Sławomir Klimkiewicz
POJEDYNEK POD PIRAMIDAMI
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1977
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Wiesława Zaniewska
Redaktor techniczny: Zofia Szymańska
POWRÓT MAJORA CIENCI
Słońce powoli wstawało nad pustynią i rozpraszało rześki chłód poranka. Upłynęła szósta, potem i ósma
godzina rano, a zapowiedzianego samochodu z Kompanii Auto-Sahara nie było. Cienci wyjął z futerału
lornetkę i jeszcze raz omiótł ginący w rozedrganym powietrzu kraniec wyschniętego wadi *. Pusto. Zszedł z
wydmy po skrzypiącym piasku do samochodu. Wóz stał w niszy utworzonej przez dwie wysokie, usypane
przez wiatr, diuny. Był całkowicie zasłonięty, a jednocześnie z miejsca, w którym stał, można było
obserwować długi odcinek wyschniętego koryta rzeki, która teraz pozbawiona kropli wody służyła jako
droga. Cienci włożył lornetkę do futerału i sięgnął po manierkę z wodą. Pociągnął długi łyk i skrzywił się z
niesmakiem, była już ciepła i miała niemiły, metaliczny smak. Pomyślał z żalem: to nie to samo, co filiżanka
pachnącej i aromatycznej kawy, jaką pił jeszcze trzy dni temu w Kairze. Opuścili Kair wczesnym
popołudniem, chcąc wykorzystać chłód nocy na jazdę. Robi tak wiele osób jadących na południe, więc nie
wzbudziło to niczyich podejrzeń. Cóż zresztą mogło być dziwnego, że właściciel jednego z większych
magazynów wyrobów skórzanych, i przy tym ich dostawca dla jednostek armii brytyjskiej stacjonujących w
delcie Nilu, jak co roku udaje się do Sudanu po zapas nowych skór.
Lewantyńczyk Dżalid znany był z obrotności i znakomitej intuicji kupieckiej. Zabierał zwykle ze sobą
swoją prawą rękę w przedsiębiorstwie kuzyna Ahmeda, ale tym razem w samochodzie obok niego siedział
znajomy, który przyjechał do Kairu kilka tygodni temu. Dżalid przedstawiał go hurtownikom jako
przedstawiciela jednej z tureckich kompanii, zajmujących się handlem skórami.
Gymyr Radszyn — tak przedstawił się przybysz — robił wrażenie człowieka bardzo obrotnego i
przedsiębiorczego. W bardzo krótkim czasie nawiązał kontakty z wieloma przemysłowcami i kupcami,
swobodnie czuł się również w klubach i kabaretach, gdzie zbierała się finansowa elita Kairu. Nie stronił
również od spotkań z oficerami brytyjskimi, którzy wieczorami zbierali się w Tarf i Mohamed Pasza Club.
Nie liczył się zbytnio z pieniędzmi, ale nie pozwolił się również oszukać na jednego nawet plastra. Był hojny
ale nie lubił marnować pieniędzy. Podkreślał, że celem jego wizyty w Kairze jest rozpoznanie możliwości
nawiązania długofalowej transakcji dostaw znakomitych skór sudańskich. Dawał przy tym do zrozumienia,
iż zamówienia będą znaczne i obliczone na dłuższy czas. Nikogo zatem nie zdziwiło, kiedy oznajmił, iż
wybiera się razem z Dżalidem na wyprawę do Sudanu w celu zorientowania się na miejscu, jak
najkorzystniej zorganizować zakupy skór. Dżalid podróżował swoim znakomicie przystosowanym do
długich podróży samochodem terenowym, którym przemierzył niejedną setkę mil Kotliny Górnego Nilu.
Tym razem zapowiadała się dłuższa wyprawa. Po nocnej jeździe zatrzymali się na dzień w Asjut. Po
kilkugodzinnym odpoczynku, gdy upał już zelżał, ruszyli dalej. Upewniwszy się, że szosa jest pusta. skręcili
na zachód, zamiast na południe, w kierunku Sudanu. W tym miejscu pustynia ma bardzo twardą
nawierzchnię, toteż jazda byta szybka i nim zapadł zmierzch, zjechali z płaskowyżu w gąszcz kotlin
wyrzeźbionych przez wiatr i potoki wody, która zmieniała wyschnięte koryta w rwące potoki raz w roku w
czasie tropikalnej ulewy. Dżalid znał okolicę dobrze, gdyż jechał dalej, mimo gęstniejącego mroku. Wreszcie
stanęli i w świetle reflektorów wybrali kotlinę, w której ukryli samochód. Nazajutrz o szóstej rano miał w
tym miejscu zjawić się patrol Kompanii Auto-Sahara, wysłany z włoskiej bazy wojskowej, najdalej
wysuniętej na południowy wschód włoskiej placówki rozpoznawczo-ochronnej, mieszczącej się w oazie
Kufra.
Tymczasem płynęła godzina za godziną, a u wjazdu do wadi nie pojawił się oczekiwany pustynny
patrol. Radszyn kilkakrotnie nagabywał Dżalida, czy jest całkowicie pewien, że dotarli do właściwego
miejsca. Dżalid nie zwracał specjalnej uwagi na poirytowanego swojego towarzysza. Leżąc w cieniu
rzucanym przez samochód, odpowiadał za każdym razem rozleniwionym przez upał głosem:
— Ależ tak, naturalnie, jestem pewien.
Nie pozostawało nic innego, jak czekać. Wreszcie, kiedy słońce przekroczyło zenit, u wejścia do wadi
coś zamajaczyło. Radszyn szybko sięgnął po lornetkę i przypadł za brzegiem wydmy. W obiektywie,
poprzez rozedrgane upałem powietrze, zobaczył, jak dnem żlebu, powoli, jechał samochód terenowy,
pomalowany w żółtordzawe ochronne plamy. Z takiej odległości trudno było rozpoznać — włoski czy
brytyjski. Jedno było pewne, nikt z cywilów, oprócz przypadkowej ekspedycji geograficznej, nie zapuszczał
się w te rejony. Szybko zbudził Dżalida. Na wszelki wypadek wyjął z pojemnika dwa granaty i wsunął je do
kieszeni. Obydwaj zarepetowali pistolety, które wsunęli za pas. Samochód zbliżał się nieustannie, a zza
zakrętu, po chwili, pojawił się drugi. Po kilku minutach niepokój Radszyna zniknął. Bez trudu rozpoznał
* Wadi — suche łożyska rzek na pustyniach płd.-zach Azji i płn. Afryki, wypełniające się wodą tylko w porze
deszczowej.
markę i znaki na masce samochodu. To nie byli Anglicy ani Egipcjanie. Po chwili był już pewien. Długo
oczekiwany patrol zjawił się.
Pierwszy samochód zatrzymał się. Wysiadł z niego człowiek ubrany w mundur włoskiego oficera. Po
chwili, podobnie jak Radszyn, wszedł na stok spadzistego brzegu wąwozu i położywszy się na brzegu,
obserwował przez lornetkę płaskowyż. Obydwaj podróżni byli już teraz zupełnie spokojni. Ani Anglicy, ani
Egipcjanie nie zachowywali się na terytorium Egiptu w ten sposób. Dżalid wyjął z kieszeni lusterko. Odbity
promień słońca wylądował na twarzy oficera leżącego na przeciwległym stoku. Ten w mgnieniu oka
ześliznął się ze skarpy. Gdy Radszyn wyszedł na środek wąwozu, oficer był już przy samochodzie i w stronę
idącego skierował lufę karabinu maszynowego, stojącego na masce samochodu. Radszyn machając
chusteczką szedł powoli naprzód. Zachęcony tym oficer oderwał się od samochodu i wyszedł mu kilka
kroków naprzeciw. Po krótkiej chwili stanęli przed sobą.
— Czy inżynier Ciello? — zapytał cywila.
— Tak — odpowiedział zapytany. — Najlepsze są wina toskańskie — dodał po chwili.
Oficer z uśmiechem odpowiedział:
— Nalewka na ziołach jest zdrowsza — i wyjął z kieszeni swój znak rozpoznawczy.
Po kilku minutach z samochodu Dżalida wyładowano trzy torby. On sam oddalił się do drugiego
wąwozu, aby nikt z członków patrolu go nie zobaczył.
W ostatnich miesiącach szefowie wywiadu włoskiego zarządzili nadzwyczajne zaostrzenie konspiracji.
Z otrzymywanych meldunków wynikało, że gadatliwość wielu agentów lub żołnierzy stacjonujących w Libii
naprowadziła Brytyjczyków na niejeden ślad. Stąd Dżalid unikał spotkania z członkami patrolu pustynnego.
Na pożegnanie uścisnęli sobie dłonie z Radszynem i samochód odjechał na wschód, w kierunku szosy,
by potem jechać dalej na południe, do Sudanu, gdzie już czekał pomocnik Ahmed, który do Chartumu dotarł
koleją. Dżalid po powrocie do Kairu oświadczył swoim znajomym, że przedsiębiorczy Turek pojechał dalej
do Erytrei.
Tymczasem samochody patrolu pustynnego przekroczyły Wielkie Morze Piasków i na trzeci dzień
dotarły do oazy Kufra. Stamtąd Radszyn, który występował teraz pod nazwiskiem Ciello, po długiej podróży
lotniczej znalazł się w Tripolisie. Na lotnisku czekał na niego samochód Po pół godzinie dotarli do
kompleksu budynków, w których mieścił się sztab marszałka lotnictwa Balbe, głównodowodzącego
wojskami włoskimi w Libii.
Ciello wrócił do swojego nazwiska Cienci. Nie był on bynajmniej handlarzem skór, mimo że znał się na
nich dobrze. Od ponad 10 lat pracował we włoskim wywiadzie wojskowym. Do Egiptu został przerzucony w
celu zebrania materiałów opracowanych przez działające tam niezależnie od siebie trzy siatki wywiadu i
poczynienia własnych obserwacji. Jego zadaniem było opracowanie kompleksowego raportu na temat siły
jednostek brytyjskich stacjonujących w Egipcie, ich uzbrojenia i mobilności, nastrojów ludności arabskiej.
Zdawał sobie sprawę, iż polecenie opracowania takiego raportu oznacza podjęcie przygotowań do realizacji
planów duce, tj. utworzenia Włoskiego Imperium Afrykańskiego poprzez zajęcie Egiptu uderzeniem z Libii i
Sudanu z Abisynii.
W sztabie powitał go pułkownik Bertollo.
— Witam, majorze — powiedział wyciągając szczupłą opaloną dłoń. — Cieszę się, że już pan wrócił.
Mamy pomyślne dla nas wiadomości: wczoraj skapitulowała Belgia i wojska naszego niemieckiego
sojusznika odcięły we Flandrii znaczna część najlepszych sił brytyjsko-francuskich. Upadek Francji jest
sprawą już tylko dni. Włochy muszą podjąć decyzje. Mamy znakomitą okazję, aby rozszerzyć granice
Królestwa nie tylko na Egipt i Sudan, ale wypędzić również Francuzów z Tunezji i Algierii. Dlatego z
niecierpliwością czekamy na pełny i możliwie wyczerpujący meldunek. Kiedy dotarła do nas szyfrówka, że
wylecieliście z Kufry, natychmiast zawiadomiliśmy Rzym, iż raport o sytuacji w Egipcie zostanie
dostarczony najpóźniej za 48 godzin. Wiem, że jest pan zmęczony. Nie, nie, proszę nie protestować, chodzi
mi o jakość raportu. Proszę przespać się kilka godzin, i do roboty. Maszynistka jest gotowa do pisania o
dowolnej porze.
Cienci zrozumiał, że rozmowa jest skończona. Odruchowo zasalutował — w dalszym ciągu był jeszcze
ubrany w kombinezon lotniczy, który dostał w Kufrze, i wyszedł z pokoju. Szefostwo wywiadu ulokowało
go w dwuosobowym apartamencie przeznaczonym dla wyższych oficerów. Z przyjemnością wziął prysznic i
wyciągnął się na łóżku. Ale sen, mimo zmęczenia, nie przychodził. Po chwili wrócił myślami do wyjazdu z
Kairu. Jemu udało się powrócić bezpiecznie, ale niepokoił się, czy nie naprowadził kontrwywiadu
brytyjskiego na ślad trzech siatek włoskich. W ten sposób wywiad włoski pozbawiony by został napływu
świeżych wiadomości. Odrzucił tę myśl od siebie, zachował przecież maksimum ostrożności.
Cienci był zwolennikiem koncepcji Wielkich Włoch, przypominających zasięgiem imperium rzymskie.
Na rok przed agresją przeciw Abisynii w 1935 r., występując w charakterze kupca, zjeździł cały kraj wzdłuż
i wszerz prowadząc rozpoznanie terenu i miejscowych stosunków.
Nawiązał kontakty z przedstawicielami kilku rodów arystokratycznych przeciwnych Hajle Sellasje i
gotowych sprzymierzyć się z każdym, aby sięgnąć po tron w Addis Abebie. Wyniki działania Cienciego i
innych podobnych mu agentów ułatwiły w dużym stopniu Włochom wykorzystanie waśni wewnętrznych do
podboju Abisynii. Wbrew pozorom nie było to łatwe. Mimo iż armia abisyńska nie dysponowała żadnym
uzbrojeniem poza zwyczajnymi karabinami, podbój zajął wiele miesięcy. Przeciwko bezbronnym rzucono
czołgi, samoloty i artylerię, a mimo to zwycięstwo zostało okupione dużymi stratami. Zresztą kraj nie został
nigdy pokonany do końca — w górach niepodzielnie królowała partyzantka abisyńska.
Cienci podobnie jak wielu jego współpracowników z wywiadu i wojska w napięciu obserwował
przebieg działań wojennych po napadzie Niemiec hitlerowskich na Polskę. Wypowiedzenie wojny przez
Francję i Wielką Brytanię odczytano w pierwszej chwili jako zapowiedź początku końca III Rzeszy. Ale
obydwa mocarstwa wbrew obietnicom nie tylko nie pospieszyły Polsce z pomocą, lecz również nie podjęły
rzeczywistych działań przeciwko Niemcom. Przedłużanie się „dziwnej wojny” ugruntowało przekonanie w
elicie partii faszystowskiej i Naczelnym Dowództwie, iż zwycięstwo Niemiec hitlerowskich jest tylko
kwestią czasu. Duce na posiedzeniach Wielkiej Rady Faszystowskiej snuł plany zajęcia znacznej części
śródziemnomorskiego wybrzeża Francji, Grecji, Egiptu, krajów Maghrebu i Sudanu.
— Zbliża się okres radykalnego zwrotu w historii Włoch. Nie możemy przegapić właściwego momentu
— grzmiał duce, wsłuchując się z zadowoleniem w ton własnego głosu.
Gospodarkę Włoch przestawiono na tory wojenne, dążono do powiększania produkcji zbrojeniowej, ale
brakowało wszystkiego — surowców, pieniędzy na ich stałe zakupy. Kraj boleśnie odczuwał wysiłek
zbrojeniowy.
W Libii lądowały ciągle nowe jednostki, a przez Kanał Sueski płynęły statki z wojskiem, sprzętem i
zaopatrzeniem dla formowanych armii w graniczącej z Sudanem Erytrei i na przygraniczu somalijsko-
-kenijskim. Czynione przygotowania były widoczne, a ich rozmiary znane dowództwu wojsk brytyjskich
stacjonujących w strefie Kanału.
Niejednokrotnie zwracano się z zapytaniem do Londynu, czy nie należałoby zamknąć Kanału dla
włoskich transportów wojskowych. Ale za każdym razem odpowiedź była negatywna. Mimo wkroczenia
Niemiec do Francji, Belgii i Holandii, Włochy nie wypowiedziały wojny i dlatego w Londynie uważano, że
im dłużej uda się utrzymać ten stan, tym lepiej. Stąd nie podejmowano kroków, które Włochy mogłyby
potraktować jako pretekst do zerwania stosunków.
Rzym odczytał brak reakcji brytyjskiej jako objaw słabości i ugrupowania prące ku wojnie
wykorzystywały to jako argument przemawiający za wykorzystaniem sytuacji dla zajęcia Egiptu i Sudanu
jednoczesnym uderzeniem.
Cienci do wieczora przeglądał i porządkował przywiezione materiały, a potem przy filiżance kawy
zasiadł do pisania raportu. Był zadowolony z realizacji zadań, których się podjął. Działające od kilku lat
siatki włoskie zdołały dość dobrze rozpoznać strukturę i uzbrojenie jednostek brytyjskich stacjonujących w
Egipcie, sieć dróg i lotnisk, portów oraz system zabezpieczenia Kanału Sueskiego. Jednym z najcenniejszych
kontaktów dla wywiadu włoskiego, którego utrzymanie kosztowało bardzo wiele, był pracownik kartoteki
policji kryminalnej w Kairze. Dostarczył on wielu cennych informacji o osobistościach świata kairskiego i
dworu króla Faruka. Za jego pośrednictwem trafiono również do kilku oficerów brytyjskich zaplątanych w z
góry przygotowane afery. Cienci zabrał ze sobą listę potencjalnych kandydatów do werbunku. Byli to ci,
którzy popełnili wykroczenia finansowe, zatajone przy pomocy znacznej łapówki, albo też prowadzili
nielegalne transakcje. Korupcja panująca w administracji króla Egiptu Faruka stanowiła wodę na młyn
wywiadu włoskiego. Nie było to zadanie zbyt skomplikowane, ponieważ sam król był cichym zwolennikiem
Włoch.
Penetrację agentur włoskich, a później jak się okazało i niemieckich, ułatwiała sytuacja w Egipcie. Do
1936 roku kraj pozostawał pod okupacją Wielkiej Brytanii. Układ z 26 sierpnia 1936 roku zapewnił
Egiptowi niepodległość, która miała jednak jedynie formalny charakter, nadal pozostały tu wojska brytyjskie
pod pretekstem ochrony Kanału Sueskiego. Ponadto miały one prawo do korzystania z lotnisk, dróg i
zasobów materialnych kraju. Stan ten w pełni odpowiadał królowi Farukowi, o którym wiadomo było, że jest
zainteresowany jedynie swoim bogatym życiem osobistym. W dniu 3 września 1939 roku Egipt zerwał
stosunki dyplomatyczne z Niemcami hitlerowskimi i Włochami, deklarując jednocześnie swoją neutralność.
Ambasada włoska w Kairze oraz konsulaty w Aleksandrii i Port Saidzie musiały zamknąć swoje
podwoje. Od tej pory informacje zbierać mogły tylko agentury szeroko rozbudowanego wywiadu.
Nazajutrz w południe Cienci zameldował się z gotowym raportem. Składał się on z kilku części,
poświęconych ocenie sytuacji politycznej w Egipcie, sile i wyposażeniu jednostek brytyjskich, a także
zawierał plan podjęcia na tyłach frontu działalności dywersyjnej oraz sabotażowej. Całość dopełniały opisy
lotnisk cywilnych i wojskowych oraz głównych arterii komunikacyjnych wraz z planem zablokowania ich
przez grupy dywersyjne. Pułkownik Bertollo przedyskutował z ich autorem nasuwające się wnioski, wniósł
kilka własnych poprawek i raport w zalakowanej kopercie z napisem „ściśle tajne” znalazł się na biurku
marszałka lotnictwa Balbo, szefa Comando Superiore in Libia, jednego z nielicznych dowódców włoskich,
którzy nie ulegali magii cyfr, przedstawiających potęgę armii włoskiej. Balbo zamyślił się nad raportem.
— Dowództwo brytyjskie jest obecnie w stanie skierować w rejon przygraniczny z Libią nie więcej niż
piętnaście, dwadzieścia tysięcy ludzi. Całość sił brytyjskich, stacjonujących w Egipcie i Iraku, nie przekracza
pięćdziesiąt, sześćdziesiąt pięć tysięcy ludzi.
Marszałek z zaciekawieniem przerzucił kilka kartek i zatrzymał wzrok na opisie sił lotniczych.
— No cóż, wszystko wskazuje na to, że nasza Regia Aeronautica ma więcej maszyn, ale czy
rzeczywiście jesteśmy silniejsi, na to sam nie potrafię odpowiedzieć.
Podszedł do olbrzymiej mapy zajmującej całą ścianę.
— Dwadzieścia, no powiedzmy, trzydzieści tysięcy ludzi do utrzymania frontu o długości trzystu
kilometrów — powiedział sam do siebie. — Ale z drugiej strony nie należy zapominać, iż najkrótsza droga
do Kairu wiedzie wzdłuż wybrzeża, co bardzo skraca front i ułatwia obronę, a nam utrudnia atak.
Ciszę, która zapanowała w gabinecie, przerwał dzwonek telefonu.
— Panie marszałku —- w słuchawce rozległ się głos adiutanta — nasłuch donosi, iż we Francji wojska
niemieckie przełamały linię obrony i spychają siły francuskie ku pozycjom na rzekach Somma i Aisne.
Ponadto w przedpokoju czeka oficer dyżurny z pilnym szyfrogramem z Rzymu.
— Dobrze, niech wejdzie — powiedział Balbo.
Po chwili miał przed sobą zieloną kartkę papieru przekreśloną czerwonym paskiem, przez który biegły
słowa: Natychmiastowy przylot z materiałami do Rzymu.
Były to ostatnie dni maja 1940 roku.
NA PIĘĆ PRZED DWUNASTĄ
Samolot wylądował miękko na wojskowym lotnisku pod Rzymem. Przy schodkach na marszałka Balbo
i towarzyszące mu osoby czekała grupa oficerów z Naczelnego Dowództwa. Przybysze z Afryki z
przyjemnością wchłaniali rześkie i chłodne powietrze czerwcowe.
Nie to co w Trypolisie — pomyślał Cienci.
W sztabie Comando Supremo, zostali przyjęci przez głównodowodzącego marszałka Pietro Badoglio.
Wysłuchał on z uwagą zwięzłego raportu Balbo. W skupieniu przeczytał raz jeszcze wręczone mu
memorandum na temat sytuacji militarnej w Afryce Północnej.
— Marszałku — zwrócił się do Balbo. — Sprowadziłem tutaj pana wraz z grupą najbliższych
współpracowników i ekspertów po to, abyśmy wspólnie przeanalizowali sytuację na pograniczu libijsko-
-egipskim oraz w Afryce Wschodniej. Dzień przed panem do Rzymu przyleciał wysłannik wicekróla, księcia
d'Aosta, dowódcy naszych wojsk w Erytrei i Abisynii. Znam obecnie pański punkt widzenia i zgadzam się z
szeregiem wniosków, w szczególności dotyczących stanu przygotowań wojsk brytyjskich. Wydaje mi się, iż
dzieli nas pogląd w sprawie słuszności podejmowania w najbliższym czasie działań ofensywnych. Za trzy
godziny przyjmie nas duce, który znając pański pogląd na sprawę wyraził życzenie spotkania się z panem i
wysłannikiem wicekróla. Teraz prześlę mu pański raport. Tymczasem proszę zapoznać się z ostatnimi
meldunkami z działań wojennych we Francji: Wojska francuskie i brytyjskie zamknięte w rejonie Dunkierki
albo przedostały się do Anglii, albo trafiły do niewoli. Wynik całej batalii nie powinien już budzić
wątpliwości.
Gabinet Mussoliniego w Pallazzo Venezia był urządzony z przepychem. Stylowe meble tonęły w
olbrzymiej sali, która swoim rozmiarem miała wzmacniać w gościach wrażenie potęgi jej właściciela.
Mussolini, po krótkim powitaniu, przystąpił natychmiast do sedna sprawy.
— Panowie — powiedział donośnym głosem, wzmocnionym przez echo sali. — Nasz niemiecki
sojusznik zdecydowanie przechylił szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Nie tylko dla tak wytrawnych
strategów jak wy jest rzeczą oczywistą, iż dni Francji są policzone. Siły brytyjskie we Francji zostały rozbite,
z Dunkierki na Wyspy dotarły już nie jednostki, ale grupy rozbitków. Cały ciężki sprzęt pozostał na polach
bitewnych. Armia brytyjska przestała się praktycznie liczyć. Te jednostki, które stoją obecnie na wyspie, za
żadną cenę nie zostaną z niej wycofane. Jestem głęboko przekonany, że już niedługo i one znajdą się w
ogniu.
Mussolini wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po miękkim puszystym dywanie.
— Włochy nie mogą przeoczyć — podjął dalej — nie wykorzystać najlepszej okazji, jaka się nam
obecnie nadarza. Możemy za jednym zamachem poprawić granicę z Francją i rozbudować nasze imperium
afrykańskie. Marszałku Badoglio, proszę przejść do mapy i krótko zreferować sytuację w Afryce
Wschodniej i na pograniczu egipsko-libijskim.
Badoglio wstał, wyjął z neseseru kilka stron maszynopisu i podszedł do mapy. Zaczął mówić:
— Generalnie rzecz biorąc sytuacja militarna jest dla nas korzystna. Zaczynając od Africa Settetionale
w Libii należy stwierdzić, że w wyniku konsekwentnych wysiłków datujących się od 1936 roku
rozbudowaliśmy sieć dróg i lotnisk oraz wznieśliśmy w rejonach przygranicznych pas umocnień. Droga
nadmorska pozwoli na szybkie przerzucenie rezerw. Przez porty morskie w Tobruku, Barce i Dernie można
bezpośrednio dostarczać wyposażenie z Włoch. W chwili obecnej mamy w Libii pod bronią dwieście siedem
tysięcy ludzi. Piąta armia osłania Trypolitanię i granicę z Tunezją na wypadek ataku wojsk francuskich. W
Cyrenajce, w rejonie graniczącym z Egiptem, stacjonują jednostki piątej armii. Południe osłania specjalnie
sformowana dywizja saharyjska. Wojska te dysponują osiemdziesięcioma czterema nowoczesnymi
bombowcami, sto czterdziestoma czterema myśliwcami i sto trzynastoma maszynami transportowymi i
rozpoznawczymi. Dysponujemy również wystarczającą ilością sprzętu zmechanizowanego. Pewnym
niedostatkiem jest słabość naszej artylerii przeciwpancernej, zrównoważymy to silami zmotoryzowanymi.
Mussolini przerwał niecierpliwie.
— Pomyślcie, panowie, że gdy wkroczyliśmy do Libii w celu pokonania oporu, wystarczało nam
osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Teraz mamy tam dwa i pół raza więcej. Marszałku, proszę nie wchodzić w
szczegóły, znamy je dobrze sami. Chodzi o ustalenie podstawowych faktów. A teraz Afryka wschodnia. —
Mussolini na moment przerwał, pociągnął łyk soku ze szklanki.
— I tutaj w ciągu krótkiego czasu zdołaliśmy zgromadzić znaczne siły, które w moim przekonaniu są w
pełni zdolne nie tylko do połączenia się z jednostkami, które dotrą do Kairu, ale i również zajmą całe Somali
Brytyjskie i Kenię. Łącznie nasze siły liczą tam aż trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi.
— Marszałku Balbo, raport jest znakomity — ciągnął duce. — Należą się panu za to słowa uznania.
Zdaję sobie sprawę, że duża zasługa jest w tym również majora Cienci. Myślę, że już niedługo będziemy
mogli tytułować go pułkownikiem. Marszałku Badoglio, proszę przygotować odpowiedni rozkaz.
Cienci poczuł, jak rumieniec zalał mu twarz. Ale Mussolini zmienił temat.
— Co mogą przeciwstawić nam Francuzi i Brytyjczycy? Myślimy bowiem o zrealizowaniu marzenia
Rady Faszystowskiej, utworzeniu w Afryce drugich Włoch. Okazja jest niepowtarzalna. Wojska francuskie
w Tunezji są wstrząśnięte kolejnymi porażkami w metropolii. Ponadto znaczny procent jedynej dywizji
„Sousse” stanowią Tunezyjczycy, na ogół niechętnie ustosunkowani do Francuzów. Z kolei całe siły
brytyjskie na Bliskim Wschodzie, według naszych obliczeń, nie przekraczają stu tysięcy ludzi wraz z siłami
policyjnymi. Anglicy ani w Sudanie, ani w Egipcie nie mogą liczyć na poparcie ze strony miejscowej
ludności. Wprost przeciwnie, jak sam pan pisze w swoim raporcie colonello Cienci, istnieją duże szanse na
wzniecenie powstania poza liniami frontu. Wnioski są zatem jednoznaczne, musimy uderzyć teraz. Ani
chwili później. Żeby zasiąść za stołem zwycięzców, musimy równocześnie uderzyć na Francję oraz w
Afryce. Nasze postanowienie musimy przedstawić naszym sojusznikom niemieckim. Obecnie możemy
mówić o tym, jak to najskuteczniej zrobić. Słucham — zwrócił się do obu marszałków.
Badoglio wiedział, że decyzja została już podjęta. Nie było więc nad czym dyskutować. Mussolini parł
do wojny za wszelką cenę. Ale dobrze zdawał sobie sprawę, że sytuacja nie wygląda tak różowo, jak
wynikałoby to z wymowy samych cyfr. Postanowił przemilczeć i wystawić na pierwszą linię Balbo:
— Duce, zgadzam się z generalną linią rozumowania. Podzielam pogląd, iż obecna sytuacja jest
wyjątkową okazją. Ale wysłuchajmy opinii marszałka Balbo i wysłannika księcia d'Aosta.
Ładny unik — pomyślał Balbo — zostałem sam. Wiedział, że nie zdoła przekonać Mussoliniego o
konieczności przesunięcia terminu ataku.
— Duce — powiedział głębokim głosem. — Pragnę zwrócić pana uwagę na fakt, iż naszym wojskom w
Trypolitanii i Cyrenajce brakuje artylerii przeciwpancernej i przeciwlotniczej oraz czołgów, które mogłyby z
powodzeniem stawić czoła Brytyjczykom. Ustępują oni nam liczbą, przewyższają natomiast siłą ognia i
jakością sprzętu. Ponadto sprawą najważniejszą jest brak dostatecznego wyposażenia, począwszy od
środków pędnych po amunicję, co uniemożliwia prowadzenie dłuższej kampanii. Wyszkolenie nowo
wcielonych żołnierzy też pozostawia wiele do życzenia. W tej sytuacji, jeżeli chcemy wyjść nad brzeg
Kanału Sueskiego, musimy otrzymać wzmocnienie w postaci przynajmniej jednej dywizji pancernej. Jedyna
formuła działań w tych warunkach to wojna błyskawiczna i to pod warunkiem znacznych posiłków z Włoch
wraz z przerzuceniem większych sił z Trypolitanii pod granicę z Egiptem.
Mussolini skrzywił się i spojrzał na Balbo z niechęcią.
— Marszałku, wszyscy dowódcy frontów powtarzają tę samą starą melodię, nie możemy podjąć działań
bez posiłków, nowej broni i czołgów. Ale posłuchajmy, co ma do powiedzenia przedstawiciel naszych sił w
Afryce wschodniej, gdzie sytuacja również nie jest łatwa. Oddalenie od Włoch utrudnia panowanie nad
olbrzymim terytorium.
Furri mówił powoli, akcentując dobitnie każde słowo:
— Na trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi (wojska), jakie mamy obecnie pod rozkazami, Włosi stanowią
tylko sześćdziesiąt tysięcy. Reszta to jednostki miejscowe, na które nie możemy liczyć w całej rozciągłości.
Odczuwamy podobne braki jak marszałek Balbo, ale wszyscy, z księciem d'Aostą, wierzymy, iż pokonamy
wojska brytyjskie w Somali i przejdziemy Sudan. Mamy do pokonania nie tylko przeciwnika, ale i dystans
prawie dwóch tysięcy kilometrów w bardzo trudnym terenie. Dlatego też wynik końcowy naszej misji będzie
uzależniony od tego, jak szybko marszałek Balbo dotrze do Nilu i wyprze z Egiptu resztki wojsk brytyjskich.
Rozumiem, że jest już za późno, abyśmy mogli liczyć na jakieś większe dostawy. Musimy jednak mieć
więcej lotnictwa, a w szczególności myśliwców. Książę d'Aosta jest zdania, iż można przerzucić
przynajmniej jedną dywizję przez Libię i Sudan.
Mussolini poweselał.
— Bravissimo — powiedział do Furriego.
— W Libii stacjonują dwie nasze najlepsze dywizje faszystowskie: Czarne Koszule i Strzelcy Alpejscy
oraz dwie dywizje libijskie, które swoją lojalność i bitność sprawdziły w Abisynii — zareplikował Balbo.
— Nie, marszałku, argumenty przedstawione przez pana wcale mnie nie przekonują — nie ustępował
Furri.
— Otóż to — podchwycił od razu Mussolini. — Rozważymy możliwość przerzucenia części eskadr
stacjonujących aktualnie na wyspach Dodekanezu i zwiększymy dostawy paliwa. Ale nie zapominajcie, że
artyleria i ciężka broń piechoty jest po drugiej stronie granicy w Tunezji. Wystarczy po nie sięgnąć ręką.
Marszałku Badoglio — duce podniósł głos. — Odprawę uważam za zamkniętą. Proszę o przygotowanie
właściwych rozkazów. Nasze wojska na granicy z Francją oraz w Libii i Abisynii należy postawić w stan
gotowości alarmowej. Stosownie do przedstawionych tu postulatów proszę przygotować ogólny zarys
działań zaczepnych. Czasu mamy niewiele. Wypowiedzenie przez nas wojny Francji i Anglii jest kwestią
dni, jeżeli nie godzin. Całe faszystowskie Włochy patrzą na was.
Nie pozostawało nic innego, jak wstać i opuścić olbrzymi, tchnący chłodem, nieprzytulny gabinet. W
drodze do sztabu generalnego Badoglio starał się pocieszyć swoich afrykańskich podwładnych.
— Wierzcie mi, jestem w pełni świadomy waszych trudności i ich przyczyn. Postaramy się w
najbliższym czasie przerzucić do Cyrenajki kilkadziesiąt czołgów. Sztab w Rzymie również zdaje sobie
sprawę, że kampanię libijską można rozstrzygnąć tylko szybkim i silnym uderzeniem. Czołgi, które
otrzymacie, będą grotem waszej strzały.
Balbo spędził resztę dnia na rozmowach w sztabie.
Na Cienciego czekali przedstawiciele wywiadu wojskowego. Gratulowano mu awansu, wiadomość o
tym rozeszła się lotem błyskawicy. Powierzono mu jeszcze jedną tajemnicę, która z początku zaskoczyła go,
ale po chwili wprawiła w dobry humor. Do tej pory niezbyt głęboko wierzył w możliwość szybkiego i
całkowitego zwycięstwa na froncie w Cyrenajce. Teraz wiedział, iż Włosi mają jeszcze jeden silny atut w
ręku. Mimo że znał wiele tajemnic, został jeszcze raz zaprzysiężony. Zobowiązany był do zachowania
powierzonej mu informacji tylko dla siebie.
W związku z tym, iż sztab dowództwa wojsk włoskich miał przenieść się bliżej teatru przyszłych
działań, to jest do Benghazi, trzy dni później wylądował tam samolot z Rzymu. Na jego pokładzie oprócz
załogi i trzech osób były skrzynie z aparaturą, które wyładowano z największą ostrożnością. Całą operację
opatrzono kryptonimem „Drago” — smok.
Miała ona już w najbliższym czasie być powodem niejednego zmartwienia Brytyjczyków w Kairze i
Port Saidzie.
W dniu 9 czerwca 1940 roku wojska hitlerowskie spychając jednostki francuskie wycofujące się po
przegranej bitwie nad Sommą dotarły do Sekwany i Marny oraz przełamały obronę francuską na rzece
Aisne. Sytuacja armii francuskiej była ciężka. Mussolini uznał, iż nadszedł odpowiedni moment. Odrzucił on
wszystkie argumenty tych, którzy wskazywali na słabość militarną i gospodarczą Włoch.
— Potrzeba mi tylko kilku tysięcy zabitych, abym mógł zasiąść za stołem zwycięzców — powtarzał
wszystkim oponentom.
Tuż po wybiciu przez liczne dzwony Wiecznego Miasta godziny dwunastej oficjalna agencja włoska
„Stefani” ogłosiła komunikat stwierdzający, iż od 11 czerwca 1940 roku Włochy pozostają w stanie wojny z
Francją i Wielką Brytanią.
Jednostki włoskiej armii „Zachód”, stacjonującej na granicy alpejskiej (w tzw. Alpi Occidentali),
rozpoczęły działania. Na froncie libijskim przesunięto na razie w pobliże granicy około dwóch dywizji.
Balbo nie podjął działań ofensywnych, tłumacząc się przed Rzymem brakiem dostatecznej ilości czasu na
przygotowanie wojsk do działań. Poprzestał na wzmocnieniu patroli granicznych. Armia włoska w Erytrei,
mimo uprzednich zapewnień wysłannika księcia d'Aosta, również nie była gotowa. Taki był wstęp do
kampanii afrykańskiej.
PIERWSZE AKORDY
Wypowiedzenie wojny przez faszystowskie Włochy nie było zaskoczeniem dla Brytyjczyków. Minister
spraw zagranicznych Włoch i zięć Mussoliniego w jednej osobie, hrabia Ciano, na kilka dni przed
komunikatem w rozmowie z ambasadorem Turcji dał wyraźnie do zrozumienia, iż wybuch wojny włosko-
-francuskiej jest sprawą kilku dni. Odpowiednie sygnały zostały przekazane z Londynu do Kairu i nad
granicę libijską skierowano pospiesznie kilka jednostek pancernych z zadaniem osłony i prowadzenia
rozpoznania. W dniu 8 czerwca do Kairu dotarł radiowy meldunek agenta z Trypolisu, iż stacjonujące tam
jednostki załadowywane są na statki. Następnego dnia agent działający w Tobruku informował, iż w
godzinach rannych zeszła na ląd włoska jednostka pancerna, która do tej pory stacjonowała nad granicą
tunezyjską. Dalsze posiłki napływały etapami autostradą nabrzeżną nazwaną na cześć marszałka — Via
Balbia.
Ciano zaprosił 10 czerwca 1940 roku do Palazzo Chigi ambasadora Wielkiej Brytanii we Włoszech na
godzinę 16.45. Zakomunikował mu, iż obydwa państwa pozostają w stanie wojny. W godzinę później
wiadomość o wypowiedzeniu wojny oraz relacja z przebiegu rozmowy dotarła do Londynu. Wkrótce po tym
sztab wojsk brytyjskich w Kairze otrzymał długi szyfrogram. Został on nagrany przez włoską stację nasłuchu
radiowego w Tobruku, ale mimo sprowadzenia z Rzymu najlepszych kryptografów szyfru nie zdołano
złamać.
Dowódca sił stacjonujących na Pustyni Zachodniej generał Richard O'Connor postanowił wykorzystać
moment zaskoczenia. Należało się liczyć, iż Włosi dopiero za kilkanaście dni mogą rozpocząć ofensywę. Za
zgodą Kairu postanowił uderzyć pierwszy. Nie dysponował siłami, które byłyby w stanie doprowadzić do
znaczniejszych rozstrzygnięć strategicznych, ale liczył, że śmiały atak zachwieje morale wojsk włoskich.
Włosi wznieśli w ubiegłym roku wzdłuż granicy libijsko-egipskiej linię zasiek. Brytyjska jednostka
pancerna, po przygotowaniu przez saperów przejść, głęboką nocą z 10 na 11 czerwca dotarła do obozu wojsk
włoskich pod Sidi Omar. W kilkanaście minut później szwadron przestarzałych samochodów pancernych i
czołgów otoczył półkolem drugi obóz pod Sidi Azeis. Punktualnie o 1.30 Włosi śpiący głębokim snem po
wyczerpującym dniu spędzonym na patrolowaniu rejonu granicznego obudzeni zostali ogniem z dział i
karabinów maszynowych. Zaskoczenie było kompletne. Po krótkiej próbie stawiania oporu żołnierze zaczęli
rzucać broń i wymykać się z obozu na pustynię. Obydwie grupy wypadowe zdołały dotrzeć do magazynów z
paliwem oraz amunicją i wysadziły je w powietrze. Wycofujące się czołgi brytyjskie pozostawiły za sobą
łunę pożaru. Cztery czołgi i cztery samochody pancerne odjechały na południe i ukryły się w głębokim wadi.
Reszta powróciła na drugą stronę granicy. Podpalone zbiorniki z paliwem płonęły do rana, a kanonada
wybuchającej amunicji dotarła aż do odległej o 10 kilometrów największej włoskiej bazy nadgranicznej —
Bardii.
Marszałek Balbo na wieść o brawurowym wypadzie Brytyjczyliów wpadł w gniew. Poza tym obawiał
się cierpkich wymówek i konsekwencji z Rzymu. Zdegradował dowódców obydwu placówek i zarządził
wprowadzenie zaostrzonej dyscypliny oraz podjęcie szczególnych środków ostrożności w całym rejonie
nadgranicznym. Ale tego dnia Balbo otrzymał jeszcze jedną, niemiłą dla niego, wiadomość. W godzinach
popołudniowych konwój, złożony z kolumny samochodów przewożących posiłki do Bardii, został
zaatakowany na Via Balbia i całkowicie zniszczony. Czołgi brytyjskie wycofały się na terytorium Egiptu,
zabierając ze sobą kilku wziętych do niewoli oficerów. Jedyną pomyślną wiadomością dla Włochów tego
dnia był komunikat o zbombardowaniu Malty. Rychło mieli się jednak przekonać, iż wojska brytyjskie
postanowiły nie wypuścić inicjatywy z rąk.
Porannym brzaskiem samoloty RAF zaatakowały wojskowe lotnisko El Adem pod Tobrukiem, niszcząc
na ziemi wszystkie znajdujące się tam maszyny.
Atak na port w Tobruku wyrządził też znaczne straty wśród zgromadzonych tam statków. Marszałek
Balbo chcąc ratować swoją sytuację wysłał nad Aleksandrię dywizjon najnowocześniejszych włoskich
bombowców z silną osłoną myśliwców. Dywizjon włoski w zetknięciu z Gladiatorami, brytyjskimi
myśliwcami, nie poniósł tym razem żadnych strat. Dowództwo brytyjskie doszło do wniosku, iż Balbo,
będąc sam lotnikiem, w najbliższych dniach będzie starał się powstrzymać wojska przeciwnika stacjonujące
na Pustyni Zachodniej od wszelkich zaczepnych działań za pośrednictwem lotnictwa. Przerzucono dwa
skrzydła myśliwców na lotnisko nadgraniczne w Sidi Barani i na gwałt zaczęto wzmacniać obronę
przeciwlotniczą, wykorzystując do tych celów ciężkie karabiny maszynowe, wchodzące w skład uzbrojenia
piechoty. Rozumowanie to okazało się słuszne. Już następnego dnia nad Sidi Barani pojawiły się
charakterystyczne sylwetki bombowców Caproni. Czternastego czerwca czołgi i pancerne samochody
brytyjskie przeszły ponownie przez granicę i omijając posterunki libijskie, tym razem zapuściły się głębiej.
Nad ranem z zaskoczenia opanowały dwa umocnione forty Capuzzo i Maddalena, a następnie po stoczeniu
boju z włoskim batalionem pancernym powróciły do bazy.
Starcie to, ze względu na miejscowość, nazwane bojem pod Ghirbą, uświadomiło obydwu stronom
własne braki. Na pustynnym piasku pozostały płonące wraki lekkich czołgów włoskich, natomiast
Brytyjczycy nie stracili ani jednego. Działa włoskie nie były w stanie wyrządzić żadnej szkody pancerzowi
czołgów brytyjskich. Prawdą okazało się to, co mówił uprzednio Balbo. Brak odpowiedniej broni
przeciwpancernej uniemożliwiał osłonę kolejnych konwojów przed atakami brytyjskich wozów bojowych.
Ponadto, już pierwsze dni starć wykazały, że Libijczycy, siłą wcieleni do armij włoskiej, nie mają wcale
chęci umierania pod sztandarami okupantów ich ojczyzny. Wielu dobrowolnie przekroczyło granicę. W kilka
miesięcy później, w miarę napływu uciekinierów, utworzono z nich specjalną jednostkę, która obok walki na
froncie włączyła się do szeregu akcji sabotażowych i rozpoznawczych.
Włosi przerzucili teraz nad granicę prawie wszystkie siły pancerne, którymi dysponowali w Libii, oraz
całą artylerię ciężką i przeciwpancerną. Liczyli, iż w ten sposób będą w stanie stawić czoła siłom brytyjskim.
Zgrupowanie artylerii okazało się istotnie dość skuteczną barierą. Anglicy zostali zmuszeni do zaprzestania
otwartych ataków przeciwko nadgranicznym fortecom. Nie przestali natomiast dokonywać wypadów
przeciwko pojedynczym posterunkom czy konwojom.
W Rzymie bezustannie wywierano nacisk na Balbo, domagając się ofensywy. Marszałek dwoił się i
troił, podciągając oddziały z Tripolitanii i przygotowując je do zajęcia pozycji wyjściowych. Działania te
przerwała jego śmierć. W końcu czerwca Balbo wracał z inspekcji znad rejonu granicznego. Gdy wiozący go
samolot zbliżył się do lotniska w Tobruku, został zaatakowany przez grupę bombowców i myśliwców
brytyjskich. Nie mieli już prawie paliwa, dlatego nie było odwrotu. Na rozkaz Balbo samolot zniżył się do
lądowania. W parę chwil później został dosłownie rozniesiony na kawałki, ale... przez dwie włoskie baterie
przeciwlotnicze, które wzięły go za samolot brytyjski.
Badoglio mianował marszałka Grazianiego na miejsce omyłkowo zabitego.
Marszałek Graziani brał udział w napaści na Abisynię i w oczach Mussoliniego wsławił się jako
człowiek bezwzględny i nie mający żadnych skrupułów. Był inicjatorem i wykonawcą pomysłu rzucenia
gazów bojowych przeciwko bosonogim żołnierzom abisyńskim. Pierwszym posunięciem Grazianiego było
odwołanie terminu ataku wyznaczonego na 15 lipca przez jego poprzednika przeciwko pozycjom brytyjskim.
Zasypał on Badoglio i samego Mussoliniego listą postulatów, dotyczących poprawy zaopatrzenia oraz
dostarczenia większej liczby czołgów i broni przeciwpancernej. Po długich dyskusjach termin ofensywy
został przesunięty na sierpień. Mussolini wywierał nacisk na Grazianiego, ponieważ nie udało mu się
zrealizować żadnego z roszczeń terytorialnych. Niemcy, po pokonaniu Francji, ani myśleli o oddawaniu
Włochom Tunisu czy francuskiej Riwiery. Wojskom włoskim, wbrew buńczucznym zapowiedziom, nie
udało się przełamać frontu w Alpach, nie mówiąc już o planowanym spotkaniu się z wojskami niemieckimi
na terenie Francji w rejonie Chambery. Trzydzieści dwie dywizje zdołały jedynie zająć otoczenie Abries i
uzdrowisk Mantona. Francusko-włoski układ rozejmowy zapewnił Włochom przejęcie centrum francuskiego
Somali — miasto Dżibuti oraz linię kolejową Addis Abeba—Dżibuti, a zamiast Riwiery Niceę.
W związku z przystąpieniem Niemiec do przygotowań operacji „Lew Morski”, mającej na celu
wylądowanie w Anglii, Mussolinii postanowił, iż tym razem nie może dopuścić, ażeby sojusznik oszukał go
przy podziale łupów. Postanowił, że posiadłości brytyjskie w Afryce muszą należeć do niego. Na szczęście
plany te nigdy nie zostały zrealizowane. Niemieckie Naczelne Dowództwo nie osiągnęło zamierzonych
celów i zostało zmuszone do przerwania ofensywy powietrznej oraz zrezygnowania z planu inwazji.
Tymczasem dowództwo wojsk brytyjskich w Egipcie stanęło w obliczu wielu bardzo złożonych
problemów. Głównodowodzący generał Archibald Wavell zdawał sobie sprawę z tego, że stacjonujące na
terenie Egiptu 36 tysięcy żołnierzy brytyjskich nie jest w stanie długo opierać się siłom włoskim, jeżeli tamte
otrzymają posiłki jednostek pancernych. Na Pustyni Zachodniej stacjonowała brytyjska dywizja piechoty i
dywizja pancerna uzbrojona w 169 wozów bojowych starszych już typów. Włosi mieli ich więcej —
spodziewali się zresztą nowych dostaw — ale jakość tych czołgów, wyłącznie lekkich, była niska i co
najwyżej mogły one walczyć z piechotą. W warunkach pustynnych poważną rolę odgrywał jednak czynnik
psychologiczny. Masa nawet tych słabo uzbrojonych i opancerzonych czołgów, atakujących w tumanach
piasku z kilku stron, mogła spowodować paraliż obrońców i rzucić ich do odwrotu. W początkowym okresie
wojny w Afryce wszystkie działania przebiegały pod znakiem takich „doskoków” i „odskoków” na dużych
przestrzeniach.
Wavell zbyt dobrze znał trudne położenie Wielkiej Brytanii po klęsce pod Dunkierką, aby mógł liczyć
na szybką pomoc. Niemcy przygotowywali się do przekroczenia kanału La Manche, ich bombowce
atakowały Londyn. Broń była potrzebna przede wszystkim tam, w metropolii. Ale premier Winston
Churchill okazał się wytrawnym graczem. Mimo wiszącej nad Wyspami groźby inwazji, świadomie
dezorientując Niemców, którzy byli pewni, że Brytyjczycy odczuwają dotkliwy brak ciężkiej broni,
skierował do Wavella „prezent”, jakiego ten w ogóle się nie spodziewał. Pod koniec drugiej dekady sierpnia
porty brytyjskie opuścił konwój. Pod pokładami statków znajdowały się czołgi, działa przeciwpancerne i
przeciwlotnicze. Konwój skierowano dłuższą drogą naokoło Afryki. Wavell wolał poczekać kilka tygodni
dłużej, niż ryzykować utratę posiłków, w sytuacji gdyby statki skierowane zostały przez Morze Śródziemne,
które opanowane było przez lotnictwo włoskie i niemieckie okręty podwodne. Trzeba było zatem przeczekać
ten najgorszy moment, licząc, że Włosi nie rozpoczną ofensywy na pełną skalę.
Sprawą, która stanowiła poważne źródło trosk, było niedostateczne rozpoznanie sił włoskich i siatek
wywiadu włoskiego w Egipcie. Brytyjczycy zdawali sobie sprawę z tego, że wywiad włoski ma na terenie
Egiptu licznych informatorów. Sami natomiast dysponowali dwoma siatkami wywiadowczymi w Trypolisie i
jednym agentem w Tobruku. Nie wiedzieli, czy Włosi przygotowują się do ofensywy, jakie jednostki pójdą
w pierwszej linii, i najważniejsze, co wywiad włoski wiedział o siłach brytyjskich?
Ponadto dowódcy angielscy byli świadomi tego, iż Egipcjanie traktują ich z niechęcią, a nawet
nienawiścią. Od dziesiątków lat sprawowali władzę w Egipcie i nawet po traktacie z 1936 roku pod pozorem
ochrony Kanału Sueskiego utrzymywali w kraju jednostki wojskowe podporządkowując sobie administrację
i gospodarkę. Stąd też Egipcjanie nie byli bynajmniej skłonni walczyć razem z Anglikami przeciwko
Włochom. Z drugiej strony nie kwapili się jednak do współpracy z Włochami, mimo ich zabiegów, widząc w
nich okupantów Libii, sąsiedniego kraju arabskiego. Egipt, zrywając stosunki z faszystowskimi Włochami i
Niemcami, był zdecydowany trzymać się na uboczu.
Wavell z energią przystąpił do działań mających na celu zreorganizowanie istniejących sekcji wywiadu i
kontrwywiadu oraz postanowił stworzyć wyspecjalizowaną jednostkę, która obok działalności
wywiadowczej prowadziłaby działalność sabotażowo-dywersyjną. Wkrótce miała się narodzić grupa
głębokiego rozpoznania.
Na pokładzie jednego ze statków, któremu udało się szczęśliwie przedostać przez Morze Śródziemne,
dotarł do Aleksandrii major Ralph Bagnold. Był on jednym z najlepszych brytyjskich znawców Bliskiego
Wschodu, a w szczególności Pustyni Libijskiej i kamienistej pustyni, znajdującej się w zachodniej części
Trypolitanii, Hamada el-Hamra.
Generał Wavell przyjął go jeszcze tego samego dnia. Major znał się z generałem z dawniejszych
czasów. Przy szklaneczce whisky, na którą zaproszono również i szefa wywiadu, doszło do porozumienia.
Bagnold miał w możliwie krótkim czasie stworzyć samodzielny oddział rozpoznawczy. Jego zadaniem były
działania wywiadowczo-sabotażowe na Pustyni Libijskiej. Poszukiwania odpowiednich ludzi zaczęły się od
przejrzenia kartotek wywiadu i kontrwywiadu, aby wyłowić ludzi, znających język arabski lub tych, którzy
spędzili w tym rejonie świata dłuższy okres. Następnie zwrócono się do dowódców poszczególnych
jednostek z prośbą o wskazanie, ich zdaniem, najbardziej odpowiednich żołnierzy i oficerów, którzy mają
przygotowanie i umiejętność radzenia sobie samodzielnie w trudnych, pustynnych warunkach. Bagnold
osobiście rozmawiał z ochotnikami. Odrzucił wszystkich tych, którzy wydawali mu się mało odporni
psychicznie lub nadmiernie pewni siebie. Wybierał ludzi zdecydowanych, cieszących się doskonałym
zdrowiem. Między innymi w szeregach znalazł się oficer-spadochroniarz, kilku Szkotów znanych ze
zdecydowania i uporu, jeden nawigator z Royal Navy, grupa żołnierzy z oddziałów zwiadu dywizji
pancernej i piechoty oraz strzelec wyborowy, były myśliwy, utrzymujący się z polowania na krokodyle.
Wywiad podrzucił jeszcze jednego sierżanta z dobrą znajomością arabskiego, który spędził ostatnie dziesięć
lat, podróżując jako przedstawiciel firmy handlowej po krajach Afryki Północnej. On i Bagnold mówili
płynnie po arabsku i włosku.
Oddział zakwaterowano w wydzielonym obozie tuż nad Jeziorem Gorzkim. Major przystąpił do bardzo
intensywnego treningu. Obok zaprawy fizycznej, walki wręcz uczono zasad poruszania się na terenach
pustynnych, maskowania, topografii Libii oraz wykorzystywania ukształtowania terenu dla skrytego
podchodzenia do pozycji nieprzyjaciela. Codziennie ćwiczono na strzelnicy — major chciał, aby wszyscy
żołnierze zostali bardzo dobrymi strzelcami, ponieważ na wyprawy na pustynię można zabierać tylko
ograniczoną ilość amunicji. Dużo czasu zajęło opanowanie trudnej sztuki poruszania się po obszarach
pustynnych i określania swego miejsca przy pomocy sekstansu, podobnie jak na morzu czy w powietrzu.
Okazało się, iż wybór nawigatora z Królewskiej Marynarki Wojennej był w pełni uzasadniony. Był on nie
tylko znakomitym fachowcem, ale przy tym dobrym pedagogiem. Już po tygodniu otrzymali sprzęt i
samochody. Bagnold stał teraz na czele oddziału złożonego z 30 żołnierzy i dwóch oficerów. Do swojej
dyspozycji mieli 11 znakomitych łazików pustynnych, każdy wyposażony w 2 sprzężone karabiny
maszynowe.
Analizując przebieg i wyniki ataków wojsk brytyjskich na jednostki włoskie w pierwszych dniach po
wybuchu wojny — Bagnold doszedł do wniosku, iż jedną z przyczyn tak druzgocących klęsk nieprzyjaciela
był brak broni przeciwpancernej. Dlatego też, chcąc uniknąć podobnego losu w przypadku zetknięcia się z
kolumną pancerną przeciwnika, wyposażył co drugi samochód w rusznice przeciwpancerne. Oprócz broni
osobistej każda załoga dysponowała jednym ręcznym karabinem maszynowym. W ten sposób obok
ruchliwości pluton dysponował znaczną siłą ognia. Okazało się jednak po kilku próbnych jazdach przez
Pustynię Synajską, rozciągającą się po drugiej stronie Kanału, iż samochody wymagają przeróbki.
Dobudowane niewielkie uchwyty pozwoliły na umieszczenie na nich karabinów maszynowych, co
zwiększyło celność ognia seryjnego nawet w ruchu. Każdy wóz otrzymał dodatkowe kanistry z paliwem oraz
pojemniki z żywnością, lekarstwami i zbiorniki z wodą. Zabierany zapas musiał wystarczyć aż na trzy
tygodnie. Dzienne racje były jednakowe dla wszystkich.
W półtora miesiąca po otrzymaniu rozkazu sformowania oddziału major Bagnold mógł zameldować
generałowi Wavellowi, iż jest on gotowy do zadań. Zbliżał się już koniec grudnia i Wavell dobrze wiedział,
że uderzenie włoskie musi nastąpić w najbliższym czasie. Otrzymał on z Londynu najbardziej poufną
wiadomość, iż Graziani pod presją Mussoliniego, który zagroził mu dymisją, uderzy w najbliższym czasie.
Chodziło teraz o ustalenie, czy Włosi otrzymali zapowiadane uzupełnienia, a w szczególności broń
przeciwpancerną i czołgi. Przechwycenie tej informacji pomogłoby dokładnie ustalić plany przeciwnika i
rozmiary planowanej ofensywy. Grupa majora Bagnolda otrzymała teraz zadanie przekroczenia granicy i
obserwowania ruchów wojsk włoskich w rejonie nadbrzeżnej drogi strategicznej. Ludzie Bagnolda
dysponowali dwoma silnymi radiostacjami, mogli więc przekazywać meldunki do Kairu. Było to zadanie
trudne, Włosi zaostrzyli środki bezpieczeństwa i szosa oraz przylegle do niej rejony patrolowane były z
powietrza. Należało zatem nie dać się zaskoczyć na otwartej przestrzeni i dobrze się maskować. Bagnold po
dotarciu do pasma skalistych wzgórz Dżel El-Akhar, u stóp których wiła się nadmorska Via Balbia, postawił
kilka stanowisk obserwacyjnych. Samochody były ukryte w głębokich grotach, obowiązywał zakaz palenia
ognia i pojawiania się na otwartej przestrzeni. Po dwóch dniach doszedł jednak do wniosku, iż wystarczy,
aby obserwację prowadziła jedna lub dwie załogi. Za zgodą Kairu podzielił oddział na dwie sekcje, jedna
pozostawała na miejscu i miała prowadzić obserwację oraz wykonywać wypady zwiadowcze w kierunku
większych zgrupowań sił włoskich. Natomiast z drugą postanowił przeprowadzić kilka akcji dywersyjnych i
przy okazji złapać języka. Osiem samochodów wykonało głęboki łuk na południowy zachód. Chodziło o
zdezorientowanie nieprzyjaciela i zasugerowanie mu, iż jednostki te dotarły z Czadu, gdzie stacjonowały
wojska Wolnych Francuzów. Niepostrzeżenie, przy zachowaniu maksymalnych środków ostrożności, grupa
pojazdów przecięła Cyrenajkę i dotarła w rejon miasta Agedabia, leżącego nad zatoką Sirte. W odległości 30
km od miasta, przez które biegła autostrada strategiczna, znajdowało się jedno z najgłębszych wadi w tej
części kraju, noszące nazwę El-Faregh. Bagnold wybrał go jako kryjówkę i drogę ucieczki. Wiedział, że
musi się gdzieś ukryć na kilka dni, gdyż Włosi po ataku postawią lotnictwo w stan pogotowia i mogą
wytropić oddział na pozbawionej większych wzniesień pustyni.
Atak nastąpił nad ranem. Samochody stały ukryte w rozpadlinie tuż przy szosie, przez całą noc nie było
żadnego ruchu i Bagnold czuł się zawiedziony. Najpóźniej za pół godziny trzeba będzie wycofać się w
kierunku kryjówki. Miał już wydać rozkaz odwrotu, gdy obserwujący drogę żołnierz zasygnalizował
zbliżanie się kolumny samochodów nieprzyjaciela. Istotnie, z zachodu posuwał się w ich kierunku niewielki
konwój złożony z osobowego Fiata i dwóch samochodów osłony. W ten sposób mógł podróżować tylko
oficer wyższej rangi. Natychmiast przekazał sygnał załogom stojącym po drugiej stronie drogi. Samochody
były tak rozstawione, iż mogły skutecznie zablokować przejazd ogniem swoich karabinów. Major wezwał
gestem ręki jednego ze swoich żołnierzy przebranych w mundur włoskiej policji wojskowej. Mundur był
jednak bardzo wygnieciony. Ostatnie kilkanaście dni chłopak leżał w podrożnym worku płóciennym. Ale
pocieszał się, iż nad ranem nikt nie zwróci uwagi na taki szczegół. Samochody włoskie zbliżały się, było
wyraźnie widać, iż na burcie każdego z nich znajduje się karabin maszynowy. Ralph, mający naramienniki
sierżanta, otrzymał zadanie zlikwidowania kierowcy pierwszego samochodu wiozącego najwidoczniej
oficerów. Fałszywy żandarm był już na drodze trzymając w podniesionej ręce lizak. Kierowca pierwszego ze
zbliżających się samochodów zaczął zwalniać, ale wszystko wskazywało na to, że nie ma zamiaru się
zatrzymać. Otrzymał prawdopodobnie rozkaz od jadącego z nim oficera, gdyż zahamował gwałtownie i
stanął. Za Fiatem zatrzymały się dwa samochody wypełnione żołnierzami obstawy. Ralpti powoli zbliżał się
do stojącego samochodu. Bagnold wiedział, iż w kieszeni ma granat, który powinien wrzucić do środka.
Tymczasem, gdy był na dwa kroki przed maską oficerskiego Fiata, z drugiego samochodu obstawy padły
strzały, ponieważ jeden z żołnierzy włoskich dostrzegł wysuwający się zza wydmy wóz zwiadowców. Był on
tak charakterystyczny i odmienny od innych wojskowych pojazdów włoskich, że nie pozostawiał żadnych
wątpliwości. Na szczęście seria z karabinu maszynowego, wymierzona w stronę wynurzającego się
samochodu, była niecelna. „Żandarm” wyrwał z kieszeni granat, jednym ruchem zerwał zawleczkę i rzucił w
przednią szybę Fiata. Sam padł jednak na jezdnię. Rzucony z dużą siłą granat rozbił szybę i wpadł do środka.
Kierowca włoski, który na huk wystrzałów instynktownie uruchomił silnik, zawahał się przez moment —
wyskoczyć z samochodu czy szukać granatu. Wahanie kosztowało go życie. Rozpętała się strzelanina. Dwa
samochody grupy zatarasowały szosę z przodu i z tyłu, odcinając w ten sposób drogę ucieczki. Włosi, mimo
zaciętej walki, byli na straconej pozycji, wystawieni z obydwu stron na strzały Brytyjczyków. Część z nich
zdołała dostać się pod koła samochodów i prowadziła stamtąd silny ogień. Szala przechyliła się ostatecznie
na korzyść Anglików, gdy strzał z rusznicy przeciwpancernej oddany w silnik jednego z samochodów
postawił go w płomieniach. Po chwili języki ognia zaczęły unosić się znad maski drugiej maszyny. Ogień ze
sprzężonych karabinów maszynowych odebrał żołnierzom z osłony ochotę do dalszej walki. Po chwili ci,
którzy zostali przy życiu, zaczęli rzucać broń. Bagnold wraz z dwoma żołnierzami trzymając broń gotową do
strzału podbiegł do Fiata. W trakcie walki padło z niego kilka strzałów, które ostrzegały, iż nie wszyscy
zginęli od wybuchu granatu. Samochodu nie ostrzelano ogniem karabinów maszynowych, chcąc wziąć do
niewoli pozostałych przy życiu. Major gwałtownie otworzył drzwi, na siedzeniu leżał oficer włoski z
dystynkcjami pułkownika. Z rany na głowie spływała krew. W samochodzie znaleziono dużą skórzaną torbę
opasaną stalową taśmą zamkniętą na solidny zamek. Oficer wraz z teczką został przeniesiony do wozu
Bagnolda. Żołnierze brytyjscy zabrali pozostałym przy życiu Włochom książeczki wojskowe i posiadane
przez nich dokumenty. Odebrano im również zamki z karabinów maszynowych. Dopiero teraz zorientowali
się, iż ich przeciwnikami byli żołnierze jednej z dwóch stacjonujących w Libii dywizji, złożonych z
najbardziej nieprzejednanych faszystów, tzw. Czarnych Koszul. Bagnold już w samochodzie zwrócił się do
grupki jeńców:
— Jesteśmy regularnym oddziałem wojsk brytyjskich. Odchodzimy, wy macie zająć się swoimi
rannymi.
Upłynęło szesnaście minut od momentu pierwszych strzałów. Bagnold zdawał sobie sprawę, że to
bardzo dużo czasu i w każdej chwili może pojawić się nowy konwój albo posiłki niosące Włochom pomoc.
Na szczęście wszystkie samochody brytyjskie były zdatne do jazdy. Trzej ranni z oddziału Bagnolda zostali
w nich rozlokowani. Niestety, żołnierz udający żandarma włoskiego zginął w momencie, gdy poderwał się z
ziemi po wybuchu, trafiony serią pistoletu maszynowego jednego z żołnierzy Czarnych Koszul.
Pojazdy brytyjskie oddalały się od miejsca starcia z maksymalną szybkością.
— Szybciej — Bagnold ponaglał niecierpliwie kierowcę. — Musimy za czterdzieści minut znaleźć się
w rejonie wadi El-Faregh. Tam będziemy bezpieczni.
I tym razem szczęście sprzyjało grupie. Do wadi dojechali w spokoju. Szybko minęli most wzniesiony
nad głębokim wąwozem i skręcili z szosy, kierując się na zachód w stronę Trypolitanii. Po kilkunastu
minutach zjechali do wąwozu. Teraz mogli pędzić tak szybko, jak pozwalał na to stan nawierzchni. Major
spojrzał na zegarek. Upłynęło już półtorej godziny od opuszczenia Via Balbia. Włosi na pewno wszczęli
poszukiwania.
— Najprawdopodobniej skoncentrują się na kierunku wschodnim, licząc, że wycofujemy się w stronę
granicy egipskiej. Potem, kiedy nas tam nie odkryją, zrobią rekonesans nad wadi. Mam nadzieję, że nie
wpadnie im do głowy, iż jedziemy na zachód, w stronę skupisk włoskich — dzielił się z kierowcą swoimi
myślami Bagnold.
Wadi, ciągnące się 80 km, zachodnim wejściem dotykało wybrzeża i miasta El Agheila, natomiast drugi
kraniec wybiegał w skalistą pustynię, która przechodzi w Wielkie Morze Piasków.
Po półgodzinnej jeździe Bagnold zatrzymał samochód.
— Tak, to tutaj, musimy przejechać jeszcze dwieście, trzysta metrów i wjedziemy do małego
odgałęzienia wadi z całym ciągiem głębokich jaskiń i korytarzy. Odkryłem je w tysiąc dziewięćset
trzydziestym czwartym roku podczas wyprawy na te tereny — zwrócił się do siedzącego obok niego
porucznika. — Pamiętam, jak bardzo Włosi byli niechętni naszej obecności tutaj.
Bagnold nie wspomniał ani słowem, iż cała wyprawa była zainicjowana przez wywiad brytyjski, który
chciał dysponować dokładnymi mapami tych terenów.
Po dziesięciu minutach wszystkie samochody ukryte zostały w jaskiniach. Jedna z nich miała długość
kilkuset metrów. Od tej pory obowiązywała cisza, palić wolno było tylko w wyznaczonym miejscu. Ostatni
samochód zamykający kolumnę ciągnął za sobą specjalnie skonstruowany trał, który miał na celu zatarcie
śladów kół na piasku. Razem z dwoma żołnierzami poszedł sprawdzić, czy ślady, które przecież mogły
pozostać na piasku, nie prowadzą w sposób wyraźny do kotliny. Był przekonany, że Włosi nic nie wiedzą o
pieczarach. Zanim wyruszył na wyprawę, spędził wiele godzin w siedzibie wydziału kartograficznego
placówki wywiadu brytyjskiego w Kairze, analizując zdobyczne mapy włoskie. Pewnym
niebezpieczeństwem było to, że Włosi mogli włączyć do poszukiwań oddziały z dywizji libijskiej i ktoś
pochodzący z tych terenów mógł znać tajemnicę wąwozu. Ale na to nic już nie można było poradzić. Na
wszelki wypadek zabarykadowano właz i przy wejściu do groty ustawiono karabiny maszynowe. Na
zewnątrz pozostał jeden z żołnierzy ukryty w cienistej rozpadlinie skalnej na szczycie wzniesienia z
zadaniem prowadzenia obserwacji. Ostrożny major uprzedził go, aby pamiętał, iż bardzo łatwo jest zdradzić
swoją obecność odblaskiem słońca odbitego w szkłach lornetki. W godzinę później nad wadi przeleciał
samolot włoski. Powrócił on jeszcze w ciągu dnia kilkakrotnie. Lecąc na bardzo małej wysokości obserwator
wnikliwie lustrował wszystkie zakamarki i nawisy skalne szukając ukrytych tam samochodów.
Zapadła przejmująca chłodna noc. Włoski oficer wzięty do niewoli nie był poważnie ranny. Odłamki
granatu dosięgły go w niewielkim stopniu, natomiast oszołomiony był wybuchem. W teczce, otwartej zresztą
z niemałym trudem, była zdobycz, na widok której Bagnoldowi zabłysły oczy. Były to plany włoskich pól
minowych w rejonach przygranicznych oraz sieci awaryjnych dróg do poszczególnych baz rozsianych w
Cyrenajce. Nie przekazano jednak tej nocy meldunku do Kairu, obawiając się, iż Włosi postawili w stan
pogotowia służbę radiopelengacyjną. Krótką informację nadano dopiero w dwa dni później, nie podano
jednak miejsca postoju grupy również w obawie przed złamaniem kodu przez Włochów.
Meldunki grupy głębokiego rozpoznania umożliwiły sztabowi brytyjskiemu podjęcie przygotowań do
stawienia czoła ofensywie wojsk włoskich. Udało się ustalić, iż marszałek Graziani nie otrzymał żadnych
znacznych posiłków pancernych. Wavell odetchnął z ulgą. Oznaczało to, że nawet jeżeli wojska włoskie
ruszą do ataku, to nie będą miały sił na kontynuowanie działań zaczepnych przez dłuższy czas. Dlatego
postanowiono, iż po krótkim boju wojska brytyjskie nie będą broniły przełęczy Halfya, przez którą
prowadziła droga w głąb Egiptu, lecz wycofają się w rejon miasta Mersa Matruh, co nie tylko skróci linie
dowozu, ale i uczyni obronę łatwiejszą.
W kilka dni po powrocie grupy do Kairu z wyprawy do Cyrenajki cztery dywizje włoskie ruszyły do
ataku. Był on poprzedzony silnym ogniem artyleryjskim, który nie wyrządził jednak Brytyjczykom
większych strat, ponieważ dzień wcześniej wycofali większość sił na głębokość kilkunastu kilometrów od
granicy. Słabe oddziały osłonowe ustąpiły pod naciskiem włoskiej dywizji Cirene. Tylko u wejścia do
przełęczy toczyły się walki przez kilka godzin. W trzy dni po rozpoczęciu ofensywy wojska włoskie dotarły
do nadmorskiego miasteczka Sidi Barani. Tempo posuwania się było bardzo wolne. Cała przełęcz była
zaminowana, droga zniszczona na znacznych odcinkach, a poza tym brytyjskie jednostki pancerne nie
rezygnowały z nagłych ataków na mniejsze oddziały włoskie. Po dotarciu do Sidi Barani marszałek Graziani
zatrzymał wojsko. Tłumaczył to niedostatkiem materiałów pędnych i amunicji oraz złymi warunkami
atmosferycznymi. Brytyjczycy wycofali się aż do Marsa Matruh i obydwie armie oddzielał 130-kilometrowy
pas ziemi niczyjej. Armia marszałka Grazianiego przystąpiła do budowy umocnionych obozów i wznoszenia
fortyfikacji oraz budowy drogi, którą miała pójść w przyszłości ofensywa.
Waveil odetchnął z ulgą, zyskał w ten sposób kilka bezcennych miesięcy, które postanowił wykorzystać
na wzmocnienie sił. Grupa głębokiego rozpoznania za dostarczenie cennych informacji otrzymała kilka
odznaczeń i sporo nowego sprzętu. Zdecydowano się na rozbudowę tej jednostki i powierzono jej nowe
zadania dywersyjno-rozpoznawcze.
TAJEMNICZA RADIOSTACJA
Szef oddziału wywiadu i kontrwywiadu brytyjskiego w Kairze nie był zadowolony z pracy podległych
mu jednostek. Sygnały, które docierały do niego za pośrednictwem innych siatek, wyraźnie wskazywały, iż
Włosi mają w Kairze i Port Saidzie liczne grupy wywiadowcze. Świadczyła o tym także liczba meldunków
przekazywanych drogą radiową. Generał Wavell na odprawie dowódców poszczególnych rodzajów wojsk
stwierdził, że jedną z przesłanek powodzenia przygotowywanej ofensywy przeciwko siłom włoskim jest
obok nadejścia posiłków zachowanie kompletnej tajemnicy i zaskoczenie przeciwnika. O tym, że Włosi nie
ruszą się w najbliższym czasie, świadczył fakt wznoszenia licznych umocnień oraz rozpoczęcia działań
przeciwko Grecji.
— Jestem pewny, że Mussolini nie prześle Grazianiemu ani jednego czołgu, ani jednego transportu
amunicji. Mamy więc przed sobą kilka miesięcy, które powinniśmy wykorzystać na wzmocnienie naszych
pozycji i to nie tylko w sensie ściśle militarnym.
W tym momencie Wavell wymownie spojrzał na szefa Military Intelligence Service.
Kairska placówka kontrwywiadu zabrała sję wkrótce z energią do pracy. Wraz z dostawą broni dotarło z
Londynu kilka samochodów radiopelengacyjnych, które każdego wieczoru prowadziły poszukiwania
pracujących radiostacji. Ponadto zaczęto zwracać większą uwagę na lokale, w których żołnierze i oficerowie
brytyjscy mogli kontaktować się z miejscową ludnością. Roztoczono dyskretną opiekę nad klubami,
kabaretami, restauracjami i hotelami. Były to tradycyjne miejsca nawiązywania kontaktów i zawierania
znajomości.
Po pewnym czasie udało się zlokalizować dwie radiostacje pracujące w centrum Kairu. Jedna z nich
zamilkła na kilka dni, by potem odezwać się ponownie ze zdwojoną energią. Radiotelegrafista musiał być
fachowcem dużej klasy, potrafiącym pracować szybko, gdyż czas emisji był bardzo krótki. W takich
warunkach wykonanie dokładnego namiaru nie było rzeczą łatwą. Ponadto w grę wchodziły również
względy konspiracji. Dłuższe przebywanie charakterystycznego samochodu radiopelengacyjnego w jednym
miejscu stanowiłoby sygnał ostrzegawczy dla pracującego agenta.
W pewnym momencie ślad się urwał. Prawdopodobnie radiostacja zmieniła godzinę i miejsce
nadawania, gdyż żaden z radiotelegrafistów w punkcie nasłuchu nie zdołał złapać wieczorem jej meldunku.
Wreszcie ostatniego października samochód patrolujący Stary Kair odnotował meldunek nadawany przez
tego samego radiotelegrafistę.
Major Sampson, któremu powierzono zadanie kierowania pracami sekcji kontrwywiadu w Kairze, bez
trudu rozpoznał starego znajomego. Tym razem namiar byl dokładny i jednoznacznie wskazywał na
Heliopolis, dzielnicę bogatych willi. Skierowano tam wszystkie samochody radiopelengacyjne, którymi
aktualnie dysponowała komendantura kairska. Ale tajemniczy radiotelegrafista zamilkł na kilka dni.
Sampson postanowił utrzymywać posterunek w Heliopolis jeszcze przez tydzień przynajmniej. Po pięciu
pełnych napięcia dniach, gdy w powodzenie zwątpili już nawet radiotelegrafiści obsługujący stację
nasłuchową, tajemniczy aparat odezwał się. Ale ku zaskoczeniu wszystkich tym razem radiostacja pracowała
nie w Heliopolis, a w innej dzielnicy Kairu. Meldunek był długi i aż dwie stacje zdołały w przybliżeniu
określić miejsce emisji. Sampson został wyciągnięty w nocy z łóżka. Obydwa namiary wskazywały na
Zamalk, dzielnicę Kairu położoną na nilowej wyspie. Wynikało z tego, że siatka jest rozgałęziona i zapewnia
radiotelegrafiście odpowiednie warunki pracy.
Po dwóch tygodniach wytężonej pracy biuro szyfrów zdołało odczytać część meldunku. Okazało się, że
składa się on z dwóch partii szyfrowanych odmiennym kodem. Część pierwsza dotyczyła pogody w Kairze i
delcie Nilu i jej przeznaczenie było znane. Informacje na temat warunków meteorologicznych miały
ogromne znaczenie nie tylko dla wojsk włoskich prowadzących od czasu do czasu naloty na ośrodki miejskie
Egiptu, ale przede wszystkim dla liczących obecnie 500 maszyn eskadr Luftwaffe zgrupowanych na kilku
lotniskach sycylijskich, które bezustannie bombardowały Maltę i atakowały konwoje brytyjskie na Morzu
Śródziemnym.
Radiostacja znów zamilkła na dwa dni. Dyżurni z brytyjskiej służby nasłuchu tym razem potraktowali
ustalenie miejsca położenia nadajnika jako sprawę honoru. Mieli już dosyć cierpkich uwag, których nie
szczędzili im przełożeni i major Sampson. Wreszcie w niedzielę o godzinie jedenastej rano w domu majora
zadzwonił telefon.
— Wysyłamy samochód pod dom, prosimy o jak najszybsze przybycie.
Tym razem, dzięki zastosowaniu najnowocześniejszego sprzętu, który dotarł z Londynu na pokładzie
samolotu, dwa namiary były bardzo dokładne. Sampson zaskoczony spojrzał na plan Kairu.
— Dzielnica Sheubran, to całkiem możliwe. Ale na tym odcinku ulicy znajduje się tylko kościół
katolicki i duży ogród. Gdzie zatem może być ukryty nadajnik?
Zarządzono ciągłą obserwację kościoła. Jednocześnie w pobliżu wynajęto mieszkanie z dużym tarasem
na dachu i zamontowano tam, możliwie najdyskretniej, urządzenia radiopelengacyjne. Dwa samochody
miały od tej pory krążyć w najbliższym sąsiedztwie po drugiej stronie Nilu. Postanowiono też prowadzić
stałą obserwację ulicy i w tym celu wynajęto następne mieszkania w dwóch narożnych domach. W oknach
wychodzących na wejście do kościoła i front posesji zainstalowano kamery filmowe, które umożliwiały
wykonywanie zdjęć wchodzących i wychodzących osób.
Sampson odetchnął z ulgą, gdy dowiedział się, że kościół jest raczej mało uczęszczany, w przeciwnym
wypadku trudno byłoby zidentyfikować obcego przybysza. Na ulicę Shukr, taką nosiła nazwę, skierowano
grupę agentów kontrwywiadu z Aleksandrii i Port Saidu, którzy mieli po zerwaniu nawierzchni
przygotowywać rowy pod kanalizację. Ale szef połączonej komórki wywiadu i kontrwywiadu nie uznał tego
ostatniego pociągnięcia za najrozsądniejsze.
— Mamy przecież do czynienia z przeciwnikiem doświadczonym i dobrze znającym swoje rzemiosło.
Najlepiej o tym świadczy fakt, że mimo sprzętu i grupy rutynowanych pracowników skierowanych do
prowadzenia tej sprawy, nie możemy się pochwalić żadnymi konkretnymi wynikami. Na ulicy Shukr nie
prowadzono nigdy żadnych większych robót, kanalizacja jest lokalna, toteż pojawienie się grupy mężczyzn
wzbudzi podejrzenie agenta, który na pewno prowadzi wnikliwą obserwację otoczenia i analizuje każdy
swój krok. Dlatego robotników należy wycofać.
— Ale pułkowniku — odpowiedział Sampson — zerwali już część nawierzchni.
— Nie szkodzi. Jutro rano zasypią wykopane doły, wyrównają nawierzchnię i niech się żaden z nich nie
waży tam pokazać. Gdyby któryś ze stałych mieszkańców pytał ich, co robią i dlaczego dzisiaj niszczą to, co
wczoraj zrobili, mają odpowiedzieć, że władze magistrackie pomyliły ulice.
Rozpoczęła się nowa runda z niewidzialnym przeciwnikiem.
Ulica po dawnemu była niepozorna i mało uczęszczana. Analiza dokumentów wykazała, że kościół
został założony przez misjonarzy austriackich prawie 50 lat temu i odwiedzało go nie więcej niż kilka osób
dziennie. Do kościoła przylegał domek wikarego z małym ogrodem, mającym połączenie z drugą,
równoległą ulicą. Wynikało z tego, że pierwsza koncepcja, zgodnie z którą skoncentrowano uwagę na
głównym wejściu, była błędna. Przecież z drugiej strony można było dotrzeć do domku wikarego nie
wzbudzając niczyjej uwagi. Zainteresowano się zatem i drugim wejściem.
Wieczorem operatorzy nagrali komunikat nadany ze zidentyfikowanego już poprzednio rejonu w
Heliopolis. Nie odwołano jednak stanu pogotowia przy ulicy Shukr, licząc, iż wszystkie te radiostacje muszą
być ze sobą wzajemnie powiązane. Co prawda teraz nadawał inny radiotelegrafista, ale szyfr dotyczący
wiadomości o pogodzie był taki sam. Radiotelegrafista z Heliopolis pracował przez dwa dni z rzędu. Był
mniej wprawny od swego poprzednika i to pozwoliło na bardziej precyzyjne umiejscowienie aparatu
nadawczego. Po wyeliminowaniu kilku możliwości ustalono, iż w grę może wchodzić jedynie dwupiętrowy
dom czynszowy pod numerem 68. Analiza listy mieszkańców pozwalała sądzić, iż najprawdopodobniej
aparat nadawczy znajduje się w mieszkaniu na drugim piętrze, zajmowanym przez Amuela Lerkisa, maklera
dużej centrali dostawczej, która pracowała na potrzeby jednostek armii brytyjskiej stacjonującej w Egipcie.
Obserwacja lokatorów nie wniosła nic nowego. Wszyscy byli pracownikami spółek i firm handlowych, a w
czasie pracy mieli nieograniczone możliwości kontaktowania się z różnymi ludźmi. Mimo to postanowiono
w dalszym ciągu obserwować najbardziej podejrzanego, Amuela Lerkisa.
Po kilku dniach nagrano komunikat nadany przez radiostację zainstalowaną w kościele. Dom w
Heliopolis milczał. Po przejrzeniu zdjęć wszystkich osób, które zjawiły się tego dnia w kościele lub
kontaktowały się z Lerkisem w ciągu ostatnich dni, wyselekcjonowano zdjęcie starszej siwej kobiety. Była
ona w kościele i rozmawiała przez kilka minut w europejskiej kompanii z Lerkisem. Przejrzano też akta
Lerkisa. Wynikało z nich, iż osiadł on w Kairze przed dwoma laty. Jako ostatnie miejsce swojego
zamieszkania podawał Durban Południową Afrykę. Natychmiast wysłano szyfrówkę do Johannesburga,
prosząc o potwierdzenie danych personalnych oraz o podanie charakterystyki osoby, jej upodobań i
dotychczasowego trybu życia.
Następnego dnia odnotowano komunikat nadany przez radiotelegrafistę z kościoła i ustalono, iż
radiostacja mieści się w kościelnej wieży. W końcu udało się też sfotografować w ogrodzie przy plebanii
mężczyznę, którego dostrzeżono kilkakrotnie wcześniej przez uchylone okna. Na Kair uderzyła fala upałów i
agent szeroko otworzył okna.
Odpowiedź z Johannesburga potwierdziła dane personalne Lerkisa, widniejące w kairskiej książce
meldunkowej, i zawierała dość dziwny passus.
Wynikało z niej, że przy okazji dochodzenia w sprawie wydawania paszportów na fałszywe nazwiska
przez jednego z urzędników Biura Paszportowego w Durbanie padło również nazwisko Lerkisa. Sampson
zadepeszował do Johannesburga:
— Szukajcie dalej, sprawa bardzo ważna.
Tego samego dnia zidentyfikowano siwą kobietę, która po południu przyszła na plebanię. Kiedy
opuściła ją, za rogiem czekało już kilku funkcjonariuszy, w tym dwie kobiety. Pracownicy kontrwywiadu
dotarli jej śladem do mieszkania przy ulicy el-Bihar i tu okazało się, że jest to Ann Margow, wdowa,
mieszkająca wspólnie z synem. Do Kairu przeprowadziła się przed rokiem z Aleksandrii. Syn był
pracownikiem kapitanatu portu w Port Saidzie i przebywał z matką tylko podczas weekendów.
Sprawa posunęła się do przodu. Sampson czuł, że stanął na pewniejszym gruncie. Mógł nawet
natychmiast zaaresztować Lerkisa i wszystkich mieszkańców plebanii, ale wiedział, że byłby to krok
przedwczesny. W sieci pozostałyby same plotki. A przecież należało dotrzeć do rezydenta wywiadu. Polecił
więc swym pracownikom, aby zebrali informacje o synie Margow. Na pozór nie wniosły one nic
rewelacyjnego. Był to trzydziestopięcioletni mężczyzna, kawaler, dobrze zarabiający i prowadzący szerokie
życie towarzyskie. W Port Saidzie miał wielu znajomych w zarządzie portu, znało go też wielu oficerów ze
statków i brytyjskich okrętów, stacjonujących w tym rejonie Morza Śródziemnego. Miejsce pracy pana
Margow było idealne do zbierania informacji o ruchach brytyjskich okrętów wojennych, konwojach
morskich, dostawach sprzętu i broni. Następnego dnia jeden z podwładnych Sampsona, idąc tropem Ann
Margow, dotarł do dużego pensjonatu w sercu ekskluzywnej dzielnicy Kairu. Funkcjonariusz wiedział, że
budynek ma drugie wyjście na przeciwległą ruchliwą ulicę. Natychmiast więc połączył się z kierownikiem
grupy obserwacyjnej i zażądał pomocy. Kilka minut później w cieniu drzew czekało kilku agentów.
Margow wyszła z pensjonatu po upływie pół godziny. Jak spodziewał się „jej opiekun”, skorzystała z
drugiego wyjścia.
Teraz on pospieszył do pensjonatu, aby ustalić, w którym apartamencie gościła Margow. Portier udawał,
że nic nie wie, i dopiero pięciofuntowy banknot przywrócił mu pamięć. Otworzył książkę meldunkową i
wskazał nazwisko Arthur van Habb. Brytyjczyk nie chciał zdradzać się, iż reprezentuje kontrwywiad, gdyż
podejrzewał, iż portier za sowitą opłatą przekaże sygnał ostrzegawczy Habbowi, dlatego sięgnął po następny
banknot i w ten sposób zdobył dane personalne interesującego go mężczyzny. Zastanowił go fakt, że on,
podobnie jak Lerkis, podawał Afrykę Południową jako miejsce urodzenia i zamieszkania. Do Egiptu przybył
w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku. Kontrwywiad mógł zatem wydobyć z archiwum policji kairskiej jego
zdjęcie i być może zebrać pewne dane. Chodziło teraz o to, aby nie wzbudzić podejrzeń portiera, który mógł
się przecież wygadać, iż Habbem ktoś się interesuje. Sprytny pracownik Sampsona dał mu do zrozumienia,
że jest przedstawicielem Bractwa Byka, jednego z największych gangów działających w Kairze. Skutek był
piorunujący. Gang miał ugruntowaną opinię, iż wszelkie wypadki zdrady czy rozmyślnego działania na jego
niekorzyść karał w sposób bezlitosny. Portier zapewniał gorąco iż będzie milczał jak grób i gotów jest
wyświadczyć Bractwu kolejne przysługi, jeśli sobie tego zażyczy. Agent postanowił zaryzykować. Raz
jeszcze sięgnął do portfela i z pliku banknotów wyjął dziesięciofuntowy. Był pewien, iż rozbiegane oczka
portiera dostrzegły zawartość portfela i właściwie go oceniły.
— Oto na początek — powiedział, wsuwając mu w rękę banknot. — Od dzisiaj będziesz zbierał nawet
najdrobniejsze i, twoim zdaniem, pozbawione znaczenia informacje o Habbie. Ten człowiek miesza się w
interesy Bractwa, dlatego chcemy o nim wiedzieć dosłownie wszystko. Każdego dnia będzie zgłaszał się do
ciebie mój człowiek po informacje. Ponadto masz tutaj numer telefonu, pod którym zastaniesz zawsze kogoś
z moich ludzi. Pamiętaj, fałszywe informacje rodzą takie same konsekwencje jak zbyt długi język.
Ryzyko, na jakie poszedł pracownik Sampsona, opłaciło się. Od tej pory kairska placówka
kontrwywiadu otrzymywała co kilka godzin telefon z wiadomościami o interesującym go człowieku.
Odszukano również jego zdjęcia w archiwum i zwrócono się do placówki kontrwywiadu brytyjskiego w
Południowej Afryce z prośbą o informacje. Wkrótce okazało się, że deptanie po piętach Habbowi jest rzeczą
bardzo trudną. Był niezwykle ostrożny, cząsto nawet odruchowo sprawdzał w oknach wystawowych, czy
nikt za nim nie idzie. Pierwszego dnia już po półgodzinnym spacerze w centrum miasta zniknął sprzed oczu
„opiekunom”. Następnego dnia towarzyszyła mu kilkuosobowa, najlepsza ekipa, która śledziła go tak zwaną
metodą sztafety, polegającą na towarzyszeniu obserwowanemu tylko na krótkich odcinkach i bardzo często
przed nim.
Habb podawał się za handlowca i istotnie obracał się w tych kręgach. Sprawdzono, że w kontaktach z
tym światem przedstawiał się jako przedstawiciel dużej firmy eksportowej z Południowej Afryki, firmy
zajmującej się dostawami towarów przemysłowych tak bardzo potrzebnych obecnie w Egipcie. Jednak w
ciągu ponad rocznego pobytu w tym kraju nie dokonał żadnej większej transakcji, co stawiało pod znakiem
zapytania wiarygodność jego profesji.
Drugiego dnia obserwacji odnotowano kontakt Habba z człowiekiem, który w przekonaniu
kontrwywiadu był na usługach wywiadu włoskiego, ale od kilku miesięcy pozostawał w stanie zamrożenia i
nie podejmował żadnej działalności.
Chcąc zdobyć jak najwięcej wiadomości o obserwowanym, wynajęto sąsiednio mieszkanie,
przylegające do zajmowanego przez Habba, i zainstalowano w jego lokalu aparaturę podsłuchową. Jednak
nie odnotowano nic, co by wskazywało na powiązanie tego człowieka z wywiadem włoskim lub
niemieckim. Był albo niewinny, albo bardzo ostrożny. Uwagę Sampsona zwrócił jednak fakt, iż prawie nigdy
nie telefonował od siebie z domu, a zawsze z jakiejś kawiarni. Fakt ten wskazywał, że albo obawia się, albo
liczy z podsłuchem.
Konsekwentna obserwacja Margow pozwoliła na ustalenie następnego źródła ewentualnych informacji.
Była to rodzina włoska, która schroniła się w Egipcie przed kilkoma laty, rzekomo uciekając przed
prześladowaniami reżimu faszystowskiego. Członkowie tej rodziny prowadzili dużą farmę warzywną nad
Nilem i teraz, kiedy rozpoznano ich twarze, ustalono, iż Margow pozostaje z nimi w codziennym kontakcie.
Próba przeszukania farmy spełzła na niczym. Strzegł jej stróż z kilkoma wilczurami, więc nie mogło być
mowy o niepostrzeżonym przeszukaniu zabudowań. Z pomocą przyszło lotnictwo. Specjalny samolot
przeleciał kilkakrotnie nad zabudowaniami i dokładnie je obfotografował. Powiększenie dwóch zdjęć
wykazało, iż w środku farmy, w miejscu niewidocznym z drogi, znajdowała się stacja meteorologiczna
Ponadto znajdowały się tam urządzenia do pomiarów siły i kierunku wiatru. Rodzina Marronich, bo tak się
nazywali, mogła zatem dostarczać komunikaty meteorologiczne, przekazywane przez obydwie radiostacje.
Mimo że zebrano wystarczającą liczbę dowodów pozwalających na aresztowanie obserwowanych i
przeprowadzenie rewizji w. domach Lerkisa, Margow i Marronich, zdecydowano się jeszcze poczekać na
rozszyfrowanie Habba i ustalenie listy kontaktów Lerkisa i młodego Margowa. W domu matki tego
ostatniego zainstalowano urządzenia podsłuchowe, ale podobnie jak w wypadku Habba nie spełniły one
pokładanych nadziei.
W czwartek wieczorem Margow zadzwonił do matki, zawiadamiając ją, iż przyjedzie na wolną sobotę
i niedzielę.
Na wszelki wypadek całą grupę skierowano do akcji i postawiono w stan ostrego pogotowia. Należało
liczyć się z nieprzewidzianym obrotem spraw i koniecznością aresztowania wszystkich członków siatki.
Margow w kilkanaście minut po telefonie syna wyszła z domu. Przecięła ulicę i weszła do małej trafiki.
Sledzący ją funkcjonariusz zobaczył przez szybę, iż skierowała się prosto do telefonu, wykręciła jakiś numer
i przez kilka minut rozmawiała. Następnie wróciła do domu.
Sampson liczył, że następny dzień może przynieść rozwiązanie zagadki. Na wszelki wypadek uzyskał
zgodę swoich przełożonych na aresztowanie wszystkich podejrzanych, oczywiście z zastrzeżeniem, że
uczyni to tylko wówczas, gdy nie będzie już innego wyjścia. Ostatecznie zidentyfikowano dość znaczną
liczbę osób, które współpracowały z wywiadem nieprzyjaciela.
Sampson miał niejasne przeczucie, iż Habb zaczął coś podejrzewać. Być może zauważył, iż jest
obserwowany. W ciągu ostatnich dwóch dni kilkakrotnie postępował tak, jak gdyby chciał pozbyć się
postępujących jego śladami osób, uciekał się do manewru z domami o dwóch bramach. Raz zniknął z oczu
funkcjonariuszom niemal na trzy godziny. To było niepokojące.
W czwartek wieczorem, kiedy tylko do Sampsona dotarła wiadomość o przyjeździe Margowa,
postanowił, że jego ludzie będą obserwować młodego człowieka już od momentu wejścia do pociągu w Port
Saidzie. Pomysł okazał się słuszny. Na kilka minut przed wjazdem na stację w Kairze do przedziału, w
którym samotnie podróżował Margow, wszedł młody mężczyzna. Człowiek Sampsona, który w tym czasie
stał na korytarzu, udając, że obserwuje panoramę miasta, musiał odczekać chwilę i dopiero mógł wejść do
przedziału. Niestety, w drzwiach minął przybysza, który już wychodził. O czym rozmawiał Margow ze
swoim gościem — pozostało tajemnicą.
Zbliżali się do Kairu. Margow otworzył swoją dużą torbę podróżną, wyjął dość pękatą kopertę i wsunął
ją do kieszeni. Za chwilę pociąg zatrzymał się pod arkadami dworca. Margow wyszedł z wagonu, przeszedł
przez halę dworcową i znalazł się na ulicy. Nie oglądając się przeciął jezdnię i ruszył w kierunku centrum.
Doszedł do Placu Opery i tutaj zginąłby idącym za nim funkcjonariuszom w tłumie mieszkańców Kairu
ubranych w długie, sięgające aż do ziemi, galabije, gdyby nie to, iż w tym momencie był na placu jednym z
nielicznych Europejczyków.
Dalsze postępowanie Margowa wyraźnie wskazywało, iż stara się on zgubić obstawę. Kierujący akcją
zarządził zmianę ekipy. Istotnie, Margow upewnił się jeszcze dwukrotnie, czy nie jest śledzony, następnie
szybkim krokiem przeciął ulicę i wszedł do arabskiej kawiarni, wypełnionej po brzegi mężczyznami
grającymi w warcaby i tik-tak. Margow zamówił kawę, ale jej nawet nie tknął. Cały czas wpatrywał się w
wejście. Po kilkunastu minutach wyszedł, raz jeszcze dyskretnie się rozejrzał i, w dalszym ciągu zachowując
ostrożność, ruszył w stronę dzielnicy Sharia Faud, pełnej sklepów dla bogatych biznesmenów i członków
rodzin szejków z naftowych emiratów. Po chwili wstąpił do trafiki i wyszedł stamtąd z paczką papierosów.
Jednak obserwujący go funkcjonariusz był pewien, że ponad kontuarem Margow podał dyskretnie
właścicielowi żółtą kopertę, którą miał w kieszeni. Po dość długim marszu dotarł do domu matki. Nagrano
ich rozmowę. Przez pewien czas mówili przyciszonymi głosami, co wyraźnie wskazywało, iż Margow jest
czymś zdenerwowany. Kilkakrotnie powtarzał, iż jest zmęczony tym wszystkim i należy mu się dobry i długi
wypoczynek.
Tymczasem ludzie Sampsona obserwowali trafikę. Po godzinie zjawił się w niej mężczyzna, którego
zidentyfikowano jako częstego rozmówcę Habba. Nadszedł wieczór, a wraz z nim zaciemnienie, i, niestety,
wkrótce zgubiono dopiero co uchwycony trop. Wtedy przypomniano sobie o portierze w pensjonacie. Jakąż
odczuli ulgę i radość, gdy portier przyciszonym głosem szepnął do słuchawki:
— Właśnie jakiś człowiek wszedł do mieszkania Habba.
Postanowiono w dalszym ciągu pilnować trafiki. Był to dobry pomysł, mimo że na początku nie spotkał
się z uznaniem zwierzchników. Łącznik — bo tak nazwano Egipcjanina, który przeniósł kopertę z trafiki do
Habba — pojawił się w sklepiku rankiem dnia następnego. Czekała tu już grupa funkcjonariuszy, aby pójść
jego śladem. W pobliżu trafiki pozostawiono jedynie wzmocniony posterunek. W pokoju Sampsona przy
mapie Kairu zasiadła grupa oficerów kontrwywiadu. Wyglądało na to, iż zbliżał się moment decydującej
rozgrywki.
Kilka minut po dziewiątej posterunek obserwujący mieszkanie Margow zameldował, iż jego
właścicielka wyszła z domu. Idący jej śladami zespół przekazał po kilku minutach informację, iż zbliża się
ona do dzielnicy Sharia Faud. Po kwadransie zjawiła się przed trafiką, rozejrzała dookoła i weszła do środka.
Po chwili była już na ulicy. W ręku trzymała gazetę, którą wkrótce potem włożyła do torby. Po kilku
minutach kluczenia — widać, że okoliczne zaułki znała bardzo dobrze — wsiadła do tramwaju. Po
półgodzinnej jeździe wysiadła i pieszo już dotarła do kościoła przy ulicy El-Bihar, w którym już od pół
godziny przebywał Lerkis. Punktualnie o dziesiątej rozległ się sygnał wywoławczy nadajnika znajdującego
się w kościele.
Kierujący grupą operacyjną, mieszczącą się w dwóch domach zamykających ulicę, zwrócił się z
pytaniem do zwierzchników:
— Co mamy robić? Aresztować zebranych, czy kontynuować obserwację?
— Obserwować — padła zdecydowana odpowiedź.
Szefowie kairskiej placówki kontrwywiadu uznali, że pozostało jeszcze do rozszyfrowania kilka
kanałów, których poznanie może ułatwić likwidację wszystkich odgałęzień siatki. W pięć minut później
przyszedł jednak nowy rozkaz.
— Wszystkich aresztować na miejscu. Unikać ofiar w ludziach. Habb spalony.
Podobny rozkaz przekazano grupie obserwującej Lerkisa, który wymknął się niepostrzeżenie z kościoła
i teraz spokojnie siedział w domu. Przyczyną, która zmusiła kontrwywiad brylyjski do zmiany planów i
aresztowania rozszyfrowanych członków siatki, były wypadki, które rozegrały się w kawiarni Mahmud
Pasza.
Margow wyszedł z domu pół godziny po matce. Kluczył czas jakiś po mieście i w końcu dotarł do
kawiarni Mahmud Pasza. Usiadł przy stoliku i przez kilka minut siedział samotnie. Obserwująca go grupa
ulokowała się po drugiej stronie ulicy. Jeden z funkcjonariuszy miał wejść do kawiarni dopiero za kilka
minut. Gdy znajdował się przy wejściu, do stolika Margowa przysiadł się jakiś Europejczyk. Człowiek
Sampsona usiadł przy barze i dyskretnie zerkał na zajętych rozmową mężczyzn. Po chwili przy
interesującym go stoliku znalazł się Habb. I wtedy funkcjonariusz popełnił błąd. Wyszedł z cienia rzucanego
przez daszek przy barku. Szedł wolno w stronę rozmawiającej trójki. Wtedy zobaczył go ów Europejczyk.
Zobaczył i poznał. Pół roku temu był on aresztowany przez tego właśnie funkcjonariusza w okolicznościach
wskazujących, iż brał udział w aferze szmuglerskiej, z którą wiązały się podejrzenia wywożenia z Egiptu
wiadomości wojskowych. Nic mu wówczas nie udowodniono. Sąd poprzestał na dość wysokiej grzywnie,
którą oskarżony zapłacił bez zmrużenia oka. Zaskoczenie z powodu ponownego spotkania oraz świadomość,
że tym razem naprawdę bierze udział w niebezpiecznej grze, spowodowało, iż zerwał się od stolika,
wyciągnął z kieszeni pistolet i strzelił w kierunku zbliżającego się mężczyzny. Następnie rzucił się w
panicznej ucieczce do wyjścia.
Reakcja Habba była jeszcze bardziej nerwowa. Sięgnął pod marynarkę, wyrwał stamtąd pistolet i
strzelił do uciekającego współpracownika. Ten ugodzony pociskiem padł na stoliki przewracając je.
Następnie Habb odwrócił się i jednym susem wybiegł na zaplecze kawiarenki. Zaskoczony i oszołomiony
niespodziewanym rozwojem sytuacji Margow zerwał się od stolika i wybiegł na ulicę. Tutaj wpadł w ręce
pracowników kontrwywiadu brytyjskiego. Pogoń za Habbem nie przyniosła rezultatów. Zniknął.
Szefowie kairskiej placówki kontrwywiadu na wieść o niespodziewanym wypadku zadecydowali, że
trzeba natychmiast aresztować wszystkich pozostałych członków siatki, ponieważ Habb może ich ostrzec.
Kościół i plebania zostały natychmiast otoczone pierścieniem uzbrojonych funkcjonariuszy, żandarmerii i
policji egipskiej. Wyznaczono dwie grupy szturmowe. Pierwsza wkroczyła do kościoła i zatrzymała zebrane
tam osoby, druga, po sforsowaniu zamkniętej furtki, dotarła przez ogród na plebanię. W chwili gdy uzbrojeni
ludzie podbiegali do drzwi, z okna posypały się strzały. Jeden z oficerów biegnących nieco z tyłu złapał się
obydwoma rękami za brzuch i osunął na ziemię. Strzelec, chcąc wykorzystać zamieszanie, rzucił do ogrodu
granat i odczekawszy moment wyskoczył z okna. Strzelając seriami z pistoletu maszynowego zaczął szybko
biec w kierunku sąsiedniego ogrodu. Wydawało się, że uda mu się umknąć. Zamierzał już przeskoczyć płot,
gdy nagle z jękiem padł na ziemię. Sierżant Gamzawi, cieszący się sławą najlepszego strzelca policji
kairskiej, i tym razem nie zawiódł. Uciekinier leżał z roztrzaskanym kolanem. Natychmiast go rozbrojono.
Po wyważeniu drzwi członkowie grupy szturmowej wtargnęli do mieszkania wikarego. W bawialni siedziała
stężała z przerażenia Anna Margow i wikary.
Nagle z kościoła buchnęły strzały. Okazało się, że jeszcze jeden z członków siatki szukał ratunku w
ucieczce.
Najtrudniej było dostać się na wieżę, gdzie znajdowała się radiostacja. Zaskoczony radiotelegrafista nie
miał zamiaru poddać się bez walki. Widocznie wierzył, że uda mu się przebić przez pierścień okrążenia i
uciec. Pierwszy biegnący wąskimi i krętymi schodami znalazłszy się na szczycie zginął od celnego strzału.
Dowodzący akcją kapitan postanowił trzymać okienka wieży pod ostrzałem, by w ten sposób pozbawić
radiotelegrafistę nadziei na szukanie ratunku w ucieczce przez dach. Na schody rzucono dwa granaty z
gazem łzawiącym i świecę dymną. Po chwili wieża wypełniła się gryzącym dymem. Rzucono jeszcze dwa
granaty. I wtedy rozległ się strzał. Dwaj funkcjonariusze wstrzymując oddech wpadli do niewielkiego
pomieszczenia. Na podłodze leżał mężczyzna i zanosił się spazmatycznie kaszlem. Jeden z funkcjonariuszy
wyważył okno, do środka wdarło się świeże powietrze i dopiero teraz mogli zobaczyć, że mężczyzna miał
skrwawioną pierś. Szybko wyniesiono go na dwór.
Przeprowadzona na plebanii i w zakamarkach kościoła rewizja dostarczyła niezbitych dowodów
działalności szpiegowskiej. Najbardziej przekonującym dowodem był aparat nadawczy, mieszczący się w
pokoiku na wieży. Niestety, radiotelegrafista spalił szyfry i mając wystarczająco dużo czasu nadał zapewne
sygnał o zdemaskowaniu siatki. W ten sposób została zaprzepaszczona możliwość przekazywania
przeciwnikowi fałszywych meldunków.
Aresztownie Lerkisa przebiegło dużo sprawniej. Zastosowano wybieg z doręczycielem telegramu, który
po otworzeniu drzwi przez maklera obezwładnił go jednym uderzeniem karate. Rewizja przeprowadzona w
domu Lerkisa była nad wyraz owocna. W przemyślnej skrytce znaleziono aparat nadawczo-odbiorczy i, co
ważniejsze, komplety materiałów wywiadowczych, które pozwoliły na rozszyfrowanie kilku informatorów
wywiadu włoskiego, pracujących w ważnych przedsiębiorstwach i mających dostęp do czujnie strzeżonych
tajemnic. Nigdzie jednak nie odnaleziono szyfrów. I tym razem okazało się, że przenikliwość kierującego
operacją kapitana Lotta dała dobre rezultaty.
Natychmiast po ucieczce Habba kapitan skierował do jego mieszkania w pensjonacie kilku
funkcjonariuszy. Odwołano na moment portiera, tak że zdołali oni wejść nie zauważeni. Czekając na Habba
przeprowadzono szczegółową rewizję. Dopiero po kilku godzinach poszukiwań, gdy zaczęto zdejmować
klepki parkietu, trafiono na dźwignię skrytki. Znajdował się w niej komplet szyfrów i materiałów
dostarczonych przez młodego Margowa. Habb był jednak wytrawnym graczem. Nie trzymał u siebie w
domu żadnych innych materiałów, które mogłyby naprowadzić na ślad siatki. Najważniejsze dokumenty
musiały być ukryte w bezpiecznym schowku poza mieszkaniem. Musiał też rozszyfrować intencje
Brytyjczyków, gdyż mimo cierpliwego wyczekiwania w zasadzce przez dziesięć dni nikt się tam nie zjawił.
Co prawda kapitan Lott był przekonany, że gdyby nie popełnił jednego błędu, być może Habb wpadłby w
zasadzkę.
Pięć dni siedzieli już ludzie kapitana w pustym mieszkaniu, gdy nagle rozległo się pukanie.
Funkcjonariusze gwałtownie otworzyli drzwi i wciągnęli do środka stojącego na korytarzu mężczyznę.
Okazało się, iż był to listonosz z pilną przesyłką dla Habba. Listonosza zatrzymano, podejrzewając, że jest to
trick ze strony sprytnego szpiega, mający na celu sprawdzenie, czy może bezpiecznie powrócić do
mieszkania, aby zabrać szyfry i swoje rzeczy. Drobiazgowe śledztwo, próba pójścia tropem listu, nie
przyniosło żadnego rezułtatu. Listonosza zwolniono po dwóch tygodniach, wypłacając mu rekompensatę.
Szansa została jednak zaprzepaszczona.
Po tygodniu żmudnego przesłuchiwania wszystkich zatrzymanych szef placówki kontrwywiadu
brytyjskiego miał przed sobą dokładny obraz rozmieszczenia informatorów. Okazało się, że przed rokiem
nastąpiło połączenie dwóch siatek wywiadowczych — włoskiej i niemieckiej. Włosi mieli wiele kontaktów
w Egipcie, natomiast Niemcy skierowali z Afryki Południowej kilku znakomicie wyszkolonych agentów. Do
nich należeli właśnie Margow i Habb, którzy przeszli intensywne przeszkolenie w Niemczech i następnie
pod płaszczykiem działalności handlowej przenieśli się do Egiptu.
Siatka dysponowała znacznymi środkami finansowymi i miała rozgałęzioną sieć informatorów.
Ostrożny Habbe podzielił ją na ogniwa, które trzymał z dala od siebie. Tylko on dysponował szyfrem i
osobiście kodował oraz rozszyfrowywała meldunki, które przekazywał radiotelegrafista z plebanii oraz
Lerkis. Margow była łączniczką. Zbierała opracowane już informacje i przekazywała je Habbowi. Wikary
był również szpiegiemi niemieckim. To on wpadł na pomysł, aby radiostację zainstalowano na plebanii.
Radiotelegrafista oraz mężczyzna postrzelony w ogrodzie byli kadrowymi pracownikami włoskiego
wywiadu wojskowego przerzuconymi do Egiptu przez Pustynię Zachodnią.
Siatka funkcjonowała skutecznie przez dłuższy czas i dostarczyła Włochom wielu cennych informacji.
Teraz w eterze zapadła cisza.
Sampson zdawał sobie sprawę z tego, że nie udało mu się uchwycić wielu nici, że kilku drobnych
informatorów pozostało na wolności. Najbardziej irytowała go jednak ucieczka Habbego, który dosłownie
zapadł się pod ziemię. Sampson wiedział, że odszukanie nawet Europejczyka w czteromilionowym Kairze
nie było zadaniem łatwym. Na pewno miał przygotowaną kryjówkę, w której teraz przebywał i czekał, aż
sprawa przycichnie. Hipotezę tę potwierdzały pojawiające się od czasu do czasu w eterze sygnały nie
zidentyfikowanej radiostacji. Meldunki były jednak tak krótkie, iż nie zdołano ustalić miejsca ich nadawania.
Cios zadany przez kontrwywiad brytyjski był jednak bardzo silny. Do pułkownika Cienci, kierującego
pracą dużego ośrodka rozpoznawczo-nasłuchowego w Dernie, przestały docierać informacje. Stąd też
podjęta w dniu 9 grudnia 1940 roku przez wojska brytyjskie ofensywa była całkowitym zaskoczeniem dla
włoskiego Comando Supremo i marszałka Grazianiego. Generał Wavell wykorzystał bierność Włochów,
ściągnął posiłki i umocnił siły pancerne. Anglicy w dalszym ciągu ustępowali Włochom liczebnie. W
umocnionych obozach rozlokowanych na stukilometrowym odcinku Włosi mieli ponad dwieście pięćdziesiąt
tysięcy żołnierzy. Dowódca wojsk brytyjskich na Pustyni Zachodniej O'Connor po otrzymaniu posiłków w
postaci hinduskiej dywizji piechoty oraz dywizji pancernej miał pod swoimi rozkazami zaledwie 31 tysięcy
żołnierzy, 120 dział i 275 czołgów. Włosi mieli przewagę również w broni pancernej i działach, których
posiadali ponad 400, ale jakość ich czołgów była dużo niższa. Generał O'Connor postanowił uderzyć na tyły
umocnionych obozów i atakując je od przeciwnej strony odciąć załogom linię odwrotu. Mimo że z Egiptu
nie dotarł nawet jeden sygnał o przygotowywanej ofensywie, Włosi musieli zauważyć wzmożoną aktywność
jednostek brytyjskich w rejonie przyfrontowym. Ósmego grudnia na dzień przed ofensywą włoski samolot
patrolowy powracający do bazy dostrzegł w tumanach piasku, wznoszonego przez wiatr i nadciągającą
burzę, kolumnę kilkuset pojazdów. Była to brytyjska dywizja pancerna, która zajmowała pozycje wyjściowe.
Meldunek został przekazany dowódcom umocnionych obozów, ale oni zlekceważyli to ostrzeżenie. Również
nie wzbudziły niepokoju nasilające się ataki lotnictwa brytyjskiego przeciwko portom nabrzeżnym i
lotniskom włoskim. Graziani potraktował to jako dowód, iż Brytyjczycy nie zamierzają podjąć działań
ofensywnych ograniczając się tylko do pojedynczych ataków. Takie samo stanowisko zajmował generał
Cavallere, który zastąpił marszałka Badoglio na stanowisku głównodowodzącego włoskimi siłami
zbrojnymi.
Generał Cavallere miał nie lada kłopoty. Włochy nie tylko nie zdołały pokonać i zająć Grecji, co
obiecywał sobie Mussolini, ale wprost przeciwnie, wyparte z Epiru musiały przejść do obrony przed atakami
bitnych jednostek greckich. Dlatego też Naczelne Dowództwo w Rzymie zbagatelizowało doniesienia o
wyładowaniu w Port Saidzie posiłków brytyjskich. Uznano, iż Wielka Brytania utrzymując status quo na
pograniczu z Libią, chce w pierwszej kolejności pomóc wojskom greckim, które nie mogły kontynuować
dalej ofensywy bez dostaw ciężkiej broni i amunicji.
Plan brytyjski powiódł się w całości. Wojska przeszły przez lukę pomiędzy dwoma umocnionymi
obozami Nibeiwa oraz Rabia i zaatakowały je od drugiej strony. O zwycięstwie zadecydowały między
innymi: przewaga w broni pancernej oraz zaskoczenie. Najszybciej ruszyła do ucieczki dywizja Czarnych
Koszul stacjonująca w Sidi Barani. W sześć dni od rozpoczęcia ofensywy przez Brytyjczyków Włosi zaczęli
odwrót. W dniu 5 lutego 1941 roku jednostki pancerne zablokowały nieprzyjaciela pod Beda Fromm. Włosi
skapitulowali w dwa dni później, ich 10 armia przestała istnieć. Brytyjczycy opanowali całą Cyrenajkę,
likwidując 10 dywizji i biorąc do niewoli 130 tysięcy ludzi. Dalsza ofensywa została jednak przerwana z
powodu pogarszającej się sytuacji na Bałkanach. Do Grecji zaczęto kierować wycofane z Libii jednostki
wojsk brytyjskich.
Równocześnie z ofensywą w Libii wojska brytyjskie podjęły natarcie w Afryce Wschodniej. W sierpniu
1940 roku Włosi opanowali Somali Brytyjskie oraz kilka miejscowości przygranicznych w Kenii i Sudanie.
Nie wykorzystali pierwszego momentu zaskoczenia i podobnie jak Graziani przeszli do obrony. Już wkrótce
zaczęli odczuwać stale rosnące braki dostaw materiałów pędnych i amunicji. Ponadto partyzantka etiopska,
zasilana regularnymi dostawami broni przez karawany docierające z Sudanu, przystąpiła do ofensywy. W
styczniu 1941 roku zgrupowanie wojsk brytyjskich pod dowództwem generała Platta zaatakowało pozycje
włoskie w Sudanie i następnie wyparło je do Erytrei. W tym samym czasie przystąpiły do działań wojska
zgrupowane w Kenii, które kilkoma głębokimi manewrami oskrzydliły jednostki włoskie na pograniczu,
zmuszając je do kapitulacji. Front erytrejski zatrzymał się na pewien czas pod łańcuchem górskim Karren,
który stanowił znakomite miejsce do prowadzenia długotrwałej obrony. Karren został sforsowany 3 marca
1941 roku. Obszar panowania wojsk księcia d'Aosta atakowanych z obydwu stron stałe się kurczył.
Generał Wavell po otrzymaniu z Londynu rozkazów przerzucenia do Grecji swoich najlepszych
jednostek, po rozbiciu włoskiej 10 armii, postanowił pozbawić wroga oparcia na południu Libii. Miał on tam
bowiem kilka silnie umocnionych punktów fortyfikacyjnych ulokowanych w oazach, które mogły stać się
bazą wypadową przeciwko osłabionym siłom brytyjskim w Egipcie czy nawet Sudanie. W walkach na
pustyni odnosi zwycięstwo ten, kto panuje w powietrzu lub dysponuje przewagą w siłach pancernych.
Niesłychanie ważnym elementem jest woda oraz dysponowanie na bezludnych terenach pustyń
piaszczystych czy kamienistych punktami oparcia w jej zasięgu. Dlatego też należało, nie zwlekając,
przystąpić do działania. Zadanie to zostało powierzone grupie głębokiego rozpoznania.
W tym czasie niewielki oddział rozrósł się i został podzielony na pięć jednostek patrolowych
działających niezależnie od siebie.
— Majorze — zwrócił się Wavell do Bagnolda — bardzo wysoko oceniam działalność rozpoznawczą i
dywersyjną prowadzoną przez pańską jednostkę, która, jak widzę, stale rośnie w siłę. Chciałbym jednak
powierzyć panu dość trudne zadanie. Jeżeli popatrzymy na Cyrenajkę — w tym momencie Wavell podszedł
do olbrzymiej mapy wiszącej na ścianie — to widzimy, że Włosi skoncentrowali swoje siły w rejonie
wybrzeża. Idąc na południe, w kierunku granicy z Czadem, mają tylko trzy punkty oparcia — oazę Kufra,
Jalo i daleko, aż pod granicą z Nigrem, oazę Murzuk. Wszystkie one są dość dobrze umocnione i połączone
szosami z twierdzami na wybrzeżu. Stanowią potencjalne zagrożenie dla naszych sił w Libii i Sudanie. Jak
pan się dobrze orientuje, w tej części Sudanu mamy tylko jeden pluton meharystów, straży granicznej na
wielbłądach. Zajęcie tych baz będzie oznaczało odcięcie Włochów od jedynych źródeł wody w tym rejonie i
wyparcie ich z południa. Zadanie to jest trudne, ale myślę, że grupa głębokiego rozpoznania korzystając z
pomocy oddziałów Wolnych Francuzów zgrupowanych w forcie Lamy w Czadzie zdoła pokonać pustynię i
Włochów.
Wavell dotrzymał słowa i grupa otrzymała sporo nowego sprzętu, w tym również samochody. Bagnold
zdawał sobie sprawę, że zadanie nie było łatwe. Pustynia w tej części Cyrenajki przechodziła z płaszczyzny
nużącej monotonią falowych piasków w ciągle rosnące w kierunku południowym skaliste wzgórza. Włosi
dysponowali lotnictwem, dlatego też nie można było dać się zaskoczyć na odkrytej przestrzeni. Rajd został
starannie przygotowany. Za cel pierwszego ataku wybrano oazę Murzuk, położoną głęboko na południu w
odległości 1600 km od Kairu i ponad 450 km od najbliższych posterunków Wolnych Francuzów w Nigrze.
Najtrudniejszą częścią zadania wydawał się być odwrót przez odkrytą pustynię. Mimo tych trudności
Bagnold uważał, iż wyprawa jest celowa. Nawet jeżeli nie udałoby się utrzymać oazy przez dłuższy okres,
byłby do bolesny cios w morale wojsk włoskich, które na południu daleko od linii frontu czuły się
całkowicie bezpieczne.
Na wyprawę wyruszyło 76 żołnierzy na 24 pojazdach dostosowanych do warunków pustynnych.
Przejście przez Wielkie Morze Piasków, rozciągające się wzdłuż granicy libijsko-egipskicj, nie nastręczyło
większych problemów. Ale tym razem trzeba było pójść jeszcze dalej na południe omijając głębokim łukiem
oazę Kufra, która miała być zaatakowana w drodze powrotnej. Najwięcej trudności związanych było ze
znalezieniem przejścia z pustyni piaszczystej na skalistą. W rejonie, do którego dotarła grupa głębokiego
rozpoznania, pustynia kamienista zaczynała się wysokim na kilkadziesiąt metrów progiem skalnym. Jedyne
przejście odległe prawie o 40 km było pod stałą obserwacją włoskich patroli lotniczych. Wreszcie po
poszukiwaniach odkryto żleb, którym samochody wydostały się na płaszczyznę. Teren był jednak bardzo
trudny do jazdy, pełen kamienistych odłamów skalnych, rozpadlin, stanowiących pułapkę dla
niedoświadczonego kierowcy. Najbardziej jednak męczące okazały się raptowne zmiany temperatury.
Żołnierze z grupy głębokiego rozpoznania przyzwyczaili się już do tego, że całodzienny
czterdziestostopniowy skwar znikał wraz z zachodem słońca. W nocy temperatura spadała do 6—8 stopni, a
na pustyni kamienistej, połączonej z pasmem wzgórz, w nocy występowały przymrozki. Były to tereny
urzekająco piękne, ale jednocześnie bezludne i dzikie. Wreszcie po dziesięciu dniach dotarli do małego wadi,
gdzie oczekiwała już grupa żołnierzy francuskich z Czadu. Oaza i fort Murzuk leżały w odległości jednego
dnia jazdy. Uzgodniono, że podstawowym zadaniem jest opanowanie lotniska i zniszczenie znajdujących się
na nim samolotów. Gwarantowało to bezpieczny odwrót. Oddział został podzielony na kilka sekcji, którym
przydzielono konkretne zadania. Następnego dnia zbliżyli się na odległość 30 kilometrów od oazy.
Atak został przypuszczony w południe w czasie sjesty, liczono się z tym, że posterunki włoskie będą
mniej uważne, rozleniwione lejącym się z nieba żarem. Istotnie sekcja, która miała zaatakować lotnisko,
zdążyła zbliżyć się do niego niepostrzeżenie. Okazało się jednak, że Włosi wyciągnęli wnioski z
dotychczasowych wypadów i zmienili w Cyrenajce oazę w fortecę mocno nasyconą bronią maszynową. Bez
artylerii nie można było myśleć o sforsowaniu potężnych murów, zza których na atakujących spadała lawina
ognia. Mimo silnego ostrzału lotnisko zostało opanowane. W hangarach stało kilka bombowców i
myśliwców. Najcenniejszą zdobyczą było opanowanie dużych składów paliwa i amunicji. Po czterech
godzinach walki dowódca grupy zdecydował się na odwrót. Zamknięci w fortecy Włosi patrzyli z
wściekłością na olbrzymi grzyb dymu wznoszący się nad magazynami z paliwem. Pastwą płomieni padły
wszystkie samoloty, a następnie ogień dotarł do składów z amunicją. Zniszczono studnie artezyjskie oraz
system pomp. Tuż po piątej ostatnia grupa trzymająca pod ostrzałem fort wycofała się.
Wszystkie pojazdy grupy głębokiego rozpoznania wycofały się na wschód. Chodziło o to, aby oderwać
się jak najdalej od fortu i wjechać ponownie w rejon pustyni kamienistej, gdzie w razie potrzeby łatwiej było
się bronić. Następnego dnia ruszyli jeszcze przed brzaskiem. Wieczorem grupa dotarła do gór. Samoloty
włoskie nie pojawiły się. Widocznie ogień uszkodził również radiostację. Po trzech dniach wytężonej jazdy
wszystkie samochody dotarły do Tibesti, gdzie spotkały się z patrolem Wolnych Francuzów i drugim
plutonem grupy głębokiego rozpoznania. Po raz pierwszy od dwóch tygodni powracający z wyprawy na
Murzuk mogli się umyć i pić wodę bez żadnych ograniczeń. Połączone siły przygotowywały się do ataku na
Kufrę.
Generał Wavell słusznie przewidywał, że atak przeciwko bazie położonej tak daleko na zapleczu będzie
dla Włochów wielkim ciosem, boleśnie godzącym w ambicję marszałka Grazianiego. Mimo trudności na
froncie w Cyrenajce na wiadomość o tym, co się wydarzyło w Murzuk, marszałek wydał rozkaz stawiający
załogi wszystkich pustynnych fortów w stan pogotowia. Do Kufry nadleciały posiłki lotnicze oraz
skierowano tam włoskie jednostki będące odpowiednikami grupy głębokiego rozpoznania, tzw. Compania
Auto-Sahara.
Stacjonująca w Czadzie grupa brytyjsko-francuska postanowiła przed wyruszeniem zasadniczych sił
skierować w rejon Kufry jeden patrol w celu rozpoznania sytuacji. Nie była to wyprawa pomyślna. W
odległości 90 kilometrów od Kufry znajdowała się baza osłonowa w Gebel Sherif, której załoga została
wzmocniona kilkoma jednostkami Companii Auto-Sahara i lotnictwem. Późniejsza analiza wykazała, iż
wiadomość o przygotowywaniu operacji dotarła do Włochów. Zresztą Bagnold nie dziwił się temu, wiedział
bowiem, że jego francuscy koledzy nie przywiązują odpowiedniej wagi do zachowania tajemnicy. Wieść o
przygotowywaniu wyprawy i jej celu była znana wielu mieszkańcom Zouar, gdzie stacjonowały wspólne
siły. Mimo że patrol grupy głębokiego rozpoznania ukrył się w głębokim wadi i zamaskował samochody,
został on zauważony z powietrza. Włosi ruszyli do frontalnego ataku chcąc przeciąć drogę odwrotu.
Samochody Companii Auto-Sahara zostały zatrzymane ogniem sprzężonych karabinów, ale atak samolotów
przekreślił możliwość wycofania się. Maszyny stanęły w ogniu. Przy życiu zostało tylko kilku żołnierzy.
Wtedy odleciały samoloty, a do ataku przystąpiły ponownie samochody Companii. Tylko czterech żołnierzy
brytyjskich nie odniosło ran. Wykorzystując, mimo ataków z powietrza, karabiny maszynowe odparli atak
włoski. Mieli teraz do wyboru — albo się bronić lub też próbować wycofać się i wracać na piechotę do
Czadu oddalonego o 450 kilometrów.
Z nastaniem ciemności udało im się wyrwać z okrążenia i oddalić od fatalnego wadi na bezpieczną
odległość. Włosi nie zdecydowali się na kontynuowanie pościgu obawiając się zasadzki. Postanowili
zlikwidować grupę przy pomocy lotnictwa. Ale czterej żołnierze ubrani w maskujące brązowożółte mundury
byli z powietrza niewidoczni. Wśród rozbitych samochodów znaleźli jedną manierkę wody. Aby dotrzeć do
bazy w Czadzie, musieli iść ponad tydzień. Oznaczało to po jednym łyku wody dziennie. Z samochodu
zabrali tzw. żelazną porcję, która w najlepszym wypadku mogła starczyć na podtrzymanie sił przez 3—4 dni.
Mimo to byli zdecydowani wracać do Czadu. Przez pierwsze pięć dni posuwali się dość szybko, wszyscy
mieli za sobą odpowiedni trening i doświadczenie. Ale z wolna siły zaczęły się wyczerpywać. Straszliwy
upal w południe zmuszał do szukania schronienia w cieniu skał. Maszerowali śladami swoich samochodów
od brzasku do południa i kontynuowali marsz po przerwie aż do zupełnego zmroku. Ósmego dnia
najsilniejszy z nich, sierżant Moore, zdecydował się zostawić współtowarzyszy i pójść przodem w celu
sprowadzenia pomocy. Poprzedniego dnia w koleinie pozostawionej przez koła samochodów ich grupy
znaleźli zgubioną puszkę marmolady. Zjedli ją dopiero wieczorem, gdy kąsający chłód oziębił jej zawartość,
co dało iluzję, że pije się chłodną wodę. Moore został zauważony dziesiątego dnia przez samolot francuski z
Czadu. Załoga zrzuciła mu jedzenie i to, co miała na pokładzie — butelkę lemoniady. Niestety, butelka
rozbiła się i w skorupie denka było tylko kilka kropel napoju. Pozostali trzej towarzysze nie byli już w stanie
się ruszać i zostali uratowani dopiero następnego dnia, gdy do Moore'go dotarły samochody patrolu
zaalarmowanego przez samolot.
Utrata Cyrenajki spowodowała, że Graziani wycofał jednostki Auto-Sahary z Kufry, zlecając im zadanie
osłony pozycji włoskich przed atakami grupy głębokiego rozpoznania operującej w tym rejonie.
Francusko-brytyjski atak na Kufrę dokonany z zaskoczenia i po wprowadzeniu do oazy grupy
Libijczyków, którzy opanowali od wewnątrz kilka kluczowych pozycji, zakończył się sukcesem. Południowa
brama do Libii została otwarta, a ponadto komunikacja z wojskami Wolnych Francuzów w Czadzie i Nigrze
mogła odbywać się bez większych przeszkód.
Tymczasem sytuacja militarna na Bałkanach uległa pogorszeniu, zaś od połowy lutego 1941 roku w
portach Trypolitanii zaczęły lądować jednostki niemieckiego Afrika Korps, na którego czele Hitler postawił
generała Edwina Rommla. Mussolini zaniepokojony tak niepomyślnym rozwojem sytuacji własnych wojsk
też skierował do Trypolitanii dywizję pancerną „Arriette”. Stosunek sił uległ pogorszeniu na niekorzyść
Brytyjczyków.
General Wavell otrzymał poufną informację z Londynu, iż nie należy się spodziewać ataku sił włosko-
-niemieckich w najbliższych dwóch miesiącach. Źródłem tej wiadomości była super-tajemnica, tj. maszyna
szyfrowa „Enigma”. Londyn dysponował niezwykłym atutem — zespół polskich inżynierów odtworzył
niemiecką maszynę szyfrową, która służyła do łączności pomiędzy ścisłym dowództwem niemieckim na
najwyższych szczeblach. Jak wynikało z rozszyfrowanego ostatnio meldunku, Hitler zabronił generałowi
Rommlowi podejmowania działań ofensywnych przed dotarciem wszystkich transportów i oddziałów.
Najbliższe tygodnie pokazały, iż Rommel niezbyt brał sobie do serca rozkazy swoich przełożonych.
POJEDYNEK LISÓW PUSTYNI
Trzydziestego pierwszego marca 1940 roku o trzeciej nad ranem ostry dzwonek telefonu obudził
generała Wavella. Dzwonił generał Neame, dowódca wojsk brytyjskich, stacjonujących pod El-Agejla, gdzie
zatrzymał się front po zimowej ofensywie. Generał Neame miał pod swoimi rozkazami tylko dwie niepełne
dywizje i zdawał sobie sprawę, że w razie ataku połączonych sił niemiecko-włoskich nie ma szans na opór
przez dłuższy czas. Wiedział, że Rommel nie otrzymał jeszcze wszystkich obiecanych mu posiłków i nie
miał prawa podejmować przed zgromadzeniem odpowiednich sił działań ofensywnych. Rommel nie
zamierzał jednak czekać na koncentrację wszystkich sił i wykorzystując zaskoczenie, zaatakował. Generał
Neame zameldował, iż przed pół godziną niemiecko-włoskie jednostki pancerne i piechoty zmotoryzowanej
uderzyły na jego pozycje i posuwają się wzdłuż Via Balbia. Wavell był tą wiadomością zaskoczony w nie
mniejszym stopniu niż Neame. Polecił stawić zdecydowany opór wojskom przeciwnika, ponieważ należało
się liczyć, że atak miał na celu rozpoznanie sił pierwszej linii wojsk brytyjskich. Jednak po południu
meldunek Neame nie pozostawiał już żadnych wątpliwości — nacisk wojsk niemiecko-włoskich rósł z każdą
chwilą. Ponadto samolot rozpoznawczy wysłany z zadaniem obserwacji ruchów wojsk nieprzyjaciela
dostarczył informacji, która zelektryzowała cały sztab. W połowie Półwyspu Cyrenajskiego w odległości 5
km od miejscowości El-Mechili odkryto kolumnę kilkuset czołgów niemieckich i włoskich. Za nimi
posuwała się piechota zmotoryzowana. Jeden rzut oka na mapę uświadomił wszystkim, iż przeciwnik ominął
pozycje, których załoga została związana działaniami pozorującymi, i przecinając półwysep w poprzek
zamierza zamknąć w kotle brytyjską 2 dywizję pancerną i australijską 9 dywizję piechoty. Wojska brytyjskie
otrzymały rozkaz stosowania działań opóźniających i wycofywania się w kierunku na Tobruk, wykorzystując
dla zwiększenia szybkości manewru Via Balbia. Kluczem do całej operacji było utrzymanie Tobruku. Z
chwilą gdyby nieprzyjaciel go opanował, zamknąłby drogę odwrotu, a także mógłby podciągnąć drogą
morską posiłki oraz dokonać następnego uderzenia.
Kontratak przeciwko wojskom pancernym Rommla nie zdołał zatrzymać wojsk na długo. Umożliwił
jednak dotarcie wycofującym się wojskom brytyjskim do Derny, gdzie starano się stworzyć rubież obrony,
która jednym skrzydłem obejmowała miejscowość El-Mechili. Pospiesznie umacniano fortyfikacje Tobruku.
Atak wojsk Afrika Korps był tak silny, iż zdołał przerwać linię obrony po jednym dniu walk. W dniu 9
kwietnia wojska Rommla przecięły półwysep i dotarły do małego portu Timimi, próbując kontynuować
marsz na Tobruk odległy tylko o 45 km. Ale okazało się, że na pokonanie tej odległości trzeba było aż trzech
dni. Pozostałe na pustyni wojska brytyjskie zaatakowały z tyłu i zdołały się przebić do Tobruku. Rommel
próbował zająć go bez powodzenia atakiem z marszu. W dniu 13 kwietnia czołgi niemieckie dotarły do
Sollum leżącego na granicy libijsko-egipskiej. Brytyjczycy rozwinęli przeciwuderzenie, zostało ono jednak
przez siły włosko-niemieckie odparte. Strony zaniechały działań ofensywnych ze względu na wyczerpanie
wojsk i przeszły do obrony chcąc wykorzystać czas na przygotowanie się do nowych zmagań. Za liniami
niemiecko-włoskimi pozostał obsadzony Tobruk, który z niepozornego miasta stał się twierdzą. Broniły jej
również jednostki Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich.
Wavell zdawał sobie sprawę z sytuacji, nieprzyjaciel zbliżył się niebezpiecznie do granic Egiptu i
zbierał siły do uderzenia, które miało go zaprowadzić nad Kanał Sueski. Sytuacja w Grecji od chwili agresji
niemieckiej w dniu 9 kwietnia stała się krytyczna. Brytyjski 17 ekspedycyjny korpus otrzymał rozkaz
ewakuowania się na Kretę i do Egiptu. Obydwie strony obok rozbudowy pozycji obronnych i ściągania
posiłków starały się teraz wykraść jak najwięcej sekretów i tajemnic. Szef brytyjskiego wywiadu
wojskowego postanowił najpierw odbudować siatkę zdezorganizowaną niespodziewanym atakiem wojsk
Rommla. Z Kairu wydano polecenie jednemu 2 plutonów grupy głębokiego rozpoznania, która operowała za
linią frontu, aby zabrał z umówionego miejsca w Trypolitanii i przewiózł do oazy Kufra mężczyznę, który
jako znak rozpoznawczy przedstawi sztylet z wygrawerowanym na rękojeści napisem Verita — prawda.
Porucznik Hanson, dowódca patrolu, był poirytowany kilkugodzinnym oczekiwaniem. Siedział w cieniu
rzucanym przez skałę, którą zmiany temperatury i wiatr wyrzeźbiły na kształt olbrzymiego grzyba. Dwa
samochody stały zamaskowane siatką pod sąsiednim głazem. Upłynęło już kilka godzin i tajemniczy
wysłannik nie pojawił się. Hanson raz jeszcze przeczesał lornetką leżącą u jego stóp szarordzawą równinę
pełną głazów i kamieni. Nic nie wskazywało na to, iż w pobliżu znajduje się jakaś żywa istota. W pewnej
chwili drgnął, gdy poczuł na plecach chłodny metalowy przedmiot. Jakaś ręka sięgnęła i wyjęła mu z
futerału pistolet, Hanson był zbyt doświadczonym żołnierzem, aby wykonać w tej chwili jakiś gwałtowny
ruch. Wkrótce usłyszał wypowiedziane po angielsku zdanie:
— Czy to porucznik Hanson?
Intonacja nie pozostawiała wątpliwości, iż mówiący był Anglikiem. Przez zaschnięte z wrażenia gardło
wykrztusił:
— Tak.
Wtedy nieznajomy szepnął:
— Loch Ness.
Hanson automatycznie odpowiedział:
— Windsor.
Za jego plecami zabrzmiało już głośniej:
— Proszę oto sztylet.
Przed Hansonem upadł długi i wąski inkrustowany sztylet. Hanson odszukał napis, złożony z
fantazyjnych ozdobnych liter. Podniósł wzrok i zobaczył przed sobą Beduina, ubranego, mimo upału, w
abaję, szeroki luźny płaszcz bez rękawów z wielbłądziej wełny.
— Jestem kapitan Mallroy — powiedział wyciągając rękę. — Proszę się nie gniewać za takie powitanie,
ale ciągle się obawiałem, czy nie jesteście przypadkiem przebranymi ludźmi z Afrika Korps lub Auto-
-Sahara. Wiem, że od dwóch tygodni taki oszukańczy patrol kręci się w tym rejonie niewątpliwie polując na
was.
Mallroy szybko przebrał się w dostarczony mu przez porucznika mundur. Nie mógł bowiem zwracać na
siebie uwagi niecodziennym strojem. Podróż do Kufry była bardzo męcząca. Wyraźnie wzrosła liczba
samolotów patrolujących pustynię, kilkakrotnie musieli szukać schronienia przed pokrytym żółto-szarymi
plamami samolotem rozpoznawczym Afrika Korps. Na drugi dzień zerwał się chamsim — wiatr, który wiał
bez przerwy, aż do końca podróży. Hanson znów przekonał się, jak potrafi on destrukcyjnie wpływać na
psychikę ludzką. Sam, mimo już prawie dwuletniej służby na pustyni, i przeżycia kilku okresów chamsima,
czuł się potwornie zmęczony i wewnętrznie rozdygotany. W tym okresie wszelkie działania ofensywne w
rejonach pustynnych zamierają, ludzie są niezdolni do większego, długotrwałego wysiłku. Ale na Mallroyu
chamsim zdawał się nie robić większego wrażenia. Z Kufry odleciał w godzinę po dotarciu do oazy. W
Kairze wziął jeszcze prysznic i był gotów do stawienia się u przełożonych. W sztabie powitał go szef
wywiadu.
— Witam, kapitanie Haselden — powiedział, wyciągając na powitanie dłoń.
John Haselden, bo tak naprawdę brzmiało jego nazwisko, był absolwentem wydziału arabistyki w
Oxford, ukończył ponadto fakultet filologii arabskiej na uniwersytecie w Aleksandrii. Miał ciemne włosy,
brązowe oczy i pociemniałą od słońca cerę, toteż trudno go było odróżnić od autentycznego Araba. Do
wywiadu wstąpił jeszcze na ostatnim roku studiów. Władał arabskim tak biegle, iż nikt nie był w stanie
rozpoznać w nim Europejczyka. Na dwa lata przed wybuchem wojny, na polecenie władz, został głęboko
zakonspirowany. Wywiad brytyjski zdawał sobie doskonale sprawę, iż Włosi i Niemcy interesują się tego
rodzaju ekspertami. W razie wybuchu konfliktu zbrojnego Haselden miał być wykorzystany do zadań
specjalnych. Wywiadowi brytyjskiemu zależało na tym, aby nie został rozszyfrowany. Jego rzekome odejście
z padołu ziemskiego starannie wyreżyserowano. Zginął rzekomo w wypadku, który był tak nieszczęśliwy, iż
samochód spłonął wraz ze zwłokami. Firma handlowa, w której pracował, wyprawiła mu pogrzeb. Przybyło
nań kilku kolegów ze studiów, w tym dwóch, którzy ponad wszelką wątpliwość byli informatorami wywiadu
włoskiego. Haselden na pewien czas, pod nowym nazwiskiem i z nową biografią, został przerzucony do
Syrii i Iraku, a po pół roku, gdy placówka kairska doszła do wniosku, iż wywiad włoski połknął podsunięty
mu haczyk, przez Tunezję dostał się do Libii. Osiadł w Trypolisie, gdzie założył spółkę, zajmującą się
dostawami produktów żywnościowych dla stacjonujących tam wojsk. Dzięki uzdolnieniom językowym
opanował włoski bardzo szybko. W rozmowach posługiwał się jednak nieporadnym językiem, stąd do jego
uszu dotarła niejedna, ważna wiadomość. Teraz wezwano go na konsultacje.
Dowództwo żądało maksymalnej ilości aktualnych informacji, dotyczących liczby, nazw i
przeznaczenia jednostek włoskich i niemieckich przybywających do Libii, oraz prowadzenia stałej
obserwacji wojsk nieprzyjaciela w celu uniknięcia niespodziewanego ataku z zaskoczenia, który
kosztowałby Brytyjczyków dość drogo. Haselden otrzymał znaczną ilość pieniędzy, w tym złotych monet,
które w oczach Libijczyków i Włochów stanowiły największą wartość. Wavell na pożegnanie powiedział
Haseldenowi:
— Kapitanie, proszę pamiętać, iż obecnie każda, pozornie najdrobniejsza, informacja będzie miała dla
nas ogromną wartość.
Po dwóch dniach odpoczynku, który Haselden wykorzystał głównie na spanie i kąpiele, wsiadł do
samolotu na podkairskim lotnisku. To, co w mieście wyraźnie sygnalizowało zmiany, to liczniejsze gniazda
karabinów maszynowych i stanowiska artylerii przeciwlotniczej.
Lot nad pustynią po przekroczeniu linii frontu nużył monotonią. Chamsim przestał wiać i noc była
widna. W zimnym świetle księżyca pustynia odpychała przejmującym chłodem i zimnem. Raz jeszcze
sprawdził z nawigatorem kierunek lotu i miejsce zrzutu. Po kilkunastu minutach byli na miejscu. Wyskoczył
ze spadochronem w srebrzysty chłód nocy. Za nim z luku bombowego posypały się ciemne przedmioty, nad
którymi po chwili wykwitły białe czasze spadochronów. Po wylądowaniu szybko odczepił szelki
spadochronu i po złożeniu go w małą paczkę zakopał pod kamieniem. Szum silników oddalającego się
samolotu słabł coraz bardziej i po chwili nad pustynią zapanowała całkowita cisza. Zza wzgórza dotarł do
niego dźwięk przewróconego kamienia. Szybko sięgnął po worek, który wylądował razem z nim
przytroczony do nogi długą linką. Szybkimi ruchami wyjął pistolet maszynowy i rozłożył kolbę. Przypadł za
kamieniem, nasłuchując. Po chwili w srebrnej poświacie księżyca zobaczył, jak zza fałdy terenu wynurzyła
się najpierw głowa, a potem cały wielbłąd. W siodle siedział ubrany w galabiję Beduin. Na moment
zatrzymał się, rozejrzał dookoła i przyłożył do ust mały przedmiot, który trzymał w ręku. Powietrze przeszył
przeraźliwy, płaczliwy jęk hieny. Haselden odetchnął z ulgą, to był jego współpracownik. Ale nie wynurzył
się zza kamienia do momentu, gdy wielbłąd zbliżył się na odległość, która pozwoliła na rozpoznanie rysów
twarzy jeźdźca. Odszukanie pojemników z materiałami zajęło im sporo czasu i do namiotu Al-bair dotarli
dopiero ze wschodem słońca, natomiast materiały dotarły do Trypolisu dopiero partiami po kilku dniach.
Haselden z energią przystąpił do działania. Dysponował grupą dziesięciu młodych Libijczykow, którzy
nienawidzili Włochów i podjęli współpracę z Anglikami.
Najcenniejszym współpracownikiem był Abdullach, który pracował jako kelner w oficerskiej kantynie.
Władał dobrze włoskim i codziennie przynosił jakieś nowinki i ploteczki, które często okazywały się
cennymi wskazówkami. Z rozmów oficerów włoskich można było ustalić wiele szczegółów, ale wciąż
brakowało, niestety, bezpośredniego dotarcia do stacjonujących jednostek Afrika Korps.
W kilka dni później do Haseldena zgłosił się Antonio Povieri, podobnie jak i on zakonspirowany
Brytyjczyk, który od kilku lat mieszkał w Trypolisie uchodząc za reemigranta z włoskiej kolonii w Egipcie.
Władał niemieckim w stopniu umożliwiającym mu swobodne rozumienie rozmów prowadzonych przez
żołnierzy i oficerów odwiedzających jego bar. Haselden nawet nie podejrzewał, że ten starszy mężczyzna,
sprawiający na pierwszy rzut oka wrażenie safanduły, był od lat pracownikiem Intelligence Service. Razem
mieli rozwiązać zadanie, które zostało im przekazane przez przełożonych. Na podstawie informacji
otrzymanych od siatki Haseldena wywiad brytyjski zdołał ustalić, iż w sztabie generała Rommla pracuje
oficer Hans Suchert, który przed kilkoma laty pod presją karcianych długów sprzedał kilka tajemnic. W
zawierusze wojennej zniknął on z oczu wywiadu i dopiero teraz zdołano ustalić miejsce jego służby.
Dysponowano wystarczającą ilością dowodów, przy pomocy których można było nakłonić go do
współpracy.
Najtrudniejszym zadaniem było dotarcie do Sucherta, aby nie wzbudzić podejrzeń. Długo zastanawiano
się nad znalezieniem najlepszego rozwiązania. Z pomocą przyszedł przypadek. Do Haseldena dotarła
informacja, iż Rommel przyjedzie za kilka dni do Trypolisu. Jak przypuszczano, miała się tam odbyć
konferencja z nowo mianowanym dowódcą wojsk włoskich w Libii, generałem Bastico, który formalnie
stanął na czele połączonych sił włosko-niemieckich. Przekazał tę wiadomość przełożonym i otrzymał
polecenie niezwłocznego skontaktowania się za pośrednictwem Povieriego z Suchertem.
Przedsiębiorczy restaurator miał swoje kontakty wśród personelu wojskowego hotelu garnizonowego w
Trypolisie, w którym zatrzymali się Niemcy. Udało się również ustalić, że Suchert wszedł w skład grupy
towarzyszącej Rommlowi. Nazajutrz rano Haselden znał już numer jego pokoju. Już pierwszego wieczoru
Rommel wysłał, za pośrednictwem maszyny szyfrowej „Enigma”, drugi meldunek do Oberkommando der
Wehrmacht, relacjonujący przebieg rozmów z generałem Bastico. Jego pobyt w Trypolisie miał jeszcze
potrwać kilka dni. Polecono Haseldenowi szybkie i rozważne działanie.
Suchert ze zdziwieniem spojrzał na białą kopertę, którą znalazł na swoim łóżku po powrocie wieczorem
do hotelu. Szybkim ruchem rozerwał i zaczął czytać. W miarę lektury czuł, jak przenika go lodowaty chłód.
Szybko przebiegł wzrokiem ostatnie linijki i zaczął czytać list raz jeszcze, tym razem uważnie analizując
każde zdanie. Kiedy skończył, sięgnął po kopertę i dokładnie ją obejrzał. Nie było na niej żadnego śladu
Sławomir Klimkiewicz POJEDYNEK POD PIRAMIDAMI Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1977 Okładkę projektował: Witold Chmielewski Redaktor: Wiesława Zaniewska Redaktor techniczny: Zofia Szymańska
POWRÓT MAJORA CIENCI Słońce powoli wstawało nad pustynią i rozpraszało rześki chłód poranka. Upłynęła szósta, potem i ósma godzina rano, a zapowiedzianego samochodu z Kompanii Auto-Sahara nie było. Cienci wyjął z futerału lornetkę i jeszcze raz omiótł ginący w rozedrganym powietrzu kraniec wyschniętego wadi *. Pusto. Zszedł z wydmy po skrzypiącym piasku do samochodu. Wóz stał w niszy utworzonej przez dwie wysokie, usypane przez wiatr, diuny. Był całkowicie zasłonięty, a jednocześnie z miejsca, w którym stał, można było obserwować długi odcinek wyschniętego koryta rzeki, która teraz pozbawiona kropli wody służyła jako droga. Cienci włożył lornetkę do futerału i sięgnął po manierkę z wodą. Pociągnął długi łyk i skrzywił się z niesmakiem, była już ciepła i miała niemiły, metaliczny smak. Pomyślał z żalem: to nie to samo, co filiżanka pachnącej i aromatycznej kawy, jaką pił jeszcze trzy dni temu w Kairze. Opuścili Kair wczesnym popołudniem, chcąc wykorzystać chłód nocy na jazdę. Robi tak wiele osób jadących na południe, więc nie wzbudziło to niczyich podejrzeń. Cóż zresztą mogło być dziwnego, że właściciel jednego z większych magazynów wyrobów skórzanych, i przy tym ich dostawca dla jednostek armii brytyjskiej stacjonujących w delcie Nilu, jak co roku udaje się do Sudanu po zapas nowych skór. Lewantyńczyk Dżalid znany był z obrotności i znakomitej intuicji kupieckiej. Zabierał zwykle ze sobą swoją prawą rękę w przedsiębiorstwie kuzyna Ahmeda, ale tym razem w samochodzie obok niego siedział znajomy, który przyjechał do Kairu kilka tygodni temu. Dżalid przedstawiał go hurtownikom jako przedstawiciela jednej z tureckich kompanii, zajmujących się handlem skórami. Gymyr Radszyn — tak przedstawił się przybysz — robił wrażenie człowieka bardzo obrotnego i przedsiębiorczego. W bardzo krótkim czasie nawiązał kontakty z wieloma przemysłowcami i kupcami, swobodnie czuł się również w klubach i kabaretach, gdzie zbierała się finansowa elita Kairu. Nie stronił również od spotkań z oficerami brytyjskimi, którzy wieczorami zbierali się w Tarf i Mohamed Pasza Club. Nie liczył się zbytnio z pieniędzmi, ale nie pozwolił się również oszukać na jednego nawet plastra. Był hojny ale nie lubił marnować pieniędzy. Podkreślał, że celem jego wizyty w Kairze jest rozpoznanie możliwości nawiązania długofalowej transakcji dostaw znakomitych skór sudańskich. Dawał przy tym do zrozumienia, iż zamówienia będą znaczne i obliczone na dłuższy czas. Nikogo zatem nie zdziwiło, kiedy oznajmił, iż wybiera się razem z Dżalidem na wyprawę do Sudanu w celu zorientowania się na miejscu, jak najkorzystniej zorganizować zakupy skór. Dżalid podróżował swoim znakomicie przystosowanym do długich podróży samochodem terenowym, którym przemierzył niejedną setkę mil Kotliny Górnego Nilu. Tym razem zapowiadała się dłuższa wyprawa. Po nocnej jeździe zatrzymali się na dzień w Asjut. Po kilkugodzinnym odpoczynku, gdy upał już zelżał, ruszyli dalej. Upewniwszy się, że szosa jest pusta. skręcili na zachód, zamiast na południe, w kierunku Sudanu. W tym miejscu pustynia ma bardzo twardą nawierzchnię, toteż jazda byta szybka i nim zapadł zmierzch, zjechali z płaskowyżu w gąszcz kotlin wyrzeźbionych przez wiatr i potoki wody, która zmieniała wyschnięte koryta w rwące potoki raz w roku w czasie tropikalnej ulewy. Dżalid znał okolicę dobrze, gdyż jechał dalej, mimo gęstniejącego mroku. Wreszcie stanęli i w świetle reflektorów wybrali kotlinę, w której ukryli samochód. Nazajutrz o szóstej rano miał w tym miejscu zjawić się patrol Kompanii Auto-Sahara, wysłany z włoskiej bazy wojskowej, najdalej wysuniętej na południowy wschód włoskiej placówki rozpoznawczo-ochronnej, mieszczącej się w oazie Kufra. Tymczasem płynęła godzina za godziną, a u wjazdu do wadi nie pojawił się oczekiwany pustynny patrol. Radszyn kilkakrotnie nagabywał Dżalida, czy jest całkowicie pewien, że dotarli do właściwego miejsca. Dżalid nie zwracał specjalnej uwagi na poirytowanego swojego towarzysza. Leżąc w cieniu rzucanym przez samochód, odpowiadał za każdym razem rozleniwionym przez upał głosem: — Ależ tak, naturalnie, jestem pewien. Nie pozostawało nic innego, jak czekać. Wreszcie, kiedy słońce przekroczyło zenit, u wejścia do wadi coś zamajaczyło. Radszyn szybko sięgnął po lornetkę i przypadł za brzegiem wydmy. W obiektywie, poprzez rozedrgane upałem powietrze, zobaczył, jak dnem żlebu, powoli, jechał samochód terenowy, pomalowany w żółtordzawe ochronne plamy. Z takiej odległości trudno było rozpoznać — włoski czy brytyjski. Jedno było pewne, nikt z cywilów, oprócz przypadkowej ekspedycji geograficznej, nie zapuszczał się w te rejony. Szybko zbudził Dżalida. Na wszelki wypadek wyjął z pojemnika dwa granaty i wsunął je do kieszeni. Obydwaj zarepetowali pistolety, które wsunęli za pas. Samochód zbliżał się nieustannie, a zza zakrętu, po chwili, pojawił się drugi. Po kilku minutach niepokój Radszyna zniknął. Bez trudu rozpoznał * Wadi — suche łożyska rzek na pustyniach płd.-zach Azji i płn. Afryki, wypełniające się wodą tylko w porze deszczowej.
markę i znaki na masce samochodu. To nie byli Anglicy ani Egipcjanie. Po chwili był już pewien. Długo oczekiwany patrol zjawił się. Pierwszy samochód zatrzymał się. Wysiadł z niego człowiek ubrany w mundur włoskiego oficera. Po chwili, podobnie jak Radszyn, wszedł na stok spadzistego brzegu wąwozu i położywszy się na brzegu, obserwował przez lornetkę płaskowyż. Obydwaj podróżni byli już teraz zupełnie spokojni. Ani Anglicy, ani Egipcjanie nie zachowywali się na terytorium Egiptu w ten sposób. Dżalid wyjął z kieszeni lusterko. Odbity promień słońca wylądował na twarzy oficera leżącego na przeciwległym stoku. Ten w mgnieniu oka ześliznął się ze skarpy. Gdy Radszyn wyszedł na środek wąwozu, oficer był już przy samochodzie i w stronę idącego skierował lufę karabinu maszynowego, stojącego na masce samochodu. Radszyn machając chusteczką szedł powoli naprzód. Zachęcony tym oficer oderwał się od samochodu i wyszedł mu kilka kroków naprzeciw. Po krótkiej chwili stanęli przed sobą. — Czy inżynier Ciello? — zapytał cywila. — Tak — odpowiedział zapytany. — Najlepsze są wina toskańskie — dodał po chwili. Oficer z uśmiechem odpowiedział: — Nalewka na ziołach jest zdrowsza — i wyjął z kieszeni swój znak rozpoznawczy. Po kilku minutach z samochodu Dżalida wyładowano trzy torby. On sam oddalił się do drugiego wąwozu, aby nikt z członków patrolu go nie zobaczył. W ostatnich miesiącach szefowie wywiadu włoskiego zarządzili nadzwyczajne zaostrzenie konspiracji. Z otrzymywanych meldunków wynikało, że gadatliwość wielu agentów lub żołnierzy stacjonujących w Libii naprowadziła Brytyjczyków na niejeden ślad. Stąd Dżalid unikał spotkania z członkami patrolu pustynnego. Na pożegnanie uścisnęli sobie dłonie z Radszynem i samochód odjechał na wschód, w kierunku szosy, by potem jechać dalej na południe, do Sudanu, gdzie już czekał pomocnik Ahmed, który do Chartumu dotarł koleją. Dżalid po powrocie do Kairu oświadczył swoim znajomym, że przedsiębiorczy Turek pojechał dalej do Erytrei. Tymczasem samochody patrolu pustynnego przekroczyły Wielkie Morze Piasków i na trzeci dzień dotarły do oazy Kufra. Stamtąd Radszyn, który występował teraz pod nazwiskiem Ciello, po długiej podróży lotniczej znalazł się w Tripolisie. Na lotnisku czekał na niego samochód Po pół godzinie dotarli do kompleksu budynków, w których mieścił się sztab marszałka lotnictwa Balbe, głównodowodzącego wojskami włoskimi w Libii. Ciello wrócił do swojego nazwiska Cienci. Nie był on bynajmniej handlarzem skór, mimo że znał się na nich dobrze. Od ponad 10 lat pracował we włoskim wywiadzie wojskowym. Do Egiptu został przerzucony w celu zebrania materiałów opracowanych przez działające tam niezależnie od siebie trzy siatki wywiadu i poczynienia własnych obserwacji. Jego zadaniem było opracowanie kompleksowego raportu na temat siły jednostek brytyjskich stacjonujących w Egipcie, ich uzbrojenia i mobilności, nastrojów ludności arabskiej. Zdawał sobie sprawę, iż polecenie opracowania takiego raportu oznacza podjęcie przygotowań do realizacji planów duce, tj. utworzenia Włoskiego Imperium Afrykańskiego poprzez zajęcie Egiptu uderzeniem z Libii i Sudanu z Abisynii. W sztabie powitał go pułkownik Bertollo. — Witam, majorze — powiedział wyciągając szczupłą opaloną dłoń. — Cieszę się, że już pan wrócił. Mamy pomyślne dla nas wiadomości: wczoraj skapitulowała Belgia i wojska naszego niemieckiego sojusznika odcięły we Flandrii znaczna część najlepszych sił brytyjsko-francuskich. Upadek Francji jest sprawą już tylko dni. Włochy muszą podjąć decyzje. Mamy znakomitą okazję, aby rozszerzyć granice Królestwa nie tylko na Egipt i Sudan, ale wypędzić również Francuzów z Tunezji i Algierii. Dlatego z niecierpliwością czekamy na pełny i możliwie wyczerpujący meldunek. Kiedy dotarła do nas szyfrówka, że wylecieliście z Kufry, natychmiast zawiadomiliśmy Rzym, iż raport o sytuacji w Egipcie zostanie dostarczony najpóźniej za 48 godzin. Wiem, że jest pan zmęczony. Nie, nie, proszę nie protestować, chodzi mi o jakość raportu. Proszę przespać się kilka godzin, i do roboty. Maszynistka jest gotowa do pisania o dowolnej porze. Cienci zrozumiał, że rozmowa jest skończona. Odruchowo zasalutował — w dalszym ciągu był jeszcze ubrany w kombinezon lotniczy, który dostał w Kufrze, i wyszedł z pokoju. Szefostwo wywiadu ulokowało go w dwuosobowym apartamencie przeznaczonym dla wyższych oficerów. Z przyjemnością wziął prysznic i wyciągnął się na łóżku. Ale sen, mimo zmęczenia, nie przychodził. Po chwili wrócił myślami do wyjazdu z Kairu. Jemu udało się powrócić bezpiecznie, ale niepokoił się, czy nie naprowadził kontrwywiadu brytyjskiego na ślad trzech siatek włoskich. W ten sposób wywiad włoski pozbawiony by został napływu świeżych wiadomości. Odrzucił tę myśl od siebie, zachował przecież maksimum ostrożności. Cienci był zwolennikiem koncepcji Wielkich Włoch, przypominających zasięgiem imperium rzymskie. Na rok przed agresją przeciw Abisynii w 1935 r., występując w charakterze kupca, zjeździł cały kraj wzdłuż
i wszerz prowadząc rozpoznanie terenu i miejscowych stosunków. Nawiązał kontakty z przedstawicielami kilku rodów arystokratycznych przeciwnych Hajle Sellasje i gotowych sprzymierzyć się z każdym, aby sięgnąć po tron w Addis Abebie. Wyniki działania Cienciego i innych podobnych mu agentów ułatwiły w dużym stopniu Włochom wykorzystanie waśni wewnętrznych do podboju Abisynii. Wbrew pozorom nie było to łatwe. Mimo iż armia abisyńska nie dysponowała żadnym uzbrojeniem poza zwyczajnymi karabinami, podbój zajął wiele miesięcy. Przeciwko bezbronnym rzucono czołgi, samoloty i artylerię, a mimo to zwycięstwo zostało okupione dużymi stratami. Zresztą kraj nie został nigdy pokonany do końca — w górach niepodzielnie królowała partyzantka abisyńska. Cienci podobnie jak wielu jego współpracowników z wywiadu i wojska w napięciu obserwował przebieg działań wojennych po napadzie Niemiec hitlerowskich na Polskę. Wypowiedzenie wojny przez Francję i Wielką Brytanię odczytano w pierwszej chwili jako zapowiedź początku końca III Rzeszy. Ale obydwa mocarstwa wbrew obietnicom nie tylko nie pospieszyły Polsce z pomocą, lecz również nie podjęły rzeczywistych działań przeciwko Niemcom. Przedłużanie się „dziwnej wojny” ugruntowało przekonanie w elicie partii faszystowskiej i Naczelnym Dowództwie, iż zwycięstwo Niemiec hitlerowskich jest tylko kwestią czasu. Duce na posiedzeniach Wielkiej Rady Faszystowskiej snuł plany zajęcia znacznej części śródziemnomorskiego wybrzeża Francji, Grecji, Egiptu, krajów Maghrebu i Sudanu. — Zbliża się okres radykalnego zwrotu w historii Włoch. Nie możemy przegapić właściwego momentu — grzmiał duce, wsłuchując się z zadowoleniem w ton własnego głosu. Gospodarkę Włoch przestawiono na tory wojenne, dążono do powiększania produkcji zbrojeniowej, ale brakowało wszystkiego — surowców, pieniędzy na ich stałe zakupy. Kraj boleśnie odczuwał wysiłek zbrojeniowy. W Libii lądowały ciągle nowe jednostki, a przez Kanał Sueski płynęły statki z wojskiem, sprzętem i zaopatrzeniem dla formowanych armii w graniczącej z Sudanem Erytrei i na przygraniczu somalijsko- -kenijskim. Czynione przygotowania były widoczne, a ich rozmiary znane dowództwu wojsk brytyjskich stacjonujących w strefie Kanału. Niejednokrotnie zwracano się z zapytaniem do Londynu, czy nie należałoby zamknąć Kanału dla włoskich transportów wojskowych. Ale za każdym razem odpowiedź była negatywna. Mimo wkroczenia Niemiec do Francji, Belgii i Holandii, Włochy nie wypowiedziały wojny i dlatego w Londynie uważano, że im dłużej uda się utrzymać ten stan, tym lepiej. Stąd nie podejmowano kroków, które Włochy mogłyby potraktować jako pretekst do zerwania stosunków. Rzym odczytał brak reakcji brytyjskiej jako objaw słabości i ugrupowania prące ku wojnie wykorzystywały to jako argument przemawiający za wykorzystaniem sytuacji dla zajęcia Egiptu i Sudanu jednoczesnym uderzeniem. Cienci do wieczora przeglądał i porządkował przywiezione materiały, a potem przy filiżance kawy zasiadł do pisania raportu. Był zadowolony z realizacji zadań, których się podjął. Działające od kilku lat siatki włoskie zdołały dość dobrze rozpoznać strukturę i uzbrojenie jednostek brytyjskich stacjonujących w Egipcie, sieć dróg i lotnisk, portów oraz system zabezpieczenia Kanału Sueskiego. Jednym z najcenniejszych kontaktów dla wywiadu włoskiego, którego utrzymanie kosztowało bardzo wiele, był pracownik kartoteki policji kryminalnej w Kairze. Dostarczył on wielu cennych informacji o osobistościach świata kairskiego i dworu króla Faruka. Za jego pośrednictwem trafiono również do kilku oficerów brytyjskich zaplątanych w z góry przygotowane afery. Cienci zabrał ze sobą listę potencjalnych kandydatów do werbunku. Byli to ci, którzy popełnili wykroczenia finansowe, zatajone przy pomocy znacznej łapówki, albo też prowadzili nielegalne transakcje. Korupcja panująca w administracji króla Egiptu Faruka stanowiła wodę na młyn wywiadu włoskiego. Nie było to zadanie zbyt skomplikowane, ponieważ sam król był cichym zwolennikiem Włoch. Penetrację agentur włoskich, a później jak się okazało i niemieckich, ułatwiała sytuacja w Egipcie. Do 1936 roku kraj pozostawał pod okupacją Wielkiej Brytanii. Układ z 26 sierpnia 1936 roku zapewnił Egiptowi niepodległość, która miała jednak jedynie formalny charakter, nadal pozostały tu wojska brytyjskie pod pretekstem ochrony Kanału Sueskiego. Ponadto miały one prawo do korzystania z lotnisk, dróg i zasobów materialnych kraju. Stan ten w pełni odpowiadał królowi Farukowi, o którym wiadomo było, że jest zainteresowany jedynie swoim bogatym życiem osobistym. W dniu 3 września 1939 roku Egipt zerwał stosunki dyplomatyczne z Niemcami hitlerowskimi i Włochami, deklarując jednocześnie swoją neutralność. Ambasada włoska w Kairze oraz konsulaty w Aleksandrii i Port Saidzie musiały zamknąć swoje podwoje. Od tej pory informacje zbierać mogły tylko agentury szeroko rozbudowanego wywiadu. Nazajutrz w południe Cienci zameldował się z gotowym raportem. Składał się on z kilku części, poświęconych ocenie sytuacji politycznej w Egipcie, sile i wyposażeniu jednostek brytyjskich, a także zawierał plan podjęcia na tyłach frontu działalności dywersyjnej oraz sabotażowej. Całość dopełniały opisy
lotnisk cywilnych i wojskowych oraz głównych arterii komunikacyjnych wraz z planem zablokowania ich przez grupy dywersyjne. Pułkownik Bertollo przedyskutował z ich autorem nasuwające się wnioski, wniósł kilka własnych poprawek i raport w zalakowanej kopercie z napisem „ściśle tajne” znalazł się na biurku marszałka lotnictwa Balbo, szefa Comando Superiore in Libia, jednego z nielicznych dowódców włoskich, którzy nie ulegali magii cyfr, przedstawiających potęgę armii włoskiej. Balbo zamyślił się nad raportem. — Dowództwo brytyjskie jest obecnie w stanie skierować w rejon przygraniczny z Libią nie więcej niż piętnaście, dwadzieścia tysięcy ludzi. Całość sił brytyjskich, stacjonujących w Egipcie i Iraku, nie przekracza pięćdziesiąt, sześćdziesiąt pięć tysięcy ludzi. Marszałek z zaciekawieniem przerzucił kilka kartek i zatrzymał wzrok na opisie sił lotniczych. — No cóż, wszystko wskazuje na to, że nasza Regia Aeronautica ma więcej maszyn, ale czy rzeczywiście jesteśmy silniejsi, na to sam nie potrafię odpowiedzieć. Podszedł do olbrzymiej mapy zajmującej całą ścianę. — Dwadzieścia, no powiedzmy, trzydzieści tysięcy ludzi do utrzymania frontu o długości trzystu kilometrów — powiedział sam do siebie. — Ale z drugiej strony nie należy zapominać, iż najkrótsza droga do Kairu wiedzie wzdłuż wybrzeża, co bardzo skraca front i ułatwia obronę, a nam utrudnia atak. Ciszę, która zapanowała w gabinecie, przerwał dzwonek telefonu. — Panie marszałku —- w słuchawce rozległ się głos adiutanta — nasłuch donosi, iż we Francji wojska niemieckie przełamały linię obrony i spychają siły francuskie ku pozycjom na rzekach Somma i Aisne. Ponadto w przedpokoju czeka oficer dyżurny z pilnym szyfrogramem z Rzymu. — Dobrze, niech wejdzie — powiedział Balbo. Po chwili miał przed sobą zieloną kartkę papieru przekreśloną czerwonym paskiem, przez który biegły słowa: Natychmiastowy przylot z materiałami do Rzymu. Były to ostatnie dni maja 1940 roku. NA PIĘĆ PRZED DWUNASTĄ Samolot wylądował miękko na wojskowym lotnisku pod Rzymem. Przy schodkach na marszałka Balbo i towarzyszące mu osoby czekała grupa oficerów z Naczelnego Dowództwa. Przybysze z Afryki z przyjemnością wchłaniali rześkie i chłodne powietrze czerwcowe. Nie to co w Trypolisie — pomyślał Cienci. W sztabie Comando Supremo, zostali przyjęci przez głównodowodzącego marszałka Pietro Badoglio. Wysłuchał on z uwagą zwięzłego raportu Balbo. W skupieniu przeczytał raz jeszcze wręczone mu memorandum na temat sytuacji militarnej w Afryce Północnej. — Marszałku — zwrócił się do Balbo. — Sprowadziłem tutaj pana wraz z grupą najbliższych współpracowników i ekspertów po to, abyśmy wspólnie przeanalizowali sytuację na pograniczu libijsko- -egipskim oraz w Afryce Wschodniej. Dzień przed panem do Rzymu przyleciał wysłannik wicekróla, księcia d'Aosta, dowódcy naszych wojsk w Erytrei i Abisynii. Znam obecnie pański punkt widzenia i zgadzam się z szeregiem wniosków, w szczególności dotyczących stanu przygotowań wojsk brytyjskich. Wydaje mi się, iż dzieli nas pogląd w sprawie słuszności podejmowania w najbliższym czasie działań ofensywnych. Za trzy godziny przyjmie nas duce, który znając pański pogląd na sprawę wyraził życzenie spotkania się z panem i wysłannikiem wicekróla. Teraz prześlę mu pański raport. Tymczasem proszę zapoznać się z ostatnimi meldunkami z działań wojennych we Francji: Wojska francuskie i brytyjskie zamknięte w rejonie Dunkierki albo przedostały się do Anglii, albo trafiły do niewoli. Wynik całej batalii nie powinien już budzić wątpliwości. Gabinet Mussoliniego w Pallazzo Venezia był urządzony z przepychem. Stylowe meble tonęły w olbrzymiej sali, która swoim rozmiarem miała wzmacniać w gościach wrażenie potęgi jej właściciela. Mussolini, po krótkim powitaniu, przystąpił natychmiast do sedna sprawy. — Panowie — powiedział donośnym głosem, wzmocnionym przez echo sali. — Nasz niemiecki sojusznik zdecydowanie przechylił szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Nie tylko dla tak wytrawnych strategów jak wy jest rzeczą oczywistą, iż dni Francji są policzone. Siły brytyjskie we Francji zostały rozbite, z Dunkierki na Wyspy dotarły już nie jednostki, ale grupy rozbitków. Cały ciężki sprzęt pozostał na polach bitewnych. Armia brytyjska przestała się praktycznie liczyć. Te jednostki, które stoją obecnie na wyspie, za żadną cenę nie zostaną z niej wycofane. Jestem głęboko przekonany, że już niedługo i one znajdą się w ogniu. Mussolini wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po miękkim puszystym dywanie. — Włochy nie mogą przeoczyć — podjął dalej — nie wykorzystać najlepszej okazji, jaka się nam
obecnie nadarza. Możemy za jednym zamachem poprawić granicę z Francją i rozbudować nasze imperium afrykańskie. Marszałku Badoglio, proszę przejść do mapy i krótko zreferować sytuację w Afryce Wschodniej i na pograniczu egipsko-libijskim. Badoglio wstał, wyjął z neseseru kilka stron maszynopisu i podszedł do mapy. Zaczął mówić: — Generalnie rzecz biorąc sytuacja militarna jest dla nas korzystna. Zaczynając od Africa Settetionale w Libii należy stwierdzić, że w wyniku konsekwentnych wysiłków datujących się od 1936 roku rozbudowaliśmy sieć dróg i lotnisk oraz wznieśliśmy w rejonach przygranicznych pas umocnień. Droga nadmorska pozwoli na szybkie przerzucenie rezerw. Przez porty morskie w Tobruku, Barce i Dernie można bezpośrednio dostarczać wyposażenie z Włoch. W chwili obecnej mamy w Libii pod bronią dwieście siedem tysięcy ludzi. Piąta armia osłania Trypolitanię i granicę z Tunezją na wypadek ataku wojsk francuskich. W Cyrenajce, w rejonie graniczącym z Egiptem, stacjonują jednostki piątej armii. Południe osłania specjalnie sformowana dywizja saharyjska. Wojska te dysponują osiemdziesięcioma czterema nowoczesnymi bombowcami, sto czterdziestoma czterema myśliwcami i sto trzynastoma maszynami transportowymi i rozpoznawczymi. Dysponujemy również wystarczającą ilością sprzętu zmechanizowanego. Pewnym niedostatkiem jest słabość naszej artylerii przeciwpancernej, zrównoważymy to silami zmotoryzowanymi. Mussolini przerwał niecierpliwie. — Pomyślcie, panowie, że gdy wkroczyliśmy do Libii w celu pokonania oporu, wystarczało nam osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Teraz mamy tam dwa i pół raza więcej. Marszałku, proszę nie wchodzić w szczegóły, znamy je dobrze sami. Chodzi o ustalenie podstawowych faktów. A teraz Afryka wschodnia. — Mussolini na moment przerwał, pociągnął łyk soku ze szklanki. — I tutaj w ciągu krótkiego czasu zdołaliśmy zgromadzić znaczne siły, które w moim przekonaniu są w pełni zdolne nie tylko do połączenia się z jednostkami, które dotrą do Kairu, ale i również zajmą całe Somali Brytyjskie i Kenię. Łącznie nasze siły liczą tam aż trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi. — Marszałku Balbo, raport jest znakomity — ciągnął duce. — Należą się panu za to słowa uznania. Zdaję sobie sprawę, że duża zasługa jest w tym również majora Cienci. Myślę, że już niedługo będziemy mogli tytułować go pułkownikiem. Marszałku Badoglio, proszę przygotować odpowiedni rozkaz. Cienci poczuł, jak rumieniec zalał mu twarz. Ale Mussolini zmienił temat. — Co mogą przeciwstawić nam Francuzi i Brytyjczycy? Myślimy bowiem o zrealizowaniu marzenia Rady Faszystowskiej, utworzeniu w Afryce drugich Włoch. Okazja jest niepowtarzalna. Wojska francuskie w Tunezji są wstrząśnięte kolejnymi porażkami w metropolii. Ponadto znaczny procent jedynej dywizji „Sousse” stanowią Tunezyjczycy, na ogół niechętnie ustosunkowani do Francuzów. Z kolei całe siły brytyjskie na Bliskim Wschodzie, według naszych obliczeń, nie przekraczają stu tysięcy ludzi wraz z siłami policyjnymi. Anglicy ani w Sudanie, ani w Egipcie nie mogą liczyć na poparcie ze strony miejscowej ludności. Wprost przeciwnie, jak sam pan pisze w swoim raporcie colonello Cienci, istnieją duże szanse na wzniecenie powstania poza liniami frontu. Wnioski są zatem jednoznaczne, musimy uderzyć teraz. Ani chwili później. Żeby zasiąść za stołem zwycięzców, musimy równocześnie uderzyć na Francję oraz w Afryce. Nasze postanowienie musimy przedstawić naszym sojusznikom niemieckim. Obecnie możemy mówić o tym, jak to najskuteczniej zrobić. Słucham — zwrócił się do obu marszałków. Badoglio wiedział, że decyzja została już podjęta. Nie było więc nad czym dyskutować. Mussolini parł do wojny za wszelką cenę. Ale dobrze zdawał sobie sprawę, że sytuacja nie wygląda tak różowo, jak wynikałoby to z wymowy samych cyfr. Postanowił przemilczeć i wystawić na pierwszą linię Balbo: — Duce, zgadzam się z generalną linią rozumowania. Podzielam pogląd, iż obecna sytuacja jest wyjątkową okazją. Ale wysłuchajmy opinii marszałka Balbo i wysłannika księcia d'Aosta. Ładny unik — pomyślał Balbo — zostałem sam. Wiedział, że nie zdoła przekonać Mussoliniego o konieczności przesunięcia terminu ataku. — Duce — powiedział głębokim głosem. — Pragnę zwrócić pana uwagę na fakt, iż naszym wojskom w Trypolitanii i Cyrenajce brakuje artylerii przeciwpancernej i przeciwlotniczej oraz czołgów, które mogłyby z powodzeniem stawić czoła Brytyjczykom. Ustępują oni nam liczbą, przewyższają natomiast siłą ognia i jakością sprzętu. Ponadto sprawą najważniejszą jest brak dostatecznego wyposażenia, począwszy od środków pędnych po amunicję, co uniemożliwia prowadzenie dłuższej kampanii. Wyszkolenie nowo wcielonych żołnierzy też pozostawia wiele do życzenia. W tej sytuacji, jeżeli chcemy wyjść nad brzeg Kanału Sueskiego, musimy otrzymać wzmocnienie w postaci przynajmniej jednej dywizji pancernej. Jedyna formuła działań w tych warunkach to wojna błyskawiczna i to pod warunkiem znacznych posiłków z Włoch wraz z przerzuceniem większych sił z Trypolitanii pod granicę z Egiptem. Mussolini skrzywił się i spojrzał na Balbo z niechęcią. — Marszałku, wszyscy dowódcy frontów powtarzają tę samą starą melodię, nie możemy podjąć działań bez posiłków, nowej broni i czołgów. Ale posłuchajmy, co ma do powiedzenia przedstawiciel naszych sił w
Afryce wschodniej, gdzie sytuacja również nie jest łatwa. Oddalenie od Włoch utrudnia panowanie nad olbrzymim terytorium. Furri mówił powoli, akcentując dobitnie każde słowo: — Na trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi (wojska), jakie mamy obecnie pod rozkazami, Włosi stanowią tylko sześćdziesiąt tysięcy. Reszta to jednostki miejscowe, na które nie możemy liczyć w całej rozciągłości. Odczuwamy podobne braki jak marszałek Balbo, ale wszyscy, z księciem d'Aostą, wierzymy, iż pokonamy wojska brytyjskie w Somali i przejdziemy Sudan. Mamy do pokonania nie tylko przeciwnika, ale i dystans prawie dwóch tysięcy kilometrów w bardzo trudnym terenie. Dlatego też wynik końcowy naszej misji będzie uzależniony od tego, jak szybko marszałek Balbo dotrze do Nilu i wyprze z Egiptu resztki wojsk brytyjskich. Rozumiem, że jest już za późno, abyśmy mogli liczyć na jakieś większe dostawy. Musimy jednak mieć więcej lotnictwa, a w szczególności myśliwców. Książę d'Aosta jest zdania, iż można przerzucić przynajmniej jedną dywizję przez Libię i Sudan. Mussolini poweselał. — Bravissimo — powiedział do Furriego. — W Libii stacjonują dwie nasze najlepsze dywizje faszystowskie: Czarne Koszule i Strzelcy Alpejscy oraz dwie dywizje libijskie, które swoją lojalność i bitność sprawdziły w Abisynii — zareplikował Balbo. — Nie, marszałku, argumenty przedstawione przez pana wcale mnie nie przekonują — nie ustępował Furri. — Otóż to — podchwycił od razu Mussolini. — Rozważymy możliwość przerzucenia części eskadr stacjonujących aktualnie na wyspach Dodekanezu i zwiększymy dostawy paliwa. Ale nie zapominajcie, że artyleria i ciężka broń piechoty jest po drugiej stronie granicy w Tunezji. Wystarczy po nie sięgnąć ręką. Marszałku Badoglio — duce podniósł głos. — Odprawę uważam za zamkniętą. Proszę o przygotowanie właściwych rozkazów. Nasze wojska na granicy z Francją oraz w Libii i Abisynii należy postawić w stan gotowości alarmowej. Stosownie do przedstawionych tu postulatów proszę przygotować ogólny zarys działań zaczepnych. Czasu mamy niewiele. Wypowiedzenie przez nas wojny Francji i Anglii jest kwestią dni, jeżeli nie godzin. Całe faszystowskie Włochy patrzą na was. Nie pozostawało nic innego, jak wstać i opuścić olbrzymi, tchnący chłodem, nieprzytulny gabinet. W drodze do sztabu generalnego Badoglio starał się pocieszyć swoich afrykańskich podwładnych. — Wierzcie mi, jestem w pełni świadomy waszych trudności i ich przyczyn. Postaramy się w najbliższym czasie przerzucić do Cyrenajki kilkadziesiąt czołgów. Sztab w Rzymie również zdaje sobie sprawę, że kampanię libijską można rozstrzygnąć tylko szybkim i silnym uderzeniem. Czołgi, które otrzymacie, będą grotem waszej strzały. Balbo spędził resztę dnia na rozmowach w sztabie. Na Cienciego czekali przedstawiciele wywiadu wojskowego. Gratulowano mu awansu, wiadomość o tym rozeszła się lotem błyskawicy. Powierzono mu jeszcze jedną tajemnicę, która z początku zaskoczyła go, ale po chwili wprawiła w dobry humor. Do tej pory niezbyt głęboko wierzył w możliwość szybkiego i całkowitego zwycięstwa na froncie w Cyrenajce. Teraz wiedział, iż Włosi mają jeszcze jeden silny atut w ręku. Mimo że znał wiele tajemnic, został jeszcze raz zaprzysiężony. Zobowiązany był do zachowania powierzonej mu informacji tylko dla siebie. W związku z tym, iż sztab dowództwa wojsk włoskich miał przenieść się bliżej teatru przyszłych działań, to jest do Benghazi, trzy dni później wylądował tam samolot z Rzymu. Na jego pokładzie oprócz załogi i trzech osób były skrzynie z aparaturą, które wyładowano z największą ostrożnością. Całą operację opatrzono kryptonimem „Drago” — smok. Miała ona już w najbliższym czasie być powodem niejednego zmartwienia Brytyjczyków w Kairze i Port Saidzie. W dniu 9 czerwca 1940 roku wojska hitlerowskie spychając jednostki francuskie wycofujące się po przegranej bitwie nad Sommą dotarły do Sekwany i Marny oraz przełamały obronę francuską na rzece Aisne. Sytuacja armii francuskiej była ciężka. Mussolini uznał, iż nadszedł odpowiedni moment. Odrzucił on wszystkie argumenty tych, którzy wskazywali na słabość militarną i gospodarczą Włoch. — Potrzeba mi tylko kilku tysięcy zabitych, abym mógł zasiąść za stołem zwycięzców — powtarzał wszystkim oponentom. Tuż po wybiciu przez liczne dzwony Wiecznego Miasta godziny dwunastej oficjalna agencja włoska „Stefani” ogłosiła komunikat stwierdzający, iż od 11 czerwca 1940 roku Włochy pozostają w stanie wojny z Francją i Wielką Brytanią. Jednostki włoskiej armii „Zachód”, stacjonującej na granicy alpejskiej (w tzw. Alpi Occidentali),
rozpoczęły działania. Na froncie libijskim przesunięto na razie w pobliże granicy około dwóch dywizji. Balbo nie podjął działań ofensywnych, tłumacząc się przed Rzymem brakiem dostatecznej ilości czasu na przygotowanie wojsk do działań. Poprzestał na wzmocnieniu patroli granicznych. Armia włoska w Erytrei, mimo uprzednich zapewnień wysłannika księcia d'Aosta, również nie była gotowa. Taki był wstęp do kampanii afrykańskiej. PIERWSZE AKORDY Wypowiedzenie wojny przez faszystowskie Włochy nie było zaskoczeniem dla Brytyjczyków. Minister spraw zagranicznych Włoch i zięć Mussoliniego w jednej osobie, hrabia Ciano, na kilka dni przed komunikatem w rozmowie z ambasadorem Turcji dał wyraźnie do zrozumienia, iż wybuch wojny włosko- -francuskiej jest sprawą kilku dni. Odpowiednie sygnały zostały przekazane z Londynu do Kairu i nad granicę libijską skierowano pospiesznie kilka jednostek pancernych z zadaniem osłony i prowadzenia rozpoznania. W dniu 8 czerwca do Kairu dotarł radiowy meldunek agenta z Trypolisu, iż stacjonujące tam jednostki załadowywane są na statki. Następnego dnia agent działający w Tobruku informował, iż w godzinach rannych zeszła na ląd włoska jednostka pancerna, która do tej pory stacjonowała nad granicą tunezyjską. Dalsze posiłki napływały etapami autostradą nabrzeżną nazwaną na cześć marszałka — Via Balbia. Ciano zaprosił 10 czerwca 1940 roku do Palazzo Chigi ambasadora Wielkiej Brytanii we Włoszech na godzinę 16.45. Zakomunikował mu, iż obydwa państwa pozostają w stanie wojny. W godzinę później wiadomość o wypowiedzeniu wojny oraz relacja z przebiegu rozmowy dotarła do Londynu. Wkrótce po tym sztab wojsk brytyjskich w Kairze otrzymał długi szyfrogram. Został on nagrany przez włoską stację nasłuchu radiowego w Tobruku, ale mimo sprowadzenia z Rzymu najlepszych kryptografów szyfru nie zdołano złamać. Dowódca sił stacjonujących na Pustyni Zachodniej generał Richard O'Connor postanowił wykorzystać moment zaskoczenia. Należało się liczyć, iż Włosi dopiero za kilkanaście dni mogą rozpocząć ofensywę. Za zgodą Kairu postanowił uderzyć pierwszy. Nie dysponował siłami, które byłyby w stanie doprowadzić do znaczniejszych rozstrzygnięć strategicznych, ale liczył, że śmiały atak zachwieje morale wojsk włoskich. Włosi wznieśli w ubiegłym roku wzdłuż granicy libijsko-egipskiej linię zasiek. Brytyjska jednostka pancerna, po przygotowaniu przez saperów przejść, głęboką nocą z 10 na 11 czerwca dotarła do obozu wojsk włoskich pod Sidi Omar. W kilkanaście minut później szwadron przestarzałych samochodów pancernych i czołgów otoczył półkolem drugi obóz pod Sidi Azeis. Punktualnie o 1.30 Włosi śpiący głębokim snem po wyczerpującym dniu spędzonym na patrolowaniu rejonu granicznego obudzeni zostali ogniem z dział i karabinów maszynowych. Zaskoczenie było kompletne. Po krótkiej próbie stawiania oporu żołnierze zaczęli rzucać broń i wymykać się z obozu na pustynię. Obydwie grupy wypadowe zdołały dotrzeć do magazynów z paliwem oraz amunicją i wysadziły je w powietrze. Wycofujące się czołgi brytyjskie pozostawiły za sobą łunę pożaru. Cztery czołgi i cztery samochody pancerne odjechały na południe i ukryły się w głębokim wadi. Reszta powróciła na drugą stronę granicy. Podpalone zbiorniki z paliwem płonęły do rana, a kanonada wybuchającej amunicji dotarła aż do odległej o 10 kilometrów największej włoskiej bazy nadgranicznej — Bardii. Marszałek Balbo na wieść o brawurowym wypadzie Brytyjczyliów wpadł w gniew. Poza tym obawiał się cierpkich wymówek i konsekwencji z Rzymu. Zdegradował dowódców obydwu placówek i zarządził wprowadzenie zaostrzonej dyscypliny oraz podjęcie szczególnych środków ostrożności w całym rejonie nadgranicznym. Ale tego dnia Balbo otrzymał jeszcze jedną, niemiłą dla niego, wiadomość. W godzinach popołudniowych konwój, złożony z kolumny samochodów przewożących posiłki do Bardii, został zaatakowany na Via Balbia i całkowicie zniszczony. Czołgi brytyjskie wycofały się na terytorium Egiptu, zabierając ze sobą kilku wziętych do niewoli oficerów. Jedyną pomyślną wiadomością dla Włochów tego dnia był komunikat o zbombardowaniu Malty. Rychło mieli się jednak przekonać, iż wojska brytyjskie postanowiły nie wypuścić inicjatywy z rąk. Porannym brzaskiem samoloty RAF zaatakowały wojskowe lotnisko El Adem pod Tobrukiem, niszcząc na ziemi wszystkie znajdujące się tam maszyny. Atak na port w Tobruku wyrządził też znaczne straty wśród zgromadzonych tam statków. Marszałek Balbo chcąc ratować swoją sytuację wysłał nad Aleksandrię dywizjon najnowocześniejszych włoskich bombowców z silną osłoną myśliwców. Dywizjon włoski w zetknięciu z Gladiatorami, brytyjskimi myśliwcami, nie poniósł tym razem żadnych strat. Dowództwo brytyjskie doszło do wniosku, iż Balbo, będąc sam lotnikiem, w najbliższych dniach będzie starał się powstrzymać wojska przeciwnika stacjonujące
na Pustyni Zachodniej od wszelkich zaczepnych działań za pośrednictwem lotnictwa. Przerzucono dwa skrzydła myśliwców na lotnisko nadgraniczne w Sidi Barani i na gwałt zaczęto wzmacniać obronę przeciwlotniczą, wykorzystując do tych celów ciężkie karabiny maszynowe, wchodzące w skład uzbrojenia piechoty. Rozumowanie to okazało się słuszne. Już następnego dnia nad Sidi Barani pojawiły się charakterystyczne sylwetki bombowców Caproni. Czternastego czerwca czołgi i pancerne samochody brytyjskie przeszły ponownie przez granicę i omijając posterunki libijskie, tym razem zapuściły się głębiej. Nad ranem z zaskoczenia opanowały dwa umocnione forty Capuzzo i Maddalena, a następnie po stoczeniu boju z włoskim batalionem pancernym powróciły do bazy. Starcie to, ze względu na miejscowość, nazwane bojem pod Ghirbą, uświadomiło obydwu stronom własne braki. Na pustynnym piasku pozostały płonące wraki lekkich czołgów włoskich, natomiast Brytyjczycy nie stracili ani jednego. Działa włoskie nie były w stanie wyrządzić żadnej szkody pancerzowi czołgów brytyjskich. Prawdą okazało się to, co mówił uprzednio Balbo. Brak odpowiedniej broni przeciwpancernej uniemożliwiał osłonę kolejnych konwojów przed atakami brytyjskich wozów bojowych. Ponadto, już pierwsze dni starć wykazały, że Libijczycy, siłą wcieleni do armij włoskiej, nie mają wcale chęci umierania pod sztandarami okupantów ich ojczyzny. Wielu dobrowolnie przekroczyło granicę. W kilka miesięcy później, w miarę napływu uciekinierów, utworzono z nich specjalną jednostkę, która obok walki na froncie włączyła się do szeregu akcji sabotażowych i rozpoznawczych. Włosi przerzucili teraz nad granicę prawie wszystkie siły pancerne, którymi dysponowali w Libii, oraz całą artylerię ciężką i przeciwpancerną. Liczyli, iż w ten sposób będą w stanie stawić czoła siłom brytyjskim. Zgrupowanie artylerii okazało się istotnie dość skuteczną barierą. Anglicy zostali zmuszeni do zaprzestania otwartych ataków przeciwko nadgranicznym fortecom. Nie przestali natomiast dokonywać wypadów przeciwko pojedynczym posterunkom czy konwojom. W Rzymie bezustannie wywierano nacisk na Balbo, domagając się ofensywy. Marszałek dwoił się i troił, podciągając oddziały z Tripolitanii i przygotowując je do zajęcia pozycji wyjściowych. Działania te przerwała jego śmierć. W końcu czerwca Balbo wracał z inspekcji znad rejonu granicznego. Gdy wiozący go samolot zbliżył się do lotniska w Tobruku, został zaatakowany przez grupę bombowców i myśliwców brytyjskich. Nie mieli już prawie paliwa, dlatego nie było odwrotu. Na rozkaz Balbo samolot zniżył się do lądowania. W parę chwil później został dosłownie rozniesiony na kawałki, ale... przez dwie włoskie baterie przeciwlotnicze, które wzięły go za samolot brytyjski. Badoglio mianował marszałka Grazianiego na miejsce omyłkowo zabitego. Marszałek Graziani brał udział w napaści na Abisynię i w oczach Mussoliniego wsławił się jako człowiek bezwzględny i nie mający żadnych skrupułów. Był inicjatorem i wykonawcą pomysłu rzucenia gazów bojowych przeciwko bosonogim żołnierzom abisyńskim. Pierwszym posunięciem Grazianiego było odwołanie terminu ataku wyznaczonego na 15 lipca przez jego poprzednika przeciwko pozycjom brytyjskim. Zasypał on Badoglio i samego Mussoliniego listą postulatów, dotyczących poprawy zaopatrzenia oraz dostarczenia większej liczby czołgów i broni przeciwpancernej. Po długich dyskusjach termin ofensywy został przesunięty na sierpień. Mussolini wywierał nacisk na Grazianiego, ponieważ nie udało mu się zrealizować żadnego z roszczeń terytorialnych. Niemcy, po pokonaniu Francji, ani myśleli o oddawaniu Włochom Tunisu czy francuskiej Riwiery. Wojskom włoskim, wbrew buńczucznym zapowiedziom, nie udało się przełamać frontu w Alpach, nie mówiąc już o planowanym spotkaniu się z wojskami niemieckimi na terenie Francji w rejonie Chambery. Trzydzieści dwie dywizje zdołały jedynie zająć otoczenie Abries i uzdrowisk Mantona. Francusko-włoski układ rozejmowy zapewnił Włochom przejęcie centrum francuskiego Somali — miasto Dżibuti oraz linię kolejową Addis Abeba—Dżibuti, a zamiast Riwiery Niceę. W związku z przystąpieniem Niemiec do przygotowań operacji „Lew Morski”, mającej na celu wylądowanie w Anglii, Mussolinii postanowił, iż tym razem nie może dopuścić, ażeby sojusznik oszukał go przy podziale łupów. Postanowił, że posiadłości brytyjskie w Afryce muszą należeć do niego. Na szczęście plany te nigdy nie zostały zrealizowane. Niemieckie Naczelne Dowództwo nie osiągnęło zamierzonych celów i zostało zmuszone do przerwania ofensywy powietrznej oraz zrezygnowania z planu inwazji. Tymczasem dowództwo wojsk brytyjskich w Egipcie stanęło w obliczu wielu bardzo złożonych problemów. Głównodowodzący generał Archibald Wavell zdawał sobie sprawę z tego, że stacjonujące na terenie Egiptu 36 tysięcy żołnierzy brytyjskich nie jest w stanie długo opierać się siłom włoskim, jeżeli tamte otrzymają posiłki jednostek pancernych. Na Pustyni Zachodniej stacjonowała brytyjska dywizja piechoty i dywizja pancerna uzbrojona w 169 wozów bojowych starszych już typów. Włosi mieli ich więcej — spodziewali się zresztą nowych dostaw — ale jakość tych czołgów, wyłącznie lekkich, była niska i co najwyżej mogły one walczyć z piechotą. W warunkach pustynnych poważną rolę odgrywał jednak czynnik
psychologiczny. Masa nawet tych słabo uzbrojonych i opancerzonych czołgów, atakujących w tumanach piasku z kilku stron, mogła spowodować paraliż obrońców i rzucić ich do odwrotu. W początkowym okresie wojny w Afryce wszystkie działania przebiegały pod znakiem takich „doskoków” i „odskoków” na dużych przestrzeniach. Wavell zbyt dobrze znał trudne położenie Wielkiej Brytanii po klęsce pod Dunkierką, aby mógł liczyć na szybką pomoc. Niemcy przygotowywali się do przekroczenia kanału La Manche, ich bombowce atakowały Londyn. Broń była potrzebna przede wszystkim tam, w metropolii. Ale premier Winston Churchill okazał się wytrawnym graczem. Mimo wiszącej nad Wyspami groźby inwazji, świadomie dezorientując Niemców, którzy byli pewni, że Brytyjczycy odczuwają dotkliwy brak ciężkiej broni, skierował do Wavella „prezent”, jakiego ten w ogóle się nie spodziewał. Pod koniec drugiej dekady sierpnia porty brytyjskie opuścił konwój. Pod pokładami statków znajdowały się czołgi, działa przeciwpancerne i przeciwlotnicze. Konwój skierowano dłuższą drogą naokoło Afryki. Wavell wolał poczekać kilka tygodni dłużej, niż ryzykować utratę posiłków, w sytuacji gdyby statki skierowane zostały przez Morze Śródziemne, które opanowane było przez lotnictwo włoskie i niemieckie okręty podwodne. Trzeba było zatem przeczekać ten najgorszy moment, licząc, że Włosi nie rozpoczną ofensywy na pełną skalę. Sprawą, która stanowiła poważne źródło trosk, było niedostateczne rozpoznanie sił włoskich i siatek wywiadu włoskiego w Egipcie. Brytyjczycy zdawali sobie sprawę z tego, że wywiad włoski ma na terenie Egiptu licznych informatorów. Sami natomiast dysponowali dwoma siatkami wywiadowczymi w Trypolisie i jednym agentem w Tobruku. Nie wiedzieli, czy Włosi przygotowują się do ofensywy, jakie jednostki pójdą w pierwszej linii, i najważniejsze, co wywiad włoski wiedział o siłach brytyjskich? Ponadto dowódcy angielscy byli świadomi tego, iż Egipcjanie traktują ich z niechęcią, a nawet nienawiścią. Od dziesiątków lat sprawowali władzę w Egipcie i nawet po traktacie z 1936 roku pod pozorem ochrony Kanału Sueskiego utrzymywali w kraju jednostki wojskowe podporządkowując sobie administrację i gospodarkę. Stąd też Egipcjanie nie byli bynajmniej skłonni walczyć razem z Anglikami przeciwko Włochom. Z drugiej strony nie kwapili się jednak do współpracy z Włochami, mimo ich zabiegów, widząc w nich okupantów Libii, sąsiedniego kraju arabskiego. Egipt, zrywając stosunki z faszystowskimi Włochami i Niemcami, był zdecydowany trzymać się na uboczu. Wavell z energią przystąpił do działań mających na celu zreorganizowanie istniejących sekcji wywiadu i kontrwywiadu oraz postanowił stworzyć wyspecjalizowaną jednostkę, która obok działalności wywiadowczej prowadziłaby działalność sabotażowo-dywersyjną. Wkrótce miała się narodzić grupa głębokiego rozpoznania. Na pokładzie jednego ze statków, któremu udało się szczęśliwie przedostać przez Morze Śródziemne, dotarł do Aleksandrii major Ralph Bagnold. Był on jednym z najlepszych brytyjskich znawców Bliskiego Wschodu, a w szczególności Pustyni Libijskiej i kamienistej pustyni, znajdującej się w zachodniej części Trypolitanii, Hamada el-Hamra. Generał Wavell przyjął go jeszcze tego samego dnia. Major znał się z generałem z dawniejszych czasów. Przy szklaneczce whisky, na którą zaproszono również i szefa wywiadu, doszło do porozumienia. Bagnold miał w możliwie krótkim czasie stworzyć samodzielny oddział rozpoznawczy. Jego zadaniem były działania wywiadowczo-sabotażowe na Pustyni Libijskiej. Poszukiwania odpowiednich ludzi zaczęły się od przejrzenia kartotek wywiadu i kontrwywiadu, aby wyłowić ludzi, znających język arabski lub tych, którzy spędzili w tym rejonie świata dłuższy okres. Następnie zwrócono się do dowódców poszczególnych jednostek z prośbą o wskazanie, ich zdaniem, najbardziej odpowiednich żołnierzy i oficerów, którzy mają przygotowanie i umiejętność radzenia sobie samodzielnie w trudnych, pustynnych warunkach. Bagnold osobiście rozmawiał z ochotnikami. Odrzucił wszystkich tych, którzy wydawali mu się mało odporni psychicznie lub nadmiernie pewni siebie. Wybierał ludzi zdecydowanych, cieszących się doskonałym zdrowiem. Między innymi w szeregach znalazł się oficer-spadochroniarz, kilku Szkotów znanych ze zdecydowania i uporu, jeden nawigator z Royal Navy, grupa żołnierzy z oddziałów zwiadu dywizji pancernej i piechoty oraz strzelec wyborowy, były myśliwy, utrzymujący się z polowania na krokodyle. Wywiad podrzucił jeszcze jednego sierżanta z dobrą znajomością arabskiego, który spędził ostatnie dziesięć lat, podróżując jako przedstawiciel firmy handlowej po krajach Afryki Północnej. On i Bagnold mówili płynnie po arabsku i włosku. Oddział zakwaterowano w wydzielonym obozie tuż nad Jeziorem Gorzkim. Major przystąpił do bardzo intensywnego treningu. Obok zaprawy fizycznej, walki wręcz uczono zasad poruszania się na terenach pustynnych, maskowania, topografii Libii oraz wykorzystywania ukształtowania terenu dla skrytego podchodzenia do pozycji nieprzyjaciela. Codziennie ćwiczono na strzelnicy — major chciał, aby wszyscy żołnierze zostali bardzo dobrymi strzelcami, ponieważ na wyprawy na pustynię można zabierać tylko ograniczoną ilość amunicji. Dużo czasu zajęło opanowanie trudnej sztuki poruszania się po obszarach
pustynnych i określania swego miejsca przy pomocy sekstansu, podobnie jak na morzu czy w powietrzu. Okazało się, iż wybór nawigatora z Królewskiej Marynarki Wojennej był w pełni uzasadniony. Był on nie tylko znakomitym fachowcem, ale przy tym dobrym pedagogiem. Już po tygodniu otrzymali sprzęt i samochody. Bagnold stał teraz na czele oddziału złożonego z 30 żołnierzy i dwóch oficerów. Do swojej dyspozycji mieli 11 znakomitych łazików pustynnych, każdy wyposażony w 2 sprzężone karabiny maszynowe. Analizując przebieg i wyniki ataków wojsk brytyjskich na jednostki włoskie w pierwszych dniach po wybuchu wojny — Bagnold doszedł do wniosku, iż jedną z przyczyn tak druzgocących klęsk nieprzyjaciela był brak broni przeciwpancernej. Dlatego też, chcąc uniknąć podobnego losu w przypadku zetknięcia się z kolumną pancerną przeciwnika, wyposażył co drugi samochód w rusznice przeciwpancerne. Oprócz broni osobistej każda załoga dysponowała jednym ręcznym karabinem maszynowym. W ten sposób obok ruchliwości pluton dysponował znaczną siłą ognia. Okazało się jednak po kilku próbnych jazdach przez Pustynię Synajską, rozciągającą się po drugiej stronie Kanału, iż samochody wymagają przeróbki. Dobudowane niewielkie uchwyty pozwoliły na umieszczenie na nich karabinów maszynowych, co zwiększyło celność ognia seryjnego nawet w ruchu. Każdy wóz otrzymał dodatkowe kanistry z paliwem oraz pojemniki z żywnością, lekarstwami i zbiorniki z wodą. Zabierany zapas musiał wystarczyć aż na trzy tygodnie. Dzienne racje były jednakowe dla wszystkich. W półtora miesiąca po otrzymaniu rozkazu sformowania oddziału major Bagnold mógł zameldować generałowi Wavellowi, iż jest on gotowy do zadań. Zbliżał się już koniec grudnia i Wavell dobrze wiedział, że uderzenie włoskie musi nastąpić w najbliższym czasie. Otrzymał on z Londynu najbardziej poufną wiadomość, iż Graziani pod presją Mussoliniego, który zagroził mu dymisją, uderzy w najbliższym czasie. Chodziło teraz o ustalenie, czy Włosi otrzymali zapowiadane uzupełnienia, a w szczególności broń przeciwpancerną i czołgi. Przechwycenie tej informacji pomogłoby dokładnie ustalić plany przeciwnika i rozmiary planowanej ofensywy. Grupa majora Bagnolda otrzymała teraz zadanie przekroczenia granicy i obserwowania ruchów wojsk włoskich w rejonie nadbrzeżnej drogi strategicznej. Ludzie Bagnolda dysponowali dwoma silnymi radiostacjami, mogli więc przekazywać meldunki do Kairu. Było to zadanie trudne, Włosi zaostrzyli środki bezpieczeństwa i szosa oraz przylegle do niej rejony patrolowane były z powietrza. Należało zatem nie dać się zaskoczyć na otwartej przestrzeni i dobrze się maskować. Bagnold po dotarciu do pasma skalistych wzgórz Dżel El-Akhar, u stóp których wiła się nadmorska Via Balbia, postawił kilka stanowisk obserwacyjnych. Samochody były ukryte w głębokich grotach, obowiązywał zakaz palenia ognia i pojawiania się na otwartej przestrzeni. Po dwóch dniach doszedł jednak do wniosku, iż wystarczy, aby obserwację prowadziła jedna lub dwie załogi. Za zgodą Kairu podzielił oddział na dwie sekcje, jedna pozostawała na miejscu i miała prowadzić obserwację oraz wykonywać wypady zwiadowcze w kierunku większych zgrupowań sił włoskich. Natomiast z drugą postanowił przeprowadzić kilka akcji dywersyjnych i przy okazji złapać języka. Osiem samochodów wykonało głęboki łuk na południowy zachód. Chodziło o zdezorientowanie nieprzyjaciela i zasugerowanie mu, iż jednostki te dotarły z Czadu, gdzie stacjonowały wojska Wolnych Francuzów. Niepostrzeżenie, przy zachowaniu maksymalnych środków ostrożności, grupa pojazdów przecięła Cyrenajkę i dotarła w rejon miasta Agedabia, leżącego nad zatoką Sirte. W odległości 30 km od miasta, przez które biegła autostrada strategiczna, znajdowało się jedno z najgłębszych wadi w tej części kraju, noszące nazwę El-Faregh. Bagnold wybrał go jako kryjówkę i drogę ucieczki. Wiedział, że musi się gdzieś ukryć na kilka dni, gdyż Włosi po ataku postawią lotnictwo w stan pogotowia i mogą wytropić oddział na pozbawionej większych wzniesień pustyni. Atak nastąpił nad ranem. Samochody stały ukryte w rozpadlinie tuż przy szosie, przez całą noc nie było żadnego ruchu i Bagnold czuł się zawiedziony. Najpóźniej za pół godziny trzeba będzie wycofać się w kierunku kryjówki. Miał już wydać rozkaz odwrotu, gdy obserwujący drogę żołnierz zasygnalizował zbliżanie się kolumny samochodów nieprzyjaciela. Istotnie, z zachodu posuwał się w ich kierunku niewielki konwój złożony z osobowego Fiata i dwóch samochodów osłony. W ten sposób mógł podróżować tylko oficer wyższej rangi. Natychmiast przekazał sygnał załogom stojącym po drugiej stronie drogi. Samochody były tak rozstawione, iż mogły skutecznie zablokować przejazd ogniem swoich karabinów. Major wezwał gestem ręki jednego ze swoich żołnierzy przebranych w mundur włoskiej policji wojskowej. Mundur był jednak bardzo wygnieciony. Ostatnie kilkanaście dni chłopak leżał w podrożnym worku płóciennym. Ale pocieszał się, iż nad ranem nikt nie zwróci uwagi na taki szczegół. Samochody włoskie zbliżały się, było wyraźnie widać, iż na burcie każdego z nich znajduje się karabin maszynowy. Ralph, mający naramienniki sierżanta, otrzymał zadanie zlikwidowania kierowcy pierwszego samochodu wiozącego najwidoczniej oficerów. Fałszywy żandarm był już na drodze trzymając w podniesionej ręce lizak. Kierowca pierwszego ze zbliżających się samochodów zaczął zwalniać, ale wszystko wskazywało na to, że nie ma zamiaru się zatrzymać. Otrzymał prawdopodobnie rozkaz od jadącego z nim oficera, gdyż zahamował gwałtownie i
stanął. Za Fiatem zatrzymały się dwa samochody wypełnione żołnierzami obstawy. Ralpti powoli zbliżał się do stojącego samochodu. Bagnold wiedział, iż w kieszeni ma granat, który powinien wrzucić do środka. Tymczasem, gdy był na dwa kroki przed maską oficerskiego Fiata, z drugiego samochodu obstawy padły strzały, ponieważ jeden z żołnierzy włoskich dostrzegł wysuwający się zza wydmy wóz zwiadowców. Był on tak charakterystyczny i odmienny od innych wojskowych pojazdów włoskich, że nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Na szczęście seria z karabinu maszynowego, wymierzona w stronę wynurzającego się samochodu, była niecelna. „Żandarm” wyrwał z kieszeni granat, jednym ruchem zerwał zawleczkę i rzucił w przednią szybę Fiata. Sam padł jednak na jezdnię. Rzucony z dużą siłą granat rozbił szybę i wpadł do środka. Kierowca włoski, który na huk wystrzałów instynktownie uruchomił silnik, zawahał się przez moment — wyskoczyć z samochodu czy szukać granatu. Wahanie kosztowało go życie. Rozpętała się strzelanina. Dwa samochody grupy zatarasowały szosę z przodu i z tyłu, odcinając w ten sposób drogę ucieczki. Włosi, mimo zaciętej walki, byli na straconej pozycji, wystawieni z obydwu stron na strzały Brytyjczyków. Część z nich zdołała dostać się pod koła samochodów i prowadziła stamtąd silny ogień. Szala przechyliła się ostatecznie na korzyść Anglików, gdy strzał z rusznicy przeciwpancernej oddany w silnik jednego z samochodów postawił go w płomieniach. Po chwili języki ognia zaczęły unosić się znad maski drugiej maszyny. Ogień ze sprzężonych karabinów maszynowych odebrał żołnierzom z osłony ochotę do dalszej walki. Po chwili ci, którzy zostali przy życiu, zaczęli rzucać broń. Bagnold wraz z dwoma żołnierzami trzymając broń gotową do strzału podbiegł do Fiata. W trakcie walki padło z niego kilka strzałów, które ostrzegały, iż nie wszyscy zginęli od wybuchu granatu. Samochodu nie ostrzelano ogniem karabinów maszynowych, chcąc wziąć do niewoli pozostałych przy życiu. Major gwałtownie otworzył drzwi, na siedzeniu leżał oficer włoski z dystynkcjami pułkownika. Z rany na głowie spływała krew. W samochodzie znaleziono dużą skórzaną torbę opasaną stalową taśmą zamkniętą na solidny zamek. Oficer wraz z teczką został przeniesiony do wozu Bagnolda. Żołnierze brytyjscy zabrali pozostałym przy życiu Włochom książeczki wojskowe i posiadane przez nich dokumenty. Odebrano im również zamki z karabinów maszynowych. Dopiero teraz zorientowali się, iż ich przeciwnikami byli żołnierze jednej z dwóch stacjonujących w Libii dywizji, złożonych z najbardziej nieprzejednanych faszystów, tzw. Czarnych Koszul. Bagnold już w samochodzie zwrócił się do grupki jeńców: — Jesteśmy regularnym oddziałem wojsk brytyjskich. Odchodzimy, wy macie zająć się swoimi rannymi. Upłynęło szesnaście minut od momentu pierwszych strzałów. Bagnold zdawał sobie sprawę, że to bardzo dużo czasu i w każdej chwili może pojawić się nowy konwój albo posiłki niosące Włochom pomoc. Na szczęście wszystkie samochody brytyjskie były zdatne do jazdy. Trzej ranni z oddziału Bagnolda zostali w nich rozlokowani. Niestety, żołnierz udający żandarma włoskiego zginął w momencie, gdy poderwał się z ziemi po wybuchu, trafiony serią pistoletu maszynowego jednego z żołnierzy Czarnych Koszul. Pojazdy brytyjskie oddalały się od miejsca starcia z maksymalną szybkością. — Szybciej — Bagnold ponaglał niecierpliwie kierowcę. — Musimy za czterdzieści minut znaleźć się w rejonie wadi El-Faregh. Tam będziemy bezpieczni. I tym razem szczęście sprzyjało grupie. Do wadi dojechali w spokoju. Szybko minęli most wzniesiony nad głębokim wąwozem i skręcili z szosy, kierując się na zachód w stronę Trypolitanii. Po kilkunastu minutach zjechali do wąwozu. Teraz mogli pędzić tak szybko, jak pozwalał na to stan nawierzchni. Major spojrzał na zegarek. Upłynęło już półtorej godziny od opuszczenia Via Balbia. Włosi na pewno wszczęli poszukiwania. — Najprawdopodobniej skoncentrują się na kierunku wschodnim, licząc, że wycofujemy się w stronę granicy egipskiej. Potem, kiedy nas tam nie odkryją, zrobią rekonesans nad wadi. Mam nadzieję, że nie wpadnie im do głowy, iż jedziemy na zachód, w stronę skupisk włoskich — dzielił się z kierowcą swoimi myślami Bagnold. Wadi, ciągnące się 80 km, zachodnim wejściem dotykało wybrzeża i miasta El Agheila, natomiast drugi kraniec wybiegał w skalistą pustynię, która przechodzi w Wielkie Morze Piasków. Po półgodzinnej jeździe Bagnold zatrzymał samochód. — Tak, to tutaj, musimy przejechać jeszcze dwieście, trzysta metrów i wjedziemy do małego odgałęzienia wadi z całym ciągiem głębokich jaskiń i korytarzy. Odkryłem je w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku podczas wyprawy na te tereny — zwrócił się do siedzącego obok niego porucznika. — Pamiętam, jak bardzo Włosi byli niechętni naszej obecności tutaj. Bagnold nie wspomniał ani słowem, iż cała wyprawa była zainicjowana przez wywiad brytyjski, który chciał dysponować dokładnymi mapami tych terenów. Po dziesięciu minutach wszystkie samochody ukryte zostały w jaskiniach. Jedna z nich miała długość kilkuset metrów. Od tej pory obowiązywała cisza, palić wolno było tylko w wyznaczonym miejscu. Ostatni
samochód zamykający kolumnę ciągnął za sobą specjalnie skonstruowany trał, który miał na celu zatarcie śladów kół na piasku. Razem z dwoma żołnierzami poszedł sprawdzić, czy ślady, które przecież mogły pozostać na piasku, nie prowadzą w sposób wyraźny do kotliny. Był przekonany, że Włosi nic nie wiedzą o pieczarach. Zanim wyruszył na wyprawę, spędził wiele godzin w siedzibie wydziału kartograficznego placówki wywiadu brytyjskiego w Kairze, analizując zdobyczne mapy włoskie. Pewnym niebezpieczeństwem było to, że Włosi mogli włączyć do poszukiwań oddziały z dywizji libijskiej i ktoś pochodzący z tych terenów mógł znać tajemnicę wąwozu. Ale na to nic już nie można było poradzić. Na wszelki wypadek zabarykadowano właz i przy wejściu do groty ustawiono karabiny maszynowe. Na zewnątrz pozostał jeden z żołnierzy ukryty w cienistej rozpadlinie skalnej na szczycie wzniesienia z zadaniem prowadzenia obserwacji. Ostrożny major uprzedził go, aby pamiętał, iż bardzo łatwo jest zdradzić swoją obecność odblaskiem słońca odbitego w szkłach lornetki. W godzinę później nad wadi przeleciał samolot włoski. Powrócił on jeszcze w ciągu dnia kilkakrotnie. Lecąc na bardzo małej wysokości obserwator wnikliwie lustrował wszystkie zakamarki i nawisy skalne szukając ukrytych tam samochodów. Zapadła przejmująca chłodna noc. Włoski oficer wzięty do niewoli nie był poważnie ranny. Odłamki granatu dosięgły go w niewielkim stopniu, natomiast oszołomiony był wybuchem. W teczce, otwartej zresztą z niemałym trudem, była zdobycz, na widok której Bagnoldowi zabłysły oczy. Były to plany włoskich pól minowych w rejonach przygranicznych oraz sieci awaryjnych dróg do poszczególnych baz rozsianych w Cyrenajce. Nie przekazano jednak tej nocy meldunku do Kairu, obawiając się, iż Włosi postawili w stan pogotowia służbę radiopelengacyjną. Krótką informację nadano dopiero w dwa dni później, nie podano jednak miejsca postoju grupy również w obawie przed złamaniem kodu przez Włochów. Meldunki grupy głębokiego rozpoznania umożliwiły sztabowi brytyjskiemu podjęcie przygotowań do stawienia czoła ofensywie wojsk włoskich. Udało się ustalić, iż marszałek Graziani nie otrzymał żadnych znacznych posiłków pancernych. Wavell odetchnął z ulgą. Oznaczało to, że nawet jeżeli wojska włoskie ruszą do ataku, to nie będą miały sił na kontynuowanie działań zaczepnych przez dłuższy czas. Dlatego postanowiono, iż po krótkim boju wojska brytyjskie nie będą broniły przełęczy Halfya, przez którą prowadziła droga w głąb Egiptu, lecz wycofają się w rejon miasta Mersa Matruh, co nie tylko skróci linie dowozu, ale i uczyni obronę łatwiejszą. W kilka dni po powrocie grupy do Kairu z wyprawy do Cyrenajki cztery dywizje włoskie ruszyły do ataku. Był on poprzedzony silnym ogniem artyleryjskim, który nie wyrządził jednak Brytyjczykom większych strat, ponieważ dzień wcześniej wycofali większość sił na głębokość kilkunastu kilometrów od granicy. Słabe oddziały osłonowe ustąpiły pod naciskiem włoskiej dywizji Cirene. Tylko u wejścia do przełęczy toczyły się walki przez kilka godzin. W trzy dni po rozpoczęciu ofensywy wojska włoskie dotarły do nadmorskiego miasteczka Sidi Barani. Tempo posuwania się było bardzo wolne. Cała przełęcz była zaminowana, droga zniszczona na znacznych odcinkach, a poza tym brytyjskie jednostki pancerne nie rezygnowały z nagłych ataków na mniejsze oddziały włoskie. Po dotarciu do Sidi Barani marszałek Graziani zatrzymał wojsko. Tłumaczył to niedostatkiem materiałów pędnych i amunicji oraz złymi warunkami atmosferycznymi. Brytyjczycy wycofali się aż do Marsa Matruh i obydwie armie oddzielał 130-kilometrowy pas ziemi niczyjej. Armia marszałka Grazianiego przystąpiła do budowy umocnionych obozów i wznoszenia fortyfikacji oraz budowy drogi, którą miała pójść w przyszłości ofensywa. Waveil odetchnął z ulgą, zyskał w ten sposób kilka bezcennych miesięcy, które postanowił wykorzystać na wzmocnienie sił. Grupa głębokiego rozpoznania za dostarczenie cennych informacji otrzymała kilka odznaczeń i sporo nowego sprzętu. Zdecydowano się na rozbudowę tej jednostki i powierzono jej nowe zadania dywersyjno-rozpoznawcze. TAJEMNICZA RADIOSTACJA Szef oddziału wywiadu i kontrwywiadu brytyjskiego w Kairze nie był zadowolony z pracy podległych mu jednostek. Sygnały, które docierały do niego za pośrednictwem innych siatek, wyraźnie wskazywały, iż Włosi mają w Kairze i Port Saidzie liczne grupy wywiadowcze. Świadczyła o tym także liczba meldunków przekazywanych drogą radiową. Generał Wavell na odprawie dowódców poszczególnych rodzajów wojsk stwierdził, że jedną z przesłanek powodzenia przygotowywanej ofensywy przeciwko siłom włoskim jest obok nadejścia posiłków zachowanie kompletnej tajemnicy i zaskoczenie przeciwnika. O tym, że Włosi nie ruszą się w najbliższym czasie, świadczył fakt wznoszenia licznych umocnień oraz rozpoczęcia działań przeciwko Grecji. — Jestem pewny, że Mussolini nie prześle Grazianiemu ani jednego czołgu, ani jednego transportu amunicji. Mamy więc przed sobą kilka miesięcy, które powinniśmy wykorzystać na wzmocnienie naszych
pozycji i to nie tylko w sensie ściśle militarnym. W tym momencie Wavell wymownie spojrzał na szefa Military Intelligence Service. Kairska placówka kontrwywiadu zabrała sję wkrótce z energią do pracy. Wraz z dostawą broni dotarło z Londynu kilka samochodów radiopelengacyjnych, które każdego wieczoru prowadziły poszukiwania pracujących radiostacji. Ponadto zaczęto zwracać większą uwagę na lokale, w których żołnierze i oficerowie brytyjscy mogli kontaktować się z miejscową ludnością. Roztoczono dyskretną opiekę nad klubami, kabaretami, restauracjami i hotelami. Były to tradycyjne miejsca nawiązywania kontaktów i zawierania znajomości. Po pewnym czasie udało się zlokalizować dwie radiostacje pracujące w centrum Kairu. Jedna z nich zamilkła na kilka dni, by potem odezwać się ponownie ze zdwojoną energią. Radiotelegrafista musiał być fachowcem dużej klasy, potrafiącym pracować szybko, gdyż czas emisji był bardzo krótki. W takich warunkach wykonanie dokładnego namiaru nie było rzeczą łatwą. Ponadto w grę wchodziły również względy konspiracji. Dłuższe przebywanie charakterystycznego samochodu radiopelengacyjnego w jednym miejscu stanowiłoby sygnał ostrzegawczy dla pracującego agenta. W pewnym momencie ślad się urwał. Prawdopodobnie radiostacja zmieniła godzinę i miejsce nadawania, gdyż żaden z radiotelegrafistów w punkcie nasłuchu nie zdołał złapać wieczorem jej meldunku. Wreszcie ostatniego października samochód patrolujący Stary Kair odnotował meldunek nadawany przez tego samego radiotelegrafistę. Major Sampson, któremu powierzono zadanie kierowania pracami sekcji kontrwywiadu w Kairze, bez trudu rozpoznał starego znajomego. Tym razem namiar byl dokładny i jednoznacznie wskazywał na Heliopolis, dzielnicę bogatych willi. Skierowano tam wszystkie samochody radiopelengacyjne, którymi aktualnie dysponowała komendantura kairska. Ale tajemniczy radiotelegrafista zamilkł na kilka dni. Sampson postanowił utrzymywać posterunek w Heliopolis jeszcze przez tydzień przynajmniej. Po pięciu pełnych napięcia dniach, gdy w powodzenie zwątpili już nawet radiotelegrafiści obsługujący stację nasłuchową, tajemniczy aparat odezwał się. Ale ku zaskoczeniu wszystkich tym razem radiostacja pracowała nie w Heliopolis, a w innej dzielnicy Kairu. Meldunek był długi i aż dwie stacje zdołały w przybliżeniu określić miejsce emisji. Sampson został wyciągnięty w nocy z łóżka. Obydwa namiary wskazywały na Zamalk, dzielnicę Kairu położoną na nilowej wyspie. Wynikało z tego, że siatka jest rozgałęziona i zapewnia radiotelegrafiście odpowiednie warunki pracy. Po dwóch tygodniach wytężonej pracy biuro szyfrów zdołało odczytać część meldunku. Okazało się, że składa się on z dwóch partii szyfrowanych odmiennym kodem. Część pierwsza dotyczyła pogody w Kairze i delcie Nilu i jej przeznaczenie było znane. Informacje na temat warunków meteorologicznych miały ogromne znaczenie nie tylko dla wojsk włoskich prowadzących od czasu do czasu naloty na ośrodki miejskie Egiptu, ale przede wszystkim dla liczących obecnie 500 maszyn eskadr Luftwaffe zgrupowanych na kilku lotniskach sycylijskich, które bezustannie bombardowały Maltę i atakowały konwoje brytyjskie na Morzu Śródziemnym. Radiostacja znów zamilkła na dwa dni. Dyżurni z brytyjskiej służby nasłuchu tym razem potraktowali ustalenie miejsca położenia nadajnika jako sprawę honoru. Mieli już dosyć cierpkich uwag, których nie szczędzili im przełożeni i major Sampson. Wreszcie w niedzielę o godzinie jedenastej rano w domu majora zadzwonił telefon. — Wysyłamy samochód pod dom, prosimy o jak najszybsze przybycie. Tym razem, dzięki zastosowaniu najnowocześniejszego sprzętu, który dotarł z Londynu na pokładzie samolotu, dwa namiary były bardzo dokładne. Sampson zaskoczony spojrzał na plan Kairu. — Dzielnica Sheubran, to całkiem możliwe. Ale na tym odcinku ulicy znajduje się tylko kościół katolicki i duży ogród. Gdzie zatem może być ukryty nadajnik? Zarządzono ciągłą obserwację kościoła. Jednocześnie w pobliżu wynajęto mieszkanie z dużym tarasem na dachu i zamontowano tam, możliwie najdyskretniej, urządzenia radiopelengacyjne. Dwa samochody miały od tej pory krążyć w najbliższym sąsiedztwie po drugiej stronie Nilu. Postanowiono też prowadzić stałą obserwację ulicy i w tym celu wynajęto następne mieszkania w dwóch narożnych domach. W oknach wychodzących na wejście do kościoła i front posesji zainstalowano kamery filmowe, które umożliwiały wykonywanie zdjęć wchodzących i wychodzących osób. Sampson odetchnął z ulgą, gdy dowiedział się, że kościół jest raczej mało uczęszczany, w przeciwnym wypadku trudno byłoby zidentyfikować obcego przybysza. Na ulicę Shukr, taką nosiła nazwę, skierowano grupę agentów kontrwywiadu z Aleksandrii i Port Saidu, którzy mieli po zerwaniu nawierzchni przygotowywać rowy pod kanalizację. Ale szef połączonej komórki wywiadu i kontrwywiadu nie uznał tego ostatniego pociągnięcia za najrozsądniejsze. — Mamy przecież do czynienia z przeciwnikiem doświadczonym i dobrze znającym swoje rzemiosło.
Najlepiej o tym świadczy fakt, że mimo sprzętu i grupy rutynowanych pracowników skierowanych do prowadzenia tej sprawy, nie możemy się pochwalić żadnymi konkretnymi wynikami. Na ulicy Shukr nie prowadzono nigdy żadnych większych robót, kanalizacja jest lokalna, toteż pojawienie się grupy mężczyzn wzbudzi podejrzenie agenta, który na pewno prowadzi wnikliwą obserwację otoczenia i analizuje każdy swój krok. Dlatego robotników należy wycofać. — Ale pułkowniku — odpowiedział Sampson — zerwali już część nawierzchni. — Nie szkodzi. Jutro rano zasypią wykopane doły, wyrównają nawierzchnię i niech się żaden z nich nie waży tam pokazać. Gdyby któryś ze stałych mieszkańców pytał ich, co robią i dlaczego dzisiaj niszczą to, co wczoraj zrobili, mają odpowiedzieć, że władze magistrackie pomyliły ulice. Rozpoczęła się nowa runda z niewidzialnym przeciwnikiem. Ulica po dawnemu była niepozorna i mało uczęszczana. Analiza dokumentów wykazała, że kościół został założony przez misjonarzy austriackich prawie 50 lat temu i odwiedzało go nie więcej niż kilka osób dziennie. Do kościoła przylegał domek wikarego z małym ogrodem, mającym połączenie z drugą, równoległą ulicą. Wynikało z tego, że pierwsza koncepcja, zgodnie z którą skoncentrowano uwagę na głównym wejściu, była błędna. Przecież z drugiej strony można było dotrzeć do domku wikarego nie wzbudzając niczyjej uwagi. Zainteresowano się zatem i drugim wejściem. Wieczorem operatorzy nagrali komunikat nadany ze zidentyfikowanego już poprzednio rejonu w Heliopolis. Nie odwołano jednak stanu pogotowia przy ulicy Shukr, licząc, iż wszystkie te radiostacje muszą być ze sobą wzajemnie powiązane. Co prawda teraz nadawał inny radiotelegrafista, ale szyfr dotyczący wiadomości o pogodzie był taki sam. Radiotelegrafista z Heliopolis pracował przez dwa dni z rzędu. Był mniej wprawny od swego poprzednika i to pozwoliło na bardziej precyzyjne umiejscowienie aparatu nadawczego. Po wyeliminowaniu kilku możliwości ustalono, iż w grę może wchodzić jedynie dwupiętrowy dom czynszowy pod numerem 68. Analiza listy mieszkańców pozwalała sądzić, iż najprawdopodobniej aparat nadawczy znajduje się w mieszkaniu na drugim piętrze, zajmowanym przez Amuela Lerkisa, maklera dużej centrali dostawczej, która pracowała na potrzeby jednostek armii brytyjskiej stacjonującej w Egipcie. Obserwacja lokatorów nie wniosła nic nowego. Wszyscy byli pracownikami spółek i firm handlowych, a w czasie pracy mieli nieograniczone możliwości kontaktowania się z różnymi ludźmi. Mimo to postanowiono w dalszym ciągu obserwować najbardziej podejrzanego, Amuela Lerkisa. Po kilku dniach nagrano komunikat nadany przez radiostację zainstalowaną w kościele. Dom w Heliopolis milczał. Po przejrzeniu zdjęć wszystkich osób, które zjawiły się tego dnia w kościele lub kontaktowały się z Lerkisem w ciągu ostatnich dni, wyselekcjonowano zdjęcie starszej siwej kobiety. Była ona w kościele i rozmawiała przez kilka minut w europejskiej kompanii z Lerkisem. Przejrzano też akta Lerkisa. Wynikało z nich, iż osiadł on w Kairze przed dwoma laty. Jako ostatnie miejsce swojego zamieszkania podawał Durban Południową Afrykę. Natychmiast wysłano szyfrówkę do Johannesburga, prosząc o potwierdzenie danych personalnych oraz o podanie charakterystyki osoby, jej upodobań i dotychczasowego trybu życia. Następnego dnia odnotowano komunikat nadany przez radiotelegrafistę z kościoła i ustalono, iż radiostacja mieści się w kościelnej wieży. W końcu udało się też sfotografować w ogrodzie przy plebanii mężczyznę, którego dostrzeżono kilkakrotnie wcześniej przez uchylone okna. Na Kair uderzyła fala upałów i agent szeroko otworzył okna. Odpowiedź z Johannesburga potwierdziła dane personalne Lerkisa, widniejące w kairskiej książce meldunkowej, i zawierała dość dziwny passus. Wynikało z niej, że przy okazji dochodzenia w sprawie wydawania paszportów na fałszywe nazwiska przez jednego z urzędników Biura Paszportowego w Durbanie padło również nazwisko Lerkisa. Sampson zadepeszował do Johannesburga: — Szukajcie dalej, sprawa bardzo ważna. Tego samego dnia zidentyfikowano siwą kobietę, która po południu przyszła na plebanię. Kiedy opuściła ją, za rogiem czekało już kilku funkcjonariuszy, w tym dwie kobiety. Pracownicy kontrwywiadu dotarli jej śladem do mieszkania przy ulicy el-Bihar i tu okazało się, że jest to Ann Margow, wdowa, mieszkająca wspólnie z synem. Do Kairu przeprowadziła się przed rokiem z Aleksandrii. Syn był pracownikiem kapitanatu portu w Port Saidzie i przebywał z matką tylko podczas weekendów. Sprawa posunęła się do przodu. Sampson czuł, że stanął na pewniejszym gruncie. Mógł nawet natychmiast zaaresztować Lerkisa i wszystkich mieszkańców plebanii, ale wiedział, że byłby to krok przedwczesny. W sieci pozostałyby same plotki. A przecież należało dotrzeć do rezydenta wywiadu. Polecił więc swym pracownikom, aby zebrali informacje o synie Margow. Na pozór nie wniosły one nic rewelacyjnego. Był to trzydziestopięcioletni mężczyzna, kawaler, dobrze zarabiający i prowadzący szerokie życie towarzyskie. W Port Saidzie miał wielu znajomych w zarządzie portu, znało go też wielu oficerów ze
statków i brytyjskich okrętów, stacjonujących w tym rejonie Morza Śródziemnego. Miejsce pracy pana Margow było idealne do zbierania informacji o ruchach brytyjskich okrętów wojennych, konwojach morskich, dostawach sprzętu i broni. Następnego dnia jeden z podwładnych Sampsona, idąc tropem Ann Margow, dotarł do dużego pensjonatu w sercu ekskluzywnej dzielnicy Kairu. Funkcjonariusz wiedział, że budynek ma drugie wyjście na przeciwległą ruchliwą ulicę. Natychmiast więc połączył się z kierownikiem grupy obserwacyjnej i zażądał pomocy. Kilka minut później w cieniu drzew czekało kilku agentów. Margow wyszła z pensjonatu po upływie pół godziny. Jak spodziewał się „jej opiekun”, skorzystała z drugiego wyjścia. Teraz on pospieszył do pensjonatu, aby ustalić, w którym apartamencie gościła Margow. Portier udawał, że nic nie wie, i dopiero pięciofuntowy banknot przywrócił mu pamięć. Otworzył książkę meldunkową i wskazał nazwisko Arthur van Habb. Brytyjczyk nie chciał zdradzać się, iż reprezentuje kontrwywiad, gdyż podejrzewał, iż portier za sowitą opłatą przekaże sygnał ostrzegawczy Habbowi, dlatego sięgnął po następny banknot i w ten sposób zdobył dane personalne interesującego go mężczyzny. Zastanowił go fakt, że on, podobnie jak Lerkis, podawał Afrykę Południową jako miejsce urodzenia i zamieszkania. Do Egiptu przybył w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku. Kontrwywiad mógł zatem wydobyć z archiwum policji kairskiej jego zdjęcie i być może zebrać pewne dane. Chodziło teraz o to, aby nie wzbudzić podejrzeń portiera, który mógł się przecież wygadać, iż Habbem ktoś się interesuje. Sprytny pracownik Sampsona dał mu do zrozumienia, że jest przedstawicielem Bractwa Byka, jednego z największych gangów działających w Kairze. Skutek był piorunujący. Gang miał ugruntowaną opinię, iż wszelkie wypadki zdrady czy rozmyślnego działania na jego niekorzyść karał w sposób bezlitosny. Portier zapewniał gorąco iż będzie milczał jak grób i gotów jest wyświadczyć Bractwu kolejne przysługi, jeśli sobie tego zażyczy. Agent postanowił zaryzykować. Raz jeszcze sięgnął do portfela i z pliku banknotów wyjął dziesięciofuntowy. Był pewien, iż rozbiegane oczka portiera dostrzegły zawartość portfela i właściwie go oceniły. — Oto na początek — powiedział, wsuwając mu w rękę banknot. — Od dzisiaj będziesz zbierał nawet najdrobniejsze i, twoim zdaniem, pozbawione znaczenia informacje o Habbie. Ten człowiek miesza się w interesy Bractwa, dlatego chcemy o nim wiedzieć dosłownie wszystko. Każdego dnia będzie zgłaszał się do ciebie mój człowiek po informacje. Ponadto masz tutaj numer telefonu, pod którym zastaniesz zawsze kogoś z moich ludzi. Pamiętaj, fałszywe informacje rodzą takie same konsekwencje jak zbyt długi język. Ryzyko, na jakie poszedł pracownik Sampsona, opłaciło się. Od tej pory kairska placówka kontrwywiadu otrzymywała co kilka godzin telefon z wiadomościami o interesującym go człowieku. Odszukano również jego zdjęcia w archiwum i zwrócono się do placówki kontrwywiadu brytyjskiego w Południowej Afryce z prośbą o informacje. Wkrótce okazało się, że deptanie po piętach Habbowi jest rzeczą bardzo trudną. Był niezwykle ostrożny, cząsto nawet odruchowo sprawdzał w oknach wystawowych, czy nikt za nim nie idzie. Pierwszego dnia już po półgodzinnym spacerze w centrum miasta zniknął sprzed oczu „opiekunom”. Następnego dnia towarzyszyła mu kilkuosobowa, najlepsza ekipa, która śledziła go tak zwaną metodą sztafety, polegającą na towarzyszeniu obserwowanemu tylko na krótkich odcinkach i bardzo często przed nim. Habb podawał się za handlowca i istotnie obracał się w tych kręgach. Sprawdzono, że w kontaktach z tym światem przedstawiał się jako przedstawiciel dużej firmy eksportowej z Południowej Afryki, firmy zajmującej się dostawami towarów przemysłowych tak bardzo potrzebnych obecnie w Egipcie. Jednak w ciągu ponad rocznego pobytu w tym kraju nie dokonał żadnej większej transakcji, co stawiało pod znakiem zapytania wiarygodność jego profesji. Drugiego dnia obserwacji odnotowano kontakt Habba z człowiekiem, który w przekonaniu kontrwywiadu był na usługach wywiadu włoskiego, ale od kilku miesięcy pozostawał w stanie zamrożenia i nie podejmował żadnej działalności. Chcąc zdobyć jak najwięcej wiadomości o obserwowanym, wynajęto sąsiednio mieszkanie, przylegające do zajmowanego przez Habba, i zainstalowano w jego lokalu aparaturę podsłuchową. Jednak nie odnotowano nic, co by wskazywało na powiązanie tego człowieka z wywiadem włoskim lub niemieckim. Był albo niewinny, albo bardzo ostrożny. Uwagę Sampsona zwrócił jednak fakt, iż prawie nigdy nie telefonował od siebie z domu, a zawsze z jakiejś kawiarni. Fakt ten wskazywał, że albo obawia się, albo liczy z podsłuchem. Konsekwentna obserwacja Margow pozwoliła na ustalenie następnego źródła ewentualnych informacji. Była to rodzina włoska, która schroniła się w Egipcie przed kilkoma laty, rzekomo uciekając przed prześladowaniami reżimu faszystowskiego. Członkowie tej rodziny prowadzili dużą farmę warzywną nad Nilem i teraz, kiedy rozpoznano ich twarze, ustalono, iż Margow pozostaje z nimi w codziennym kontakcie. Próba przeszukania farmy spełzła na niczym. Strzegł jej stróż z kilkoma wilczurami, więc nie mogło być mowy o niepostrzeżonym przeszukaniu zabudowań. Z pomocą przyszło lotnictwo. Specjalny samolot
przeleciał kilkakrotnie nad zabudowaniami i dokładnie je obfotografował. Powiększenie dwóch zdjęć wykazało, iż w środku farmy, w miejscu niewidocznym z drogi, znajdowała się stacja meteorologiczna Ponadto znajdowały się tam urządzenia do pomiarów siły i kierunku wiatru. Rodzina Marronich, bo tak się nazywali, mogła zatem dostarczać komunikaty meteorologiczne, przekazywane przez obydwie radiostacje. Mimo że zebrano wystarczającą liczbę dowodów pozwalających na aresztowanie obserwowanych i przeprowadzenie rewizji w. domach Lerkisa, Margow i Marronich, zdecydowano się jeszcze poczekać na rozszyfrowanie Habba i ustalenie listy kontaktów Lerkisa i młodego Margowa. W domu matki tego ostatniego zainstalowano urządzenia podsłuchowe, ale podobnie jak w wypadku Habba nie spełniły one pokładanych nadziei. W czwartek wieczorem Margow zadzwonił do matki, zawiadamiając ją, iż przyjedzie na wolną sobotę i niedzielę. Na wszelki wypadek całą grupę skierowano do akcji i postawiono w stan ostrego pogotowia. Należało liczyć się z nieprzewidzianym obrotem spraw i koniecznością aresztowania wszystkich członków siatki. Margow w kilkanaście minut po telefonie syna wyszła z domu. Przecięła ulicę i weszła do małej trafiki. Sledzący ją funkcjonariusz zobaczył przez szybę, iż skierowała się prosto do telefonu, wykręciła jakiś numer i przez kilka minut rozmawiała. Następnie wróciła do domu. Sampson liczył, że następny dzień może przynieść rozwiązanie zagadki. Na wszelki wypadek uzyskał zgodę swoich przełożonych na aresztowanie wszystkich podejrzanych, oczywiście z zastrzeżeniem, że uczyni to tylko wówczas, gdy nie będzie już innego wyjścia. Ostatecznie zidentyfikowano dość znaczną liczbę osób, które współpracowały z wywiadem nieprzyjaciela. Sampson miał niejasne przeczucie, iż Habb zaczął coś podejrzewać. Być może zauważył, iż jest obserwowany. W ciągu ostatnich dwóch dni kilkakrotnie postępował tak, jak gdyby chciał pozbyć się postępujących jego śladami osób, uciekał się do manewru z domami o dwóch bramach. Raz zniknął z oczu funkcjonariuszom niemal na trzy godziny. To było niepokojące. W czwartek wieczorem, kiedy tylko do Sampsona dotarła wiadomość o przyjeździe Margowa, postanowił, że jego ludzie będą obserwować młodego człowieka już od momentu wejścia do pociągu w Port Saidzie. Pomysł okazał się słuszny. Na kilka minut przed wjazdem na stację w Kairze do przedziału, w którym samotnie podróżował Margow, wszedł młody mężczyzna. Człowiek Sampsona, który w tym czasie stał na korytarzu, udając, że obserwuje panoramę miasta, musiał odczekać chwilę i dopiero mógł wejść do przedziału. Niestety, w drzwiach minął przybysza, który już wychodził. O czym rozmawiał Margow ze swoim gościem — pozostało tajemnicą. Zbliżali się do Kairu. Margow otworzył swoją dużą torbę podróżną, wyjął dość pękatą kopertę i wsunął ją do kieszeni. Za chwilę pociąg zatrzymał się pod arkadami dworca. Margow wyszedł z wagonu, przeszedł przez halę dworcową i znalazł się na ulicy. Nie oglądając się przeciął jezdnię i ruszył w kierunku centrum. Doszedł do Placu Opery i tutaj zginąłby idącym za nim funkcjonariuszom w tłumie mieszkańców Kairu ubranych w długie, sięgające aż do ziemi, galabije, gdyby nie to, iż w tym momencie był na placu jednym z nielicznych Europejczyków. Dalsze postępowanie Margowa wyraźnie wskazywało, iż stara się on zgubić obstawę. Kierujący akcją zarządził zmianę ekipy. Istotnie, Margow upewnił się jeszcze dwukrotnie, czy nie jest śledzony, następnie szybkim krokiem przeciął ulicę i wszedł do arabskiej kawiarni, wypełnionej po brzegi mężczyznami grającymi w warcaby i tik-tak. Margow zamówił kawę, ale jej nawet nie tknął. Cały czas wpatrywał się w wejście. Po kilkunastu minutach wyszedł, raz jeszcze dyskretnie się rozejrzał i, w dalszym ciągu zachowując ostrożność, ruszył w stronę dzielnicy Sharia Faud, pełnej sklepów dla bogatych biznesmenów i członków rodzin szejków z naftowych emiratów. Po chwili wstąpił do trafiki i wyszedł stamtąd z paczką papierosów. Jednak obserwujący go funkcjonariusz był pewien, że ponad kontuarem Margow podał dyskretnie właścicielowi żółtą kopertę, którą miał w kieszeni. Po dość długim marszu dotarł do domu matki. Nagrano ich rozmowę. Przez pewien czas mówili przyciszonymi głosami, co wyraźnie wskazywało, iż Margow jest czymś zdenerwowany. Kilkakrotnie powtarzał, iż jest zmęczony tym wszystkim i należy mu się dobry i długi wypoczynek. Tymczasem ludzie Sampsona obserwowali trafikę. Po godzinie zjawił się w niej mężczyzna, którego zidentyfikowano jako częstego rozmówcę Habba. Nadszedł wieczór, a wraz z nim zaciemnienie, i, niestety, wkrótce zgubiono dopiero co uchwycony trop. Wtedy przypomniano sobie o portierze w pensjonacie. Jakąż odczuli ulgę i radość, gdy portier przyciszonym głosem szepnął do słuchawki: — Właśnie jakiś człowiek wszedł do mieszkania Habba. Postanowiono w dalszym ciągu pilnować trafiki. Był to dobry pomysł, mimo że na początku nie spotkał się z uznaniem zwierzchników. Łącznik — bo tak nazwano Egipcjanina, który przeniósł kopertę z trafiki do Habba — pojawił się w sklepiku rankiem dnia następnego. Czekała tu już grupa funkcjonariuszy, aby pójść
jego śladem. W pobliżu trafiki pozostawiono jedynie wzmocniony posterunek. W pokoju Sampsona przy mapie Kairu zasiadła grupa oficerów kontrwywiadu. Wyglądało na to, iż zbliżał się moment decydującej rozgrywki. Kilka minut po dziewiątej posterunek obserwujący mieszkanie Margow zameldował, iż jego właścicielka wyszła z domu. Idący jej śladami zespół przekazał po kilku minutach informację, iż zbliża się ona do dzielnicy Sharia Faud. Po kwadransie zjawiła się przed trafiką, rozejrzała dookoła i weszła do środka. Po chwili była już na ulicy. W ręku trzymała gazetę, którą wkrótce potem włożyła do torby. Po kilku minutach kluczenia — widać, że okoliczne zaułki znała bardzo dobrze — wsiadła do tramwaju. Po półgodzinnej jeździe wysiadła i pieszo już dotarła do kościoła przy ulicy El-Bihar, w którym już od pół godziny przebywał Lerkis. Punktualnie o dziesiątej rozległ się sygnał wywoławczy nadajnika znajdującego się w kościele. Kierujący grupą operacyjną, mieszczącą się w dwóch domach zamykających ulicę, zwrócił się z pytaniem do zwierzchników: — Co mamy robić? Aresztować zebranych, czy kontynuować obserwację? — Obserwować — padła zdecydowana odpowiedź. Szefowie kairskiej placówki kontrwywiadu uznali, że pozostało jeszcze do rozszyfrowania kilka kanałów, których poznanie może ułatwić likwidację wszystkich odgałęzień siatki. W pięć minut później przyszedł jednak nowy rozkaz. — Wszystkich aresztować na miejscu. Unikać ofiar w ludziach. Habb spalony. Podobny rozkaz przekazano grupie obserwującej Lerkisa, który wymknął się niepostrzeżenie z kościoła i teraz spokojnie siedział w domu. Przyczyną, która zmusiła kontrwywiad brylyjski do zmiany planów i aresztowania rozszyfrowanych członków siatki, były wypadki, które rozegrały się w kawiarni Mahmud Pasza. Margow wyszedł z domu pół godziny po matce. Kluczył czas jakiś po mieście i w końcu dotarł do kawiarni Mahmud Pasza. Usiadł przy stoliku i przez kilka minut siedział samotnie. Obserwująca go grupa ulokowała się po drugiej stronie ulicy. Jeden z funkcjonariuszy miał wejść do kawiarni dopiero za kilka minut. Gdy znajdował się przy wejściu, do stolika Margowa przysiadł się jakiś Europejczyk. Człowiek Sampsona usiadł przy barze i dyskretnie zerkał na zajętych rozmową mężczyzn. Po chwili przy interesującym go stoliku znalazł się Habb. I wtedy funkcjonariusz popełnił błąd. Wyszedł z cienia rzucanego przez daszek przy barku. Szedł wolno w stronę rozmawiającej trójki. Wtedy zobaczył go ów Europejczyk. Zobaczył i poznał. Pół roku temu był on aresztowany przez tego właśnie funkcjonariusza w okolicznościach wskazujących, iż brał udział w aferze szmuglerskiej, z którą wiązały się podejrzenia wywożenia z Egiptu wiadomości wojskowych. Nic mu wówczas nie udowodniono. Sąd poprzestał na dość wysokiej grzywnie, którą oskarżony zapłacił bez zmrużenia oka. Zaskoczenie z powodu ponownego spotkania oraz świadomość, że tym razem naprawdę bierze udział w niebezpiecznej grze, spowodowało, iż zerwał się od stolika, wyciągnął z kieszeni pistolet i strzelił w kierunku zbliżającego się mężczyzny. Następnie rzucił się w panicznej ucieczce do wyjścia. Reakcja Habba była jeszcze bardziej nerwowa. Sięgnął pod marynarkę, wyrwał stamtąd pistolet i strzelił do uciekającego współpracownika. Ten ugodzony pociskiem padł na stoliki przewracając je. Następnie Habb odwrócił się i jednym susem wybiegł na zaplecze kawiarenki. Zaskoczony i oszołomiony niespodziewanym rozwojem sytuacji Margow zerwał się od stolika i wybiegł na ulicę. Tutaj wpadł w ręce pracowników kontrwywiadu brytyjskiego. Pogoń za Habbem nie przyniosła rezultatów. Zniknął. Szefowie kairskiej placówki kontrwywiadu na wieść o niespodziewanym wypadku zadecydowali, że trzeba natychmiast aresztować wszystkich pozostałych członków siatki, ponieważ Habb może ich ostrzec. Kościół i plebania zostały natychmiast otoczone pierścieniem uzbrojonych funkcjonariuszy, żandarmerii i policji egipskiej. Wyznaczono dwie grupy szturmowe. Pierwsza wkroczyła do kościoła i zatrzymała zebrane tam osoby, druga, po sforsowaniu zamkniętej furtki, dotarła przez ogród na plebanię. W chwili gdy uzbrojeni ludzie podbiegali do drzwi, z okna posypały się strzały. Jeden z oficerów biegnących nieco z tyłu złapał się obydwoma rękami za brzuch i osunął na ziemię. Strzelec, chcąc wykorzystać zamieszanie, rzucił do ogrodu granat i odczekawszy moment wyskoczył z okna. Strzelając seriami z pistoletu maszynowego zaczął szybko biec w kierunku sąsiedniego ogrodu. Wydawało się, że uda mu się umknąć. Zamierzał już przeskoczyć płot, gdy nagle z jękiem padł na ziemię. Sierżant Gamzawi, cieszący się sławą najlepszego strzelca policji kairskiej, i tym razem nie zawiódł. Uciekinier leżał z roztrzaskanym kolanem. Natychmiast go rozbrojono. Po wyważeniu drzwi członkowie grupy szturmowej wtargnęli do mieszkania wikarego. W bawialni siedziała stężała z przerażenia Anna Margow i wikary. Nagle z kościoła buchnęły strzały. Okazało się, że jeszcze jeden z członków siatki szukał ratunku w ucieczce.
Najtrudniej było dostać się na wieżę, gdzie znajdowała się radiostacja. Zaskoczony radiotelegrafista nie miał zamiaru poddać się bez walki. Widocznie wierzył, że uda mu się przebić przez pierścień okrążenia i uciec. Pierwszy biegnący wąskimi i krętymi schodami znalazłszy się na szczycie zginął od celnego strzału. Dowodzący akcją kapitan postanowił trzymać okienka wieży pod ostrzałem, by w ten sposób pozbawić radiotelegrafistę nadziei na szukanie ratunku w ucieczce przez dach. Na schody rzucono dwa granaty z gazem łzawiącym i świecę dymną. Po chwili wieża wypełniła się gryzącym dymem. Rzucono jeszcze dwa granaty. I wtedy rozległ się strzał. Dwaj funkcjonariusze wstrzymując oddech wpadli do niewielkiego pomieszczenia. Na podłodze leżał mężczyzna i zanosił się spazmatycznie kaszlem. Jeden z funkcjonariuszy wyważył okno, do środka wdarło się świeże powietrze i dopiero teraz mogli zobaczyć, że mężczyzna miał skrwawioną pierś. Szybko wyniesiono go na dwór. Przeprowadzona na plebanii i w zakamarkach kościoła rewizja dostarczyła niezbitych dowodów działalności szpiegowskiej. Najbardziej przekonującym dowodem był aparat nadawczy, mieszczący się w pokoiku na wieży. Niestety, radiotelegrafista spalił szyfry i mając wystarczająco dużo czasu nadał zapewne sygnał o zdemaskowaniu siatki. W ten sposób została zaprzepaszczona możliwość przekazywania przeciwnikowi fałszywych meldunków. Aresztownie Lerkisa przebiegło dużo sprawniej. Zastosowano wybieg z doręczycielem telegramu, który po otworzeniu drzwi przez maklera obezwładnił go jednym uderzeniem karate. Rewizja przeprowadzona w domu Lerkisa była nad wyraz owocna. W przemyślnej skrytce znaleziono aparat nadawczo-odbiorczy i, co ważniejsze, komplety materiałów wywiadowczych, które pozwoliły na rozszyfrowanie kilku informatorów wywiadu włoskiego, pracujących w ważnych przedsiębiorstwach i mających dostęp do czujnie strzeżonych tajemnic. Nigdzie jednak nie odnaleziono szyfrów. I tym razem okazało się, że przenikliwość kierującego operacją kapitana Lotta dała dobre rezultaty. Natychmiast po ucieczce Habba kapitan skierował do jego mieszkania w pensjonacie kilku funkcjonariuszy. Odwołano na moment portiera, tak że zdołali oni wejść nie zauważeni. Czekając na Habba przeprowadzono szczegółową rewizję. Dopiero po kilku godzinach poszukiwań, gdy zaczęto zdejmować klepki parkietu, trafiono na dźwignię skrytki. Znajdował się w niej komplet szyfrów i materiałów dostarczonych przez młodego Margowa. Habb był jednak wytrawnym graczem. Nie trzymał u siebie w domu żadnych innych materiałów, które mogłyby naprowadzić na ślad siatki. Najważniejsze dokumenty musiały być ukryte w bezpiecznym schowku poza mieszkaniem. Musiał też rozszyfrować intencje Brytyjczyków, gdyż mimo cierpliwego wyczekiwania w zasadzce przez dziesięć dni nikt się tam nie zjawił. Co prawda kapitan Lott był przekonany, że gdyby nie popełnił jednego błędu, być może Habb wpadłby w zasadzkę. Pięć dni siedzieli już ludzie kapitana w pustym mieszkaniu, gdy nagle rozległo się pukanie. Funkcjonariusze gwałtownie otworzyli drzwi i wciągnęli do środka stojącego na korytarzu mężczyznę. Okazało się, iż był to listonosz z pilną przesyłką dla Habba. Listonosza zatrzymano, podejrzewając, że jest to trick ze strony sprytnego szpiega, mający na celu sprawdzenie, czy może bezpiecznie powrócić do mieszkania, aby zabrać szyfry i swoje rzeczy. Drobiazgowe śledztwo, próba pójścia tropem listu, nie przyniosło żadnego rezułtatu. Listonosza zwolniono po dwóch tygodniach, wypłacając mu rekompensatę. Szansa została jednak zaprzepaszczona. Po tygodniu żmudnego przesłuchiwania wszystkich zatrzymanych szef placówki kontrwywiadu brytyjskiego miał przed sobą dokładny obraz rozmieszczenia informatorów. Okazało się, że przed rokiem nastąpiło połączenie dwóch siatek wywiadowczych — włoskiej i niemieckiej. Włosi mieli wiele kontaktów w Egipcie, natomiast Niemcy skierowali z Afryki Południowej kilku znakomicie wyszkolonych agentów. Do nich należeli właśnie Margow i Habb, którzy przeszli intensywne przeszkolenie w Niemczech i następnie pod płaszczykiem działalności handlowej przenieśli się do Egiptu. Siatka dysponowała znacznymi środkami finansowymi i miała rozgałęzioną sieć informatorów. Ostrożny Habbe podzielił ją na ogniwa, które trzymał z dala od siebie. Tylko on dysponował szyfrem i osobiście kodował oraz rozszyfrowywała meldunki, które przekazywał radiotelegrafista z plebanii oraz Lerkis. Margow była łączniczką. Zbierała opracowane już informacje i przekazywała je Habbowi. Wikary był również szpiegiemi niemieckim. To on wpadł na pomysł, aby radiostację zainstalowano na plebanii. Radiotelegrafista oraz mężczyzna postrzelony w ogrodzie byli kadrowymi pracownikami włoskiego wywiadu wojskowego przerzuconymi do Egiptu przez Pustynię Zachodnią. Siatka funkcjonowała skutecznie przez dłuższy czas i dostarczyła Włochom wielu cennych informacji. Teraz w eterze zapadła cisza. Sampson zdawał sobie sprawę z tego, że nie udało mu się uchwycić wielu nici, że kilku drobnych informatorów pozostało na wolności. Najbardziej irytowała go jednak ucieczka Habbego, który dosłownie zapadł się pod ziemię. Sampson wiedział, że odszukanie nawet Europejczyka w czteromilionowym Kairze
nie było zadaniem łatwym. Na pewno miał przygotowaną kryjówkę, w której teraz przebywał i czekał, aż sprawa przycichnie. Hipotezę tę potwierdzały pojawiające się od czasu do czasu w eterze sygnały nie zidentyfikowanej radiostacji. Meldunki były jednak tak krótkie, iż nie zdołano ustalić miejsca ich nadawania. Cios zadany przez kontrwywiad brytyjski był jednak bardzo silny. Do pułkownika Cienci, kierującego pracą dużego ośrodka rozpoznawczo-nasłuchowego w Dernie, przestały docierać informacje. Stąd też podjęta w dniu 9 grudnia 1940 roku przez wojska brytyjskie ofensywa była całkowitym zaskoczeniem dla włoskiego Comando Supremo i marszałka Grazianiego. Generał Wavell wykorzystał bierność Włochów, ściągnął posiłki i umocnił siły pancerne. Anglicy w dalszym ciągu ustępowali Włochom liczebnie. W umocnionych obozach rozlokowanych na stukilometrowym odcinku Włosi mieli ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy. Dowódca wojsk brytyjskich na Pustyni Zachodniej O'Connor po otrzymaniu posiłków w postaci hinduskiej dywizji piechoty oraz dywizji pancernej miał pod swoimi rozkazami zaledwie 31 tysięcy żołnierzy, 120 dział i 275 czołgów. Włosi mieli przewagę również w broni pancernej i działach, których posiadali ponad 400, ale jakość ich czołgów była dużo niższa. Generał O'Connor postanowił uderzyć na tyły umocnionych obozów i atakując je od przeciwnej strony odciąć załogom linię odwrotu. Mimo że z Egiptu nie dotarł nawet jeden sygnał o przygotowywanej ofensywie, Włosi musieli zauważyć wzmożoną aktywność jednostek brytyjskich w rejonie przyfrontowym. Ósmego grudnia na dzień przed ofensywą włoski samolot patrolowy powracający do bazy dostrzegł w tumanach piasku, wznoszonego przez wiatr i nadciągającą burzę, kolumnę kilkuset pojazdów. Była to brytyjska dywizja pancerna, która zajmowała pozycje wyjściowe. Meldunek został przekazany dowódcom umocnionych obozów, ale oni zlekceważyli to ostrzeżenie. Również nie wzbudziły niepokoju nasilające się ataki lotnictwa brytyjskiego przeciwko portom nabrzeżnym i lotniskom włoskim. Graziani potraktował to jako dowód, iż Brytyjczycy nie zamierzają podjąć działań ofensywnych ograniczając się tylko do pojedynczych ataków. Takie samo stanowisko zajmował generał Cavallere, który zastąpił marszałka Badoglio na stanowisku głównodowodzącego włoskimi siłami zbrojnymi. Generał Cavallere miał nie lada kłopoty. Włochy nie tylko nie zdołały pokonać i zająć Grecji, co obiecywał sobie Mussolini, ale wprost przeciwnie, wyparte z Epiru musiały przejść do obrony przed atakami bitnych jednostek greckich. Dlatego też Naczelne Dowództwo w Rzymie zbagatelizowało doniesienia o wyładowaniu w Port Saidzie posiłków brytyjskich. Uznano, iż Wielka Brytania utrzymując status quo na pograniczu z Libią, chce w pierwszej kolejności pomóc wojskom greckim, które nie mogły kontynuować dalej ofensywy bez dostaw ciężkiej broni i amunicji. Plan brytyjski powiódł się w całości. Wojska przeszły przez lukę pomiędzy dwoma umocnionymi obozami Nibeiwa oraz Rabia i zaatakowały je od drugiej strony. O zwycięstwie zadecydowały między innymi: przewaga w broni pancernej oraz zaskoczenie. Najszybciej ruszyła do ucieczki dywizja Czarnych Koszul stacjonująca w Sidi Barani. W sześć dni od rozpoczęcia ofensywy przez Brytyjczyków Włosi zaczęli odwrót. W dniu 5 lutego 1941 roku jednostki pancerne zablokowały nieprzyjaciela pod Beda Fromm. Włosi skapitulowali w dwa dni później, ich 10 armia przestała istnieć. Brytyjczycy opanowali całą Cyrenajkę, likwidując 10 dywizji i biorąc do niewoli 130 tysięcy ludzi. Dalsza ofensywa została jednak przerwana z powodu pogarszającej się sytuacji na Bałkanach. Do Grecji zaczęto kierować wycofane z Libii jednostki wojsk brytyjskich. Równocześnie z ofensywą w Libii wojska brytyjskie podjęły natarcie w Afryce Wschodniej. W sierpniu 1940 roku Włosi opanowali Somali Brytyjskie oraz kilka miejscowości przygranicznych w Kenii i Sudanie. Nie wykorzystali pierwszego momentu zaskoczenia i podobnie jak Graziani przeszli do obrony. Już wkrótce zaczęli odczuwać stale rosnące braki dostaw materiałów pędnych i amunicji. Ponadto partyzantka etiopska, zasilana regularnymi dostawami broni przez karawany docierające z Sudanu, przystąpiła do ofensywy. W styczniu 1941 roku zgrupowanie wojsk brytyjskich pod dowództwem generała Platta zaatakowało pozycje włoskie w Sudanie i następnie wyparło je do Erytrei. W tym samym czasie przystąpiły do działań wojska zgrupowane w Kenii, które kilkoma głębokimi manewrami oskrzydliły jednostki włoskie na pograniczu, zmuszając je do kapitulacji. Front erytrejski zatrzymał się na pewien czas pod łańcuchem górskim Karren, który stanowił znakomite miejsce do prowadzenia długotrwałej obrony. Karren został sforsowany 3 marca 1941 roku. Obszar panowania wojsk księcia d'Aosta atakowanych z obydwu stron stałe się kurczył. Generał Wavell po otrzymaniu z Londynu rozkazów przerzucenia do Grecji swoich najlepszych jednostek, po rozbiciu włoskiej 10 armii, postanowił pozbawić wroga oparcia na południu Libii. Miał on tam bowiem kilka silnie umocnionych punktów fortyfikacyjnych ulokowanych w oazach, które mogły stać się bazą wypadową przeciwko osłabionym siłom brytyjskim w Egipcie czy nawet Sudanie. W walkach na pustyni odnosi zwycięstwo ten, kto panuje w powietrzu lub dysponuje przewagą w siłach pancernych.
Niesłychanie ważnym elementem jest woda oraz dysponowanie na bezludnych terenach pustyń piaszczystych czy kamienistych punktami oparcia w jej zasięgu. Dlatego też należało, nie zwlekając, przystąpić do działania. Zadanie to zostało powierzone grupie głębokiego rozpoznania. W tym czasie niewielki oddział rozrósł się i został podzielony na pięć jednostek patrolowych działających niezależnie od siebie. — Majorze — zwrócił się Wavell do Bagnolda — bardzo wysoko oceniam działalność rozpoznawczą i dywersyjną prowadzoną przez pańską jednostkę, która, jak widzę, stale rośnie w siłę. Chciałbym jednak powierzyć panu dość trudne zadanie. Jeżeli popatrzymy na Cyrenajkę — w tym momencie Wavell podszedł do olbrzymiej mapy wiszącej na ścianie — to widzimy, że Włosi skoncentrowali swoje siły w rejonie wybrzeża. Idąc na południe, w kierunku granicy z Czadem, mają tylko trzy punkty oparcia — oazę Kufra, Jalo i daleko, aż pod granicą z Nigrem, oazę Murzuk. Wszystkie one są dość dobrze umocnione i połączone szosami z twierdzami na wybrzeżu. Stanowią potencjalne zagrożenie dla naszych sił w Libii i Sudanie. Jak pan się dobrze orientuje, w tej części Sudanu mamy tylko jeden pluton meharystów, straży granicznej na wielbłądach. Zajęcie tych baz będzie oznaczało odcięcie Włochów od jedynych źródeł wody w tym rejonie i wyparcie ich z południa. Zadanie to jest trudne, ale myślę, że grupa głębokiego rozpoznania korzystając z pomocy oddziałów Wolnych Francuzów zgrupowanych w forcie Lamy w Czadzie zdoła pokonać pustynię i Włochów. Wavell dotrzymał słowa i grupa otrzymała sporo nowego sprzętu, w tym również samochody. Bagnold zdawał sobie sprawę, że zadanie nie było łatwe. Pustynia w tej części Cyrenajki przechodziła z płaszczyzny nużącej monotonią falowych piasków w ciągle rosnące w kierunku południowym skaliste wzgórza. Włosi dysponowali lotnictwem, dlatego też nie można było dać się zaskoczyć na odkrytej przestrzeni. Rajd został starannie przygotowany. Za cel pierwszego ataku wybrano oazę Murzuk, położoną głęboko na południu w odległości 1600 km od Kairu i ponad 450 km od najbliższych posterunków Wolnych Francuzów w Nigrze. Najtrudniejszą częścią zadania wydawał się być odwrót przez odkrytą pustynię. Mimo tych trudności Bagnold uważał, iż wyprawa jest celowa. Nawet jeżeli nie udałoby się utrzymać oazy przez dłuższy okres, byłby do bolesny cios w morale wojsk włoskich, które na południu daleko od linii frontu czuły się całkowicie bezpieczne. Na wyprawę wyruszyło 76 żołnierzy na 24 pojazdach dostosowanych do warunków pustynnych. Przejście przez Wielkie Morze Piasków, rozciągające się wzdłuż granicy libijsko-egipskicj, nie nastręczyło większych problemów. Ale tym razem trzeba było pójść jeszcze dalej na południe omijając głębokim łukiem oazę Kufra, która miała być zaatakowana w drodze powrotnej. Najwięcej trudności związanych było ze znalezieniem przejścia z pustyni piaszczystej na skalistą. W rejonie, do którego dotarła grupa głębokiego rozpoznania, pustynia kamienista zaczynała się wysokim na kilkadziesiąt metrów progiem skalnym. Jedyne przejście odległe prawie o 40 km było pod stałą obserwacją włoskich patroli lotniczych. Wreszcie po poszukiwaniach odkryto żleb, którym samochody wydostały się na płaszczyznę. Teren był jednak bardzo trudny do jazdy, pełen kamienistych odłamów skalnych, rozpadlin, stanowiących pułapkę dla niedoświadczonego kierowcy. Najbardziej jednak męczące okazały się raptowne zmiany temperatury. Żołnierze z grupy głębokiego rozpoznania przyzwyczaili się już do tego, że całodzienny czterdziestostopniowy skwar znikał wraz z zachodem słońca. W nocy temperatura spadała do 6—8 stopni, a na pustyni kamienistej, połączonej z pasmem wzgórz, w nocy występowały przymrozki. Były to tereny urzekająco piękne, ale jednocześnie bezludne i dzikie. Wreszcie po dziesięciu dniach dotarli do małego wadi, gdzie oczekiwała już grupa żołnierzy francuskich z Czadu. Oaza i fort Murzuk leżały w odległości jednego dnia jazdy. Uzgodniono, że podstawowym zadaniem jest opanowanie lotniska i zniszczenie znajdujących się na nim samolotów. Gwarantowało to bezpieczny odwrót. Oddział został podzielony na kilka sekcji, którym przydzielono konkretne zadania. Następnego dnia zbliżyli się na odległość 30 kilometrów od oazy. Atak został przypuszczony w południe w czasie sjesty, liczono się z tym, że posterunki włoskie będą mniej uważne, rozleniwione lejącym się z nieba żarem. Istotnie sekcja, która miała zaatakować lotnisko, zdążyła zbliżyć się do niego niepostrzeżenie. Okazało się jednak, że Włosi wyciągnęli wnioski z dotychczasowych wypadów i zmienili w Cyrenajce oazę w fortecę mocno nasyconą bronią maszynową. Bez artylerii nie można było myśleć o sforsowaniu potężnych murów, zza których na atakujących spadała lawina ognia. Mimo silnego ostrzału lotnisko zostało opanowane. W hangarach stało kilka bombowców i myśliwców. Najcenniejszą zdobyczą było opanowanie dużych składów paliwa i amunicji. Po czterech godzinach walki dowódca grupy zdecydował się na odwrót. Zamknięci w fortecy Włosi patrzyli z wściekłością na olbrzymi grzyb dymu wznoszący się nad magazynami z paliwem. Pastwą płomieni padły wszystkie samoloty, a następnie ogień dotarł do składów z amunicją. Zniszczono studnie artezyjskie oraz system pomp. Tuż po piątej ostatnia grupa trzymająca pod ostrzałem fort wycofała się. Wszystkie pojazdy grupy głębokiego rozpoznania wycofały się na wschód. Chodziło o to, aby oderwać
się jak najdalej od fortu i wjechać ponownie w rejon pustyni kamienistej, gdzie w razie potrzeby łatwiej było się bronić. Następnego dnia ruszyli jeszcze przed brzaskiem. Wieczorem grupa dotarła do gór. Samoloty włoskie nie pojawiły się. Widocznie ogień uszkodził również radiostację. Po trzech dniach wytężonej jazdy wszystkie samochody dotarły do Tibesti, gdzie spotkały się z patrolem Wolnych Francuzów i drugim plutonem grupy głębokiego rozpoznania. Po raz pierwszy od dwóch tygodni powracający z wyprawy na Murzuk mogli się umyć i pić wodę bez żadnych ograniczeń. Połączone siły przygotowywały się do ataku na Kufrę. Generał Wavell słusznie przewidywał, że atak przeciwko bazie położonej tak daleko na zapleczu będzie dla Włochów wielkim ciosem, boleśnie godzącym w ambicję marszałka Grazianiego. Mimo trudności na froncie w Cyrenajce na wiadomość o tym, co się wydarzyło w Murzuk, marszałek wydał rozkaz stawiający załogi wszystkich pustynnych fortów w stan pogotowia. Do Kufry nadleciały posiłki lotnicze oraz skierowano tam włoskie jednostki będące odpowiednikami grupy głębokiego rozpoznania, tzw. Compania Auto-Sahara. Stacjonująca w Czadzie grupa brytyjsko-francuska postanowiła przed wyruszeniem zasadniczych sił skierować w rejon Kufry jeden patrol w celu rozpoznania sytuacji. Nie była to wyprawa pomyślna. W odległości 90 kilometrów od Kufry znajdowała się baza osłonowa w Gebel Sherif, której załoga została wzmocniona kilkoma jednostkami Companii Auto-Sahara i lotnictwem. Późniejsza analiza wykazała, iż wiadomość o przygotowywaniu operacji dotarła do Włochów. Zresztą Bagnold nie dziwił się temu, wiedział bowiem, że jego francuscy koledzy nie przywiązują odpowiedniej wagi do zachowania tajemnicy. Wieść o przygotowywaniu wyprawy i jej celu była znana wielu mieszkańcom Zouar, gdzie stacjonowały wspólne siły. Mimo że patrol grupy głębokiego rozpoznania ukrył się w głębokim wadi i zamaskował samochody, został on zauważony z powietrza. Włosi ruszyli do frontalnego ataku chcąc przeciąć drogę odwrotu. Samochody Companii Auto-Sahara zostały zatrzymane ogniem sprzężonych karabinów, ale atak samolotów przekreślił możliwość wycofania się. Maszyny stanęły w ogniu. Przy życiu zostało tylko kilku żołnierzy. Wtedy odleciały samoloty, a do ataku przystąpiły ponownie samochody Companii. Tylko czterech żołnierzy brytyjskich nie odniosło ran. Wykorzystując, mimo ataków z powietrza, karabiny maszynowe odparli atak włoski. Mieli teraz do wyboru — albo się bronić lub też próbować wycofać się i wracać na piechotę do Czadu oddalonego o 450 kilometrów. Z nastaniem ciemności udało im się wyrwać z okrążenia i oddalić od fatalnego wadi na bezpieczną odległość. Włosi nie zdecydowali się na kontynuowanie pościgu obawiając się zasadzki. Postanowili zlikwidować grupę przy pomocy lotnictwa. Ale czterej żołnierze ubrani w maskujące brązowożółte mundury byli z powietrza niewidoczni. Wśród rozbitych samochodów znaleźli jedną manierkę wody. Aby dotrzeć do bazy w Czadzie, musieli iść ponad tydzień. Oznaczało to po jednym łyku wody dziennie. Z samochodu zabrali tzw. żelazną porcję, która w najlepszym wypadku mogła starczyć na podtrzymanie sił przez 3—4 dni. Mimo to byli zdecydowani wracać do Czadu. Przez pierwsze pięć dni posuwali się dość szybko, wszyscy mieli za sobą odpowiedni trening i doświadczenie. Ale z wolna siły zaczęły się wyczerpywać. Straszliwy upal w południe zmuszał do szukania schronienia w cieniu skał. Maszerowali śladami swoich samochodów od brzasku do południa i kontynuowali marsz po przerwie aż do zupełnego zmroku. Ósmego dnia najsilniejszy z nich, sierżant Moore, zdecydował się zostawić współtowarzyszy i pójść przodem w celu sprowadzenia pomocy. Poprzedniego dnia w koleinie pozostawionej przez koła samochodów ich grupy znaleźli zgubioną puszkę marmolady. Zjedli ją dopiero wieczorem, gdy kąsający chłód oziębił jej zawartość, co dało iluzję, że pije się chłodną wodę. Moore został zauważony dziesiątego dnia przez samolot francuski z Czadu. Załoga zrzuciła mu jedzenie i to, co miała na pokładzie — butelkę lemoniady. Niestety, butelka rozbiła się i w skorupie denka było tylko kilka kropel napoju. Pozostali trzej towarzysze nie byli już w stanie się ruszać i zostali uratowani dopiero następnego dnia, gdy do Moore'go dotarły samochody patrolu zaalarmowanego przez samolot. Utrata Cyrenajki spowodowała, że Graziani wycofał jednostki Auto-Sahary z Kufry, zlecając im zadanie osłony pozycji włoskich przed atakami grupy głębokiego rozpoznania operującej w tym rejonie. Francusko-brytyjski atak na Kufrę dokonany z zaskoczenia i po wprowadzeniu do oazy grupy Libijczyków, którzy opanowali od wewnątrz kilka kluczowych pozycji, zakończył się sukcesem. Południowa brama do Libii została otwarta, a ponadto komunikacja z wojskami Wolnych Francuzów w Czadzie i Nigrze mogła odbywać się bez większych przeszkód. Tymczasem sytuacja militarna na Bałkanach uległa pogorszeniu, zaś od połowy lutego 1941 roku w portach Trypolitanii zaczęły lądować jednostki niemieckiego Afrika Korps, na którego czele Hitler postawił generała Edwina Rommla. Mussolini zaniepokojony tak niepomyślnym rozwojem sytuacji własnych wojsk też skierował do Trypolitanii dywizję pancerną „Arriette”. Stosunek sił uległ pogorszeniu na niekorzyść Brytyjczyków.
General Wavell otrzymał poufną informację z Londynu, iż nie należy się spodziewać ataku sił włosko- -niemieckich w najbliższych dwóch miesiącach. Źródłem tej wiadomości była super-tajemnica, tj. maszyna szyfrowa „Enigma”. Londyn dysponował niezwykłym atutem — zespół polskich inżynierów odtworzył niemiecką maszynę szyfrową, która służyła do łączności pomiędzy ścisłym dowództwem niemieckim na najwyższych szczeblach. Jak wynikało z rozszyfrowanego ostatnio meldunku, Hitler zabronił generałowi Rommlowi podejmowania działań ofensywnych przed dotarciem wszystkich transportów i oddziałów. Najbliższe tygodnie pokazały, iż Rommel niezbyt brał sobie do serca rozkazy swoich przełożonych. POJEDYNEK LISÓW PUSTYNI Trzydziestego pierwszego marca 1940 roku o trzeciej nad ranem ostry dzwonek telefonu obudził generała Wavella. Dzwonił generał Neame, dowódca wojsk brytyjskich, stacjonujących pod El-Agejla, gdzie zatrzymał się front po zimowej ofensywie. Generał Neame miał pod swoimi rozkazami tylko dwie niepełne dywizje i zdawał sobie sprawę, że w razie ataku połączonych sił niemiecko-włoskich nie ma szans na opór przez dłuższy czas. Wiedział, że Rommel nie otrzymał jeszcze wszystkich obiecanych mu posiłków i nie miał prawa podejmować przed zgromadzeniem odpowiednich sił działań ofensywnych. Rommel nie zamierzał jednak czekać na koncentrację wszystkich sił i wykorzystując zaskoczenie, zaatakował. Generał Neame zameldował, iż przed pół godziną niemiecko-włoskie jednostki pancerne i piechoty zmotoryzowanej uderzyły na jego pozycje i posuwają się wzdłuż Via Balbia. Wavell był tą wiadomością zaskoczony w nie mniejszym stopniu niż Neame. Polecił stawić zdecydowany opór wojskom przeciwnika, ponieważ należało się liczyć, że atak miał na celu rozpoznanie sił pierwszej linii wojsk brytyjskich. Jednak po południu meldunek Neame nie pozostawiał już żadnych wątpliwości — nacisk wojsk niemiecko-włoskich rósł z każdą chwilą. Ponadto samolot rozpoznawczy wysłany z zadaniem obserwacji ruchów wojsk nieprzyjaciela dostarczył informacji, która zelektryzowała cały sztab. W połowie Półwyspu Cyrenajskiego w odległości 5 km od miejscowości El-Mechili odkryto kolumnę kilkuset czołgów niemieckich i włoskich. Za nimi posuwała się piechota zmotoryzowana. Jeden rzut oka na mapę uświadomił wszystkim, iż przeciwnik ominął pozycje, których załoga została związana działaniami pozorującymi, i przecinając półwysep w poprzek zamierza zamknąć w kotle brytyjską 2 dywizję pancerną i australijską 9 dywizję piechoty. Wojska brytyjskie otrzymały rozkaz stosowania działań opóźniających i wycofywania się w kierunku na Tobruk, wykorzystując dla zwiększenia szybkości manewru Via Balbia. Kluczem do całej operacji było utrzymanie Tobruku. Z chwilą gdyby nieprzyjaciel go opanował, zamknąłby drogę odwrotu, a także mógłby podciągnąć drogą morską posiłki oraz dokonać następnego uderzenia. Kontratak przeciwko wojskom pancernym Rommla nie zdołał zatrzymać wojsk na długo. Umożliwił jednak dotarcie wycofującym się wojskom brytyjskim do Derny, gdzie starano się stworzyć rubież obrony, która jednym skrzydłem obejmowała miejscowość El-Mechili. Pospiesznie umacniano fortyfikacje Tobruku. Atak wojsk Afrika Korps był tak silny, iż zdołał przerwać linię obrony po jednym dniu walk. W dniu 9 kwietnia wojska Rommla przecięły półwysep i dotarły do małego portu Timimi, próbując kontynuować marsz na Tobruk odległy tylko o 45 km. Ale okazało się, że na pokonanie tej odległości trzeba było aż trzech dni. Pozostałe na pustyni wojska brytyjskie zaatakowały z tyłu i zdołały się przebić do Tobruku. Rommel próbował zająć go bez powodzenia atakiem z marszu. W dniu 13 kwietnia czołgi niemieckie dotarły do Sollum leżącego na granicy libijsko-egipskiej. Brytyjczycy rozwinęli przeciwuderzenie, zostało ono jednak przez siły włosko-niemieckie odparte. Strony zaniechały działań ofensywnych ze względu na wyczerpanie wojsk i przeszły do obrony chcąc wykorzystać czas na przygotowanie się do nowych zmagań. Za liniami niemiecko-włoskimi pozostał obsadzony Tobruk, który z niepozornego miasta stał się twierdzą. Broniły jej również jednostki Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. Wavell zdawał sobie sprawę z sytuacji, nieprzyjaciel zbliżył się niebezpiecznie do granic Egiptu i zbierał siły do uderzenia, które miało go zaprowadzić nad Kanał Sueski. Sytuacja w Grecji od chwili agresji niemieckiej w dniu 9 kwietnia stała się krytyczna. Brytyjski 17 ekspedycyjny korpus otrzymał rozkaz ewakuowania się na Kretę i do Egiptu. Obydwie strony obok rozbudowy pozycji obronnych i ściągania posiłków starały się teraz wykraść jak najwięcej sekretów i tajemnic. Szef brytyjskiego wywiadu wojskowego postanowił najpierw odbudować siatkę zdezorganizowaną niespodziewanym atakiem wojsk Rommla. Z Kairu wydano polecenie jednemu 2 plutonów grupy głębokiego rozpoznania, która operowała za linią frontu, aby zabrał z umówionego miejsca w Trypolitanii i przewiózł do oazy Kufra mężczyznę, który jako znak rozpoznawczy przedstawi sztylet z wygrawerowanym na rękojeści napisem Verita — prawda. Porucznik Hanson, dowódca patrolu, był poirytowany kilkugodzinnym oczekiwaniem. Siedział w cieniu rzucanym przez skałę, którą zmiany temperatury i wiatr wyrzeźbiły na kształt olbrzymiego grzyba. Dwa
samochody stały zamaskowane siatką pod sąsiednim głazem. Upłynęło już kilka godzin i tajemniczy wysłannik nie pojawił się. Hanson raz jeszcze przeczesał lornetką leżącą u jego stóp szarordzawą równinę pełną głazów i kamieni. Nic nie wskazywało na to, iż w pobliżu znajduje się jakaś żywa istota. W pewnej chwili drgnął, gdy poczuł na plecach chłodny metalowy przedmiot. Jakaś ręka sięgnęła i wyjęła mu z futerału pistolet, Hanson był zbyt doświadczonym żołnierzem, aby wykonać w tej chwili jakiś gwałtowny ruch. Wkrótce usłyszał wypowiedziane po angielsku zdanie: — Czy to porucznik Hanson? Intonacja nie pozostawiała wątpliwości, iż mówiący był Anglikiem. Przez zaschnięte z wrażenia gardło wykrztusił: — Tak. Wtedy nieznajomy szepnął: — Loch Ness. Hanson automatycznie odpowiedział: — Windsor. Za jego plecami zabrzmiało już głośniej: — Proszę oto sztylet. Przed Hansonem upadł długi i wąski inkrustowany sztylet. Hanson odszukał napis, złożony z fantazyjnych ozdobnych liter. Podniósł wzrok i zobaczył przed sobą Beduina, ubranego, mimo upału, w abaję, szeroki luźny płaszcz bez rękawów z wielbłądziej wełny. — Jestem kapitan Mallroy — powiedział wyciągając rękę. — Proszę się nie gniewać za takie powitanie, ale ciągle się obawiałem, czy nie jesteście przypadkiem przebranymi ludźmi z Afrika Korps lub Auto- -Sahara. Wiem, że od dwóch tygodni taki oszukańczy patrol kręci się w tym rejonie niewątpliwie polując na was. Mallroy szybko przebrał się w dostarczony mu przez porucznika mundur. Nie mógł bowiem zwracać na siebie uwagi niecodziennym strojem. Podróż do Kufry była bardzo męcząca. Wyraźnie wzrosła liczba samolotów patrolujących pustynię, kilkakrotnie musieli szukać schronienia przed pokrytym żółto-szarymi plamami samolotem rozpoznawczym Afrika Korps. Na drugi dzień zerwał się chamsim — wiatr, który wiał bez przerwy, aż do końca podróży. Hanson znów przekonał się, jak potrafi on destrukcyjnie wpływać na psychikę ludzką. Sam, mimo już prawie dwuletniej służby na pustyni, i przeżycia kilku okresów chamsima, czuł się potwornie zmęczony i wewnętrznie rozdygotany. W tym okresie wszelkie działania ofensywne w rejonach pustynnych zamierają, ludzie są niezdolni do większego, długotrwałego wysiłku. Ale na Mallroyu chamsim zdawał się nie robić większego wrażenia. Z Kufry odleciał w godzinę po dotarciu do oazy. W Kairze wziął jeszcze prysznic i był gotów do stawienia się u przełożonych. W sztabie powitał go szef wywiadu. — Witam, kapitanie Haselden — powiedział, wyciągając na powitanie dłoń. John Haselden, bo tak naprawdę brzmiało jego nazwisko, był absolwentem wydziału arabistyki w Oxford, ukończył ponadto fakultet filologii arabskiej na uniwersytecie w Aleksandrii. Miał ciemne włosy, brązowe oczy i pociemniałą od słońca cerę, toteż trudno go było odróżnić od autentycznego Araba. Do wywiadu wstąpił jeszcze na ostatnim roku studiów. Władał arabskim tak biegle, iż nikt nie był w stanie rozpoznać w nim Europejczyka. Na dwa lata przed wybuchem wojny, na polecenie władz, został głęboko zakonspirowany. Wywiad brytyjski zdawał sobie doskonale sprawę, iż Włosi i Niemcy interesują się tego rodzaju ekspertami. W razie wybuchu konfliktu zbrojnego Haselden miał być wykorzystany do zadań specjalnych. Wywiadowi brytyjskiemu zależało na tym, aby nie został rozszyfrowany. Jego rzekome odejście z padołu ziemskiego starannie wyreżyserowano. Zginął rzekomo w wypadku, który był tak nieszczęśliwy, iż samochód spłonął wraz ze zwłokami. Firma handlowa, w której pracował, wyprawiła mu pogrzeb. Przybyło nań kilku kolegów ze studiów, w tym dwóch, którzy ponad wszelką wątpliwość byli informatorami wywiadu włoskiego. Haselden na pewien czas, pod nowym nazwiskiem i z nową biografią, został przerzucony do Syrii i Iraku, a po pół roku, gdy placówka kairska doszła do wniosku, iż wywiad włoski połknął podsunięty mu haczyk, przez Tunezję dostał się do Libii. Osiadł w Trypolisie, gdzie założył spółkę, zajmującą się dostawami produktów żywnościowych dla stacjonujących tam wojsk. Dzięki uzdolnieniom językowym opanował włoski bardzo szybko. W rozmowach posługiwał się jednak nieporadnym językiem, stąd do jego uszu dotarła niejedna, ważna wiadomość. Teraz wezwano go na konsultacje. Dowództwo żądało maksymalnej ilości aktualnych informacji, dotyczących liczby, nazw i przeznaczenia jednostek włoskich i niemieckich przybywających do Libii, oraz prowadzenia stałej obserwacji wojsk nieprzyjaciela w celu uniknięcia niespodziewanego ataku z zaskoczenia, który kosztowałby Brytyjczyków dość drogo. Haselden otrzymał znaczną ilość pieniędzy, w tym złotych monet, które w oczach Libijczyków i Włochów stanowiły największą wartość. Wavell na pożegnanie powiedział
Haseldenowi: — Kapitanie, proszę pamiętać, iż obecnie każda, pozornie najdrobniejsza, informacja będzie miała dla nas ogromną wartość. Po dwóch dniach odpoczynku, który Haselden wykorzystał głównie na spanie i kąpiele, wsiadł do samolotu na podkairskim lotnisku. To, co w mieście wyraźnie sygnalizowało zmiany, to liczniejsze gniazda karabinów maszynowych i stanowiska artylerii przeciwlotniczej. Lot nad pustynią po przekroczeniu linii frontu nużył monotonią. Chamsim przestał wiać i noc była widna. W zimnym świetle księżyca pustynia odpychała przejmującym chłodem i zimnem. Raz jeszcze sprawdził z nawigatorem kierunek lotu i miejsce zrzutu. Po kilkunastu minutach byli na miejscu. Wyskoczył ze spadochronem w srebrzysty chłód nocy. Za nim z luku bombowego posypały się ciemne przedmioty, nad którymi po chwili wykwitły białe czasze spadochronów. Po wylądowaniu szybko odczepił szelki spadochronu i po złożeniu go w małą paczkę zakopał pod kamieniem. Szum silników oddalającego się samolotu słabł coraz bardziej i po chwili nad pustynią zapanowała całkowita cisza. Zza wzgórza dotarł do niego dźwięk przewróconego kamienia. Szybko sięgnął po worek, który wylądował razem z nim przytroczony do nogi długą linką. Szybkimi ruchami wyjął pistolet maszynowy i rozłożył kolbę. Przypadł za kamieniem, nasłuchując. Po chwili w srebrnej poświacie księżyca zobaczył, jak zza fałdy terenu wynurzyła się najpierw głowa, a potem cały wielbłąd. W siodle siedział ubrany w galabiję Beduin. Na moment zatrzymał się, rozejrzał dookoła i przyłożył do ust mały przedmiot, który trzymał w ręku. Powietrze przeszył przeraźliwy, płaczliwy jęk hieny. Haselden odetchnął z ulgą, to był jego współpracownik. Ale nie wynurzył się zza kamienia do momentu, gdy wielbłąd zbliżył się na odległość, która pozwoliła na rozpoznanie rysów twarzy jeźdźca. Odszukanie pojemników z materiałami zajęło im sporo czasu i do namiotu Al-bair dotarli dopiero ze wschodem słońca, natomiast materiały dotarły do Trypolisu dopiero partiami po kilku dniach. Haselden z energią przystąpił do działania. Dysponował grupą dziesięciu młodych Libijczykow, którzy nienawidzili Włochów i podjęli współpracę z Anglikami. Najcenniejszym współpracownikiem był Abdullach, który pracował jako kelner w oficerskiej kantynie. Władał dobrze włoskim i codziennie przynosił jakieś nowinki i ploteczki, które często okazywały się cennymi wskazówkami. Z rozmów oficerów włoskich można było ustalić wiele szczegółów, ale wciąż brakowało, niestety, bezpośredniego dotarcia do stacjonujących jednostek Afrika Korps. W kilka dni później do Haseldena zgłosił się Antonio Povieri, podobnie jak i on zakonspirowany Brytyjczyk, który od kilku lat mieszkał w Trypolisie uchodząc za reemigranta z włoskiej kolonii w Egipcie. Władał niemieckim w stopniu umożliwiającym mu swobodne rozumienie rozmów prowadzonych przez żołnierzy i oficerów odwiedzających jego bar. Haselden nawet nie podejrzewał, że ten starszy mężczyzna, sprawiający na pierwszy rzut oka wrażenie safanduły, był od lat pracownikiem Intelligence Service. Razem mieli rozwiązać zadanie, które zostało im przekazane przez przełożonych. Na podstawie informacji otrzymanych od siatki Haseldena wywiad brytyjski zdołał ustalić, iż w sztabie generała Rommla pracuje oficer Hans Suchert, który przed kilkoma laty pod presją karcianych długów sprzedał kilka tajemnic. W zawierusze wojennej zniknął on z oczu wywiadu i dopiero teraz zdołano ustalić miejsce jego służby. Dysponowano wystarczającą ilością dowodów, przy pomocy których można było nakłonić go do współpracy. Najtrudniejszym zadaniem było dotarcie do Sucherta, aby nie wzbudzić podejrzeń. Długo zastanawiano się nad znalezieniem najlepszego rozwiązania. Z pomocą przyszedł przypadek. Do Haseldena dotarła informacja, iż Rommel przyjedzie za kilka dni do Trypolisu. Jak przypuszczano, miała się tam odbyć konferencja z nowo mianowanym dowódcą wojsk włoskich w Libii, generałem Bastico, który formalnie stanął na czele połączonych sił włosko-niemieckich. Przekazał tę wiadomość przełożonym i otrzymał polecenie niezwłocznego skontaktowania się za pośrednictwem Povieriego z Suchertem. Przedsiębiorczy restaurator miał swoje kontakty wśród personelu wojskowego hotelu garnizonowego w Trypolisie, w którym zatrzymali się Niemcy. Udało się również ustalić, że Suchert wszedł w skład grupy towarzyszącej Rommlowi. Nazajutrz rano Haselden znał już numer jego pokoju. Już pierwszego wieczoru Rommel wysłał, za pośrednictwem maszyny szyfrowej „Enigma”, drugi meldunek do Oberkommando der Wehrmacht, relacjonujący przebieg rozmów z generałem Bastico. Jego pobyt w Trypolisie miał jeszcze potrwać kilka dni. Polecono Haseldenowi szybkie i rozważne działanie. Suchert ze zdziwieniem spojrzał na białą kopertę, którą znalazł na swoim łóżku po powrocie wieczorem do hotelu. Szybkim ruchem rozerwał i zaczął czytać. W miarę lektury czuł, jak przenika go lodowaty chłód. Szybko przebiegł wzrokiem ostatnie linijki i zaczął czytać list raz jeszcze, tym razem uważnie analizując każde zdanie. Kiedy skończył, sięgnął po kopertę i dokładnie ją obejrzał. Nie było na niej żadnego śladu