeństwo, nie mógł się tak naprawdę dobrze bawić. - Jakie masz plany? - zapytał Qwilleran. - No więc Święto Dziękczynienia spędzę z moim synem w Denver, a Boże Narodzenie z córką w Oregonie. Potem nie wiem. Po żeberkach i jabłeczniku redaktor naczelny przekazał Rikerowi w prezencie złoty zegarek, a Qwilleran złożył hołd swojemu wieloletniemu przyjacielowi. Zakończył kilkoma słowami o Moose County. - Panie i panowie, większość z was nigdy nie słyszała o Moose County. To jedyny w całym stanie okręg, który zszedł do podziemia: kartografowie czasami zapominają umieścić go na mapie, a wielu z naszych ustawodawców myśli, że należy on do Kanady. Jednakże sto lat temu, dzięki górnictwu i tartakom, Moose County było najbogatszym okręgiem w stanie. Dzisiaj jest wakacyjnym rajem dla każdego zainteresowanego wędkowaniem, polowaniami, pływaniem na łódkach czy biwakowaniem. Mamy dwie wyjątkowe cechy, które chciałbym podkreślić: idealne temperatury od maja do października i gazetę, która nie zmieniła się od czasu jej założenia, czyli od ponad wieku. Junior Goodwinter, najmłodszy redaktor naczelny na świecie, sam pisze wszystkie artykuły. W czasach łączności satelitarnej nie jest łatwo pisać gęsim piórem i atramentem z mątwy... Chciałbym przedstawić Juniora i „Pickax Picayune”! Junior chwycił swoją bejsbolówkę, torbę z gazetami i ganiał w kółko po sali jadalnej, krzycząc: - Wwyddanieee naaadzwyczajne! Wwyddanieee naaadzwyczajne! -

jednocześnie wyrzucając po garści gazet na każdy stół. Goście chwytali je i zaczynali czytać, najpierw z chichotem, potem już otwarcie rechocząc. Na pierwszej stronie, w pierwszej szpalcie, znaleźli ogłoszenia drobne: NA SPRZEDAŻ: Używana kantówka w dobrym stanie. Także suknia ślubna, rozmiar 42, nigdy nienoszona. POSPIESZ SIĘ! Jeśli twój stary gruchot nie pociągnie kolejnej zimy, może znajdziesz lepszego gruchota na giełdzie używanych samochodów u Hackpole'a albo i nie. Nie powiem ci, dopóki ich nie zobaczysz. ZA DARMO: Trzy szare kociaki, jeden z białymi skarpetkami. Prawie nauczone czystości. WŁAŚNIE NADESZŁY: Nowa dostawa długich kalesonów w „Rodzinnym Sklepie Billa”. Jakość może nie taka, jaka powinna być, i ceny poszły do góry od ostatniego roku, ale co z tego?! Lepiej kup przed opadami śniegu. Goście dzielili się ze sobą przykładami szczerej prawdy w reklamach ze strony tytułowej, a następnie wiadomościami, które miały nagłówki wysokie na trzy milimetry. REKORD PRAWIE POBITY: W kondukcie pogrzebowym kapitana Fugtree w zeszłym tygodniu zebrało się 75 samochodów, tym samym był on najdłuższy od 1904 roku, kiedy 52 powozy i 37 karet odprowadziło na cmentarz Ephraima Goodwintera. PRZYJĘCIE Z OKAZJI ŚLUBU: Panna Doreen Mayfus czyniła honory domu na przyjęciu w zeszły czwartek. Rozegrano gry i rozdano nagrody. Przyszła żona otworzyła 24 prezenty. Poczęstunek składał się z bułek z kiełbasą, kanapek z papryką i pierożków z owocami morza…

ROCZNICA UCZCZONA: Pan i pani Toodle obchodzili siedemdziesiątą rocznicę swojego ślubu podczas obiadu wydanego przez siedmioro spośród ich jedenaściorga dzieci: Richarda Toodle'a, Emila Toodle'a, Josepha Toodle'a, Conrada Toodle'a, Donnę Toodle, Dorothy (Toodle) Fugtree i Estellę (Toodle) Campbell. Obecnych było także 30 wnuków, 82 prawnuków i 13 praprawnuków. Obiad odbył się w rodzinnej restauracji Toodle'ów. Tort został udekorowany przez Betsy Ann Toodle. Podczas tej wrzawy (każdy czytał na głos) menedżer klubu prasowego podszedł do głównego stolika i wyszeptał do ucha gospodarza: - Qwill, telefon do ciebie, z daleka. W moim biurze. Spiesząc się do telefonu, Qwilleran zdążył krzyknąć: - Dzięki wam wszystkim za przyjście! Bar jest do waszej dyspozycji! Nie było go w sali jadalnej na tyle długo, że mógłby wykonać nawet kilka telefonów, a kiedy wrócił, odciągnął Juniora od grupy redaktorów i reporterów. - Junior, musimy się stąd wydostać. Jedziemy do domu. Zmieniłem nasze rezerwacje... Arch, pożegnaj wszystkich od nas, dobrze? To coś nagłego... Chodź, Junior. - Co?... Co? - wyjąkał Junior. - Później ci powiem. - Moja torba... - Zapomnij o torbie. Qwilleran popędzał młodego mężczyznę na schodach prowadzących w dół klubu i wepchnął go do taksówki, która czekała z włączonym silnikiem przy krawężniku. - Hotel „Stilton”, szybko! - krzyknął do kierowcy, jak tylko taksówka ruszyła. - I przejeżdżaj na czerwonych światłach! - O cholera - odezwał się Junior. - Dzieciaku, jak szybko możesz wrzucić rzeczy do swojego worka? Mamy siedem minut na spakowanie, wymeldowanie z hotelu i wejście do helikoptera, który czeka na dachu. Dopóki nie władowali się do policyjnego helikoptera, Qwilleran wstrzymywał się od wyjaśnień.

- Nagła rozmowa telefoniczna z Pickax! - krzyczał. - Zbliża się wielka nawałnica. Musimy się pospieszyć, to superpilna sprawa. Przygotuj się na bieg. Samolot czeka tylko na nas. Kiedy w końcu zapięli pasy w odrzutowcu, Junior rzekł: - Hej, jak to załatwiłeś? Nigdy dotąd nie leciałem helikopterem. - Czasem doświadczenie nabyte podczas pracy dla „Fluxion” okazuje się pomocne - wyjaśnił Qwilleran - a także to, że się współpracowało z wydziałem zabójstw oraz dokładało do Funduszu dla Wdów po Policjantach. Wybacz, że zepsułem resztę naszych planów. - W porządku. Przeżyję to jakoś. - Możemy zdążyć na przesiadkę w Chicago i złapać samolot do Pickax z Minneapolis. Mamy szczęście, że wszystko się tak ułożyło. Przez resztę lotu Qwilleran nie był skory do rozmowy, za to Junior nie mógł przestać mówić: - Wszyscy byli świetni! Dziennikarze sportowi powiedzieli, że wpuszczą mnie do loży prasowej, kiedy tylko będę w mieście... Facet, który prowadzi kolumnę „Newsroom Mouse”, zamierza zrecenzować „Picayune” we wtorek, a publikują to w całym kraju, sam wiesz. Co ty na to?... Pan Bates powiedział, że mógłbym dostać pracę, gdybym kiedyś zechciał wyjechać z Pickax. Qwilleran wstrzymał się z komentarzem. Dobrze wiedział, ile są warte obietnice redaktora naczelnego. Facet miał poniekąd krótką pamięć... Junior trajkotał dalej. - We „Fluxion” zatrudniają wiele kobiet, nie? W recepcji, do zadań ogólnych, szefowe działów, do robienia zdjęć. Czy znasz tę rudą fotograf, tę w zielonych pończochach? Qwilleran pokręcił przecząco głową. - Jest nowa, pojawiła się, gdy już odszedłem z gazety. - Jest fotoreporterką i pracuje jako wolny strzelec w krajowych magazynach. Możliwe, że przyjedzie do Moose County przyszłej wiosny i sfotografuje historię opuszczonych kopalń. Nieźle, co?! - Nieźle - powtórzył cicho Qwilleran. Był wciąż podejrzanie milczący, gdy weszli po północy na pokład małego samolotu pasażerskiego. Zajął miejsce przy oknie, a kiedy odwrócił się, by posłuchać Juniora, zobaczył siedzącego po przeciwnej stronie korytarza mężczyznę, który

trzymał otwarty magazyn. Pasażer wpatrywał się w tę samą jego stronę przez cały czas lotu. Nie czyta, pomyślał Qwilleran. Słucha. I nie pasuje tutaj. Nikt w Moose County nie nosi się z taką wystudiowaną elegancją. W terminalu lotniczym nieznajomy poszedł do okienka, by wynająć samochód. - Junior - rzekł półgłosem Qwilleran - kim jest ten gość w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym? - Nigdy wcześniej go nie widziałem - odparł Junior. - Wygląda jak wędrowny sprzedawca. Ten facet nie jest sprzedawcą, powiedział do siebie Qwilleran. Było coś wyjątkowego w jego stylu chodzenia, zachowaniu, w sposobie, w jaki taksował otoczenie... We wczesnych godzinach porannych, kiedy wracali do Pickax, Junior w końcu przestał gadać i zauważył, że Qwilleran od dłuższego czasu milczy i najwyraźniej jest czymś zaabsorbowany. - Qwill, czy coś się złego wydarzyło w twoim domu? Mówiłeś, że to pilna sprawa. - To jest nagły wypadek, ale nie u mnie. Twoja matka zadzwoniła do mojej gospodyni, a pani Cobb zadzwoniła do klubu prasowego. Jesteś jak najprędzej potrzebny w domu. Nie ma żadnej zbliżającej się nawałnicy. Skłamałem. - Qwilleran skręcił w prawo na światłach. - Hej! Gdzie ty jedziesz? Nie podrzucisz mnie na farmę? - Jedziemy do szpitala. Zdarzył się wypadek. Wypadek samochodowy. - Mój tata?! - krzyknął Junior. - Jak poważny był ten wypadek? - Bardzo poważny. Twoja matka czeka na ciebie w szpitalu. Junior, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale muszę ci to przekazać. Twój tata zginął natychmiast. Stało się to na moście, na starym drewnianym moście. Zatrzymali się przy bocznych drzwiach do szpitala. Junior bez słowa wyskoczył z samochodu i wbiegł do budynku.

Rozdział drugi Poniedziałek, jedenasty listopada. „Ciężka chmura zakrywa cały okręg, zapowiadając śnieg przed zmrokiem. Obecnie temperatura w Pickax wynosi minus sześć stopni, czynnik chłodzenia wiatrem może spowodować subiektywne odczucie temperatury jako o osiem stopni niższej” - tak mówił meteorolog stacji PKX FM. W poniedziałek rano szkoły, sklepy, biura i restauracje w Pickax były zamknięte do południa z powodu pogrzebu. Dzień był zimny, szary, wilgotny i przygnębiający. Mimo to tłumy kłębiły się wokół kościoła Old Stone przy Park Circle. Inni obserwatorzy stali zbici w grupkę w małym kolistym parku, trzęsąc się z zimna, przestępując z nogi na nogę, wymachując rękoma, klaszcząc dłońmi w rękawiczkach, robiąc cokolwiek, by utrzymać ciepło, a to znaczyło także - w wyjątkowych wypadkach - ukradkowy łyk z ćwierćlitrowej butelki. Oczekiwali, że zobaczą pobity rekord: najdłuższy kondukt pogrzebowy od 1904 roku. Wozy policyjne zablokowały śródmiejski odcinek Main Street, by ułatwić utworzenie konduktu. Samochody mające fioletowe flagi na błotniku zostały ustawione po cztery w rzędach od krawężnika do krawężnika. Qwilleran przeciskał się przez tłum w parku, przyglądał się twarzom i wsłuchiwał w niski, pełen szacunku szmer. Mali chłopcy, którzy wdrapali się na fontannę, żeby lepiej widzieć, zostali przegonieni przez oficera policji i pouczeni, że mają nie wrzeszczeć i nie ganiać się w tłumie. W środku kościoła zgromadzili się reprezentanci licznych odgałęzień klanu Goodwinterów, jak i przedstawiciele władz miasta, członkowie izby handlowej oraz Country Clubu. Poza kościołem stali czytelnicy „Picayune”: przedsiębiorcy,

gospodynie domowe, farmerzy, emeryci, kelnerki, robotnicy i myśliwi. Byli świadkami wydarzenia, które będą pamiętać przez całe życie i opowiadać przyszłym pokoleniom, tak jak ich dziadkowie opowiadali o pogrzebie Ephraima Goodwintera. Pośród nich był jeden człowiek, który z pewnością nie pasował do tej sceny. Przechadzał się w tłumie, zerkając uważnie na wszystkie strony i badając twarze. Miał na sobie czarny płaszcz przeciwdeszczowy. Qwilleran miał nadzieję, że ma ciepłą podpinkę, bo zimno było przejmujące aż do szpiku kości. Jakiś myśliwy w pomarańczowo-czarnym kamuflażowym stroju zapewniał ściszonym głosem mężczyznę w farmerskiej czapce i z tabaką na policzku: - Kondukt będzie długi. Dłuższy niż kapitana Fugtree, tak wygląda. Farmer strząsnął tabakę. - Naliczyłem blisko setkę wozów. Kapitan miał siedemdziesiąt pięć, tak podali w gazecie. - Szczęściarz, pochowają go, nim zacznie sypać śnieg. W radiu mówili, że w tę stronę kieruje się wielka nawałnica. - Nie można wierzyć niczemu, co mówią w radiu. Tamta nawałnica z Kanady ucichła, zanim dotarła bliżej granicy. - Gdzie to się stało? - zapytał myśliwy. - Mam na myśli wypadek. - Stary drewniany most. To cholerstwo! Chodziliśmy po ludziach z okręgu, żeby ruszyli tyłki z foteli i zabrali się za jego poszerzenie. Podobno jego wóz staranował kamienną balustradę, przekoziołkował do góry nogami i wylądował na skałach w rzece. Samochód się zapalił i trumna zamknięta, tak słyszałem. - Powinni wyjaśnić to w sądzie. - Prawdopodobnie jechał za szybko. Może uderzył w jelenia. - Albo był na piątkowej bibie - powiedział myśliwy, przebiegle się uśmiechając. - Nie on! To ona jest ćmą barową, a on nic, tylko praca, praca, praca. Założę się, że zasnął za kółkiem. Cała rodzina ma pecha. Wiesz, co przytrafiło się ich staremu. - Tak, ale prawdopodobnie na to zasłużył, z tego, co słyszałem. - A później był ich wujek. Coś tu śmierdzi w tej historii. - I ich dziadek. Nigdy nie dowiedzieli się, co mu się stało. Co teraz zrobią z gazetą?

- Dzieciak przejmie obowiązki - powiedział farmer. - Czwarte pokolenie. Nie wiadomo, co mu strzeli do głowy. Młokos wyjeżdżał, by się uczyć, i nabrał dziwacznych pomysłów. Głosy ucichły, gdy dzwon zaczął bić na jedną, uroczystą nutę, a z kościoła wyniesiono trumnę, za którą podążyła rodzina zmarłego. Okrytej ciężkim woalem wdowie towarzyszył starszy syn. Junior szedł ze swoją siostrą z Montany. Miastowi mijali się nawzajem na chodniku i w parku. Mężczyźni zdejmowali nakrycia głowy. Długo trwało oczekiwanie, aż krewni zmarłego cicho wsiądą do samochodów, kierowani przez młodych mężczyzn w czarnych surdutach i czarnych futrzanych czapkach. Na dany znak mężczyźni w mundurach ustawili się w szeregu, dźwigając instrumenty dęte. Następnie długi kondukt samochodów zaczął się posuwać przy dźwiękach żałobnego marsza, wygrywanego przez orkiestrę pogrzebową z Pickax. Qwilleran naciągnął nauszniki swojej zimowej czapki, postawił kołnierz płaszcza i udał się przez park w miejsca, które teraz nazywał swoim domem. Rezydencja Klingenschoenów, którą Qwilleran odziedziczył, była jednym z pięciu najważniejszych budynków przy Park Circle, gdzie odnoga Main Street okrążała niewielki trawiasty skwer z kamiennymi ławkami i kamienną fontanną. Po jednej stronie okrągłego parku stały kościoły Old Stone, Little Stone i sędziwy budynek sądu okręgowego. Po przeciwnej stronie parku znajdowała się biblioteka publiczna i rezydencja K, jak ją nazywali mieszkańcy. Była to masywna bryła z kamienia polnego, wysoki na dwa piętra budynek, który królował na przynależnych do niego rozległych terenach w przekonaniu, że to on góruje nad wszystkimi gmachami w mieście, robi największe wrażenie i jest najdroższy. Dla człowieka, który zamierzał spędzić dorosłe życie w wynajętych mieszkaniach i hotelach, żyjąc po cygańsku, pałacowa rezydencja była niewygodna i kłopotliwa. Kiedyś Qwilleran będzie mógł zapisać ją na własność miastu w charakterze muzeum, lecz póki co przez pięć lat skazany był na życie w stylu Klingenschoenów, obnoszących się ze swoim bogactwem: w przestrzennych pokojach z sufitami wysokimi na cztery metry, bogato zdobionymi drewnem; wśród ton kryształowych żyrandoli i na kilometrach orientalnych dywanów; wśród bezcennych antyków z Francji i Anglii oraz innych dzieł sztuki wartych miliony. Qwilleran rozwiązał ten problem, przeprowadzając się do dawnej służbówki, znajdującej się nad garażem, podczas gdy gospodyni zajmowała urządzony z przepychem apartament francuski w głównej części domu.

Iris Cobb nie była taką zwykłą gospodynią. Dawniej sprzedawała i wyceniała antyki na Nizinach, teraz pełniła funkcję zarządczyni domu i kuratora przechowywanej w nim kolekcji zabytków oraz owego arcydzieła architektury, które zostało przeznaczone na muzeum. Miała także obsesję na punkcie kuchni i lubiła na ten temat trajkotać - w wyblakłym, różowym fartuchu, który opinał jej przysadzistą figurę. Pomimo kwalifikacji zawodowych owdowiała pani Cobb wypiekała bez końca ciastka i babki, którymi dogadzała mężczyznom, a poprzez swoje grube oprawki okularów spoglądała na nich z uwielbieniem. Pani Cobb czekała na wracającego po pogrzebie Qwillerana z krzepiącą potrawką z ostrygami. - Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam tyle samochodów - powiedziała. - Kondukt musiał mieć chyba z pół mili! - Najdłuższy w historii Pickax - odparł Qwilleran. - To był nie tylko pogrzeb człowieka, ale być może również koniec stuletniej gazety. - Czy widział pan wdowę? Ona musi to bardzo ciężko przeżywać - pani Cobb odniosła się emocjonalnie do kobiety, która straciła męża, ponieważ sama przeszła dwa razy przez taką samą tragedię. - Pani Goodwinter towarzyszyło troje dorosłych dzieci, a także pewna starsza pani, prawdopodobnie pani Gage, babcia Juniora. Była malutka, ale tak wyprostowana jak niejeden generał... Jakieś telefony w czasie mojej nieobecności, pani Cobb? - Nie, tylko pomocnik kelnera z „Old Stone Mill” przyniósł ciasteczka z wątróbki wieprzowej. To nowy pomysł i szef kuchni chciałby poznać pana opinię. Włożyłam je do zamrażarki. Qwilleran chrząknął z niesmakiem. - Już ja wystawię temu błaznowi opinię, i to szybko! Nie wziąłbym do ust ciasteczka z wątróbki wieprzowej, nawet gdyby mi za to zapłacił! - Och, panie Q, to nie jest jedzenie dla ludzi. To dla kotów. Szef kuchni wymyślił linię mrożonych obiadów dla wybrednych zwierząt domowych. - No dobrze, w takim razie niech pani wyjmie kilka z zamrażalnika i proszę je dać naszym rozpieszczonym zwierzakom na kolację. Przy okazji, czy nie zauważyła pani jakichś książek na podłodze w bibliotece? Koko strąca je z półki, a ja nie pochwalam jego nowego hobby. - Dziś rano sprzątałam i nic nie zauważyłam.

- Szczególnie podobają mu się te małe tomy Szekspira, oprawione w świńską skórę. Wczoraj na podłodze znalazłem Hamleta. Za grubymi szkłami okularów oczy pani Cobb błysnęły szelmowsko: - Planuję omlet na kolację. Myśli pan, że on o tym wie? - Pani Cobb, czasem dziwne rzeczy mu chodzą po głowie, ale do tego by się chyba nie zniżył - powiedział Qwilleran. - Co dziś mamy? Poniedziałek? Domyślam się, że pani wychodzi dziś wieczór. Jeżeli tak, to nakarmię koty. Twarz gospodyni rozpromieniła się. - Herb Hackpole zabiera mnie na kolację, mówił, że w wyjątkowe miejsce. Mam nadzieję, że to „Old Stone Mill”. Ludzie mówią, że odkąd mają nowego kucharza, jedzenie jest tam wyśmienite. Qwilleran nastroszył wąsy na znak dezaprobaty. - Był już najwyższy czas, żeby ten dusigrosz zabrał panią na kolację! Zdaje mi się, że zawsze przychodzi pani do niego i gotuje mu na miejscu. - Ale ja to lubię! - odparła pani Cobb z błyszczącymi oczami. Hackpole był sprzedawcą używanych samochodów. Miał okropną reputację, ale jej wydawał się atrakcyjny. Mężczyzna miał na rękach wytatuowane czerwone diabły, przerzedzone włosy, które nosił obcięte krótko, po żołniersku, często się nie golił, ale ona lubiła mężczyzn z zarostem. Qwilleran przypomniał sobie jej ostatniego męża, który był wyjątkowym gburem, tymczasem ona bardzo go kochała. Teraz, odkąd zaczęła się spotykać z Hackpole'em, jej okrągła, radosna twarz promieniała jeszcze bardziej. - Jeżeli chce pan kogoś zaprosić na kolację - powiedziała pani Cobb - to można podać pieczoną szynkę, do której dorobię sałatkę imbirowo-gruszkową, jeśli pan chce, i włożę słodkie ziemniaki w naczyniu żaroodpornym do piekarnika. Wszystko, co pan będzie musiał zrobić, to wyjąć je, kiedy zadzwoni dzwonek. - Wiedziała doskonale, że w kuchni Qwilleran jest zupełnie bezradny. - To bardzo miłe z pani strony, dziękuję - odparł. - Może zaproszę panią Duncan. - Och, to świetna myśl! - stwierdziła gospodyni z konspiracyjną miną, jakby wyczuwała romans. - Nakryję intarsjowany stół w bibliotece, położę obrus z haftem madera, ustawię świece i tak dalej. Będzie miło i przytulnie dla dwojga. Pan O'Dell może przygotować drewno jabłoni do rozpalenia w kominku. Pachnie przecudownie!

- Niech pani nie tworzy zbyt uwodzicielskiej atmosfery - zaniepokoił się Qwilleran. - To bardzo dystyngowana dama. - To jest przemiła osoba, panie Q, i w odpowiednim dla pana wieku, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Nigdy bym nie powiedziała, że jest bibliotekarką, to naprawdę osoba z charakterem! - Taka teraz moda - zauważył. - Mniej książek, a więcej kaset wideo... i przyjęć z szampanem... no i więcej charakteru. Po lunchu Qwilleran przespacerował się wzdłuż Park Circle do biblioteki publicznej, która przypominała grecką świątynię. Została ona zbudowana na przełomie wieków przez założyciela „Picayune”, Ephraima Goodwintera, którego portret wisiał w hallu. Mimo tego był on częściowo zakryty przez ekspozycję nowych materiałów wideo, w dodatku płótno było rozcięte, a uszkodzenie naprawiono bardzo nieudolnie. Tłum dzieciaków wracających ze szkoły nie zdążył jeszcze wtargnąć do biblioteki w celu odrabiania prac domowych, więc wszystkie cztery młode i sympatyczne bibliotekarki pospieszyły Qwilleranowi na spotkanie. Krzaczasty wąs i pełne smutku oczy zawsze podobały się młodym kobietom. Co więcej, Qwilleran zasiadał w komisji zarządzającej biblioteką, a poza tym był najbogatszym człowiekiem w mieście. Zadał bibliotekarkom proste pytanie, a one rzuciły się naraz w różnych kierunkach - jedna do katalogu, jedna do półki z pozycjami dotyczącymi miejscowej historii, a dwie do komputera. Odpowiedź ze wszystkich źródeł była negatywna. Podziękował im i udał się do biura pani dyrektor biblioteki, które mieściło się na antresoli. Pogrążony w przyjemnych myślach Qwilleran pokonywał po trzy schody naraz, w ręku trzymając swoją grubą kurtkę z koca i myśliwski kapelusz z piórkiem. Polly Duncan była czarującą, choć tajemniczą kobietą. Jej głos działał na niego zarówno kojąco, jak i inspirująco. Wyjrzała zza biurka i uśmiechnęła się do niego serdecznie, ale i rzeczowo. - Qwill! Co za miła niespodzianka! Jakież to pilne zadanie sprowadza cię do mnie na górę w takim pośpiechu? - Przychodzę głównie po to, żeby posłuchać twojego melodyjnego głosu - rzekł, pozwalając sobie na trochę więcej czaru. I zacytował jeden ze swoich ulubionych