ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 179 774
  • Obserwuję940
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 254 399

Roberts Nora - In Death 28 - Śmierć cię zbawi

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - In Death 28 - Śmierć cię zbawi.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora In Death
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 560 osób, 427 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 313 stron)

J. D. ROBB ŚMIERĆ CIĘ ZBAWI Tytuł oryginału SALVATION IN DEATH Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami. Mt 7:15 W tej wierze, co poza śmierć patrzeć umie... William Wordsworth: „Oda o przeczuciach nieśmiertelności czerpanych ze wspomnień o wczesnym dzieciństwie”, przeł. Zygmunt Kubiak

ROZDZIAŁ 1 Ksiądz celebrujący nabożeństwo żałobne położył hostię i postawił tanie, czerwone wino na korporale, leżącym na ołtarzu. Zarówno srebrna patera, jak i kielich, wykonany z tego samego metalu, były darami mężczyzny spoczywającego w pokrytej kwiatami trumnie, ustawionej poniżej dwóch zniszczonych stopni, które oddzielały kapłana od wiernych. Zmarły przeżył sto szesnaście lat. Przez wszystkie swoje dni był gorliwym katolikiem. Żona odumarła go zaledwie dziesięć miesięcy temu i przez wszystkie dni tych dziesięciu miesięcy ją opłakiwał. Teraz jego dzieci, wnukowie, pra - i praprawnukowie siedzieli w ławkach starego kościoła w hiszpańskim Harlemie. Wielu z nich nadal tutaj mieszkało, jeszcze więcej specjalnie tu przyjechało, by pożegnać zmarłego. W nabożeństwie uczestniczyli obaj żyjący bracia zmarłego, a także jego kuzyni, kuzynki, bratankowie i bratanice, siostrzeńcy i siostrzenice, przyjaciele i sąsiedzi. Siedzieli w ławkach, wypełniali nawy i przedsionek, by wziąć udział w prastarym obrzędzie na cześć zmarłego. Hector Ortiz był uczciwym człowiekiem, prowadził przykładne życie. Zmarł we własnym łóżku, wśród zdjęć swojej rodziny oraz licznych wizerunków Jezusa, Matki Boskiej oraz swego ulubionego świętego Wawrzyńca. Jako że święty Wawrzyniec poniósł męczeńską śmierć za wiarę na rozżarzonej do czerwoności kracie, ogłoszono go patronem restauratorów. Wszystkim będzie brakowało Hectora Ortiza; wszyscy go opłakiwali. Ale długie, uczciwe życie i lekka śmierć sprawiły, że żałobnikom łatwiej było się pogodzić z jego odejściem, a ci, którzy ronili łzy, bardziej płakali nad sobą niż po zmarłym. Ksiądz był pewny, iż wiara utwierdzała ich w przekonaniu, że Hector Ortiz dostąpi zbawienia. Celebrując tak dobrze znaną ceremonię, przyglądał się twarzom obecnych. Spoglądali na niego z ufnością, że pomoże im złożyć ten ostatni hołd zmarłemu. Zapach kwiatów, kadzidła i płonących woskowych świec mieszał się i łączył z zapachem ich ciał. Mistyczna woń władzy i obecności. Ksiądz z powagą pochylił głowę nad symbolami ciała i krwi, a następnie obmył ręce. Znał Hectora i zaledwie tydzień temu wysłuchał jego spowiedzi - jak się okazało, ostatniej. Więc, zadumał się ojciec Flores, kiedy wierni powstali, była to ostatnia pokuta, jaką otrzymał Hector. Flores przemawiał do zgromadzonych, a ci mu odpowiadali, powtarzając znajome słowa modlitwy eucharystycznej, aż do Sanctus.

- „Święty, Święty, Święty Pan, Bóg Zastępów”. Odśpiewano te słowa i następne, ponieważ Hector kochał pieśni liturgiczne. Głosy kobiet i mężczyzn przybrały na sile, rozbrzmiewając donośnie w czarownym, wonnym powietrzu. Wierni uklęknęli na konsekrację - jakieś marudne niemowlę zakwiliło, rozległ się czyjś suchy kaszel, szuranie nóg, szepty. Ksiądz zaczekał, aż zapanowała kompletna cisza. Zwrócił się do Pana, by przyjął przyniesione w darze hostię oraz wino i przemienił je w ciało i krew Chrystusa. Po czym podszedł, zgodnie z obrzędem, do wyobrażenia Syna Bożego. Władza. Obecność. I kiedy ukrzyżowany Chrystus spoglądał znad ołtarza, kapłan wiedział, że teraz on ma władzę. Jego obecność jest tu najważniejsza. - „Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, to jest bowiem ciało Moje, które za was będzie wydane” - powiedział ojciec Flores, unosząc hostię. Rozległ się dźwięk dzwonka; wszyscy pochylili głowy. - „Bierzcie i pijcie, to jest bowiem kielich krwi Mojej nowego i wiecznego przymierza, która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów”. - Wzniósł kielich. - „To czyńcie na Moją pamiątkę”. - „Głosimy śmierć Twoją, Panie Jezu, wyznajemy Twoje zmartwychwstanie i oczekujemy Twego przyjścia w chwale”. Zmówili modlitwę i ksiądz życzył im, by pokój był z nimi. Przekazali sobie znak pokoju. A potem znów zaintonowali na cały głos: „Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami” - a kapłan przełamał hostię i umieścił jej kawałek w kielichu. Ministranci podeszli i zatrzymali się w pobliżu ołtarza, ksiądz uniósł kielich do ust. Śmierć nastąpiła w chwili, kiedy się z niego napił. * Kościół Świętego Krzysztofa w hiszpańskim Harlemie przycupnął skromnie pomiędzy bodegą a lombardem. Chlubił się niewysoką, szarą iglicą i murami, nieskalanymi graffiti, które gęsto pokrywały sąsiednie budynki. W środku unosił się zapach świec, kwiatów i płynu do mebli. Taki sam, jaki się czuje w każdym zadbanym domu na przedmieściu. Przynajmniej tak sobie pomyślała porucznik Eve Dallas, idąc środkiem nawy, między rzędami ławek. Z przodu siedział mężczyzna w czarnej koszuli, czarnych spodniach i z białą koloratką. Głowę pochylił, ręce złożył.

Nie była pewna, czy się modli czy jedynie czeka, ale nie on był tu najważniejszy. Okrążyła lśniącą trumnę, ledwo widoczną spoza czerwonych i białych goździków. Nieboszczyk w trumnie też nie był teraz najważniejszy. Włączyła rekorder, przypięty do klapy marynarki, ale kiedy zamierzała wejść po dwóch niskich stopniach na podwyższenie, gdzie znajdował się ołtarz - i obiekt jej głównego zainteresowania - Peabody, partnerka Eve, pociągnęła ją za rękę. - Zdaje mi się, że najpierw powinnyśmy przyklęknąć. - Nigdy nie klęczę w miejscu publicznym. - Mówię poważnie. - Delia spojrzała swoimi ciemnymi oczami na ołtarz i posągi. - Tam jest uświęcone miejsce czy coś w tym rodzaju. - Zabawne. Ja widzę tam tylko martwego faceta. Eve weszła po stopniach. Peabody przyklękła na jedno kolano, nim za nią podążyła. - Ofiara to Miguel Flores, lat trzydzieści pięć, ksiądz katolicki - zaczęła Eve. - Ciało ruszano. - Spojrzała na jednego z mundurowych, pilnujących miejsca wydarzenia. - Tak jest, pani porucznik. Duchowny upadł podczas mszy, próbowano go reanimować, zanim zadzwoniono pod dziewięćset jedenaście. Na miejscu było dwoje gliniarzy, uczestniczyli w nabożeństwie żałobnym. Za tego tam - dodał, wskazując trumnę ruchem brody. - Kazali ludziom się cofnąć, zabezpieczyli miejsce wydarzenia. Czekają na rozmowę z panią porucznik. Ponieważ obie spryskały ochronnym sprayem dłonie i podeszwy butów, zanim weszły do kościoła, Eve przykucnęła przy zwłokach. - Peabody, pobierz odciski, zapisz czas zgonu i tak dalej. Zanotuj, że policzki ofiary są jaskraworóżowe. Obrażenia twarzy na lewej skroni i kości policzkowej, najprawdopodobniej odniesione podczas upadku. Uniosła wzrok i zauważyła srebrny kielich na białym, poplamionym obrusie. Wyprostowała się, podeszła do ołtarza, powąchała zawartość kielicha. - Pił z tego? Co robił, nim upadł na posadzkę? - Spożywał krew i ciało Pańskie - odezwał się mężczyzna siedzący w pierwszym rzędzie, nim mundurowy zdążył otworzyć usta. Eve podeszła do ołtarza z drugiej strony. - Czy pan tu pracuje? - Tak. To mój kościół. - Pana? - Jestem tu proboszczem. - Wstał. Był krępym, muskularnym mężczyzną o smutnych,

ciemnych oczach. - Ojciec Lopez - przedstawił się. - Miguel odprawiał nabożeństwo żałobne i podniósł kielich do ust. Wypił wino i natychmiast dostał jakiegoś ataku. Miał drgawki, z trudem chwytał powietrze. Po chwili upadł. - Lopez mówił z leciutkim akcentem, przypominającym egzotyczny fornir, którym pokryto zwykłe drewno. - W kościele byli lekarze i ratownicy medyczni, próbowali go reanimować, lecz okazało się, że za późno na wszelką pomoc. Ktoś powiedział, że wygląda to na otrucie. Ale ja nie wierzę. - Dlaczego? Lopez tylko wzniósł ręce. - Kto otrułby księdza w taki sposób i akurat w takiej chwili? - Skąd pochodzi wino w kielichu? - Trzymamy wino mszalne w zamykanej na klucz szafce znajdującej się w zakrystii. - Kto ma do niej dostęp? - Ja. Miguel, Martin... czyli ojciec Freeman, służący do mszy ministranci. Spora gromadka, pomyślała Eve. Po co w ogóle zawracać sobie głowę zamykaniem wina na klucz? - Gdzie są te osoby? - Ojciec Freeman udał się z wizytą do rodziny w Chicago, spodziewam się jego powrotu jutro. Z uwagi na dużą liczbę wiernych na nabożeństwie żałobnym do mszy służy... służyło dziś trzech ministrantów. - Potrzebne mi będą ich nazwiska. - Z pewnością nie sądzi pani... - A co to? Aż zbladł, kiedy Eve podniosła srebrną tackę, na której leżała hostia. - Proszę. Bardzo proszę. Została konsekrowana. - Przykro mi, teraz to dowód rzeczowy. Brakuje kawałka. Czy go zjadł? - Odłamuje się mały kawałek i wrzuca do wina w obrzędzie eucharystii. Spożył go razem z winem. - Kto wlał wino do kielicha i włożył... - Jak się to nazywa, do diabła? Opłatek? Wafelek? - Hostię - podpowiedział jej Lopez. - Ojciec Miguel. Jak już mówiłem, przed mszą przygotowałem wino w ampułce i wyjąłem hostię z puszki. Zrobiłem to osobiście przez szacunek dla pana Ortiza. Na prośbę rodziny mszę celebrował Miguel. Eve przechyliła głowę. - Nie chcieli, żeby zrobił to szef? Powiedział pan, że jest tu szefem, prawda? - Tak, jestem proboszczem. Ale niedawno tu nastałem. Skierowano mnie do tej parafii

zaledwie osiem miesięcy temu, po tym jak wielebny Cruz przeszedł na emeryturę. Miguel wykonywał tu posługę kapłańską od ponad pięciu lat, dawał ślub dwóm prawnukom pana Ortiza, niespełna rok temu celebrował nabożeństwo żałobne za świętej pamięci panią Ortiz. Ochrzcił... - Jedną chwileczkę. - Eve odwróciła się do swojej partnerki, słysząc jej głos. - Przepraszam, że przerywam, ojcze. - Tożsamość się zgadza - poinformowała ją Peabody. - I godzina zgonu. Wypił wino, dostał ataku, upadł, zmarł, ma czerwone policzki. Cyjanek? - Wszystko na to wskazuje. Ale poczekamy, co stwierdzi Morris. Zabezpiecz kielich i opłatek jako dowody rzeczowe. Odszukaj jednego z gliniarzy, który był świadkiem zdarzenia, niech złoży oświadczenie. Ja porozmawiam z drugim. Ale najpierw chciałabym, żeby pan Lopez mi pokazał, skąd bierze wino i to drugie. - Czy możemy zezwolić na zabranie drugiego nieboszczyka? Eve spojrzała na trumnę i zmarszczyła czoło. - Czekał tak długo, może poczekać jeszcze trochę. - Odwróciła się do księdza. - Chciałam zobaczyć, gdzie trzymane są... - Zapasy? - Hostie i wino. Proboszcz skinął głową i wskazał Eve drewnianą skrzyneczkę umieszczoną na ścianie za ołtarzem. Wyjął klucze z kieszeni spodni i otworzył drzwiczki ozdobione krzyżem. - To jest tabernakulum - wyjaśnił. - Przechowuje się w nim konsekrowane hostie. Większą ilość komunikantów trzymamy w szafce w zakrystii, też zamykanej na klucz. Drewno aż lśniło, zauważyła Eve, wszelkie odciski palców zachowałyby się idealnie. Zamek był najzwyklejszy pod słońcem, ze standardowym kluczem. Przeszli do zakrystii. - W tej karafce jest wino używane podczas mszy? Ciemnoczerwony płyn wypełniał małą przezroczystą karafkę mniej więcej do połowy. - Tak. Nalałem go do ampułki, a potem razem z hostią podałem Miguelowi na początku liturgii eucharystycznej. - Czy wcześniej miał do nich dostęp ktoś poza panem? - Nie. Przygotowałem je sam i cały czas miałem nad nimi pieczę. Po modlitwie, postawiłem ampułkę i tackę z hostią na ołtarzu. - Muszę to wszystko zabrać jako dowody rzeczowe. - Rozumiem. Ale tabernakulum nie może opuścić murów kościoła. Jeśli musi pani dokonać jego dokładnych oględzin, czy można to zrobić tutaj? Przepraszam - dodał - nie

zapytałem, jak pani godność. - Porucznik Dallas. - Nie jest pani katoliczką. - Po czym się pan zorientował? Ksiądz uśmiechnął się lekko, lecz jego oczy pozostały smutne. - Widzę, że nie jest pani obeznana z tradycją i obrzędami Kościoła, więc niektóre z nich mogą się pani wydawać osobliwe. Uważa pani, że ktoś mógł dotykać wina lub hostii. - Jeszcze nic nie uważam. - Eve starała się zachować obojętny wyraz twarzy i ton głosu. - Jeśli tak było, to znaczy, że ktoś posłużył się krwią i ciałem Chrystusa, żeby zabić człowieka. Osobiście przyniosłem je Miguelowi. I mu je wręczyłem. - W jego smutnych oczach Eve dostrzegła gniewne błyski. - Bóg osądzi sprawców, pani porucznik. Ale przestrzegam zarówno praw ustanowionych przez człowieka, jak i boskich. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pomóc pani w wykonywaniu obowiązków. - Jakim księdzem był Flores? - Dobrym. Współczującym, oddanym, powiedziałabym energicznym. Lubił pracować z młodzieżą i wyjątkowo dobrze mu to wychodziło. - Miał ostatnio jakieś kłopoty? Cierpiał na depresję, czymś się martwił? - Nie, nie. Wiedziałbym o tym, zauważyłbym to. Mieszkamy razem, wszyscy trzej, na plebanii obok kościoła. - Odruchowo wskazał ręką, jakby w głowie tłoczyły mu się dziesiątki innych myśli. - Prawie codziennie razem jemy, rozmawiamy, spieramy się, modlimy. Zorientowałbym się, gdyby miał jakieś kłopoty. Jeśli myśli pani, że sam mógł odebrać sobie życie, jest pani w błędzie. A w ogóle nigdy nie zrobiłby tego w taki sposób. - Czy miał z kimś problemy? Może ktoś czuł do niego urazę albo żywił jakieś pretensje... dotyczące życia zawodowego lub osobistego? - Nie wspomniał o niczym takim, a jak już powiedziałem, codziennie ze sobą rozmawialiśmy. - Kto wiedział, że będzie dziś odprawiał nabożeństwo żałobne? - Wszyscy. Hector Ortiz był wyjątkowym parafianinem, człowiekiem powszechnie kochanym i szanowanym. Wszyscy wiedzieli o nabożeństwie żałobnym i że będzie je celebrował Miguel. Słuchając proboszcza, Eve podeszła do drzwi na zewnątrz i je otworzyła. Do środka wpadły promienie majowego słońca. Zauważyła, że zamek jest równie nieskomplikowany, jak ten w drewnianej szafce. Łatwo można tu wejść i stąd wyjść.

- Czy wcześniej odprawiano dziś jakieś msze? - spytała Lopeza. - Tak, o szóstej rano. Ja ją celebrowałem. - Wino i hostia pochodziły z tego samego źródła co te, użyte podczas nabożeństwa żałobnego? - Tak. - Kto je przygotował? - Miguel. To msza dla niewielkiej grupki wiernych, zwykle przychodzi kilkanaście osób, góra dwadzieścia. Dziś spodziewaliśmy się jeszcze mniejszej liczby, bo sporo ludzi wybierało się na pogrzeb. Przyjść na mszę, pomyślała Eve. Wymknąć się, zatruć wino. Zniknąć. - Ile osób pojawiło się dziś rano? - Na porannej mszy? Hmmm... Osiem albo dziewięć. - Umilkł na chwilę i Eve wyobraziła sobie, jak cofa się w czasie, liczy swoje owieczki. - Tak, dziewięć. - Potrzebna mi będzie ich lista. Czy wśród nich zauważył ksiądz jakieś nieznajome twarze? - Nie. Znam wszystkich, którzy dziś przyszli. Jak powiedziałem, była to mała grupka. - I tylko pan oraz Flores. Nikt poza tym. - Na mszy o szóstej nikt poza nami. Zwykle podczas porannej mszy w dni powszednie nie służy ministrant, chyba że jest Wielki Post. - Dobrze. Proszę spisać w miarę dokładnie, co ofiara... Co ksiądz Flores robił dziś rano. I o której godzinie. - Niezwłocznie się do tego wezmę. - Będę też musiała zabezpieczyć to pomieszczenie jako część miejsca popełnienia przestępstwa. - Och. - Na twarzy proboszcza pojawiło się przygnębienie. - Wie pani, na jak długo? - Nie. - Zdawała sobie sprawę z tego, że zabrzmiało to opryskliwie, ale cała ta jego... świątobliwość sprawiła, że była podenerwowana. - Gdyby mógł mi pan dać klucze, znacznie ułatwiłoby mi to pracę. Ile jest kompletów kluczy? - Oprócz tego jeszcze jeden na plebanii. Potrzebny mi będzie klucz do plebanii. - Zdjął z kółka jeden klucz, a pozostałe wręczył Eve. - Dziękuję. Kim był Ortiz i jakie były okoliczności jego śmierci? - Pan Ortiz? - W oczach księdza Lopeza pojawił się uśmiech. - Jak powiedziałem, był powszechnie znanym parafianinem. Właścicielem rodzinnej restauracji kilka przecznic stąd. Abuelo's. Prowadził ją, jak mnie poinformowano, razem z żoną, póki jakieś dziesięć lat temu

interesu nie przejęli jeden z synów i wnuczka. Miał sto szesnaście lat, zmarł cicho... I mam nadzieję, że nie cierpiał... We śnie. Był dobrym człowiekiem, przez wszystkich kochanym. Wierzę, że już trafił przed oblicze Boga. Dotknął krzyża, który miał na szyi, i lekko przesunął po nim palcami. - Jego rodzina, co zrozumiałe, jest wstrząśnięta tym, co się wydarzyło dziś rano. Gdybym mógł się z nią skontaktować i dokończyć nabożeństwo żałobne... Naturalnie nie tutaj - dodał, zanim Eve otworzyła usta. - Wszystko bym zorganizował, aby mogli pochować swojego ojca, dziadka, przyjaciela. Należy dokończyć ceremonię. Pożegnać pana Ortiza tak, jak sobie na to zasłużył. Eve rozumiała, co to obowiązek wobec zmarłych. - Muszę teraz przeprowadzić jeszcze jedną rozmowę. Postaram się, żeby trwała jak najkrócej. Chcę, żeby zaczekał pan na mnie na plebanii. - Jestem podejrzanym. - Nie wydawał się tym wstrząśnięty ani zaskoczony. - Dałem Miguelowi narzędzie, które mogło go zabić. - Zgadza się. W tej chwili właściwie każdy, kto wszedł do kościoła i miał dostęp do tego pomieszczenia, jest podejrzany. Jedyny wyjątek uczynimy wobec Hectora Ortiza. Usłyszawszy to, proboszcz znów leciutko się uśmiechnął. - Prawdopodobnie może pani też wyeliminować niemowlęta i małe dzieci, których była cała chmara. - No nie wiem. Małe dzieci są zawsze podejrzane. Będziemy musieli obejrzeć pokój księdza Floresa na plebanii. Postaram się jak najszybciej zająć sprawą zabrania zwłok pana Ortiza z miejsca przestępstwa. - Dziękuję. Będę czekał u siebie. Eve wyprowadziła go, zamknęła drzwi na klucz, a potem poleciła najbliższemu mundurowemu, by przyprowadził drugiego policjanta, świadka wydarzenia. Czekając, znów okrążyła zmarłego. Pomyślała, że był z niego przystojny facet. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, trudno było określić budowę ciała z uwagi na te osobliwe szaty, ale rzuciła okiem na oficjalny rysopis. Waga siedemdziesiąt kilogramów. Regularne rysy, gęste, ciemne włosy, w których błyskały nieliczne siwe pasemka. Prezentował się lepiej od proboszcza Lopeza, pomyślała. Był szczuplejszy, młodszy. Przypuszczała, że duchowni są różni, tak samo jak zwykli ludzie. Księża powinni zachowywać wstrzemięźliwość płciową. Jeśli uzna, że może jej się to przydać w śledztwie, będzie musiała kogoś zapytać, skąd się wziął ów zwyczaj. Niektórzy księża nie przestrzegali tego nakazu i korzystali z uciech życia tak samo, jak zwykli ludzie.

Może Flores nic sobie nie robił z obowiązku celibatu. Czy w ogóle są tacy, którzy traktują to poważnie? Może zadał się z kimś niewłaściwym. Rozsierdzona kochanka albo rozsierdzony małżonek kochanki. Uznała, że szczególnie może to dotyczyć młodych ludzi. Może lubił zabawiać się z nieletnimi. Mściwy rodzie? Albo... - Porucznik Dallas? Eve odwróciła się i zobaczyła superlaskę w statecznej czerni. Doszła do wniosku, że najlepiej pasowało do niej określenie „mała”, bo kobieta miała może metr sześćdziesiąt pięć w pantoflach na szpilkach. Kruczoczarne włosy upięła w skromny kok. Patrzyła na Eve wielkimi, zielonymi oczami w kształcie migdałów. - Graciela Ortiz. Funkcjonariuszka Ortiz - dodała po namyśle. - Witam. - Eve zeszła z podwyższenia, na którym znajdował się ołtarz. - Jest pani spokrewniona z panem Ortizem? - Był moim pradziadkiem. - Proszę przyjąć moje kondolencje w związku z jego śmiercią. - Dziękuję. Żył długo i szczęśliwie. Teraz jest wśród aniołów. Ale ojciec Flores... - Nie uważa pani, że jest wśród aniołów? - Mam nadzieję, że tak. Jednak nie żył długo ani nie zmarł spokojnie we własnym łóżku. Jeszcze nigdy nie zetknęłam się w taki sposób ze śmiercią. - Zaczerpnęła głęboko powietrza i wzdrygnęła się. - Powinnam była działać szybciej, żeby zabezpieczyć miejsce wypadku. Mój kuzyn i ja... Matthew pracuje w wydziale narkotyków... Powinniśmy wcześniej zareagować. Ale ja byłam bliżej. Matt stał w głębi kościoła. Myślałam... wszyscy myśleliśmy... że ojciec Flores dostał jakiegoś ataku. Doktor Pasquale i mój wuj, który też jest lekarzem, próbowali mu pomóc. Wszystko trwało bardzo krótko. Minuty. Trzy, góra cztery. Ale w tym czasie dotykano ciała i zadeptano ślady. Przepraszam. - Proszę mi wszystko opowiedzieć. Relacja Gracieli była zgodna z tym, co zeznał Lopez. - Znała pani Floresa? - Tak, trochę. Ożenił mojego brata. Chciałam powiedzieć, dawał ślub mojemu bratu. Ojciec Flores poświęcał też sporo czasu na pracę w ośrodku dla młodzieży. Ja też tam zaglądam, kiedy tylko mogę, i właśnie stamtąd go znam. - Jakie wywarł na pani wrażenie? - Człowieka otwartego, zaangażowanego. Znalazł wspólny język z dziećmi z ulicy.

Wydaje mi się, że prawdopodobnie sam kiedyś był jednym z nich. - Czy okazywał szczególne zainteresowanie jakiemuś konkretnemu dziecku czy dzieciom? - Nie zauważyłam nic takiego. Ale niezbyt często go widywałam. - Czy kiedykolwiek panią podrywał? - Podrywał... Nie. - Graciela wydawała się zszokowana, ale potem się zastanowiła. - Nie, nie, żadnego podrywania, chyba w ogóle o tym nie myślał. I nigdy nie słyszałam, żeby złamał właśnie ten ślub. - A usłyszałaby pani, gdyby to zrobił? - Nie wiem, ale moja rodzina... która jest bardzo liczna... bierze aktywny udział w życiu Kościoła, a to nasza parafia. Gdyby zamierzał kogoś podrywać, istniałyby duże szanse, że ta osoba byłaby spokrewniona albo związana z klanem Ortizów. A plotki w rodzinie bardzo szybko się rozchodzą i trudno je uciszyć. Rosa, moja ciotka, jest gospodynią na plebanii i niewiele się przed nią ukryje. - Rosa Ortiz. - O'Donnell. - Graciela się uśmiechnęła. - Nasza rodzina się powiększa. Czy to zabójstwo, pani porucznik? - Na razie to śmierć w podejrzanych okolicznościach. Może pani porozmawiać z członkami rodziny, zorientować się, co o tym myślą? - Przez wiele dni nikt nie będzie mówił o niczym innym - odparła Graciela. - Zobaczymy, czego się dowiem od tych, którzy go znali lepiej ode mnie. - Świetnie. Postaram się załatwić formalności, niezbędne, by można było zabrać ciało pani pradziadka z miejsca zdarzenia. Pani i pani kuzyn będą mogli zabrać trumnę, jak tylko wydamy zezwolenie. - Dziękujemy. - Gdzie pani służy? - W komisariacie dwieście dwudziestym trzecim tu, we wschodnim Harlemie. - Od jak dawna? - Prawie dwa lata. Myślałam, że chcę być prawnikiem, ale zmieniłam zdanie. Prawdopodobnie jeszcze raz je zmienisz, pomyślała Eve. Nie widziała gliniarza w tej zielonookiej kobiecie. - Poproszę moją partnerkę i razem obejrzymy trumnę. Jeśli przypomni sobie pani coś, co ma związek z Floresem, może mnie pani łapać w... - Komendzie głównej - dokończyła za nią Graciela. - Wiem.

Kiedy funkcjonariuszka Ortiz wyszła, stukając szpilkami, Eve jeszcze raz przyjrzała się miejscu wydarzenia. Dużo martwych jak na taki mały kościół, pomyślała. Jeden w trumnie, drugi koło ołtarza i trzeci, spoglądający na nich obu z naprawdę dużego krzyża. Pierwszy umiera we śnie po długim życiu, drugi ginie śmiercią gwałtowną, a trzeciego przybijają za ręce i stopy do drewnianego krzyża. Bóg, ksiądz i parafianin, pomyślała. Według niej z tej trójki najgorszy los spotkał Boga. * - Nie mogę się zdecydować - powiedziała Peabody, kiedy okrążały plebanię - czy posągi, świece i witraże to coś wyjątkowo ładnego czy przyprawiającego o gęsią skórkę. - Posągi zbyt przypominają lalki, a lalki wywołują gęsią skórkę. Człowiek się spodziewa, że lada chwila zamrugają powiekami. A te, które się uśmiechają w taki sposób? - Eve zacisnęła usta i uniosła ich kąciki. - Człowiek wie, że mają zęby. Duże, ostre i lśniące. - Ja nie wiedziałam. Ale teraz będę czuła niepokój. Mały, niepozorny budynek plebanii z kwiatami w dwóch skrzynkach nie miał prawie żadnych zabezpieczeń, zauważyła Eve. Zwykły zamek, przystrojone pelargoniami okna, otwarte, by wpuścić wiosenne powietrze, i ani śladu kamer czy urządzenia do skanowania dłoni. Zapukała. Była w najzwyklejszych spodniach i znoszonych butach. Pod jasnoszarą marynarką, którą zarzuciła rano na ramiona, miała broń. Porywisty, majowy wiatr rozwiewał jej krótkie, brązowe włosy. Oczy miała wydłużone, koloru whisky. Ale były to oczy policjantki, nie takie jak Gracieli. Otworzyła im kobieta z burzą ciemnych loków, okalających ładną twarz. Uważnie przyjrzała się zaczerwienionymi oczami najpierw Eve, a potem Peabody. - Przykro mi, ale ojciec Lopez nie przyjmuje dziś gości. - Porucznik Dallas z policji nowojorskiej. - Eve wyciągnęła odznakę. - I detektyw Peabody. - Och, proszę mi wybaczyć. Ksiądz proboszcz mnie uprzedził, że spodziewa się pań. Zapraszam do środka. Cofnęła się. W klapie czarnego kostiumu, podkreślającego jej zgrabną figurę, miała czerwony goździk. - To straszny dzień dla parafii, dla mojej rodziny. Jestem Rosa O'Donnell. Mój dziadek... To było nabożeństwo żałobne za niego. Ojciec Lopez jest w swoim gabinecie. Dał

mi to dla pani. - Wyciągnęła rękę, w której trzymała kopertę. - Prosiła pani, żeby spisał, co ksiądz Flores dziś robił. - Tak. Dziękuję. - Mam poinformować księdza proboszcza, że chcą się panie z nim widzieć? - Nie ma teraz takiej potrzeby. Proszę mu powiedzieć, że już można zabrać ciało pana Ortiza. Moja partnerka i ja chciałyśmy obejrzeć pokój zmarłego. - Zaprowadzę panie na górę. - Gotuje pani na plebanii? - odezwała się Eve, kiedy przeszły przez malutki przedpokój ku schodom. - Tak. I sprzątam. Trochę tego, trochę tamtego. Trzech mężczyzn, nawet księży, potrzebuje kogoś, kto będzie utrzymywał im porządek. Schody prowadziły prosto do wąskiego korytarza. Białe ściany tu i tam zdobiły krucyfiksy i obrazy ludzi o łagodnych - w oczach Eve smutnych - obliczach. - Znała pani ojca Floresa - ciągnęła Eve. - Tak, i uważam, że bardzo dobrze. Kiedy się dla kogoś gotuje i sprząta, wie się, kto to zacz. - Jaki był? Rosa przystanęła pod drzwiami i westchnęła. - Był człowiekiem pełnym wiary i poczucia humoru. Lubił sport, zarówno oglądać, jak i uprawiać. Był pełen... energii - oświadczyła. - I dużo jej wkładał w działalność ośrodka dla młodzieży. - Jak mu się układały stosunki ze współlokatorami? Pozostałymi księżmi - wyjaśniła Eve, kiedy Rosa jej nie zrozumiała. - Bardzo dobrze. Szanowali się nawzajem. Można powiedzieć, że ojciec Flores i ojciec Lopez żyli ze sobą w przyjaźni. Łączyły ich dobre stosunki, jeśli pani rozumie, co mam na myśli. - Ta - ak. - Był bardziej zaprzyjaźniony, bliżej związany z ojcem Freemanem... Powiedziałabym, że poza Kościołem mieli więcej wspólnych zainteresowań. Na przykład sport. Ojciec Flores i ojciec Freeman dużo ze sobą rozmawiali o sporcie, jak to mają w zwyczaju mężczyźni. Razem chodzili na mecze. Prawie każdego ranka razem biegali i często grali w piłkę w ośrodku. - Rosa znów westchnęła. - Ojciec Lopez właśnie rozmawia z ojcem Freemanem, informując go, co się wydarzyło. To bardzo przykry obowiązek. - A rodzina Floresa?

- Nie miał rodziny. Mówił, że Kościół jest jego rodziną. Zdaje się, że rodzice go odumarli, kiedy był chłopcem. - Otworzyła drzwi. - Nigdy nie miał telefonów ani listów od rodziny, w przeciwieństwie do ojca Lopeza i ojca Freemana. - A dostawał telefony i listy od innych osób? - Słucham? - Z kim był związany? Z przyjaciółmi, nauczycielami, dawnymi kolegami szkolnymi? - Nie wiem. - Ściągnęła brwi. - Naturalnie miał wielu przyjaciół wśród parafian, ale jeśli chodzi pani o osoby spoza parafii albo z dawnych czasów, to nic mi o tym nie wiadomo. - Czy zauważyła pani ostatnio coś dziwnego... W jego zachowaniu, postępowaniu... - Nic a nic. - Rosa pokręciła głową. - Dziś rano przyszłam, żeby przed nabożeństwem żałobnym przygotować śniadanie dla niego i ojca Lopeza. Był bardzo miły. - O której godzinie pani przyszła? - Hmmm... Koło wpół do siódmej, może kilka minut później. - Czy był tu ktoś jeszcze? - Nie. Sama sobie otworzyłam drzwi. Mam swój klucz, ale ojciec Lopez, jak zwykle, zapomniał zamknąć drzwi na klucz. Wkrótce obaj wrócili po odprawieniu porannej mszy i podałam im śniadanie. Rozmawialiśmy o pogrzebie, a potem ojciec Flores udał się do gabinetu, żeby przygotować kazanie. - Przycisnęła palce do ust. - Jak to się mogło stać? - Dowiemy się. Dziękuję - powiedziała Eve, odprawiając kobietę, po czym weszła do pokoju Floresa. Stało w nim wąskie łóżko, mała toaletka, szafka nocna, biurko. Żadnego domowego łącza, zauważyła, ani komputera. Łóżko było starannie zasłane, u wezgłowia wisiał obraz Chrystusa na krzyżu, a obok niego krucyfiks. Eve uznała, że to przesada. Na wierzchu nie było żadnych prywatnych zdjęć, na toaletce nie leżały kredyty. Na szafce nocnej zobaczyła Biblię, czarno - srebrny różaniec i lampkę, a na toaletce - grzebień i kieszonkowe łącze. - To tłumaczy, dlaczego nie miał przy sobie aparatu - zauważyła Peabody. - Przypuszczam, że nie zabierają ich, gdy idą odprawić mszę. - Kiedy się odwróciła, końce jej ciemnych, sprężystych włosów zamigotały. - No cóż, przypuszczam, że nie zajmie nam to dużo czasu, bo niewiele rzeczy zgromadził. - Zajrzyj do innych pokojów, ale do nich nie wchodź. Przekonaj się, czy wyglądają tak samo, jak ten. Kiedy Peabody wyszła, Eve otworzyła szufladę toaletki, uprzednio zabezpieczywszy sprayem dłonie. Białe bokserki, białe podkoszulki, białe skarpetki, czarne skarpetki.

Pogrzebała w bieliźnie, ale nic nie znalazła. W drugiej szufladzie były bawełniane podkoszulki. Białe, czarne, szare, niektóre opatrzone nazwami drużyn. - Jest w nich więcej przedmiotów osobistych - oznajmiła Peabody. - Zdjęcia, męskie szpargały. - Sprecyzuj, co rozumiesz pod określeniem „męskie szpargały” - poprosiła Eve, wyciągając dolną szufladę. - Piłeczka golfowa na podstawce, stos płyt, para rękawic bokserskich i tym podobne rzeczy. - Sprawdź, co jest w szafie. - Eve do końca wysunęła dolną szufladę, obejrzała jej dno i boki. - Garnitury, jakie zwykle noszą księża, dwie marynarki i dwie pary spodni, jedna z tych sukienek. Jedna para czarnych, znoszonych butów, dwie pary obuwia nad kostkę, jedna z nich wygląda na zupełnie zdartą. Na półce... - Peabody urwała, grzebiąc w trzymanych tam rzeczach. –Ubrania na chłodniejszą pogodę. Dwa swetry, dwie bluzy, jedna kurtka z kapturem... Pumpy. Po obejrzeniu pozostałych szuflad ze wszystkich stron Eve odsunęła toaletkę od ściany, by sprawdzić, czy niczego nie ukryto za lustrem. Razem z Peabody podeszły do biurka. Było na nim kilka drobiazgów biurowych, terminarz, niewielki stos broszur o ośrodku dla młodzieży, harmonogram rozgrywek drużyn Yankees oraz Knicks. Eve przeczytała ostatnie wpisy w terminarzu. - Ostatniej nocy czuwanie przy trumnie Ortiza w domu pogrzebowym. W środę mecz Yankees. Zapytamy, czy ktoś z nim poszedł. W następną niedzielę na drugą miał zaplanowany PKS... Trzeba sprawdzić, co to takiego... Kilka meczów i dyżurów w ośrodku młodzieżowym. NP. Muszę ustalić, co to znaczy. Dwa razy - w ostatni poniedziałek i wtorek. Nazwiska tych, którym służył radami. Sprawdzimy je. Pogrzeb. Szkolenie u Świętego Krzysztofa w piątek, chrzciny w następną sobotę. Same kapłańskie zajęcia z wyjątkiem meczu Yankees. Wsunęła terminarz do torby na dowody. - Rzuć okiem na łącze - poleciła partnerce, a sama zajęła się szafką nocną. Przekartkowała Biblię, znalazła kilka obrazków świętych. W Liście do Hebrajczyków przeczytała podkreślone zdanie: „A ponieważ tak cierpliwie oczekiwał, otrzymał to, co było obiecane”. A w Księdze Przysłów: „Bogactwo jest ze mną i sława, wspaniałe dobra i prawość”.

Ciekawe. Wsunęła Biblię do torby na dowody rzeczowe. W szufladzie było jeszcze kilka ulotek i mini konsola do gier. Do tylnej ścianki szuflady przyklejono taśmą srebrny medalik. - No, no. Czemu ksiądz przykleja taśmą medalik do tylnej ścianki szuflady? Peabody przerwała swoje poszukiwania. - Jaki medalik? - Z kobietą w długiej szacie i ze złożonymi rękami. Wygląda, jakby stała na poduszce czy czymś w tym rodzaju, podtrzymywanej przez małe dziecko. - To prawdopodobnie Matka Boska z Dzieciątkiem. Ta - ak, dziwne miejsce na medalik. Eve ostrożnie usunęła taśmę i odwróciła medalik. „Lino, niech La Virgen de Guadalupe Cię strzeże - Mama” - przeczytała. I data: 12 maja 2031. - Rosa powiedziała, że wydaje jej się, iż rodzice go odumarli, kiedy był małym chłopcem. W 2031 roku miał sześć lat - zauważyła Peabody. - Może „Lino” to przezwisko albo czułe określenie po hiszpańsku? - Może. Dlaczego przykleił to do tylnej ścianki szuflady, zamiast nosić albo trzymać w szufladzie? Czy księżom wolno nosić biżuterię? - zastanawiała się na głos Eve. - Prawdopodobnie nie duże, krzykliwe pierścienie czy łańcuchy, ale widziałam, że noszą krzyże, medaliki i tym podobne. - By się lepiej przyjrzeć, Peabody ukucnęła. - Jak to. - Ta - ak. Więc czemu to schował? Ukrywa się coś, żeby nikt tego nie zobaczył, chowa się coś pod ręką, kiedy od czasu do czasu chce się na to popatrzeć w samotności. To było dla niego ważne. Nieistotne, czy należało do niego, do przyjaciela lub krewnego, czy też kupił to w sklepie z używanymi rzeczami, było to dla niego ważne. Wygląda na srebrny - mruknęła - ale nie jest zmatowiały. Trzeba polerować srebro, żeby pozostało błyszczące. Jeszcze raz się przyjrzała medalikowi, a potem włożyła go do torebki. - Może uda nam się ustalić, skąd pochodzi. A co z łączem? - Zarejestrowane połączenia z Roberto Ortizem... To najstarszy żyjący syn zmarłego pana Ortiza. Kilka z ośrodkiem dla młodzieży, najdawniejsze z ojcem Freemanem, z zeszłego tygodnia. - Dobra, obejrzymy je i przesłuchamy. Zadzwońmy po techników, niech zabezpieczą ślady, a potem zapieczętujemy ten pokój. Przypomniała sobie dwa podkreślone zdania i zastanowiła się, na jakie bogactwo i sławę czekał Flores.

ROZDZIAŁ 2 Z hiszpańskiego Harlemu długo jechało się do Lower West Side i komendy głównej. Wystarczająco długo, by Peabody odszukała informacje o Miguelu Floresie i odczytała na głos istotne dane, kiedy Eve lawirowała między innymi pojazdami, przebijając się przez znaczną część Manhattanu. - Miguel Ernesto Flores - zaczęła Delia, patrząc na ekran laptopa. - Urodzony szóstego lutego 2025 roku w Taos w stanie Nowy Meksyk. Rodzice, Anna Santiago Flores i Constantine Flores, zginęli podczas napadu na ich bodegę latem 2027 roku. Matka była w siódmym miesiącu ciąży. - Znaleziono sprawców? - Tak. Dwóch osiemnastoletnich wyrostków, obaj odsiadują wyroki dożywotniego więzienia bez prawa do zwolnienia warunkowego. Flores trafił do rodziny zastępczej. - Na medaliku wygrawerowano rok 2031. Jego matka od czterech lat już nie żyła. Kim jest więc owa „mama”? - Może matką zastępczą? - Może. - Chodził do państwowej szkoły podstawowej, ale naukę kontynuował w prywatnym liceum i college'u katolickim. - W prywatnym? - przerwała jej Eve i skrzywiła się gniewnie, kiedy taksówka zablokowała jej drogę. - Potrzeba na to forsy. - Ta - ak. Może dostał stypendium? Sprawdzę to. Bezpośrednio z college'u poszedł do seminarium, a potem kilka lat mieszkał i pracował w Meksyku. Ma podwójne obywatelstwo. W listopadzie 2054 roku przeniesiony do parafii Świętego Krzysztofa. Hmm, ale jest tu luka. W misji w Jarez przebywał do czerwca 2053 roku. - Czyli gdzie był i co porabiał przez ponad rok? Musiał mieć szefa w rodzaju Lopeza. Proboszcza czy kogoś takiego. Sprawdzimy to. Jakieś młodzieńcze wyskoki natury kryminalnej? - Nic tu nie ma i brak oflagowania, mogącego wskazywać, że zablokowano jakiś zapis. - Nauka w prywatnej szkole katolickiej musi być kosztowna. Jeśli nie dostał stypendium na pokrycie większości wydatków, jak było go na nią stać? Skąd wziął pieniądze? Chyba będziemy musiały trochę głębiej pokopać. - Eve zmarszczyła czoło, okrążając

maksibus. - Flores miał zegarek na rękę... Tani... I niecałe czterdzieści dolarów w portfelu. Kto im płaci? Czy w ogóle dostają pensje? Miał zwykły dokument tożsamości, żadnych kart kredytowych czy debetowych ani prawa jazdy. Srebrny krzyżyk. - Może płaci im papież. - Peabody się zamyśliła. - Nie bezpośrednio, ale on jest szefem, więc może pieniądze płyną od niego. Bo przecież księża muszą dostawać jakieś wynagrodzenie. Muszą z czegoś żyć... Kupować jedzenie, ubrania, płacić za komunikację. - Miał przy sobie niecałe czterdzieści dolarów, w jego pokoju nie było gotówki. Sprawdzimy konta bankowe. - Eve postukała palcami w kierownicę. - Wstąpimy po drodze do kostnicy, przekonamy się, czy Morris ustalił przyczynę zgonu. - Jeśli się okaże, że śmierć spowodowała trucizna, nie pasuje mi to na samobójstwo. Poza tym wiem - dodała Peabody - że katolicy są zdecydowanie przeciwni odbieraniu sobie życia, więc mało prawdopodobne, żeby ksiądz w taki sposób postanowił opuścić ziemski padół. - A do tego w kościele pełnym ludzi, podczas nabożeństwa żałobnego - zauważyła Eve. - Byłoby to szczególnie okrutne. Albo... Cyniczne. Nie, nie wydaje mi się, żeby chodziło o samobójstwo. Według zeznań świadków odprawiał mszę zgodnie z wymogami. Jeśli ktoś zamierza wypić trochę wina przyprawionego trucizną, nawet gdy jest zdecydowany iść na całość, z pewnością okazałby pewne zdenerwowanie, pewne wahanie. Krótka chwila na: Dobra, kończymy z tym. Cokolwiek. - Może nie chodziło o konkretną osobę. Może ktoś, kto wrzucił truciznę do wina, chciał jedynie zabić księdza. Któregokolwiek. Może to jakaś wendeta na tle religijnym. - Trucizny nie było w winie podczas porannej mszy, a pojawiła się, o ile tam była, na nabożeństwie żałobnym. Może ktoś się zakradł, włamał do tej szafki i dodał truciznę do wina, nie wiedząc, kto pierwszy go się napije. Ale raczej jestem za tym, że zabójcy chodziło o Floresa. Lecz wstrzymała się z wysłaniem raportu do czasu rozmowy z Morrisem. W chłodnym, klimatyzowanym pomieszczeniu królowała śmierć - bogini wszystkich złoczyńców. Żadne filtry, szczelne zamknięcia ani środki czyszczące nie były w stanie w pełni zneutralizować słodkawego zapachu ludzkich zwłok. Przyzwyczajona do niego Eve szybkim krokiem szła białymi, jasno oświetlonymi korytarzami kostnicy. Przez chwilę pomyślała, czy nie kupić w automacie puszki pepsi, żeby podnieść poziom kofeiny we krwi, ale zrezygnowała. Pchnęła jedne z drzwi do prosektorium. I ku jej zaskoczeniu natychmiast owionął ją zapach róż, wywołujący romantyczne skojarzenia. Stały, czerwone jak świeża krew, na jednym ze stolików na kółkach, na którym

trzymano wywołujące dreszcz narzędzia niezbędne do przeprowadzania tego, czym się tu zajmowano. Eve przyjrzała się uważnie kwiatom. Ciekawa była, czy nagi nieboszczyk, leżący obok, umiał docenić ich elegancję. Elegancki był również mężczyzna nucący razem z chórem, którego śpiew unosił się w powietrzu pachnącym różami i śmiercią. Główny patomorfolog Morris ubrał się dziś na czarno, ale w jego szytym na miarę garniturze nie było nic upiornego ani pogrzebowego. Eve przypuszczała, że to zasługa jaskrawoniebieskiej koszuli, prawdopodobnie z jedwabiu. Jedną z czerwonych róż wpiął w klapę, a w długi, czarny koński ogon wplótł czerwony i niebieski sznureczek. Przezroczysty ochronny fartuch nie psuł ogólnego efektu. Kiedy Morris spojrzał na nią swymi egzotycznymi oczami i uśmiechnął się, Eve musiała przyznać, że to jeszcze dodawało mu klasy. - Ładne kwiaty - zauważyła. - Prawda? Dostałem je od przyjaciółki i postanowiłem tu przynieść. Dodają stylu temu pomieszczeniu, czyż nie? - Są cudowne. - Peabody podeszła do róż i je powąchała. - Rety, jest ich tu co najmniej ze dwa tuziny. Musiały sporo kosztować. Był to oczywisty wybieg, by uzyskać więcej informacji, ale Morris jedynie nadal się uśmiechał. - Dostałem je od bardzo dobrej przyjaciółki. Pomyślałem, że już wcześniej powinienem stawiać tu kwiaty. Ostatecznie tradycyjnie obdarowujemy nimi zmarłych. - Skąd się wziął taki zwyczaj? - zastanowiła się Eve. - Przypuszczam, że to symbol zmartwychwstania, swego rodzaju powtórnych narodzin. Co - ciągnął Morris - powinien docenić gość, którym się obecnie interesujesz. Podobnie jak muzykę. To „Requiem” Mozarta. - Dobra. - Eve spojrzała na Floresa i uznała, że jest mu teraz wszystko absolutnie obojętne, bo był martwy, leżał na stole prosektoryjnym i w tej chwili Morris delikatnie, ale z wprawą, robił na jego torsie nacięcie w kształcie litery Y. - Co go tu sprowadziło? - Przebył długą i krętą drogę. Ale przywiodła go tu dawka trucizny w winie i opłatku. - Cyjanek. Morris przechylił głowę. - Cyjanek potasu, jeśli chodzi o ścisłość. Łatwo się rozpuszcza w płynach, dawka była śmiertelna. Prawdę mówiąc, mogłaby powalić nosorożca. Jeszcze z nim nie skończyłem, ale pomijając to, że nie żyje, zdaje się stanowić okaz tężyzny fizycznej. Zdrów jak ryba, nawet

jeśli nie gotów na miłość. - Słucham? - Parafraza starej piosenki. Obrażenia były wynikiem upadku. Jakieś trzy godziny przed śmiercią spożył płatki śniadaniowe z otrębami, liofilizowane banany, jogurt i kawę sojową. Mniej więcej w wieku dojrzewania złamał kość promieniową lewej ręki, która dobrze się zrosła. Przypuszczam, że trenował... Można zaryzykować, że z nabożną czcią... I uprawiał sporty. - To by pasowało. - I wyjaśniało pewne zużycie stawów, ale nie satysfakcjonuje mnie, jeśli chodzi o blizny. - Jakie blizny? Morris zgiął palec, a potem podał Eve mikrogogle. - Zacznijmy od tej. - Zmienił zakres tak, żeby Peabody mogła wszystko widzieć na monitorze komputera, a potem razem z Eve pochylił się nad Floresem. - Tutaj, między czwartym i piątym żebrem. Słabo widoczna, przypuszczam, że ktoś próbował jej się pozbyć, wykorzystując Nu Skin lub podobny preparat. Nu Skin nie regeneruje kości, więc na żebrze wciąż widać ślad uszkodzenia. Spójrz tutaj. Stojąca za nimi Peabody wydała zduszony okrzyk, kiedy Morris otworzył klatkę piersiową. Eve przyjrzała się uważnie żebru przez gogle. - Rana od noża. - Zgadza się. I druga tutaj. - Wskazał niewyraźną bliznę na prawym, górnym mięśniu piersiowym. - Przeprowadzę testy, ale o ile się znam na rzeczy, pierwszą ranę zadano mu pięć do dziesięciu lat temu, a drugą - dziesięć do piętnastu lat temu. I jeszcze tutaj, na lewym przedramieniu. Ta też jest ledwo widoczna gołym okiem. Dobra robota. - To nie rana - mruknęła Eve, przyglądając się słabym śladom na skórze. - Usunął sobie tatuaż. - Moja prymuska. - Morris lekko klepnął ją w plecy. - Wyślę kopię powiększonego obrazu do laboratorium. Powinno im się udać odtworzyć rysunek, jaki twój ksiądz nosił na ramieniu. A teraz coś naprawdę frapującego. Poddał się operacji plastycznej twarzy. Eve uniosła głowę i spojrzała na Morrisa. - Jakiego rodzaju? - Myślę, że to był pełen zabieg. Ale jeszcze nie skończyłem sekcji. Mogę cię zapewnić, że to pierwszorzędna robota, a pierwszorzędna operacja plastyczna twarzy jest

bardzo kosztowna. Można by pomyśleć, że poza zasięgiem możliwości sługi bożego. - Ta - ak. - Wolno zdjęła gogle. - Jak dawno temu miał operację? - Muszę się uciec do swojej magii, by to określić, ale mniej więcej w tym samym czasie, kiedy został usunięty tatuaż. - Ksiądz z tatuażami, który wdaje się w bójki na noże. - Eve położyła gogle obok bukietu czerwonych róż. - I pojawił się tutaj sześć lat temu, z nową twarzą. Ta - ak, to rzeczywiście wielce interesujące. - Kto ma taką pracę, jak my, Dallas? - Morris wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu. - Czyż nie jesteśmy szczęściarzami? - Cóż, z całą pewnością mamy znacznie więcej szczęścia od tego tutaj ojca nieboszczyka. - Musisz się zastanawiać, kto to taki - powiedziała Peabody z chwilą, kiedy znów znalazły się w białym tunelu. - Naturalnie, że się zastanawiam, kto to taki. Za to mi płacą. - Nie. Właściwie tak. Ale miałam na myśli róże. Kto przysłał Morrisowi te kwiaty i dlaczego? - Jezu, Peabody, przecież to oczywiste. Nie wierzę, że awansowałam cię na detektywa. Odpowiedź jest prosta: dziękuję za wciągnięcie mnie na inny poziom egzystencji. - Niekoniecznie - odparowała Delia, tylko trochę urażona. - Może to podziękowanie za pomoc w przeprowadzce do nowego mieszkania. - Za noszenie mebli dostaje się w podziękowaniu sześciopak browaru. Wiącha czerwonych róż jest za seks. Naprawdę dobry seks, dużo dobrego seksu. - McNab dostaje ode mnie naprawdę dobry seks, dużo dobrego seksu, a nigdy nie podarował mi takiej wiąchy czerwonych róż. - Mieszkacie razem. Seks jest na liście rzeczy do zrobienia. - Założę się, że Roarke kupuje ci kwiaty - mruknęła Peabody. Czy to robił? W domu zawsze było pełno kwiatów. Były dla niej? Powinna za nie dziękować? Odwzajemniać się? Jezu, dlaczego myśli o takich rzeczach? - A tym kimś jest prawdopodobnie piękna policjantka z Południa z wielkimi cyckami, z którą ostatnio sypia Morris. Skoro więc rozwiązałyśmy tę zagadkę, może poświęcimy kilka minut na rozważania o martwym facecie, którego przed chwilą oglądałyśmy. - Detektyw Coltraine? Jest w Nowym Jorku od niespełna roku. Jak to możliwe, że usidliła Morrisa? - Peabody!

- Mówię tylko, że według mnie Morris należy się jednej z nas. Nie dosłownie jednej z nas, bo jesteśmy zajęte. - Delia wprost nie posiadała się z oburzenia. - Ale jednej z nas, które kręcą się tutaj dłużej niż od pięciu minut. - Skoro ty nie możesz go mieć, co cię obchodzi, kto to? - Tobie też nie jest to obojętne - mruknęła Peabody, zajmując miejsce dla pasażera. - Wiem to. Może trochę, ale nie musiała się przyznawać. - Czy mogłabym skłonić cię do skupienia uwagi na martwym księdzu? - Dobrze już, dobrze. - Peabody westchnęła głęboko. - Dobra. No więc ten tatuaż to niekoniecznie musi być coś ważnego. Kupa ludzi robi sobie tatuaże, a potem postanawia się ich pozbyć. Dlatego lepszym rozwiązaniem są zmywalne rysunki. Może kazał się wytatuować, kiedy był młodszy, a potem doszedł do wniosku, że to... nie wiem... Nie przystoi księdzu. - Rany od noża. - Czasami księża i osoby bardzo pobożne kręcą się po niebezpiecznych okolicach, przestają z niebezpiecznymi ludźmi. Może dostał nożem, kiedy próbował komuś pomóc. A ta starsza szrama może pochodzić z czasów, kiedy był nastolatkiem, zanim poczuł powołanie. - Przyznaję ci rację - powiedziała Eve, jadąc do komendy. - Operacja plastyczna. - To trudniejsza sprawa. Ale może odniósł obrażenia. Na przykład uległ wypadkowi samochodowemu i miał pokiereszowaną całą twarz. Może Kościół albo jakiś parafianin zapłacił za rekonstrukcję. - Sprawdzimy jego dokumentację medyczną i przekonamy się. - Ale nie kupiłaś tego. - Peabody, nie dałabym sobie tego wcisnąć nawet za darmo. * W swoim gabinecie w wydziale zabójstw Eve sporządziła wstępny raport i założyła teczkę sprawy. Rozstawiła tablicę, na samym środku przyczepiła kopię zdjęcia Floresa. I przez kilka minut się w nią wpatrywała. Żadnej rodziny. Żadnej przeszłości kryminalnej. Żadnego cennego dobytku osobistego. Otrucie w miejscu publicznym, pomyślała, można potraktować jako swego rodzaju egzekucję. Nie wolno też lekceważyć symboliki religijnej. Było to w sposób oczywisty zamierzone. Egzekucja religijna?

Znów usiadła i zaczęła spisywać chronologię wydarzeń na podstawie zeznań świadków oraz notatki ojca Lopeza. 05.00 - pobudka. Poranna modlitwa i medytacje (w swoim pokoju). 05.15 - bierze prysznic, ubiera się. ok. 05.40 - opuszcza plebanię razem z Lopezem, udaje się do kościoła. 06.00 - 06.35 - asystuje Lopezowi podczas porannej mszy. Ma dostęp do wina mszalnego i wafelków - skreślone - hostii. ok. 06.30 - Rosa O'Donnell wchodzi do (niezamkniętej na klucz) plebanii. ok. 06.45 - razem z Lopezem opuszcza kościół i wraca na plebanię. 07.00 - 08.00 - zjada śniadanie z Lopezem, przygotowane przez Rosę O'Donnell. 08.00 - 08.30 - udaje się do wspólnego gabinetu, by przejrzeć teksty itp. do wygłoszenia podczas pogrzebu. 08.30 - Roberto i Mada Ortiz przyjeżdżają do kościoła z pracownikami domu pogrzebowego i trumną Ortiza. 08.40 - ponownie udaje się do kościoła z Lopezem, by powitać rodzinę zmarłego i pomóc przy rozstawianiu kwiatów. 09.00 - przechodzi do zakrystii, gdzie znajduje się szafka z winem i opłatkami, by przebrać się do mszy. 09.30 - początek mszy. 10.15 - wypija zatrute wino. Czyli zabójca miał czas od piątej czterdzieści do wpół do siódmej, żeby zakraść się na plebanię i wziąć klucze do szafki, a od siódmej do dziewiątej, żeby dodać truciznę do wina. I wejść na plebanię, żeby odłożyć klucze na miejsce. Sporo czasu, pomyślała Eve, szczególnie jeśli zabójca należy do tej parafii i wszyscy są przyzwyczajeni do tego, że się tu kręci. Nawet jeśli nie miał klucza, otwarcie szafki było śmiesznie łatwe, wystarczyły minimalne zdolności manualne. Zdobycie kluczy było niemal równie śmiesznie łatwe, szczególnie jeśli zabójca wiedział, gdzie je trzymano, i orientował się, co się kiedy dzieje w kościele i na plebanii. Kwestia „jak” nie była istotna, chociaż z całą pewnością pomogłaby zapudłować zabójcę. Główne pytanie brzmiało „dlaczego”. A to „dlaczego” wiązało się z osobą Miguela Floresa. Eve wzięła do ręki zdjęcia przedstawiające obie strony medalika. Był dla niego ważny. Na tyle ważny, by go ukryć, ale trzymać w zasięgu ręki, żeby

mógł go wyjąć, dotknąć, patrzeć na niego. Świeża taśma, pomyślała, i ślady starszego kleju na szufladzie. Miał go przez jakiś czas, ale całkiem niedawno go wyciągnął. Znów przeczytała napis. Kim był Lino? Po krótkich poszukiwaniach ustaliła, że to hiszpańska wersja imienia Linus. A także płótno albo len, ale wątpiła, by chodziło o takie znaczenie. Zgodnie z biogramem, matka Floresa zmarła w 2027 roku, więc „mamą” z medalika nie mogła być Anna Flores. Hiszpańskie imię, hiszpańskie określenie Matki Jezusa, reszta po angielsku. Dla Eve oznaczało to mieszankę kultur. Latynoskie korzenie, amerykańska gleba? To też pasowało do Floresa. Czy Lino był przyjacielem, innym księdzem, kochankiem? Flores miał sześć lat, kiedy wygrawerowano ten napis. Sierota, tułający się po rodzinach zastępczych. Aż za dobrze to znała. Może nie wiedziała nic o nawiązywaniu bliskich i trwałych więzi, wędrując po rodzinach zastępczych, ale inni owszem. Może Flores też do nich należał i zatrzymał medalik jako pamiątkę po przyjacielu. To czemu go ukrywał? Nigdy nie został adoptowany, ale Kościół zapewnił mu wykształcenie. Czy ów Lino zainteresował się nim, przyczynił się do jego edukacji? Eve usiadła do komputera i zaczęła się przekopywać przez informacje dotyczące Miguela Floresa. Weszła Peabody i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć. - W samą porę - odezwała się Eve, nie unosząc wzroku. - Widzę, że w moim kubku nie ma kawy. Peabody westchnęła, wzięła kubek i podeszła do autokucharza, żeby zaprogramować kolejną kawę. - Zdobycie dokumentacji medycznej z Meksyku to prawdziwe wyzwanie. Żadnego śladu, że leczono mu u nas ranę zadaną nożem albo przeprowadzono operację plastyczną. Ale ponieważ jestem uparta - i dlatego też zasłużyłam na kawę - dotarłam do dokumentacji lekarskiej Floresa z okresu jego pobytu w Meksyku. Tam też nie ma żadnych wzmianek na interesujący nas temat. - Eve odchyliła się na oparcie fotela i wzięła kubek z kawą. - A co zawiera dokumentacja z Meksyku? - Właściwie nic specjalnego. Coroczne badania profilaktyczne, korekty wzroku, wizyty kontrolne u dentysty co sześć miesięcy, leczenie grypy żołądkowej i skaleczenia dłoni.

Żadnych poważnych chorób. - Hmmm... A podczas pięcioletniego pobytu w Nowym Jorku? - Bardzo podobnie. Coroczne badania kontrolne, parę razy skręcona noga w kostce, raz wybity palec wskazujący, raz kontuzja kolana. - Czyli prawdopodobnie urazy wywołane uprawianiem sportów. - Eve zamyśliła się, bębniąc palcami w biurko. - Zabawne, że podczas pobytu w Meksyku nie miał tego typu dolegliwości. Ściągnij mi z Meksyku zdjęcia uzębienia. - Jezu! Wiesz, ile będę musiała się naużerać z biurokratami, zanim mi to łaskawie wydadzą? Poza tym kilka razy zmieniał adres zamieszkania, a to znaczy, że leczył się u więcej niż jednego dentysty, do tego mamy do czynienia z księdzem katolickim, a wierz mi, że Kościół wtrąca swoje trzy grosze do wszystkiego. Dlaczego... Eve pomyślała, że Peabody zwykle zajmuje to trochę czasu, ale na ogół sama znajduje odpowiedź. - Uważasz, że nasz nieboszczyk to nie Miguel Flores. - Uważam, że nasz nieboszczyk ma na imię Lino. - Ale... To znaczy, że może wcale nie był księdzem, a odprawiał msze, udzielał ślubów, chrzcił... - Może Bóg go za to pokarał. Sprawa zamknięta. Przed końcem zmiany aresztujemy Boga. Chcę mieć te zdjęcia uzębienia z Meksyku i Nowego Jorku. - Jestem niemal pewna, że to gadanie o aresztowaniu Boga to bluźnierstwo. - Delia w zamyśleniu pociągnęła jeszcze jeden łyk kawy. - Dlaczego ktoś miałby udawać księdza? Nie można nic posiadać ani się bzykać. I trzeba znać te wszystkie reguły. Wydaje mi się, że jest ich od groma i ciut ciut. - Może szybko się uczył. Może uznał, że mu się to opłaca. Może to jednak jest Miguel Flores. Zdobądźmy te zdjęcia uzębienia i przekonajmy się. Kiedy jej partnerka pospiesznie wyszła, Eve obróciła się na fotelu, by przyjrzeć się zdjęciu przyczepionemu do tablicy. - Ale ty też uczysz się szybko, prawda, Lino? Wzięła łącze i zadzwoniła do Meksyku. Zajęło to dwadzieścia minut i niemal rozbolała ją głowa z irytacji, ale w końcu dotarła do kogoś, kto nie tylko płynnie mówił po angielsku, lecz również osobiście znał Miguela Floresa. Staruszek był wiekowy, po bokach łysej, piegowatej czaszki miał siwe włosy. Patrzył na Eve zaczerwienionymi, brązowymi oczami. Biała koloratka odstawała od jego chudej,