ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 139
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 006

Prawdziwy raj - Lennox Marion

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :515.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Prawdziwy raj - Lennox Marion.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lennox Marion
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 73 osób, 58 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Marion Lennox Prawdziwy raj

PROLOG Lily wpatrywała się w cienki niebieski paseczek z przerażeniem. Tuż obok na łóżku leżał bilet lotniczy. Za trzy godziny wsiądzie do samolotu lecącego na Ka- puę, jej ojczystą wyspę na Pacyfiku, i od tego momentu ona i Ben będą już tylko co najwyżej przyjaciółrni. Jestem w ciąży... Wstrząśnięta, spojrzała na własne odbicie w lustrze. Przez cztery lata trwania ich związku zawsze bardzo uważali, ale tydzień, temu miała, kłopoty żołądkowe a w ostatnich dniach, wiedząc, że może go już nigdy nie zobaczy... Cóż, jedynym pewnym środkiem antykon­ cepcyjnym jest abstynencja, lecz jak mogła się po­ wstrzymać, skoro wiedziała, że to ich ostatnie wspólne chwile? Jestem w ciąży z Benem. Muszę mu powiedzieć. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Będzie wście­ kły. Co do tego nie miała wątpliwości. Jak ktoś taki jak on, kto zawsze był bardzo powściągliwy w okazywaniu uczuć, kto natychmiast zamykał się w sobie, gdy tylko ktoś czegoś od niego potrzebował, może sprawdzić się jako ojciec? Nie można wykluczyć, że ich związek trwał tak długo, bo Ben od samego początku wiedział, że po czterech latach studiów ona wróci na swoją wyspę. Kochała go całym sercem.

6 MARION LENNOX Zamknęła oczy. Ogarnęła ją panika. Jak mogłaby odejść, wiedząc, że w jej łonie rozwija się jego dziecko? Jak w ogóle mogłaby go opuścić? Gdyby się dowiedział, że jest w ciąży, nie pozwolił­ by jej wyjechać. Znała go na tyle dobrze, że była tego pewna. Ben jest człowiekiem honoru. Ma za sobą sa­ motne dzieciństwo i nie dopuści, by jego dziecko wy­ chowywało się bez ojca. Ale także nie zdobędzie się na miłość do dziecka, pomyślała ponuro. On nie wie, co to znaczy otaczać kogoś troską i czułością. Byli ze sobą prawie od począt­ ku studiów i przez cały ten czas czuła, że dawała więcej, niż otrzymywała. Nie, nie, nie może mieć do niego o to pretensji. Ben zawsze otwarcie stawiał sprawę. - Lily, żadnej kobiety nie będę kochać tak jak cie­ bie, ale nie chcę wiązać się do końca życia - powtarzał po wielekroć, jak gdyby chciał się upewnić, że go ro­ zumie. - To, co wspólnie przeżywamy, jest cudowne, jednak po skończeniu studiów chcę... muszę wyruszyć w świat. Ale teraz... Lily przypomniała sobie panikę pojawiającą się w oczach ukochanego, ilekroć napomykała, jak bardzo go potrzebuje. Dziecko niczego nie zmieni. Nawet jeśli Ben zaproponuje jej małżeństwo, to będzie gorsze niż samotność. Czas biegł nieubłaganie. Powinna się spakować. Ben mnie nie potrzebuje, powtarzała sobie. On niko­ go nie potrzebuje. Za to mieszkańcy Kapui nie mogą się mnie doczekać. Im jestem potrzebna. Wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze, myśląc

PRAWDZIWY RAJ 7 o dziewczynie, jaką była jeszcze dziesięć minut temu, i o kobiecie, jaką się nagle stała. Kobiecie mającej po­ ważne zobowiązania. Na Kapui, jej ojczystej wyspie, na której mieszkała, odkąd skończyła osiem lat, nigdy nie było lekarza. Lu­ dzie umierali z braku fachowej pomocy. Lily, świetna uczennica, marzyła o medycynie. To mieszkańcy wys­ py sfinansowali jej studia. Chociaż sami ledwo wiązali koniec z końcem, zdecydowali się zapłacić za jej naukę. Rodzina i sąsiedzi postanowili, kosztem ogromnych wy­ rzeczeń, dać jej - i sobie - szansę. Im dłużej studiowała, z tym większą niecierpliwoś­ cią na nią czekali, a kiedy zbliżała się obrona dyplomu, ich radość sięgnęła zenitu. Wybudowali nawet dla niej szpital. Ich mała Lily będzie pierwszą lekarką na wy­ spie! A tymczasem ona jest w ciąży z Benem! Przejęta grozą, wypuściła z ręki test ciążowy. Przyło­ żyła dłoń do brzucha. Już kochała to dziecko. Ciąża nie zawsze kończy się szczęśliwym porodem, pomyślała, walcząc ze wzbierającymi łzami. Powie­ dzieć Benowi teraz, czy... Niemożliwe. Przecież pod koniec tygodnia on wy­ jeżdża na swoją pierwszą wojskową misję. Bala się, że zareaguje zbyt gwałtownie, zbyt emocjonalnie. Posta­ nowi się z nią ożenić, wyznaczy datę ślubu już, zaraz, podczas najbliższego urlopu. Jeśli wyjadę, tak jak muszę, nie pojedzie ze mną. Wielokrotnie go namawiała, żeby kiedyś odwiedzili razem wyspę, lecz nigdy nie okazał zainteresowania. Wszyscy mieszkańcy wyspy to twoja rodzina? - dziwił się. Jak to możliwe? On nie ma pojęcia, co to znaczy rodzina.

8 MARION LENNOX Rodzina... Tak, mieszkańcy wyspy są jej rodziną. Oni pokochają moje dziecko, pomyślała. A dla Bena będę tylko kamieniem młyńskim u szyi. Zrozpaczona kiwała się w przód i w tył. Jak ma mu powiedzieć? Zacznie nalegać, żebyśmy wzięli ślub. Czy zdołam mu odmówić? Czy mogę nie wrócić na wyspę? - Więc powiedz mu i wyjedź - powiedziała na głos do swojego odbicia w lustrze. - Brak mi odwagi - natychmiast sobie odpowie­ działa. Na schodach rozległy się kroki. Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Ben Blayden. Jej Ben. Wy­ soki, silny, opalony, roześmiany. Wspaniały. Ojciec jej dziecka. - Lily! - zawołał, zanim zdążyła cokolwiek powie­ dzieć. -Przyjęli mnie do jednostki antyterrorystycznej. Odbędę szkolenie. - Podbiegł do niej, porwał w ramio­ na i obrócił się z nią jak na karuzeli. - To najlepsi spece na świecie. Ty jedziesz ocalać swoją małą wysepkę, ja zobaczę cały świat! Wirował z nią i wirował, aż w głowie jej się za­ kręciło. W końcu postawił ją na ziemi, a ona przytuli­ ła się do niego, pragnąc po raz ostatni poczuć siłę jego ramion. - Każde z nas spełniło swoje marzenie - ciągnął, a ona czuła, że myślami jest już daleko, że przeżywa przygody, w których dla niej nie ma miejsca. - Strasznie będę za tobą tęsknił - dokończył. - A ja za tobą - wyszeptała z trudem. - Naprawdę? - Ujął jej twarz w dłonie. W jego oczach było tyle podniecenia, że nie dostrzegł zmiany w jej spojrzeniu. - Nie rozumiem, jak możesz chcieć

PRAWDZIWY RAJ 9 wracać do takiego miejsca jak Kapua - rzekł. - Cały świat stoi przed tobą otworem. - Kapua jest moim światem. Ben pokiwał głową. - Chyba tak. - Przytulił ją do siebie. - Podejrze­ wam, że oboje mamy poczucie misji, niestety rozbież­ ne. Bardzo chciałbym, żeby było wspólne. - Nieprawda - zaprzeczyła szeptem tak cichym, że nie mógł jej usłyszeć. Jej słowa płynęły z głębi serca i pragnęła, aby trafiały prosto do serca Bena. - Ty nie chcesz, żeby były wspólne. Bo ty chadzasz własnymi drogami, mój kochany.

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Czy to nie na Kapui mieszka Lily Cyprano? Ben, który miał każdą minutę wyliczoną, powitał pojawienie się kolegi ciężkim westchnieniem. Sam Hopper był świetnym chirurgiem, lecz miał jedną wadę: usta mu się nie zamykały. A pierwszy helikopter od­ latuje za godzinę! Zazwyczaj już w tej chwili Ben odczuwał taki przypływ adrenaliny, że robota paliła mu się w rękach, lecz ostatnio... Psiakrew, czyżbym wpadł w rutynę? - Co mówiłeś? - odezwał się, nie podnosząc głowy. Sam nalał sobie kawy i usiadł na blacie, na którym Ben segregował lekarstwa. - Lily - powtórzył cierpliwie. - Taka fajna laska, pól Francuzka, pół wyspiarka, podobna do Audrey Hep­ burn, chociaż bardziej tu i tam zaokrąglona. Seksowna. Skończyła lekarski, potem wróciła na tę małą wyspę, gdzie się wychowała. To chyba właśnie była Kapua. - Zamilkł, jak gdyby intensywnie starał się coś sobie przypomnieć. - Hej, czy wy przypadkiem nie chodziliś­ cie wtedy ze sobą? Ja byłem na wyższym roku, ale coś mi się majaczy, że... Na jedno mgnienie ręce Bena znieruchomiały, wrócił ból rozstania. Jednak natychmiast się opanował. - To było siedem lat temu - burknął. - Ty to masz pamięć do głupot...

PRAWDZIWY RAJ 11 - Ale to była Kapua, tak? - Tak. W ferworze przygotowań do akcji nie skojarzył na­ zwy wyspy z Lily. Oczywiście, że chodzi o wyspę, którą ona nazywała domem. - Nadal tam mieszka? - Skąd mogę wiedzieć? - zdenerwował się. - Od kilku lat nie mam z nią kontaktu. - Ale byłoby zabawnie, gdyby znalazła się wśród tych zbuntowanych. - Bardzo zabawnie - prychnął Ben i na nowo zajął się pakowaniem. Decyzja o interwencji zbrojnej zapadła nagle. Rano nadeszła wiadomość o rewolcie na Kapui, największej z niewielkiej grupy wysp na Oceanie Spokojnym. Miesz­ kańcy byli potomkami Polinezyjczyków i Hiszpanów, którzy kilka wieków temu starali się skolonizować ar­ chipelag. Po tych próbach nie pozostało jednak śladu. Najeźdźcy widocznie uznali, że zgodny z naturą styl życia wyspiarzy bardziej im odpowiada niż własny, i przystosowali się do niego. Ostatnio jednak odkrycie ropy naftowej przypomnia­ ło światu o istnieniu Kapui. Niemniej władze wyspy wykazywały bardzo umiarkowane zainteresowanie eks­ ploatacją złóż. Owszem, oznaczałoby to postęp cywili­ zacyjny, lecz oni bali się, że po wyczerpaniu zasobów ich potomkowie zostaną bez środków do życia. Dlatego grali na zwłokę. Chociaż decyzję władz popierała więk­ szość mieszkańców, chciwość robiła swoje. Doszło do rozłamu. Grupa niezadowolonych przy pomocy terrory­ stów z zewnątrz chciała przejąć władzę. Doniesienia z Kapui były dramatyczne. Terroryści

12 MARION LENNOX opanowali kompleks budynków, tworzący siedzibę władz. Byli zabici, na wyspie zapanował chaos. W opi­ nii ekspertów, rezultatem mogła być destabilizacja sytu­ acji w całym regionie. Wobec takiego obrotu sprawy sojusznicy wysp nie mieli wielkiego wyboru. Natych­ miast wysłano pomoc wojskową, a jednym z uczest­ ników misji interwencyjnej miał być kapitan Ben Blay- den z korpusu medycznego. Na pewno już o mnie zapomniała, pomyślał ponuro Ben. A jeśli zmieniła się w grubą wyspiarkę z szóstką albo siódemką dzieciaków? Uśmiechnął się mimowol­ nie. Dom i rodzina na pewno uszczęśliwiłyby Lily. Przez całe studia tęskniła za swoją wyspą. - Moja wyspa jest moim domem - mawiała. - Po­ jedź ze mną, zobacz, jak tam jest. Ale on pragnął żyć szybko, intensywnie. Wzdragał się na samą myśl o osiedleniu się na jakiejś małej wyspie i wychowywaniu dzieci. Co innego Lily... - Lily była cudowna - rzekł. - Bardzo atrakcyjna. - Odszukaj ją, jak tam już będziemy. - Mam złożyć jej wizytę pod ostrzałem? - Może nie jest aż tak źle, jak donoszą? - Sam starał się być optymistą. - Może uda ci się przekonać tych terrorystów, żeby odłożyli broń, nalali sobie margaritę i poszli wylegiwać się na plaży? - Akurat! - Nigdy nic nie wiadomo - rzucił Sam i ziewnął. - Ale przynajmniej coś się będzie działo. Zobacz, czy nie znajdziesz dla mnie kilku delikwentów do zeszycia. Tylko postaraj się o ciekawe przypadki. Przylecę jak na skrzydłach. - Chcesz jechać za mnie?

PRAWDZIWY RAJ 13 - Dopóki nie przekonacie ich, żeby przestali strze­ lać, nie namówisz mnie, stary. - Sam wyszczerzył zęby. - To ty jesteś lekarzem frontowym, nie ja. - Nie mogę znaleźć Benjy'ego. Lily przeciskała się przez tłum zapełniający szpital. Panika niemal ją paraliżowała. Otaczali ją ludzie, któ­ rym była potrzebna. Bandyci, którzy opanowali kom­ pleks budynków samorządowych, strzelali do wszyst­ kiego, co się rusza. Straty sięgały dwudziestu zabitych i dziesiątków rannych. Ale Benjy... Tego dnia rano jedna z radnych odpowiedzialna za sprawy finansowe Kapui, słaniając się na nogach, stanę­ ła w jej drzwiach, przyciskając do piersi strzaskaną rękę. Wtedy Lily kazała synkowi biec do domku Kiry. Kira była stryjeczną babką Lily, kochającą, dobrą staruszką. Mieszkała z dala od centrum, w tradycyjnej chacie przy plaży. U niej Benjy jest bezpieczny, po­ wtarzała sobie Lily. Lecz w południe do szpitala przy­ biegł zapłakany sąsiad Kiry. - Kira... Kira... Lily jakoś się opanowała i dokończyła opatrywanie mężczyzny z raną postrzałową uda. Udało jej się zata­ mować krwotok, lecz rannego czekała jeszcze jedna operacja. Tylko kiedy? Na chwilę wyrwała się ze szpitala i pobiegła na plażę. Zobaczyła, że chata Kiry spłonęła, że Kira nie żyje, że Benjy zniknął. Boże! Nigdzie ani śladu. Roztrzęsiona wróciła do szpitala. Pieter, główny pie­ lęgniarz, wziął ją za ręce i delikatnie nimi potrząsnął. - Co to znaczy, że nie możesz znaleźć Benjy'ego? Nie ma go u Kiry? - dopytywał się.

14 MARION LENNOX - Kira nie żyje. Zabili ją strzałem w plecy. A Benjy zniknął. Na plaży nie ma żywego ducha. - Urwała i zaniosła się płaczem. - Gdzie on mógł pójść? Dlacze­ go go tam nie ma? Była tak zrozpaczona, że ledwo utrzymywała się na nogach. Pieter posadził ją na krześle i przyklęknął obok. - Może jest z Jacques'em? - Jego też nigdzie nie ma. Boże, jeśli on... Ukryła twarz w dłoniach. Pieter oderwał jej ręce od twarzy i spojrzał prosto w oczy. Był najbardziej do­ świadczonym pielęgniarzem na wyspie, miał ponad sześćdziesiąt lat i odznaczał się niezwykłą cierpliwoś­ cią. Strach w jego oczach przeraził Lily bardziej niż wszystko inne. Jeśli Pieter się boi, to... Lecz Pieter szybko się opanował. - Bardzo prawdopodobne, że Benjy jest z nim - zaczął. - Albo że się gdzieś ukrył. To dobry znak. Nie denerwuj się. Benjy jest rozsądnym dzieckiem. Jeśli zaczniemy ich szukać, narazimy wszystkich na nie­ bezpieczeństwo. Nic powinnaś była sama wychodzić ze szpitala. - Zamilkł, jak gdyby się wahał, lecz po chwili ciągnął: - Musisz przestać myśleć o Benjym. Jesteś naszym jedynym lekarzem, ranni cię potrzebu­ ją. Zaufaj, że Jacques się małym zaopiekuje. Od tej chwili chłopak musi jakoś sobie radzić, tak jak my wszyscy. Świtało, gdy helikopter wielozadaniowy chinook wiozący Bena zawisł nad północną plażą. - Plaża północna zabezpieczona - usłyszeli przez trzaskające radio głos zastępcy przewodniczącego sa­ morządu wyspy, który mówił z wyraźnym trudem. -

PRAWDZIWY RAJ 15 Nie wydaje się, żeby byli w pobliżu. Szpital też jest w naszych rękach. Takie idylliczne wyspy, myślał ponuro Ben, stają się łatwym łupem dla wszelkich kanalii. Dopóki wszyscy są zadowoleni, życie w podobnym raju toczy się bez problemów. Tutaj, na przykład, większość mieszkań­ ców nie posiada broni. Nigdy nie przyszło im do głowy, że będzie potrzebna. A jednak znaleźli się tacy, którzy to wykorzystali. Z lewej strony dobiegły odgłosy strzelaniny z broni maszynowej. Pilot wykonał zwrot, a silne reflektory szperacze omiotły gęsty tropikalny las. - To Ml6 - odezwał się siedzący obok Bena sier­ żant. - Poznaję po sekwencji strzałów. Znajdują się zbyt daleko, żeby w nas trafić. Według naszych doniesień, terroryści nie mają pocisków ziemia-powietrze o od­ powiednim zasięgu. Dadzą nam jeszcze popalić, ale możemy lądować. - OK. Schodzimy - zadecydował pilot. - Do dzieła, chłopaki. Znacie swoje zadania. Pieter przyniósł dwa pojemniki z osoczem do sali operacyjnej. Lily wiedziała, że potrzebny jest na ze­ wnątrz, wiedziała również, że traktuje ją jak pacjentkę, szczególną pacjentkę, która musi jak najdłużej utrzy­ mać się na nogach. Kobieta, którą opatrywała, została ciężko ranna. To cud, że pocisk ominął serce. Lily powinna całą uwagę skoncentrować teraz na niej, lecz pielęgniarz odgadywał, że jej myśli krążą wokół synka. Wiedział, że potrzebny jest jej promyk nadziei. I właś­ nie dlatego przyszedł. Żeby podtrzymać ją na duchu. - Wojsko przybyło nam na odsiecz. Wylądowali na

16 MARION LENNOX północnej plaży - oznajmił. - Zgłosiło się kilku nowych pacjentów. Przybyli z lasu. Widzieli ich. Lily prawie go nie słuchała. - Benjy, Benjy - szeptała do siebie. - Ilu ich jest? - spytała jedna z pielęgniarek. Strach w głosie kobiety otrzeźwił Lily. Mężczyźni broniący szpitala mogą w każdej chwili zostać zaatako­ wani i pokonani. A jej sześcioletni synek przebywa gdzieś tam w głębi wyspy. - Dotąd przyleciały trzy helikoptery. Lily wyczuła, że napięcie w sali operacyjnej odrobi­ nę zelżało. Pomoc z zewnątrz? - Ci bandyci to tchórze - odezwał się Pieter. - Zo­ stawili nas w spokoju, bo wiedzą, że mamy broń. Ludzi zabijają, ale sami nie chcą oberwać. Nie liczyli na tak szybką interwencję. Chyba spodziewali się, że wcześ­ niej dostaną wsparcie od swoich. - Jeśli już nie dostali... - Gdyby tak było, zestrzeliliby helikoptery - odparł z przekonaniem Pieter. - Wielu ludzi pochowało się w rozmaitych kryjówkach - dodał, patrząc na Lily. - Mogą w nich długo przebywać. Benjy. - Są jakieś wiadomości z siedziby samorządu? - do­ pytywała się pielęgniarka. Lily zaklipsowała naczynie krwionośne i czekała na osuszenie rany. Było jej słabo, ledwo stała na nogach. - Nie mamy pojęcia, co się tam dzieje - odrzekł Pieter. - Wiemy tylko, że strzelali do tych, co próbowali uciec z budynku. - A ci w środku? Też zostali zabici? - Kto to może wiedzieć? - mruknął pielęgniarz.

PRAWDZIWY RAJ 17 - Strzelają do każdego, kto się zbliży. - Zostawił po­ jemniki z plazmą, zerknął na Lily, by sprawdzić, czy się jeszcze jakoś trzyma, i wychodząc, dodał: - Ma­ my troje ciężko rannych. Jak tylko będziesz mogła, przyjdź. Pracowała całą noc, starając się nie myśleć o synku, tylko koncentrować się na bieżących zadaniach. Rannych było tak wielu, że przydałoby się z tuzin lekarzy, a ona była sama. Poruszała się jak automat, jednak w głowie rozbrzmiewało jedno słowo, nieme błaganie: Benjy, Benjy, Benjy... - Potrzebujesz snu - o czwartej nad ranem powie- • dział Pieter. - Jak to sobie wyobrażasz? - Nie wiem. Ale jak padniemy, nie będzie z nas wiele pożytku. - Za to, dopóki jeszcze trzymamy się na nogach, możemy się na coś przydać - przyznała Lily i podeszła do kolejnych noszy. W oddali rozległy się strzały. Gry- . mas przerażenia przebiegł jej po twarzy. -I tak już musi być - dodała. Zbliżał się świt. Na plaży znajdowały się w tej chwili dwa plutony żołnierzy z elitarnej jednostki antyterrorys- tycznej oraz sprzęt wojskowy i medyczny wyładowany pod osłoną ciemności. Wkrótce miały przybyć kolejne oddziały. - Jak mogą liczyć, że im się uda? - dziwił się Ben, zajęty opatrywaniem kaprala postrzelonego w twarz. Kula uderzyła najpierw w pień drzewa, a odpryski jak grad strzał trafiły żołnierza w twarz. Wystarczy

18 MARION LENNOX tylko powyjmować drzazgi i chłopakowi nic nie będzie. Oby tylko takie straty nam groziły, westchnął Ben. Kiedy droga będzie wolna, natychmiast wyruszą na poszukiwanie rannych, lecz teraz miał trochę czasu na pomyślenie o sobie. A Lily? W takiej chwili musi być w szpitalu. Kiedy my tam dotrzemy? Zajął się sortowaniem sprzętu i le­ ków, by po wkroczeniu do miasta wszystkie najpotrzeb- niejsze rzeczy były pod ręką. Był nie tylko lekarzem, lecz i specjalistą od logistyki. - Hej, Doc! - rozległ się głos Grahama, który w ra­ zie potrzeby bywał pomocnikiem Bena. - Droga wolna. Rozmawiałem z naszymi chłopakami. Bierzemy kurs na szpital. Na pewno schroniło się tam wielu ludzi. Miejs­ cowi, których udało się nam odnaleźć, mówią, że ostat­ nio mieli tu kłopoty z narkotykami, więc sanitariusze przeszli szkolenie z ochrony. Kiedy terroryści zaatako­ wali szpital, napotkali opór i wycofali się. To właśnie ze szpitala nadano przez radio wezwanie o pomoc. Nawią­ zaliśmy już kontakt z ich operatorem. Mówi, że może­ my bezpiecznie jechać. Lily, pomyślał Ben. Przecież nie musi koniecznie być w szpitalu. Może przebywać wszędzie. Zerknął na leżące na plaży owi­ nięte czarnymi płachtami ciała. Nawet tu... Zachowaj zimną krew, upomniał się w myśli. Trzy­ maj się na dystans. Świtało. Lily wciąż operowała, lecz nadzieja stop­ niowo ją opuszczała. Zaczynało brakować plazmy, in­ nych leków i środków opatrunkowych, a dziecko na stole operacyjnym straciło tyle krwi, że omal nie zre-

PRAWDZIWY RAJ 19 zygnowała z prób ratowania go. Oznaczałoby to jednak poddanie się, a w niej wzbierała wściekłość i gdyby któryś z terrorystów znalazł się w zasięgu jej ręki ze skalpelem, miałby powód obawiać się o życie. Pacjent, chłopczyk imieniem Henri, był przyjacielem Benjy'ego. Przypomniała sobie, jak trzy dni temu upiekła dla nich pizzę, a potem zasiedli na kanapie - ona w środ­ ku, chłopcy po bokach - i oglądali głupi film w telewizji. Henri był z ojcem na plaży, kiedy zabito Kirę. Męż­ czyzna z rannym synem zdołał ukryć się w lesie, a po­ tem czekał bardzo długo, zanim odważył się przynieść małego do szpitala. Benjy i Henri... - Przepraszam, nie widziałem, co się stało z Benjym - usprawiedliwiał się, lecz całą jego uwagę pochłaniał ranny Henri. A teraz ona musi skupić się na ratowaniu go. Chło­ piec miał udo strzaskane na miazgę i chociaż Lily robi­ ła, co mogła, operacja przekraczała jej umiejętności i możliwości. Zerknęła na ekran monitora pokazujący pracę serca i wiedziała, że jej się nie uda. Łzy napłynęły jej do oczu, zmieszały się ze strużkami potu spływające­ go jej po policzkach. Psiakrew! Psiakrew! Psiakrew!!! Nagle drzwi sali operacyjnej otworzyły się gwałtow­ nie. Wszyscy odwrócili głowy. Przez ostatnie dwadzieś­ cia cztery godziny spodziewali się wtargnięcia terrorys­ tów, lecz chociaż nowo przybyli też byli uzbrojeni po zęby, Lily rozpoznała mundury jednostek antyterrorys­ tycznych. Odsiecz. - Nie ruszać się! - padł rozkaz. Żołnierze i oficer zlustrowali wzrokiem pomieszczenie, sprawdzając, czy

20 MARION LENNOX nie ma zagrożenia. Trudno było nie zauważyć, że jedy­ na walka, jaka się tu toczy, dotyczy życia dziecka. - Kto jest kierownikiem zespołu? - zapytał dowódca. Lily ponownie zerknęła na monitor i odpowiedziała: - Ja. Stan dziecka jest krytyczny. Nie możemy prze­ rywać operacji. - Co jest najpotrzebniejsze? Serce Lily, które przed chwilą niemal przestało bić, zaczęło walić jak oszalałe. - Plazma. Jak najszybciej - wyrzuciła z siebie. - I fachowa pomoc. Jeśli macie kogoś chociaż odrobinę przeszkolonego... - Załatwione. - Oficer nie tracił czasu na zbędne słowa. - Wycofać się. Zostaje tylko personel medyczny. Niech ktoś natychmiast sprowadzi tu Bena. I przynieś­ cie zapas leków. Żołnierze zniknęli, drzwi zatrzasnęły się za nimi. Lily pochyliła się nad rannym. - Plazma zaraz będzie. Jestem lekarzem. Mam się umyć? - usłyszała po chwili. Nawet nie podniosła głowy. Nie mogła. - Tak. Proszę - wybąkała. Przybysz ściągnął mundur, rzucił na ziemię i pod­ szedł do umywalki. - Lily pada z nóg - odezwał się Pieter. - Od prawie dwudziestu czterech godzin operuje. Ręce jej się trzęsą ze zmęczenia. - W porządku. Jestem lekarzem frontowym z jednost­ ki antyterrorystycznej. Zaraz nadejdzie nas więcej - mówił ten sam głos. - Co mam robić? - Ben? - wyszeptała Lily i podniosła ręce. Palce jej drżały tak bardzo, że nie mogła kontynuować operacji.

PRAWDZIWY RAJ 21 - Doktorze! - zawołał przerażony Pieter. Ben w mgnieniu oka znalazł się przy niej, odebrał jej zaciski, spojrzał na ekran monitora. - Plazma! - krzyknął tak donośnym głosem, że aż zatrzęsły się ściany. Spojrzał na Pietera, który pełnił funkcję anestezjologa, i zapytał: - Jesteś lekarzem? - Pielęgniarzem. Lily mnie wyszkoliła. Mam na imię Pieter. - Lily, zastąp go - polecił Ben. - Nie obraź się, Pieter, ale... - Oczywiście - odparł pielęgniarz, postępując krok na bok. - Gdyby pan wiedział, z jaką radością się stąd usunę... - Wyobrażam sobie. - Ben obrzucił Lily badaw­ czym spojrzeniem i rzekł z mocą: - Dasz radę. Lily wzięła głęboki oddech i odpowiedziała: - Dam. - W porządku. I ani się waż rozkleić. Nie ma cza­ su. Jak uratujemy tego malca, będziemy się martwić o wszystko inne. Ben jest tutaj. Lily była tak zmęczona, że niewiele do niej dociera­ ło, lecz ten fakt zarejestrowała. Jego obecność sprawiła, że poczuła się... mniej bezradna. To jakiś obłęd. Szaleństwem jest sądzić, że Ben Blayden wpasuje się w jej świat. Chociaż on sprawiał wrażenie, jak gdyby od samego początku właśnie tak uważał. Emanował pewnością siebie i głosem niezno- szącym sprzeciwu wydawał polecenia. - Nie ma łatwych odpowiedzi - powiedziała mu, gdy kończyli uczelnię.

22 MARION LENNOX Dyskutowali wtedy o przyszłości, lecz oboje już pod­ jęli decyzję, że każde pójdzie swoją drogą. - Oczywiście, że są - upierał się. - Podążasz za swoim powołaniem i nie dajesz się rozpraszać. Chciała się z nim zgodzić, lecz nie mogła. Ją już coś rozproszyło. A teraz Ben pojawił się znowu i jego obecność tak samo dekoncentrowała ją jak dawniej. Maseczka i cze­ pek zakrywały mu twarz, lecz i tak widziała, że niewiele się zmienił. Wciąż miał bujną czuprynę kręconych cie­ mnych włosów, niesfornych i seksownych. Wciąż miał ciemnobrązowe oczy otoczone zmarszczkami od częs­ tego śmiechu. Wciąż miał wysportowane ciało. Teraz go potrzebują. A ona potrzebowała go zawsze. - Ciśnienie? - rzucił. - Siedemdziesiąt na czterdzieści pięć. - Zaciskam to naczynie i czekamy - zdecydował. - Głębiej jest straszna miazga, ale oczyszczenie ozna­ czałoby dalszy upływ krwi. Wpierw musimy podnieść ciśnienie. Głębiej... Miazga... Ona nawet by nie próbowała. Kula, która zmiażdżyła chłopcu udo, musiała przedtem drasnąć drzewo, bo w ranie tkwiło mnóstwo drzazg. Lily zadecydowała, że jedynym wyjściem jest zamknięcie naczyń krwionoś­ nych i zaszycie rany, potem modlitwa, by udało się przetransportować Henriego z wyspy i oddać go w ręce chirurgów specjalistów, zanim wda się zakażenie. A teraz jest z nimi Ben i mówi: nie spieszmy się, podajmy plazmę, podnieśmy ciśnienie, a potem zabie­ rzemy się do oczyszczenia rany.

PRAWDZIWY RAJ 23 Zapaliła się maleńka iskierka nadziei nie tylko dla chłopca, ale dla nich wszystkich. Przecież Ben nie mó­ wiłby tego, gdyby nie wiedział, że sytuacja na zewnątrz jest beznadziejna, pomyślała. Inaczej szybko zaszyłby ranę i zajął się następną ofiarą. Słusznie. Trzeba wziąć się w garść. - Dziękuję, Ben - szepnęła, a on spojrzał na nią zaniepokojony. Odwróciła wzrok. Nie potrzebowała współczucia. Gdyby powiedział tylko jedno słowo, cały jej świat runąłby w gruzy. Boże, gdzie jest Benjy? Kiedy ciśnienie krwi Henriego zaczęło się podnosić, Ben przystąpił do działania. Pracował szybko, wiedząc, że znieczulenie ogólne też wyczerpuje wycieńczony organizm. Ale po podaniu plazmy powinno się udać. Dzieciak był silny i zdrowy, a Lily zdążyła zrobić bar­ dzo wiele. Lily. Żadna roztyta wyspiarka otoczona gromadą dzieciaków, jak sobie ją wyobrażał. Zerknął na nią. Widział tylko oczy, te same, w których ponad dziesięć lat temu się zakochał. Te same i nie te same. Sprawiała wrażenie znękanej. Była bezgranicznie zmęczona, lecz źródłem jej udręki musi być coś więcej niż atak ter­ rorystów. Gdyby miał do dyspozycji innego lekarza, zwolniłby ją. Nawet gdyby chciała pracować, jej zmęczenie stano­ wiło zbyt duże ryzyko. Lecz pozostali członkowie korpu­ su medycznego przybędą dopiero, kiedy sytuacja się ustabilizuje, najwcześniej za kilka godzin. Ben był za­ wsze forpocztą, zajmował się ofiarami na pierwszej linii.

24 MARION LENNOX Nie miał więc wyjścia, robił, co do niego należało, a Lily jak wytrawny anestezjolog obserwowała wskaź­ niki funkcji życiowych i podawała znieczulenie. Od siedmiu lat pracuje tutaj, pomyślał. Od siedmiu lat jest tutaj sama. Musi być omnibusem. Jeśli się nie pospieszę, padnie z wyczerpania. Czy tylko z wyczer­ pania? - Zamykam - zakomunikował i zobaczył, jak ra­ miona Lily opadają. - Po drodze zrobiłem pobieżny obchód wszystkich oddziałów - ciągnął. - Nie ma na­ glących przypadków, o ile, oczywiście, nie przyjęli no­ wych rannych. Za kilka godzin przyjedzie więcej leka­ rzy i personelu. Do tego czasu ja zajmę się wszystkim, a wy prześpijcie się, dobrze? - Nie zaśniemy - odparł Pieter w imieniu całego zespołu. - Nie wiemy, co się dzieje. Dopóki się nie dowiemy, jaki jest los naszych współbraci, nikt z nas oka nie zmruży. Lily milczała, zajęta wybudzaniem Henriego. Kiedy skończyła, oświadczyła: - Muszę iść. - Zostań - prosił Ben - chciałbym z tobą poroz­ mawiać. - Nikogo nie trzeba operować? - O ile wiem, to nie. - Przepraszam, Ben. - Urwała i spojrzała na Hen­ riego. Może nie powinna go opuszczać? - Pieter, zajmij się nim - zwróciła się do pielęgniarza. - Proszę. I poroz­ mawiasz z jego ojcem? - Oczywiście, że tak - zapewnił ją pielęgniarz i kła­ dąc jej rękę na ramieniu, podprowadził do drzwi. - Znajdziesz go.

PRAWDZIWY RAJ 25 O kogo ona się tak martwi? Nie mógł iść za nią. Operacja, jaką przeprowadzili, była skomplikowana. Obliczył jeszcze dawki antybioty­ ków i podłączył kroplówkę. Gdy tylko otworzył drzwi sali operacyjnej, jakiś mężczyzna chwycił go za rękę. Domyślił się, że to ojciec chłopca. - Czy on...? - Wyjdzie z tego - zapewnił go Ben łagodnym to­ nem. - Za chwilę będzie go pan mógł zobaczyć. Tylko proszę najpierw zdjąć tę zakrwawioną koszulę, żeby się mały nie przestraszył, dobrze? - Widząc, że do męż­ czyzny niewiele dociera, ujął go pod ramię i wprowa­ dził do sali. Chłopiec podłączony był do skomplikowa­ nej aparatury, lecz oddychał samodzielnie. - Jeszcze nie jest całkiem przytomny - wyjaśnił Ben. - Proszę się przebrać i wtedy będzie pan mógł posiedzieć przy synu i poczekać, aż się wybudzi. - Jego matka... - zaczął mężczyzna i zamilkł. - Jego matka jest w Sydney - szepnął. - Nasza córka dostała stypendium i zaczyna naukę w szkole z internatem. Ma czternaście lat i... - Urwał i zakrył twarz dłońmi. - Zaraz dam panu coś na uspokojenie - odezwał się Ben i mimo że chciał jak najszybciej biec za Lily, zajął się mężczyzną, podał leki, po czym opatrzył poszarpaną ranę na łokciu, którą odkryli dopiero po zdjęciu koszuli. Kiedy kończył, nadszedł szeregowiec z wiadomoś­ cią, że jeden z żołnierzy został ciężko poparzony. - Atakują nas koktajlami Mołotowa - wyjaśnił. - Skąd? - Z tego kompleksu budynków, które nazywają sie­ dzibą władz samorządowych. - Szeregowiec wzruszył

26 MARION LENNOX ramionami. - Wygląda na to, że atakują nas już tylko stamtąd. Paul miał prawdziwego pecha, że go trafili. - Co się tam właściwie dzieje? - dopytywał się Ben. - Nasi chłopcy przypuścili atak? - Dokładnie nie wiem - tłumaczył szeregowiec, prowadząc Bena do rannego kolegi. - Podobno wzięli zakładników. Sierżant mówi, że kiedy zobaczyli, ilu nas jest, zgarnęli, kogo dopadli, i zabarykadowali się w tych budynkach. Wycofaliśmy się na bezpieczną odległość i czekamy. Kiedy dotarli do rannego, Ben obejrzał się, szukając Pietera czy kogokolwiek, kto przygotowałby zastrzyk z morfiny. I natychmiast wyrósł obok niego pielęgniarz, jak gdyby odgadł, że jest potrzebny. Minę miał jeszcze bardziej ponurą niż przy pierwszym spotkaniu. - Jakie nowiny? - spytał Ben. - Nic specjalnego. Moja żona i córki są bezpiecz­ ne. Wszędzie z wyjątkiem siedziby samorządu panuje spokój. - Wiadomo, ilu ludzi przetrzymują? - Nie mam pojęcia. Lily poszła się czegoś dowie­ dzieć. - Lily? - Ben ściągnął brwi. - W każdej chwili może być tutaj potrzebna. Myślałem, że poszła się przespać. - Trudno tego po niej oczekiwać. Zaginął nie tylko jej syn, ale i narzeczony. Od dwudziestu czterech go­ dzin nie miała o nich żadnej wiadomości. Biedaczka odchodzi od zmysłów.

ROZDZIAŁ DRUGI Przez następnych kilka godzin Ben był zajęty bez chwili przerwy. Późnym rankiem nadano komunikat, że drogi są wolne, zaś wokół siedziby władz samorządo­ wych - kilku parterowych budynków otaczających po­ rośnięty palmami plac, gdzie odbywały się zebrania ogółu mieszkańców - utworzono strefę zamkniętą. Gdzie jest Lily? - zastanawiał się. Nie mógł jednak się wyrwać, by jej szukać, ponieważ do szpitala zgłasza­ ło się coraz więcej rannych. W południe na wyspie wylądował samolot, przywo­ żąc kolegów Bena, wśród nich Sama Hoppera. Cztery godziny później na boisku obok szpitala działał już szpital polowy: sale operacyjne, izba przyjęć, kilka od­ działów specjalistycznych z masą łóżek... Gdzie jest Lily? Ilekroć zbliżał się ktoś nowy, Ben podnosił głowę w nadziei, że to ona. Na pewno wie już, że jej obecność tutaj nie jest nieodzowna, i szuka swoich bliskich. Syna i narzeczonego. Przecież spodziewałeś się zobaczyć ją zamężną, oto­ czoną gromadą dzieci, nie? To dlaczego te dwa słowa działają na ciebie tak porażająco? Dlatego, że nie wiem, gdzie jest, tłumaczył sobie. Dlatego, że nie mogę jej pomóc. Pomagasz jej. Wyręczasz ją.

28 MARION LENNOX Pragnął ją odnaleźć. Rozpaczliwie pragnął. W koń­ cu, kiedy już zmierzchało, kiedy główne prace organi­ zacyjne zostały wykonane i większość rannych otrzy­ mała pomoc, Ben mógł przekazać pałeczkę Samowi. - Idę się trochę przespać - zameldował. Przyjaciel przyglądał się chwilę, jak Ben wkłada wojskowe buty, i w końcu nie wytrzymał. - Pomieszczenia do wypoczynku dla personelu me­ dycznego znajdują się za tą płachtą - przypomniał uszczypliwym tonem. - Czyżbyś nie chciał umierać boso? - Bardzo śmieszne. Nic nam już nie grozi. - To po co wkładasz buciory? - Chcę się przejść. - Podziwiać widoki, hę? - Ben i Sam pracowali razem od dawna i znali się jak łyse konie. - Już przeszło dobę jesteś na nogach. Padasz ze zmęczenia. Ale wybie­ rasz się na spacer. No, no... - Nikt nie wie, gdzie jest Lily. Uśmiech zniknął z twarzy Sama. - Nasza Lily? - Kiedy się tu zjawiłem, była u kresu sil. Na dodatek zaginął jej syn i... - Syn? Jaki syn? - A skąd mam wiedzieć? - zirytował się Ben. - Dziecko. Pieter, główny pielęgniarz, mi o tym powie­ dział, ale teraz podszedł do domu i wróci dopiero jutro, więc mi nie pomoże. Sam muszę jej szukać. - Weź kilku ludzi. Nie wiadomo, co za licho czai się w ciemności. Sam nie żartował. Wszędzie dookoła był gęsty tropi­ kalny las. Kto wie, ilu terrorystów jeszcze tam grasuje?