ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Ożeń się tato - Macomber Debbie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :552.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Ożeń się tato - Macomber Debbie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Macomber Debbie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

OD AUTORKI Droga Czytelniczko, Witaj w Hard Luck, niewielkim mieście na Alasce! Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyła w tej przechadzce, podczas której poznamy synów północy, ich rodziny, przyjaciół i przyszłe żony. Nie wiem, czy kiedykolwiek spłacę dług wdzięczności wobec pewnych osób, jak się okazuje, osób fikcyjnych. Myślę tu o Valerie. Stephanle 1 o Norze, trzech siostrach, o których pisałam w trylogii .Siostry z Orchard Valley". (Orchard Valley). Zarówno praca nad poszczególnymi tomami, jak i miejsce akcji oraz bohaterowie cyklu, wszystko to napełniało mnie miłością 1 entuzjazmem. Odrębną i kto wie, czy nie największą satysfakcję sprawiło mi wszakże przyjęcie mojej trylogii przez Czytelniczki. Kiedy więc Wydawnictwo Harlequin zaproponowało mi napisanie sześciotomowego cyklu, byłam przejęta tym do głębi. Wkrótce potem ożyło miasteczko Hard Luck, bracia O'Halloranowie oraz synowie północy. Pracowałam ciężko, lecz z pracy swej czerpałam tylko radość. W trosce o rzetelność opisu wybrałam się wraz z mężem w podróż po Alasce. I wiesz. Droga Czytelniczko, czym się to skończyło? Miłością do tego północnego stanu, do jego niezmierzonych przestrzeni, do pełnych ciepła i osobistego uroku zamieszkujących go ludzi, wreszcie do całej atmosfery życia w tej najdalej wysuniętej na północ placówce naszej cywilizacji. A teraz zajmij. Droga Czytelniczko, wygodne miejsce w fotelu i pozwól sobie przedstawić dumnych, upartych 1 cudownych mężczyzn, synów Arktyki i tundry, oraz opowiedzieć o rym, co się wydarzyło, gdy natknęli się na kobiety swojego życia. Kobiety z Południa. Dostatecznie odważne, by zmienić całe swoje dotychczasowe życie 1 podjąć ryzyko miłości. W gruncie rzeczy takie Jak Ty i Ja! Debbie

DEBBIE MACOMBER Ożeń się, tato Harlequin Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Istambuł • Madryt • Mediolan • Paryż • Praga Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

Krótka historia Hard Luck na Alasce Hard Luck, miasteczko rozciągniąte wzdłuż jednej ułicy, leży prawie sto kilometrów na północ od koła podbieguno­ wego, w pobliżu Brooks Rangę. Początek dali mu Adam O 'Halloran i jego żona Anna, którzy jako pierwsi wybudo­ wali tu swoje domostwo. Adam przybył na Alaską gnany gorączką złota, lecz działki, które nabył, nie przyniosły mu fortuny. Niemniej 0'Halloranowie, pokochawszy tą pół­ nocną surową krainą, postanowili sią tu osiedlić. Mieli dwóch synów, Charlesa i Davida. Piącioletnią córeczką, Emily, utracili w tragicznych i bardzo niejasnych okolicz­ nościach. Wkrótce w pobliżu domu O 'Halloranów zacząły po­ wstawać inne domy. Pierwsi sąsiedzi również byli poszu­ kiwaczami złota, a niebawem dołączyli do nich także kupcy i rzemieślnicy. Rodzina Fletcherów przybyła w 1938 roku i otworzyła sklep tekstylny. W dzień wybuchu drugiej wojny światowej Hard Luck liczyło już prawie pół setki mieszkańców Młodzi mążczyżni, włączając obu O 'Halloranów, zgłosili sią do wojska. Pier­ wszy wyruszył Charles; skierowano go do Anglii. W dwa lata później tą samą drogą przebył David. Charles poległ niemal tuż przed zakończeniem działań wojennych. Do do­ mu wrócił tylko David, przywożąc ze sobą młodziutką żoną, Ellen, Angielką. A przecież, zanim wdział mundur, związał sią słowem z Catherine Fletcher, dziewczyną do szaleństwa w nim zakochaną.

David natychmiast rzucił się w wir pracy. Skończył kurs pilotażu, służył jako przewodnik myśliwym i wędkarzom, wybudował kolonię domków myśliwskich, a następnie ho­ tel, który miał zapewnić turystom lepsze warunki pobytu. Niestety, w połowie lat osiemdziesiątych hotel spłonął. David i Ellen dochowali się trzech synów, chociaż zo­ stali rodzicami stosunkowo późno. Charles (imię swoje odziedziczył po stryju) urodził się w 1960 roku, Sawyer w 1963, a najmłodszy - Christian - przyszedł na świat w dwa lata później. Hard Luck powoli rozrastało się i w 1970 roku osiąg­ nęło setkę mieszkańców. W okresie boomu naftowego wła­ dze stanowe sfinalizowały budowę szkoły i budynku gminy. Przy głównej ulicy pojawił się szyld restauracji, a wywiesił go Ben Hamilton, eks-żołnierz, który przez wiele lat walczył w Wietnamie. Osoba restauratora sprawiła, że lokal pręd­ ko stał się ośrodkiem życia towarzyskiego w miasteczku. Pod koniec lat osiemdziesiątych bracia O'Halloranowie założyli lotnicze przedsiębiorstwo pasażersko-transporto- we pod nazwą „Synowie Północy", które świadczyło naj­ przeróżniejsze usługi. Piloci dostarczali i odstawiali po­ cztę, zaopatrywali miasteczko w paliwo i inne niezbędne produkty, przewozili pasażerów. Najczęściej kursowali na linii Hard Luck- Fairbanks, najbliżej położonym miastem prawdziwego zdarzenia. W chwili gdy zaczynamy naszą opowieść, Hard Luck liczy sobie stu pięćdziesięciu mieszkańców - z przewagą mężczyzn...

ROZDZIAŁ PIERWSZY Ta nowa nauczycielka nie wytrzyma tu długo. Mitch Harris nie miał co do tego najmniejszych wątpliwo­ ści. Bethany Ross nie pasowała do tej surowej krainy. Przy­ pominała mu raczej tropikalnego ptaszka o jaskrawo ubarwio­ nych piórkach. Wszystko w niej było spontaniczne, żywioło­ we, wyraziste i ciepłe, a najcieplejsze wydawały się włosy, po których pełgały słoneczne błyski. Czekoladowy kolor oczu również odsyłał ku tropikom. Miała na sobie turkusową wełnianą sukienkę, ściągniętą w talii błyszczącym żółtym paskiem. Siedziała na sofie w sa­ lonie Abbey i Sawyera 0'Halloranów i był to z jej strony prawdziwy pokaz gracji i wdzięku. Łokieć oparty na dłoni, głowa lekko pochylona, plecy proste, kolana złączone, stopy razem. Mitch nigdy jeszcze nie widział tak kształtnych stóp. A mógł to stwierdzić, gdyż obute były tylko w skąpe san­ dałki. Całe to przyjęcie, na którym zjawiła się w komplecie rada szkoły, Abbey i Sawyer wydali na cześć nowej nauczycielki. Bethany skupiała na sobie wszystkie spojrzenia. Lecz nagle jej spojrzenie padło na Mitcha. Wstała i pode­ szła doń z ciepłym uśmiechem. - A więc to pan stoi tu na straży prawa - zagadnęła go.

- Mitch Harris. - Lekko się skłonił i zamilkł, po czym dodał: - Witamy w Hard Luck. - Dziękuję. Wszyscy tu są dla mnie tacy mili. - Musi pani być chyba zmęczona podróżą? - Prawdę mówiąc, nie czuję zmęczenia, choć z San Fran­ cisco do serca Alaski leci się prawie pół dnia. Mitch podejrzewał, że mimo obecnego na twarzy Bethany Ross uśmiechu, Hard Luck musiało okazać się dla niej boles­ nym rozczarowaniem. Ta licząca półtorej setki mieszkańców mieścina stanowiła jakieś krańcowe przeciwieństwo kalifor­ nijskiej metropolii. I nawet nie chodziło tu o urbanistyczne i klimatyczne różnice, oczywiste przecież, tylko o styl życia, bo on w rezultacie był najważniejszy. Prawie sto kilometrów na północ od koła podbiegunowego żyło się ciężko, a srogie wielomiesięczne zimy wymagały autodyscypliny i angażo­ wania maksimum woli. Prócz szkoły, kościoła i biblioteki, Hard Luck mogło pochwalić się jedynie kilkoma prywatny­ mi firmami, wśród których lotnicze przedsiębiorstwo pasa- żersko-transportowe braci O'Halloranów było największym i najbardziej dochodowym. On, Mitch, nie miał własnego biznesu. Jak każdy stróż prawa, pobierał stanową pensję, po­ większoną o dodatek za opiekowanie się turystami zwiedza­ jącymi Arktyczny Park Narodowy. Miasteczko odwiedzali też od czasu do czasu myśliwi oraz pracownicy ropociągu i w ich oczach Hard Luck jawiło się jako kwitnąca metropolia. Ale na pewno nie w oczach Bethany Ross. Ona mogła tu widzieć jedynie pustkę, odludzie, melancholię i kres wszelkiej cywi­ lizacji. Tak, ucieknie stąd, jak to zrobiło już przed nią wiele ko­ biet, sprowadzonych przez braci 0'Halloranów w te arktycz-

ne ostępy. Została Abbey, ale już na przykład taka Allison nie pobyła tu nawet trzech dni. Podobnie jak te dwie ostatnie kobiety, z których jedna na widok Hard Luck o mało co nie dostała histerii. Czyż zresztą można im się dziwić? - Proszę nie patrzeć na mnie z takim sceptycyzmem, panie Harris. Dotrzymam umowy. Podpisując kontrakt, wiedziałam, co mnie czeka. Czyżby Bethany Ross potrafiła czytać w jego myślach? Poczuł, że zaczynają palić go uszy. - Mam wrażenie, że widzi mnie pani na wylot... - Rozumiem pana wątpliwości. Nie pasuję do innych, pra­ wda? Uśmiechnął się. Samoocena Bethany warta była piątki. - Hard Luck to coś w rodzaju polarnej placówki. Z pew­ nością oczekiwała pani czegoś innego... - Nie docenia pan moich zdolności przystosowawczych. Powiedziała to z takim przekonaniem, że nie był już taki pewien swojego sądu o niej. - Prawdę mówiąc - ciągnęła - nie wiedziałam, co kryje się za tą smutną nazwą Hard Luck. Ale dzienniki telewizyjne i ga­ zety tak często w ostatnich tygodniach wspominały o pana mie­ ście, że uległam pokusie. Mój ojciec zgłosił stanowcze weto, lecz w końcu zdołałam go jakoś przekonać. Twierdził, cytując nie­ których dziennikarzy, że Hard Luck okupuje banda wyposzczo­ nych, spragnionych kobiet pilotów,. - Roześmiała się. - I tak bardzo znowu się nie mylił - powiedział Mitch kwaśnym tonem. Bethany dopiero co przyleciała z Fairbanks razem z Saw- yerem, lecz pozostali piloci nie przypominali bynajmniej swoje­ go szefa. Oni naprawdę mogli kojarzyć się z watahą zgłodniałych

wilków. Zresztą to właśnie z myślą o nich i w obawie przed ich utratą zdecydowali się O'Halloranowie na akcję sprowa­ dzenia do Hard Luck młodych kobiet. - Czy to prawda, że Abbey, żona Sawyera O'Hallorana przybyła tu pierwsza? - zapytała Bethany, nie kryjąc bynaj- mniej swojej ciekawości. - Tak. Abbey i Sawyer pobrali się kilka tygodni temu. - A ja myślałam, że są małżeństwem już od lat. Patrząc na Scotta i Susan... - Scott i Susan są dziećmi Abbey z poprzedniego małżeń­ stwa. Mam nadzieję, że Sawyer zaczął już starania o adopcję. - A Chrissie to pana córeczka, prawda? - Spojrzała w kie­ runku grupki dzieci grających w monopol. Mitch pobiegł oczyma za jej spojrzeniem. Rysy jego twa­ rzy złagodziła czułość. - Zgadza się. Ma siedem lat i czeka jak na szpilkach na rozpoczęcie roku szkolnego. - Miałam już okazję zamienić z nią kilka słów. Przemiła dziewczynka. - Dziękuję. - Chrissie była oczkiem w głowie Mitcha, który jednak czasami miewał wątpliwości, czy naprawdę jako ojciec daje z siebie wszystko. - Czy poznała już pani Pete'a Livengooda? - zapytał, wskazując w kierunku mocno zbudo­ wanego mężczyzny w średnim wieku. - Tak. Jeśli się nie mylę, jest tutejszym sklepikarzem. - Handlowym monopolistą, dodałbym. Dotty, która właś­ nie częstuje go kanapką, również zalicza się do kobiet, które odpowiedziały na ogłoszenie w prasie. Bethany przez chwilę gorączkowo szukała czegoś w my­ ślach.

- Pielęgniarka? Mitch kiwnął głową. Miał oto dowód, że pamięć i spo­ strzegawczość Bethany były naprawdę jej mocną stroną. - Pete i Dotty zapowiedzieli już swój ślub na pierwszą sobotę października. - Oszałamiające tempo - skomentowała z nutką ciepłej ironii. - Jeśli tak dalej pójdzie, to Hard Luck niebawem stanie się miastem nowożeńców. Czy Mariah Douglas, z którą po­ znała mnie Abbey, też już ma narzeczonego? - Mariah jest sekretarką biura „Synów Północy" i na razie jest tylko pod obstrzałem męskich spojrzeń. Zresztą dołączyła do nas dopiero miesiąc temu. - Chce pan powiedzieć, że samotna młoda kobieta może tu mieszkać pełne cztery tygodnie i nadal pozostawać panną? Ależ to swoisty rekord. Czy ci dzielni piloci czasami nie zaniedbują swoich obowiązków? Mitch wyszczerzył zęby. Odpowiadało mu jej poczucie humoru. - O ile wiem, wzięli się ostro do rzeczy, ale Mariah ogło­ siła wszem i wobec, że nie przybyła tu po męża, tylko by przejąć na własność domek myśliwski oraz te dwadzieścia akrów ziemi, które obiecali jej 0'Halloranowie. - W takim razie życzmy jej wszystkiego najlepszego. Szkoda tylko, że ten domek nie stoi na tej obiecanej ziemi. - Błysk w oczach Bethany zdawał się sugerować, że z chęcią przyjęłaby na siebie rolę obrończyni Mariah. - To już nie moja sprawa. Zostawmy ją zainteresowanym stronom. Bethany lekko się zmieszała. Uniosła kieliszek do ust i upi­ ła łyk wina.

- Ja też oczywiście nie mam zamiaru się wtrącać. Po pro­ stu Mariah wydała mi się taka słodka i taka delikatna. Nie chciałabym, by ktoś ją wykorzystał. Do Mitcha i Bethany podeszli gospodarze domu. - Widzę, że między szkołą a biurem szeryfa zostały już nawiązane przyjacielskie stosunki - powiedział Sawyer żar­ tobliwym tonem. - Mój ojciec również nosi mundur stróża prawa - poin­ formowała Bethany, spuszczając wzrok. Wszyscy powitali tę wiadomość uśmiechami, po czym Sawyer dorzucił: - Mitch był jednym z najlepszych gliniarzy w Chicago, zanim przeniósł się do Hard Luck. Mitch chrząknął, lecz trudno było ocenić na podstawie tego chrząknięcia, czy zgadza się z tą oceną, czy też zachowuje wobec niej krytyczny dystans. W drzwiach salonu stanęła Margaret Simpson, nau­ czycielka. Mimo iż mocno spóźniona, pałała ochotą powitania i poznania Bethany Ross, koleżanki w zawodzie. Po chwili obie panie gawędziły już jak stare znajome. Bethany między innymi dowiedziała się, że mąż Margaret pracuje w inspekto­ racie nadzoru ropociągu, dobiega czterdziestki i całe tygodnie spędza poza domem. Właśnie przez wzgląd na męża, który lubił swoją pracę, Margaret zrezygnowała w końcu z przyję­ cia ciekawej oferty uczenia w liceum w jednym z dużych miast Wschodniego Wybrzeża i zdecydowała się pozostać w Hard Luck. Mitch słuchał piąte przez dziesiąte. Przyglądał się Bethany i studiowanie jej profilu całkiem go pochłonęło. Pragnąłby poznać ją lepiej, lecz wiedział, że byłoby to jak poznawanie

przelotnego ptaka. Zanim nastanie zima, Bethany Ross już tu nie będzie. Fascynowała go, pociągała, kusiła swoją ciepłą kobiecością. Już sześć lat żył jak mnich w jarzmie ascezy. Pochował Lori, gdy Chrissie stawiała pierwsze kroczki. Potem złożył podanie o dymisję w chicagowskiej policji, gdyż wszystko w tym mie­ ście przypominało mu ukochaną żonę. Spakował walizki i udał się na północ, tak daleko, jak to tylko było możliwe bez szkody dla dziecka. Wiedział, że ucieka. A kiedy dotarł do Hard Luck i podjął decyzję osiedlenia się tutaj, był bez grosza przy duszy i czuł się zmęczony życiem jak stuletni starzec. Czas płynął, ból przestał doskwierać i w końcu nastały lepsze dni. Miewał nawet szczęśliwe chwile, gdy patrzył na swoją roześmianą córeczkę lub wyjątkowo piękny poranek rozpierał mu piersi. Nowe życie potoczyło się wśród nowych przyjaciół. Świat znowu wrócił do normy, jeżeli normą można nazwać brak kobiety w życiu mężczyzny i brak matki w życiu dziecka. Nie przypuszczał, nawet w najśmielszych marzeniach, że na Alaskę może zabłąkać się tropikalny ptaszek. Pragnąłby określić tego ptaszka jakimś jednym słowem, ale nasuwał mu się cały ich szereg. Kobieca. Ciepła. Spon­ taniczna. Bezpośrednia. Wesoła. Dzieciaki będą z pewnością za nią przepadały. Rozmawiał z nią blisko kwadrans, a teraz czuł, że mógłby spędzić na rozmowie z nią długie godziny. Zresztą w głębi duszy pragnął czegoś takiego. W pewnym momencie Bethany ziewnęła, zasłaniając usta dłonią. Nie uszło to uwagi Abbey. - Musisz być bardzo zmęczona. Jesteśmy okrutnikami, trzymając cię tutaj tak długo.

- Zawdzięczam tym okrutnikom przemiły wieczór, na którym dosłownie rozpieszczano mnie. - Znowu ziewnęła. - Najlepiej chyba jednak będzie, jeśli zwinę żagle. - Mitch - zwrócił się Sawyer do szeryfa - okaż się dżen­ telmenem i odwieź Bethany do domu. - Oczywiście - odparł stróż prawa, choć, prawdę mówiąc, zamieniłby się tą rolą z kimkolwiek innym. Po cóż gapić się na wystawę sklepu jubilerskiego, skoro i tak wiadomo, że nie wejdzie się do środka? Poszukał wzrokiem Chrissie. Siedziała w pobliżu drzwi wiodących do kuchni i paplała o czymś ze swoją najbliższą przyjaciółką, Susan. Chyba przekazywały sobie jakieś ważne tajemnice, gdyż kiedy jedna mówiła, druga zbliżała ucho do jej ust. Mitch ciężko westchnął. Wolałby walczyć z niedź­ wiedziem niż z małymi dziewczynkami, próbującymi prze­ chytrzyć dorosłych. Podszedł do córeczki i podając jej sweterek, oznajmił, że muszą już wracać do domu. Chrissie zrobiła minkę, jakby właś­ nie została skazana na przebywanie w ciemnym lochu o chlebie i wodzie, lecz grzecznie wstała i pożegnała się z Susan. Spotkali się z Bethany na stopniach ganku. Przeszli do zaparkowanego nie opodal samochodu Mitcha. Gdy zajęli miejsca, Mitch zapuścił silnik. - Dziękuję, że zechciał pan zaopiekować się mną - powie­ działa Bethany. - To dla mnie żaden kłopot. Przeciwnie, była to dla niego sama przyjemność. Szkoda tylko, że nie można jej było jakoś utrwalić. Mitch czuł się jak człowiek, który nabrawszy w dłoń piasku, widzi, jak ten prze­ sypuje mu się pomiędzy palcami.

- Mam prośbę. Czy mógłby pan obwieźć mnie trochę po mieście? Nie miałam dotąd okazji przypatrzyć się Hard Luck. - Nie ma tu wiele do oglądania. - Możemy pokazać pannie Ross bibliotekę - rzuciła nie­ śmiało Chrissie. - To tutaj jest biblioteka? - Tak, całkiem fajna. Prowadzi ją Abbey. Ludzie przy­ chodzą, pożyczają książki, a potem je zwracają - wyjaśniła dziewczynka. Abbey, żona Sawyera, nie tylko prowadziła bibliotekę, ona ją właściwie stworzyła od podstaw. Najpierw księgozbiór składał się tylko z tych książek, które podarowała miastu mat­ ka braci O'Halloranów, potem jednak zdecydowano się na nowe zakupy i podstawowy trzon zaczął obrastać nowościami z różnych dziedzin, od prozy po poradniki kulinarne. Najcie­ kawsze jednak, że ludzie zaczynali dyskutować o poszczegól­ nych książkach, które powoli stawały się w Hard Luck chle­ bem powszednim. Mitch także stał się namiętnym czytelni­ kiem i dość często zachodził do biblioteki lub posyłał tam Chrissie z określonym zamówieniem. - Co to za budynek? - zapytała Bethany, wskazując pal­ cem na największą w mieście budowlę. - Hotel - odparł krótko Mitch. - Jego właścicielem jest Matt Caldwell, brat Lanni - po­ śpieszyła z wyjaśnieniem Chrissie. - Lanni nie było na dzisiejszym przyjęciu - dorzucił Mitch. - Jest zaręczona z Charlesem, najstarszym z braci 0'Halloranów. - Czy to ten geolog? - Tak. Pracuje dla Towarzystwa Naftowego.

- Słyszałam o ropociągu Alaski, który ciągnie się na prze­ strzeni ponad tysiąca kilometrów. Czytałam nawet w jakimś artykule, że jest to inwestycja strategiczna i chronią ją spe­ cjalne oddziały wojskowe. - Tak. Niektórzy nawet mówią, że Alaska to góry, la­ sy, tundra i rurociąg. Ale wracając do tego hotelu. Po po­ żarze długo stał jako ruina, aż wreszcie znalazł się chętny nabywca, który zobaczył w nim perspektywę dobrego inte­ resu. - I to jeszcze jak dobrego! - podnieciła się Chrissie. - Mart zamierza sprowadzić tu psy, sanie i wszystko, co będzie potrzebne turystom do miłego spędzania czasu. - A tym psom będzie przewodził Eagle Catcher, husky, pies Sawyera - zażartował sobie ojciec. - Pies Scotta - poprawiła go córka. - Racja. Zapomniałem, że podarował go Scottowi. - A czy w mieście jest jakaś restauracja? - zapytała Be­ thany. - Pytam na wypadek, gdyby mi się nie chciało zrobić obiadu. - Mamy coś takiego. Właścicielem lokalu jest Ben Hamil­ ton, sympatyczny grubas i prawdziwy mistrz patelni. Ma tro­ chę niewyparzony język, ale zarazem złote serce. Wie wszy­ stko o wszystkich i zawsze służy dobrą radą. Idę o zakład, że polubi go pani. Wyjechali główną ulicą poza krańce miasta. W oddali ja­ rzyło się pojedyncze światełko. - To się świeci w oknie domku Mariah - powiedział Mitch. Szeryf wiedział od Christiana, najmłodszego z braci O'Halloranów, że wielokrotnie próbował wpłynąć na swoją

sekretarkę, żeby przeprowadziła się do miasta. Ale Mariah była upartą osóbką. Wolała swoje odludzie. Zawrócili i podjechali pod dom, który oddano do dyspo­ zycji nowej nauczycielce. Stał w pobliżu szkoły. - Dziękuję za podwiezienie - powiedziała Bethany z mi­ łym uśmiechem. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Chrissie - zwróciła się Bethany do siedzącej z tyłu dzie­ wczynki - czy zgodzisz się zostać moją małą pomocnicą i prze­ wodniczką? Zależy mi na tym szczególnie w tym pierwszym okresie, zanim nie zadomowię się w Hard Luck. Oczy Chrissie rozbłysły jak sztuczne ognie w Święto Nie­ podległości. - A czy Susan może być również taką pomocnicą? - Oczywiście. Chrissie z dumą spojrzała na ojca, ten jednak, zobowiąza­ ny przez Sawyera do wywiązania się z roli dżentelmena, wy­ siadł właśnie z samochodu, aby otworzyć drzwi po prawej stronie. Pożegnali się i po chwili w domu zapaliło się światło. A więc mamy nową nauczycielkę, pomyślał Mitch, siada­ jąc z powrotem za kierownicą. Bethany naprawdę czuła się bardzo zmęczona. Zamiast jednak zapaść natychmiast w głęboki sen, leżała, wpatrując się w sufit i myśląc o szeryfie Harrisie. Różnił się od pozostałych mężczyzn, poznanych tego wie­ czoru. I nie w tym rzecz, żeby był od nich przystojniejszy lub bardziej inteligentny. Charakteryzowała go jakaś odrębność, potrzeba odosobnienia, niesłychana wstrzemięźliwość w kon-

taktach międzyludzkich. Bethany była pewna, że gdyby pier­ wsza nie podeszła doń, stałby do końca przyjęcia w swoim kącie i z jakiegoś dalekiego dystansu przyglądał się jej i resz­ cie towarzystwa. Tę zasadniczą rezerwę można było tłuma­ czyć na wiele sposobów - nieśmiałością, samotnością domi­ nującym zmysłem obserwacji albo jeszcze czymś, czego w tej chwili nie potrafiła odgadnąć. A przecież całe życie spędziła w środowisku policjantów i w gruncie rzeczy Mitch bardzo przypominał jej ojca. Obaj patrzyli na świat tak, jakby zarazem analizowali go i stawiali mu pytania. W ich pozbawionej emocji postawie dawało się wyczuć nastawienie badacza lub też widza w teatrze. Zanim ojciec podjął jakąś decyzję, długo ją w sobie ważył, nie po­ mijając żadnego aspektu danej sprawy. Wymagała tego spe­ cyfika jego zawodu. Tam bowiem, gdzie chodziło o życie drugiego człowieka, jego wolność lub bezpieczeństwo, wszel­ kiego typu nieprzemyślany pośpiech mógłby okazać się fatal­ ny w skutkach. Chociaż niekiedy, co prawda, trzeba było reagować błyskawicznie; W sumie Mitch Harris zaintrygował ją i z chęcią poznałaby go bliżej. Czy jednak mogła liczyć na tę samą gotowość do zacieśnienia stosunków także i z jego strony? Być może. Roz­ mowa z nią nie wydawała się go męczyć, przeciwnie, miał raczej minę człowieka, który cieszy się z zawarcia tej znajomości. Ale mógł to być wyłącznie twór jej wyobraźni. Zmęczenie zaatakowało ją ze zdwojoną mocą. Zamknęła oczy i próbowała się rozluźnić. Pod powiekami dostrzegła szczupłą męską twarz Mitcha Harrisa. Przecież nie przyjecha­ ła tu po to, by zakochiwać się w pierwszym mężczyźnie, który pod pewnymi względami przypominał jej ojca. Przyjechała tu

uczyć dzieci. A także z misją, która z uczeniem dzieci nie miała nic wspólnego. Poklepała poduszkę, która wydawała się zbyt twarda. Jasny gwint! Ta pierwsza noc w Hard Luck nie zapowiadała się wspaniale. - Panno Ross? Zawieszała właśnie na ścianie w klasie obrazek przedsta­ wiający scenę z filmu Chaplina „Gorączka złota" i na dźwięk dziecięcego głosu odwróciła się. Zobaczyła w drzwiach Chrissie i Susan. Uśmiechały się od ucha do ucha. - Wchodźcie, dziewczynki. - Przyszłyśmy pani pomóc - wyjaśniła Chrissie. - Tatko pouczył nas, że jeśli nie będziemy pomagać, to będziemy tylko zawadzać. - Jestem pewna, że okażecie się wspaniałymi pomocnica­ mi - upewniła dziewczynki Bethany, po czym wskazała na stos podręczników, które należało posegregować. Chrissie i Susan natychmiast wzięły się do roboty. - Czy ma pani męża albo kogoś w tym rodzaju, panno Ross? - zapytała po jakichś pięciu minutach Chrissie. Zaskoczyło ją to pytanie. Zmusiła się do uśmiechu. - Nie. - Dlaczego? Ach, te siedmioletnie dziewczynki! Bez mrugnięcia powie­ ką przejadą po człowieku walcem ciekawości. - Bo nie spotkałam jeszcze dotąd takiego mężczyzny. - A czy już była pani kiedyś zakochana? - zapytała Susan, przejmując rolę sędziego śledczego.

- Tak - odparła Bethany z pewnym wahaniem. - A ile ma pani lat? - Dwadzieścia pięć. Dziewczynki wymieniły spojrzenia, po czym zaczęły go­ rączkowo obliczać coś na palcach. - Siedem - wyszeptała Chrissie do ucha przyjaciółki, z tym że jej szept słyszalny był w całej klasie. - A cóż to za „siedem"? Jakaś magiczna liczba? - zapytała Bethany. - Czy starszy od pani o siedem lat mężczyzna jest już tym samym dla pani za stary? - odpowiedziała Chrissie pytaniem na pytanie. Najwidoczniej układała jakiś scenariusz. - To zależy. - Od czego? - Przede wszystkim od wieku obu stron. Gdybym miała czternaście lat i chciała umówić się z dwudziestojednoletnim mężczyzną, moi rodzice na pewno nie pozwoliliby mi na to. Gdybym jednak miała dwadzieścia lat, a on dwadzieścia sie­ dem, wszystko byłoby w najlepszym porządku. Dziewczynki znowu spojrzały na siebie. Wydawały się usatysfakcjonowane tą odpowiedzią. Rzecz jednak należało wyjaśnić do końca. - Chyba nie macie zamiaru umawiać się z czternastoletni­ mi chłopcami? Chrissie zachichotała, Susan zaś pogardliwie wydęła wargi. - To chyba żadna przyjemność. Mam dziesięcioletniego brata i dobrze wiem, czego można się spodziewać po chło­ pakach. A czy mogłaby pani opowiedzieć nam o tym mężczyź­ nie, w którym była kiedyś zakochana? - Chrissie miała tak

poważną minkę, że Bethany, mimo wielkiej ochoty na zmianę tematu, zdecydowała się odpowiedzieć.' - Poznałam go na studiach. Chodziliśmy ze sobą blisko rok. Miał na imię Randy. - Czy zrobił pani jakąś krzywdę? Bethany roześmiała się z ledwo uchwytną nutką goryczy. - Nie, nie zrobił mi żadnej krzywdy. Kto wie, być może to ona go skrzywdziła. Bo kiedy zaczął mówić o małżeństwie i dzieciach, po prostu zlękła się. Do zakończenia studiów pozostało jej dwa lata, a chciała zdobyć dyplom. Rodzenie dzieci nie było najlepszą receptą na zdo­ bycie zawodu nauczycielki. Zaczęli sprzeczać się, kłócić, aż w końcu doszło do zerwania nieoficjalnych zaręczyn. Najpra­ wdopodobniej nie kochała go w dostatecznym stopniu. Wi­ działa w nim nie tyle kochanka i męża, co przyjaciela. I właś­ nie najbardziej żałowała tej zniszczonej przyjaźni. - Czy widujecie się? - Od czasu do czasu. - Ożenił się? - Wciąż jest kawalerem. Na twarzach Susan i Chrissie rozlał się smutek. Przygnę­ biła je ta nieudana miłość. Szybko dokończyły segregacji podręczników i zapytały, czy mogą już sobie pójść. Bethany podziękowała im za pomoc, a one znikły jak skrzaty z bajki. Bethany wróciła do wycinania dużych liter z kolorowego papieru. Gdy miała już wszystkie, jakich potrzebowała, przy­ pięła je szpilkami w odpowiedniej kolejności do naciągnięte­ go płótna ogłoszeniowej tablicy. Utworzyły słowo WRZE­ SIEŃ. Za najbardziej udane uznała litery Z i E. Ktoś otworzył drzwi. Odwróciła się. Zobaczyła Mitcha

Harrisa. Był dzisiaj w mundurze khaki, w którym prezento­ wał się jeszcze lepiej niż w swetrze, kurtce i spodniach. - Dzień dobry. Szukam Chrissie. Z tego, co wiem, miała się dzisiaj spotkać z panią. - Była tu razem z Susan. Odeszły jakieś pół godziny temu. - Mam nadzieję, że okazały się grzecznymi dziewczyn­ kami. Bethany uśmiechnęła się. Grzecznymi, owszem, lecz rów­ nież bardzo dociekliwymi. - Jak najbardziej. - Wskazała ręk na stosy równo poukła­ danych podręczników. - Oto rezultat ich pracy. - Czy powiedziały, gdzie idą? - Niestety, nie. Choć doprawdy może powinnam była je o to zapytać. - Ależ proszę nie robić sobie z tego powodu najmniej­ szych wyrzutów. Hard Luck to tylko większa wieś. Tu każdy każdego może odnaleźć w przeciągu dziesięciu minut. - Przez chwilę ważył coś w myślach. - Nie chciałbym, by Chrissie okazała się dla pani zawadą i utrapieniem. - Wprost przeciwnie. Ona i Susan to przemiłe dziewczyn­ ki i bardzo uczynne. - A czy czasami nie próbowały wydrążyć pani dziury w brzuchu swoimi pytaniami? Roześmiała się. Ten szeryf dość dobrze orientował się w tym, co potrafią małe dziewczynki. - Prawdę mówiąc, próbowały. Ale ciekawość w tym wie­ ku, to bez wątpienia oznaka inteligencji. Nic nie odpowiedział, tylko coś mruknął pod nosem. Po­ tem ze sporym wdziękiem uchylił kapelusza i już go nie było. Bethany przysiadła na ławce i zamyśliła się. Rozmawiała

przed chwilą z wysokim, szczupłym mężczyzną i ta rozmo­ wa, jakkolwiek krótka i błaha, sprawiła jej z jakichś wzglę­ dów wielką przyjemność. Czego jednak mogła oczekiwać po swojej misji? Czy rozmowa, do której od wielu miesięcy przygotowywała się, również zbliży ją duchowo do człowie­ ka, z którym będzie krzyżowała wzrok?

ROZDZIAŁ DRUGI - Tatku? Mitch spojrzał sponad rozłożonej gazety na piegowatą twa­ rzyczkę córeczki. Dopiero co po kąpieli wyszła z łazienki i jej rozgrzane policzki wydawały się płatkami róży. Miała na so­ bie piżamkę z wydrukowaną na piersiach sceną z rysunkowe­ go filmu „Piękna i bestia". Poczuł w okolicy serca miłe ciepło. Bez względu na to, jak nieudane było jego małżeństwo z Lori, był jej wdzięczny przynajmniej za jeden dar. Urodziła mu Chrissie. - No, to pocałuj swojego tatkę i do łóżka. Wdrapała mu się na kolana i przytuliła policzek do jego piersi. Najwidoczniej coś ją gnębiło, gdyż nie próbowała na­ wet tym razem czytać z nim gazety. - Tatku, czy lubisz pannę Ross? Mitch spodziewał się i zarazem obawiał takiego właś­ nie pytania. W ostatnich dniach panna Ross nie schodziła z ust Chrissie. Musiał po raz kolejny uzbroić się w cierpli­ wość. - Panna Ross jest bardzo miłą osobą. - I lubisz ją, prawda? - Chyba tak. - A ożeniłbyś się z panną Ross? O mało co nie zerwał się z krzesła.

- Nie zamierzam żenić się z żadną kobietą - odparł pod­ niesionym głosem. Nie był to temat, na który miałby ochotę z kimkolwiek rozmawiać. Nawet z własną córką. Chrissie zrobiła smutną minkę. - Ale przecież ją lubisz. - Kochanie, posłuchaj, lubię również Pearl, nie oznacza to jednak, że chcę ją poślubić. - Ale Pearl jest stara, a panna Ross ma tylko dwadzieścia pięć lat. To chyba nie jest za dużo? Mitch zacisnął zęby. Domyślał się, jakimi to sposoba­ mi Chrissie dowiedziała się wieku Bethany Ross. Gdy szło o zadawanie pytań, jego córeczka przypominała kara­ bin maszynowy. A poza tym zarażona była, jak bodaj wszy­ scy w Hard Luck, szczególną atmosferą panującą tego lata w miasteczku. Romanse rozkwitały tu jeden po drugim. Saw­ yer dość szybko uwinął się ze swoim ślubem, a przecież Chrissie była najbliższą przyjaciółką córeczki Abbey. A po­ tem Charles zaręczył się z Lanni, Pete zaś upolował Dotty. Chrissie mogła to wszystko odbierać niczym miłosną epi­ demię. - Tak lubię pannę Ross - westchnęła dziewczynka. - Znasz ją dopiero od kilku dni. Twój stosunek do niej może się jeszcze zmienić, gdy stanie się twoją nauczycielką. Wiedział, że sięga po nader wątpliwe argumenty. Znalazł się jednak w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Bethany stała się zadrą w jego duszy. Był niemal o krok od zabronienia Chrissie wymawiania jej imienia! A w ogóle to nie miał pojęcia, czym ta kobieta oczarowała tak jego córkę. Dlaczego Chrissie stała się rzeczniczką Betha-

ny, a nie, na przykład, Marian Douglas. Może po prostu in­ tuicyjnie wyczuła zainteresowanie ojca młodą nauczycielką? Zalała go fala niepokoju. Skoro Chrissie tak szybko udało się wpaść na trop, jakaż gwarancja, że inni okażą się mniej spo­ strzegawczy i inteligentni? - Nigdy nie zacznę myśleć inaczej o pannie Ross. Uwa­ żam, że powinieneś się z nią ożenić. - Chrissie, dajmy już temu spokój. Nie oświadczę się pan­ nie Ross. - Dlaczego nie? Paradoks polegał na tym, że dorosły mężczyzna nie potrafił znaleźć argumentu, którym mógłby przekonać siedmioletnie dziecko. - Po pierwsze, nic o sobie nie wiemy. Nie zapominaj, kochanie, że panna Ross mieszka w Hard Luck dopiero od kilku dni. - Ale Sawyer zakochał się w Abbey od pierwszego we­ jrzenia. Jeśli więc pośpieszysz się z oświadczynami, to może zdążysz przed innymi... - Chrissie... - Uważaj, tatku, żeby ktoś inny nie sprzątnął ci sprzed nosa panny Ross. - Dość już tej rozmowy - powiedział gniewnie, co raczej rzadko zdarzało mu się w kontaktach z córką. Chciał ją jednak zdyscyplinować, a regułą było, że tam, gdzie nie pomagały prośby, pomagały groźby. Chrissie na jakiś czas zamilkła. Ale nie byłaby to prawdzi­ wa Chrissie Harris, gdyby zawiesiła na kołku swój maszyno­ wy karabin, strzelający całą serią pytań. - Czy mógłbyś opowiedzieć mi o mamusi?

- Co konkretnie chcesz wiedzieć? - Czy była ładna? - Bardzo ładna - odparł ściszonym głosem. Rozmowa o Lori, zwykle dlań bolesna, tym razem była autentycznym wybawieniem. - Tak ładna jak panna Ross? No i został wystrychnięty na dudka! - Tak - warknął. - Zginęła w wypadku? Chrissie po raz kolejny już na przestrzeni ostatnich lat zadała mu to pytanie. Czyżby przeczuwała, że nie powiedział jej całej prawdy? - Tak, twoja mama zginęła w wypadku. - I opłakiwałeś jej śmierć? - Kochałem ją. - A ona kochała mnie? - O tak, ptaszyno, bardzo. Chrissie chłonęła każde słowo, niemal każdą zgłoskę. Najwi­ doczniej bardzo jej zależało na miłości tej nieznanej matki. I znów dłuższa chwila milczenia, zakończona wszak snaj­ perskim strzałem: - Czy będę kiedyś miała braciszka lub siostrzyczkę? - Prawdopodobnie nie. Nie planuję ponownego małżeń­ stwa. - Dlaczego? Spojrzał na zegarek. - Czas do łóżka - oznajmił autorytatywnym tonem, a kie­ dy Chrissie zsunęła się z jego kolan, poszedł razem z nią do jej sypialni. Chrissie uklękła do paciorka, który jak zwykle zmówiła na