ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 149 153
  • Obserwuję931
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 240 128

Snicket Lemony - Seria niefortunnych zdarzeń 02 - Gabinet gadów

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :330.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Snicket Lemony - Seria niefortunnych zdarzeń 02 - Gabinet gadów.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Snicket Lemony
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 1,548 osób, 802 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 80 stron)

LEMONY SNICKET GABINET GADÓW Seria niefortunnych zdarzeń KSIĘGA DRUGA

Dla Beatrycze Moja miłość dla Ciebie wciąż żyje. Ty - już nie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Ten kawałek drogi, którym wyjeżdża się z miasta, aby minąć Zamgloną Zatokę i wjechać do miejscowości Nuda Wielka, jest chyba najbrzydszym kawałkiem drogi na świecie. Nazywa się Parszywa Promenada. Parszywa Promenada biegnie przez chorobliwie szare pola, z rzadka porośnięte rachitycznymi jabłonkami, które rodzą owoce tak kwaśne, że można się pochorować od samego ich widoku. Parszywa Promenada przecina rzekę Ponurkę, którą w dziewięciu dziesiątych wypełnia muł i w której żyją wyjątkowo nieapetyczne ryby, po czym okrąża fabrykę chrzanu, od której cała okolica zalatuje kwaśną goryczą. Z przykrością zawiadamiam was, że nasza nowa opowieść o sierotach Baudelaire zaczyna się od ich podróży tą właśnie wyjątkowo nieprzyjemną drogą i że od tej pory będzie już tylko gorzej. Ze wszystkich nieszczęśników na świecie - a tych, jak wam pewnie wiadomo, nie brakuje - młodzi Baudelaire'owie zdecydowanie zasługują na palmę pierwszeństwa; zwrot len znaczy tutaj, że przydarzyło im się znacznie więcej okropnych rzeczy niż innym ludziom. Wszystko zaczęło się od straszliwego pożaru, który pochłonął ich dom i kochających rodziców - taka dawka przykrości wystarczyłaby każdemu do końca życia, ale dla trojga młodych Baudelaire'ów był to dopiero początek nieszczęść. Po pożarze oddano ich pod opiekę dalekiemu krewnemu nazwiskiem Hrabia Olaf - osobnikowi podłemu i chciwemu. Baudelairo'owie - rodzice pozostawili ogromny majątek, który po dojściu Wioletki do pełnoletności miał przejść w ręce dzieci, lecz Hrabia Olaf, opętany żądzą przechwycenia fortuny w swoje brudne łapy, wymyślił szatański plan, który do dzisiaj śni mi się po nocach. Zdemaskowany w ostatniej chwili, zbiegi, odgrażając się, że kiedyś jeszcze dorwie się do majątku Baudelaire'ów. Tymczasem Wioletkę, Klausa i Słoneczko prześladowały koszmarne sny o dziko błyszczącym wzroku Hrabiego Olafa, o jego pojedynczej krzaczastej brwi, a przede wszystkim o oku, które miał wytatuowane nad kostką lewej nogi. Sierotom Baudelaire zdawało się, że to upiorne oko śledzi ich na każdym kroku. Muszę was uprzedzić, że jeśli otworzyliście tę książkę z nadzieją wyczytania w niej, że w końcu jednak dzieci żyły długo i szczęśliwie, to lepiej zaraz zamknijcie ją z powrotem i poczytajcie sobie coś innego. Gdyż Wioletka, Klaus i Słoneczko, ściśnięci w samochodzie, gapiąc się na Parszywą Promenadę, zmierzali właśnie ku jeszcze większym nieszczęściom i smutkom. Rzeka Ponurka i fabryka chrzanu były zaledwie preludium serii tragicznych a niemiłych epizodów, których wspomnienie chmurzy moje czoło, a oczy napełnia łzami.

Kierowcą samochodu był pan Poe, przyjaciel rodziny, który pracował w banku i stale miał kaszel. Jako osoba nadzorująca sprawy sierot Baudelaire, to właśnie on, po przykrych zajściach z Hrabią Olafem, zadecydował o umieszczeniu dzieci na wsi, pod opieką dalekiego krewnego. - Przepraszam, jeśli jest wam niewygodnie - odezwał się pan Poe, pokasłując w białą chusteczkę - ale mój nowy samochód nie jest przeznaczony dla tak wielu pasażerów. Nawet wasze walizki się nie zmieściły. Podjadę jeszcze raz za tydzień, albo coś koło tego, i podrzucę wam rzeczy. - Dziękujemy - odparta machinalnie Wioletka, lat czternaście, najstarsza z rodzeństwa Baudelaire'ów. Każdy, kto znał Wioletkę, domyśliłby się zaraz, że wcale nie słuchała pana Poe, gdyż związała swoje długie włosy wstążką, aby nie wpadały jej do oczu. Wioletka była wynalazczynią i zawsze kiedy obmyślała nowy wynalazek, wiązała włosy w ten sposób. W ten sposób lepiej jej się myślało o rozmaitych trybikach, kablach i sznurkach, niezbędnych do skonstruowania większości urządzeń. - Po tylu latach spędzonych w mieście - ciągnął pan Poe - życie na wsi będzie dla was, jak sądzę, przyjemną odmianą. O, widzę nasz zakręt. Jesteśmy prawie na miejscu. - Całe szczęście - mruknął cicho Klaus. Klaus, jak wiele osób, strasznie się nudził podczas jazdy samochodem i bardzo żałował, że nie wziął nic do czytania. Klaus uwielbiał czytać. Mając około dwunastu lat, zdążył przeczytać więcej książek niż niejeden człowiek przez cale życie. Czasami czytał do późna w nocy i rankiem znajdowano go nieraz śpiącego z książką w ręku i w okularach na nosie. - Sądzę też, że spodoba wam się Doktor Montgomery - mówił dalej pan Poe. - Bardzo wiele podróżował i ma mnóstwo ciekawych rzeczy do opowiedzenia. Podobno jego dom jest pełen pamiątek, które poprzywoził z podróży. Baks! - pisnęło Słoneczko. Najmłodsza z sierot Baudelaire często wydawała takie dźwięki, jak to niemowlęta. Prawdę mówiąc - oprócz gryzienia wszystkiego, co popadło, czterema bardzo ostrymi ząbkami - wygłaszanie strzępków słów było głównym zajęciem Słoneczka. Często trudno było odgadnąć, co Słoneczko ma na myśli. W tym konkretnym przypadku mogło chodzić o coś w rodzaju: „Denerwuję się przed spotkaniem z nowym krewnym”. Denerwowała się zresztą cała trójka. - Jak właściwie jest z nami spokrewniony Doktor Montgomery? - spytał Klaus. - Doktor Montgomery jest... zaraz, zaraz... bratem żony kuzyna waszego zmarłego ojca. Chyba tak. To naukowiec. Otrzymuje bardzo dużo pieniędzy od rządu. Jako bankier, pan Poe interesował się głównie pieniędzmi.

- Jak mamy się do niego zwracać? - pytał dalej Klaus. - Najlepiej „Doktorze Montgomery” - odparł pan Poe. - O ile sam nie każe się nazywać po imieniu, albo po nazwisku. Montgomery to jego imię i nazwisko, więc i tak nie ma różnicy. - Nazywa się Montgomery Montgomery? - No właśnie. I na pewno jest bardzo drażliwy na tym punkcie, więc nie ważcie się z niego szydzić - ostrzegł pan Poe i znów rozkaszlał się w chusteczkę. - „Szydzić” - dodał - to znaczy „wyśmiewać się”. Klaus westchnął ciężko. - Ja wiem, co znaczy „szydzić”. Nie dodał, że oczywiście wie również, jak to niegrzecznie wyśmiewać się z czyjegoś nazwiska. Niektórym najwyraźniej zdawało się, że skoro sieroty są nieszczęśliwe, to muszą być również niedorozwinięte umysłowo. Wioletka też westchnęła - i rozwiązała wstążkę. Jeszcze przed chwilą próbowała wymyślić urządzenie, które zapobiegałoby przedostawaniu się zapachu chrzanu do nosa, ale trema przed spotkaniem z Doktorem Montgomerym nie pozwoliła jej się skupić. - A w jakiej dziedzinie naukowej specjalizuje się Doktor Montgomery? - spytała, licząc na to, że ma on laboratorium, z którego będzie mogła korzystać. - Niestety, nie wiem - odparł pan Poe. - Tyle miałem załatwiania w związku z waszymi sprawami, że nie starczyło mi czasu na pogaduszki. O, to ten podjazd. Jesteśmy na miejscu. Stromą żwirowaną drogą samochód pana Poe doturlał się pod ogromny, murowany dom. Dom miał ganek podparty kilkoma kolumnami i kwadratowe wrota z ciemnego drewna. Po obu stronach wrót wisiały latarnie w kształcie pochodni, jasno świecące, chociaż był już dzień. Nad gankiem ciągnęły się liczne szeregi kwadratowych okien, w większości otwartych na poranny wietrzyk. Najniezwyklejsze było jednak to, co widniało przed domem: ogromny, starannie utrzymany trawnik, obsadzony długimi żywopłotami z krzewów o osobliwych kształtach. Kiedy samochód pana Poe się zatrzymał, sieroty Baudelaire rozpoznały w tych kształtach żmije. Każdy krzew był inną żmiją: krótszą albo dłuższą, z językiem na wierzchu albo z rozwartą paszczą, odsłaniającą straszliwe, zielone zęby. Wyglądały dość niesamowicie, więc Wioletka, Klaus i Słoneczko przestraszyli się trochę, że muszą je minąć, aby dojść do domu. Pan Poe, który szedł przodem, chyba wcale nie zauważył żmijokrzewów, pewnie dlatego, że zajęty był instruowaniem dzieci, jak się mają zachować.

- Pamiętaj, Klaus, żebyś nie zadawał na początek zbyt wielu pytań. A ty, Wioletko... co się stało z twoją wstążką? Moim zdaniem wyglądałaś z nią bardzo wytwornie. I błagam was, pilnujcie, żeby Słoneczko nie ugryzło Doktora Montgomery'ego. To by całkiem popsuło pierwsze wrażenie. Pan Poe ruszył do drzwi i nacisnął dzwonek - jeden z najgłośniejszych, jakie dzieci kiedykolwiek słyszały. Po chwili dały się słyszeć coraz bliższe kroki. Wioletka, Klaus i Słoneczko spojrzeli po sobie. Nie wiedzieli, oczywiście, że w ich pechowej rodzinie zdarzy się wkrótce kolejne nieszczęście - a jednak czuli się jakoś niewyraźnie. Najgorsza była ta niepewność. Czy Doktor Montgomery okaże się sympatyczny? Czy będzie przynajmniej trochę lepszy od Hrabiego Olafa? A czy można być gorszym od Hrabiego Olafa? Drzwi skrzypnęły i otworzyły się powoli, a sieroty Baudelaire wstrzymały oddech i zerknęły w mroczny przedsionek. Zobaczyły ciemnowiśniowy chodnik na podłodze i witrażowy żyrandol u sufitu. Zobaczyły też malowidło na ścianie, przedstawiające dwie splecione żmije. Ale gdzie był Doktor Montgomery? - Hop, hop! - zawołał pan Poe. - Hop, hop! - Witam, witam, witam! - zadudnił z bliska tubalny głos i spoza drzwi wychynął niski, tęgi pan z okrągłą rumianą twarzą. - Jestem wasz Wujcio Monty. Co za idealne wyczucie czasu! Właśnie skończyłem dekorować tort kokosowy!

ROZDZIAŁ DRUGI - Czy Słoneczko nie lubi kokosa? - zmartwił się Wujcio Monty. Wujcio Monty, pan Poe i sieroty Baudelaire siedzieli przy jaskrawozielonym stole. Każdy dostał porcje ciepłego jeszcze tortu. W całej kuchni też było jeszcze ciepło od pieczenia. Tort okazał się rewelacyjny: miał mnóstwo kremu, a kokosa dokładnie tyle, ile trzeba. Wioletka, Klaus i Wujcio Monty kończyli już swoje porcje, ale pan Poe i Słoneczko skubnęli ledwie po kawałeczku. - Prawdę mówiąc - wyjaśniła Wioletka - Słoneczko nie lubi jeść niczego miękkiego. Woli chrupać coś twardego. - To bardzo nietypowe dla niemowlęcia - zauważył Wujcio Monty - chociaż jak najbardziej typowe dla wielu żmij. Taka na przykład Żwaczka Barbaryjska musi stale mieć coś w otworze gębowym, inaczej zaczyna zżerać własną paszczę. Bardzo trudna do utrzymania w niewoli. Więc może Słoneczko woli surową marchewkę? Mamy jej tu w bród. - Surowa marchewka byłaby idealna, Doktorze Montgomery - odparł Klaus. Nowy prawny opiekun dzieci już szedł do lodówki, ale odwrócił się i pogroził Klausowi palcem. - Nie życzę sobie żadnych „Doktorów Montgomerych” - oznajmił. - Nie znoszę sztywniactwa. Mówcie mi Wujcio Monty! Nawet wśród kolegów herpetologów nikt nie tytułuje mnie Doktorem Montgomery. - Kto to jest herpetolog? - spytała Wioletka. - A jak Wujcia tytułują? - spytał Klaus. - Dzieci, dzieci! - skarcił ich surowym tonem pan Poe. - Nie zadawajcie tylu pytań. Wujcio Monty uśmiechnął się do sierot. - Nic nie szkodzi. Pytania dowodzą dociekliwego umysłu. „Dociekliwy” to znaczy... - Wiemy, co to znaczy - przerwał mu Klaus. - Pełen pytań. - Skoro wiesz, co znaczy „dociekliwy” - stwierdził Wujcio Monty, wręczając Słoneczku znacznych rozmiarów marchewkę - to powinieneś również wiedzieć, co to jest herpetologia. - Na pewno nauka, która coś bada - powiedział Klaus. - Każde słowo kończące się na „logia” oznacza naukę, która coś bada. - Żmije! - krzyknął z entuzjazmem Wujcio Monty. - Żmije, żmije, żmije! Tym się właśnie zajmuję! Kocham żmije, wszelkiego gatunku, i dlatego jeżdżę po całym świecie, wyszukując najrozmaitsze okazy, by je badać tu, w swoim laboratorium. Czyż to nie

pasjonujące, moje drogie dzieci? - To jest pasjonujące - przyznała Wioletka. - Nawet bardzo pasjonujące. Ale czy nie zanadto niebezpieczne? - Nie dla kogoś, kto dysponuje odpowiednią wiedzą - odparł Wujcio Monty. - Czy pan Poe też życzy sobie surową marchewkę? Ledwie skosztował tonu. Pan Poe poczerwieniał i przez dłuższy czas kaszlał w chusteczkę, zanim wykrztusił: - Nie, dziękuję, Doktorze Montgomery. Wujcio Monty mrugnął do dzieci. - Pan też może mówić do mnie Wujciu Monty, jeśli ma pan chęć. - Nie, dziękuję, Wujciu Monty - wyrecytował sztywno pan Poe. - A teraz ja mam pytanie, jeśli łaska. Wspomniał pan, że podróżuje po całym świecie. Kto wobec tego będzie zajmował się dziećmi podczas pańskich wypraw po nowe okazy? - Jesteśmy już tak duzi, że możemy zostać sami - zapewniła go pospiesznie Wioletka, chociaż w głębi duszy wcale nie była tego taka pewna. Wprawdzie to, co Wujcio Monty mówił o swojej pracy, brzmiało interesująco, ale zostać tylko z rodzeństwem w domu pełnym żmij - to już byłoby mniej ciekawe. - Nawet nie chcę o tym słyszeć - oburzył się Wujcio Monty. - Cała trójka będzie podróżować ze mną. Za dziesięć dni wyruszamy do Peru; musicie mi koniecznie towarzyszyć w dżungli. - Naprawdę? - Oczy Klausa rozbłysły z emocji za okularami. - Naprawdę zabierze nas Wujcio do dżungli? - Bardzo mi się przydacie jako pomocnicy - odparł Wujcio Monty, sięgając widelczykiem po kęs porcji Słoneczka. - Mój główny asystent Gustaw zupełnie nieoczekiwanie zostawił mi wczoraj pisemne wymówienie. Zatrudniłem już kogoś na jego miejsce, nazywa się Stefano, ale przyjedzie nie wcześniej niż za tydzień, więc przygotowania do ekspedycji bardzo się opóźniają. Trzeba sprawdzić, czy wszystkie pułapki na żmije działają prawidłowo i nie grożą zranieniem schwytanego okazu. Trzeba przestudiować opis terenu, abyśmy mogli bez kłopotu poruszać się po peruwiańskiej dżungli. Trzeba pociąć bardzo długą linę na małe, poręczne odcinki. - Interesuję się mechaniką - powiedziała Wioletka, oblizując widelczyk - więc z największą przyjemnością poznam tajniki pułapek na żmije. - Mnie fascynują przewodniki turystyczne - rzekł Klaus, ocierając usta serwetką - więc bardzo chętnie przestudiuję opis terytorium Peru. - Eodzip! - pisnęło Słoneczko, odgryzając kęs marchewki. Prawdopodobnie miało na myśli coś w rodzaju: „Z rozkoszą poprzegryzam tę długą linę na małe, poręczne odcinki!”.

- Wspaniale! - uradował się Wujcio Monty. - Cieszę się, że macie tyle entuzjazmu. Dzięki temu łatwiej damy sobie radę bez Gustawa. Swoją drogą, bardzo dziwne było to jego nagłe odejście. Dla mnie to spory cios. Wujcio Monty zasępił się, co tu oznacza: „zrobił zmartwioną minę na myśl o ciosie, który go spotkał” - chociaż gdyby mógł przewidzieć cios, który go czeka, nie marnowałby czasu na myślenie o Gustawie. Bardzo żałuję - tak samo jak i wy z pewnością żałujecie - że nie można cofnąć się w czasie i ostrzec Wujcia Monty'ego, ale nie można, i już. Wujcio Monty też widocznie pomyślał sobie, że jak nie można, to nie można, i już, bo otrząsnął się z przykrych myśli i znów spojrzał na dzieci z uśmiechem. - W takim razie bierzmy się zaraz do roboty. Zrób dziś, co jutro zrobić masz - zawsze to sobie powtarzam. Więc odprowadźcie pana Poe do samochodu, a potem ja was oprowadzę po Gabinecie Gadów. Trójka młodych Baudelaire'ów, która za pierwszym razem tak się bała przejść obok krzewów w kształcie żmij, teraz przebiegła między nimi mi zupełnie bez lęku, eskortując pana Poe do automobilu. Słuchajcie, dzieci - rzekł pan Poe, pokasłując w chusteczkę, - Za jakiś tydzień przyjadę podrzucić wam bagaże i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Rozumiem, że Doktor Montgomery może was początkowo trochę onieśmielać, ale na pewno z czasem przywykniecie... - Wcale nas nie onieśmiela! - przerwał mu Klaus. - Wydaje się bardzo sympatyczny. - Nie mogę się doczekać zwiedzania Gabinetu Gadów - wyznała z przejęciem Wioletka. - Mika! - oznajmiło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Do widzenia panu, panie Poe. Dziękujemy za podwiezienie”. - No to do widzenia - powiedział pan Poe. - Pamiętajcie, że macie stąd blisko do miasta, więc gdyby wynikły jakiekolwiek kłopoty, skontaktujcie się zaraz ze mną lub innym pracownikiem Mecenatu Mnożenia Mamony. Pan Poe machnął niezdarnie białą chusteczką, wpakował się do ciasnego autka i zawrócił w dół stromym żwirowanym podjazdem na Parszywą Promenadę. Wioletka, Klaus i Słoneczko długo machali mu na pożegnanie. Mieli nadzieję, że pan Poe będzie pamiętał o zamknięciu okien samochodu, aby smród chrzanu nie za bardzo dal mu się we znaki. - Bambini! - zawołał tymczasem z ganku Wujcio Monty. - Chodźcie już, bambini! Sieroty Baudelaire popędziły miedzy żmijokrzewami do swojego nowego opiekuna. - Wioletka, Wujciu Monty - przedstawiła się Wioletka. - Nazywam się Wioletka, to jest

mój brat Klaus, a to Słoneczko, nasza mała siostrzyczka. Żadne z nas nie ma na imię Bambini. - Bambini to po włosku znaczy „dzieci” - wyjaśnił Wujcio Monty. - Zachciało mi się nagle pogadać po włosku. To jeszcze nie najgorzej, bo tak się z was cieszę, że mógłbym bełkotać ze szczęścia. - Nie miał Wujcio nigdy własnych dzieci? - spytała Wioletka. - Niestety nie. Wiele razy chciałem poszukać sobie żony i założyć rodzinę, ale zawsze mi to jakoś wylatywało z głowy. Chcecie teraz obejrzeć Gabinet Gadów? - Jeszcze jak! - powiedział Klaus. Minęli wiszące w przedsionku malowidło ze żmijami i wkroczyli za Wujciem Montym do wielkiego, bardzo, bardzo wysokiego hallu z paradnymi schodami. - Wasze pokoje są na górze - oznajmił Wujcio Monty, wskazując schody. - Możecie zamieszkać, w którym kto chce, i poprzestawiać meble według swego gustu. Zrozumiałem, że pan Poe dowiezie wasze bagaże swoim minipojazdem w późniejszym terminie, więc sporządźcie, proszę, listę niezbędnych rzeczy, to pojedziemy jutro do miasta i wszystko kupimy; nie możecie przecież chodzić przez parę dni w jednej bieliźnie. - Naprawdę każde z nas dostanie własny pokój? - upewniła się Wioletka. - Oczywiście - powiedział Wujcio Monty. - Nie sądziliście chyba, że mając taki wielki dom, upchnę was wszystkich w jednym pokoju? Któż mógłby tak postąpić? - Hrabia Olaf - odparł Klaus. - A, rzeczywiście, pan Poe coś mi o nim wspominał. - Wujcio Monty skrzywił się tak, jakby skosztował czegoś bardzo niesmacznego. - Zdaje się, że ten Hrabia Olaf to paskudny typek. Mam nadzieję, że kiedyś dzikie bestie rozerwą go na strzępy. Miałby za swoje, co? A oto i Gabinet Gadów. Stanęli przed bardzo wysokimi drzwiami z wielką klamką dokładnie pośrodku. Klamka była umieszczona tak wysoko, że Wujcio Monty musiał wspiąć się na palce, aby ją nacisnąć. Drzwi otworzyły się ze skrzypem zawiasów, a sieroty Baudelaire wstrzymały oddech ze zdumienia i zachwytu, kiedy ujrzały wnętrze. Gabinet Gadów był cały ze szkła: miał jasne, przejrzyste szklane ściany i wysoko umieszczony szklany sufit, który zwężał się w szpic, jak w katedrze. Za przezroczystymi ścianami ciągnęły się soczystozielone łąki pełne traw i krzewów, a wszystko było tak świetnie widać, że człowiek stojący w Gabinecie Gadów czuł się tak, jakby przebywał w domu i na dworze jednocześnie. Ale jeszcze bardziej niezwykłe niż sama sala było to, co się w niej mieściło. Czyli, rzecz

jasna, gady. Metalowe klatki z gadami stały jedna przy drugiej na drewnianych stołach, w czterech równiutkich rzędach ciągnących się przez całą długość pokoju. W klatkach siedziały, oczywiście, najrozmaitsze żmije, ale nie tylko - również jaszczurki, żaby i sporo stworzeń, jakich dzieci nigdy jeszcze nie widziały, nawet na obrazku ani w zoo. Była tam, na przykład, bardzo gruba żaba, której z grzbietu wyrastała para skrzydeł, i dwugłowa jaszczurka z brzuszkiem w jaskrawożółte prążki. Była taka żmija, która miała trzy otwory gębowe, jeden nad drugim, i taka, która nie miała chyba ani jednego. Była jaszczurka, która wyglądała jak sowa: siedziała na kłodzie jak na grzędzie i wybałuszała ślepia, i była żaba, która wyglądała zupełnie jak kościół: nawet oczy miała jak witraże. Tylko jedną klatkę okrywała biała płachta, więc nie było wiadomo, co tam siedzi. Dzieci przechodziły wzdłuż rzędów i w niemym zachwycie zaglądały do wszystkich klatek po kolei. Jedne stworzenia wyglądały sympatycznie, inne dość groźnie, ale wszystkie prezentowały się fascynująco. wiec sieroty Baudelaire każdej klatce poświęciły dobrą chwile, a Klaus za każdym razem podnosił Słoneczko, aby i ono mogło sobie popatrzeć. Dzieci tak się zaciekawiły zawartością klatek, że nie zauważyły nawet, co mieści się w samym końcu Gabinetu Gadów - dopiero gdy doszły do końca ostatniego rzędu klatek, stanęły jak wryte ze zdumienia i zachwytu. Tam gdzie kończyły się rzędy klatek, zaczynały się rzędy regałów, jeden za drugim, każdy wypakowany książkami wszelkich rozmiarów, a w kącie oświetlonym lampami do czytania stały stoliki i fotele. Pamiętacie na pewno, że rodzice młodych Baudelaire'ów posiadali olbrzymi księgozbiór, który sieroty wspominały z rozrzewnieniem i wielką tęsknotą - dlatego, odkąd zdarzył się ten straszny pożar, największą przyjemnością było dla nich spotkać kogoś, kto też uwielbiał książki. Wioletka, Klaus i Słoneczko przyglądali się książkom z taką samą uwagą, jak gadom w klatkach i zaraz zauważyli, że są to w większości lektury o żmijach i innych gadach. Wyglądało na to, że znajduje się tu wszystko, co dotychczas napisano na ten temat, od Wprowadzenia do jaszczurów po Hodowlę i żywienie kobry androgynicznej - toteż cała trójka dzieci, a zwłaszcza Klaus, nie mogła się wprost doczekać pouczających lektur w Gabinecie Gadów. - To nadzwyczajne miejsce - powiedziała w końcu Wioletka, przerywając długą ciszę. - Dziękuję - uśmiechnął się skromnie Wujcio Monty. - Gromadziłem ten księgozbiór przez całe życie. - Naprawdę wolno nam tu wchodzić? - upewnił się Klaus. - Czy wolno? - powtórzył Wujcio Monty. - Oczywiście, że nie. Ja was błagam, żebyście tu przychodzili. Począwszy od jutra rana, wszyscy troje macie siedzieć tu codziennie i

przygotowywać wyprawę do Peru. Opróżnię jeden stół dla ciebie, Wioletko, abyś mogła na nim sprawdzać pułapki. Ciebie, Klausie, zobowiązuję do przeczytania wszystkich znajdujących się w bibliotece książek o Peru i poczynienia starannych notatek. A Słoneczko może siedzieć na podłodze i przegryzać linę. Będziemy pracowali do kolacji, a po kolacji codziennie wyskoczymy sobie do kina. Czy są jakieś zastrzeżenia? Wioletka, Klaus i Słoneczko popatrzyli po sobie i uśmiechnęli się od ucha do ucha. Zastrzeżenia? Przecież jeszcze do niedawna mieszkali u Hrabiego Olafa, który kazał im rąbać drewno i sprzątać po swoich pijanych gościach, a do tego cały czas knuł, jak by tu zagarnąć ich majątek. Wujcio Monty proponował im cudowny sposób spędzania czasu, więc odpowiedzieli mu uśmiechami pełnymi entuzjazmu. Oczywiście, że nie było żadnych zastrzeżeń. Wioletka, Klaus Słoneczko rozglądali się po Gabinecie Gadów, wyobrażając sobie beztroskie życie pod opieką Wujcia Monty'ego. Co do beztroski to, oczywiście, grubo się mylili, ale na razie cała trójka była pełna nadziei, zapału i radości. Nie, nie, nie! - zawołało Słoneczko, najwyraźniej w odpowiedzi na pytanie Wujcia Monty'ego. - Świetnie, świetnie, świetnie - uśmiechnął się Wujcio Monty. - A teraz chodźmy zobaczyć, kto zamieszka w którym pokoju. - Wujciu Monty? - odezwał się nieśmiało Klaus. - Mam pytanie. - Słucham. - Co jest w tej przykrytej klatce? Wujcio Monty popatrzył na zakrytą klatkę, a potem na dzieci. Jego oblicze rozpromieniło się uśmiechem najczystszej radości. - To, moi kochani, jest nieznana żmija, którą przywiozłem z ostatniej wyprawy. Na razie widziały ją tylko dwie osoby: Gustaw i ja. W przyszłym miesiącu zamierzam zademonstrować ją jako swoje odkrycie Towarzystwu Herpetologicznemu, ale wam pozwolę zerknąć już teraz. Chodźcie no bliżej. Sieroty Baudelaire skupiły się przed zakrytą klatką, a Wujcio Monty zamaszyście - słowo „zamaszyście” znaczy tu: „szerokim, teatralnym gestem” - ściągnął zasłonę z klatki. Duża, czarna żmija - czarna jak węgiel i gruba jak rura kanalizacyjna - spojrzała wprost na dzieci lśniącymi, zielonymi oczami. Zaraz po odsłonięciu zaczęła się wić i pełzać po całej klatce. - Ponieważ to ja ją odkryłem - rzekł Wujcio Monty - ja również musiałem nadać jej nazwę. - A jak się nazywa? - spytała Wioletka.

- Niewiarygodnie Jadowita Żmija - odparł Wujcio Monty. W tej samej chwili zdarzyło się coś, co z pewnością was zainteresuje. Żmija jednym zamachem ogona otworzyła klatkę, wyślizgnęła się na Mol i zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, rozwarła paszczę i ukąsiła Słoneczko w samą bródkę.

ROZDZIAŁ TRZECI Bardzo, bardzo przepraszam, że tak długo trzymałem was w niepewności, ale pisałem sobie spokojnie historię sierot Baudelaire - a tu patrzę na zegarek i widzę, że zaraz spóźnię się na proszoną kolację do Madame diLustro. Madame diLustro jest moją dobrą znajomą i wyśmienitym detektywem, a w dodatku świetnie gotuje, ale wpada w szał, jeśli gość zjawi się choćby pięć mimu po godzinie wyznaczonej w jej zaproszeniu, więc sami rozumiecie, że musiałem gnać. Na pewno przeczytawszy koniec poprzedniego rozdziału, nabraliście pewności, że Słoneczko nie żyje i że to jest właśnie to straszne nieszczęście, spotkało młodych Baudelaire'ów w domu Wujcia Monty'ego, więc spieszę was zapewnić, że Słoneczko wyszło z tej opresji bez szwanku. Umrze, niestety, Wujcio Monty, choć nie zaraz. Gdy zęby Niewiarygodnie Jadowitej Żmii zacisnęły się na bródce Słoneczka, Wioletka z Klausem ujrzeli ze zgrozą, że oczka siostrzyczki zamykają się, a jej buzia zastyga w bezruchu. Lecz po chwili Słoneczko z promiennym uśmiechem pochyliło głowę równie gwałtownie, jak atakujący przed chwilą gad, rozwarło buzię i ugryzło Niewiarygodnie Jadowitą Żmiję prosto w maciupeńki, pokryty łuską nos. Żmija natychmiast puściła bródkę dziecka, pozostawiając na niej ledwo widoczny ślad. Dwójka starszych Baudelaire'ów spojrzała pytająco na Wujcia Monty'ego, a on popatrzył na nich i roześmiał się. Tubalny śmiech jeszcze przez chwilę odbijał się echem od szklanych ścian Gabinetu Gadów. - Co robić, Wujciu Monty? - krzyknął zrozpaczony Klaus. - Strasznie was przepraszam, kochani - rzekł Wujcio Monty, ocierając dłońmi oczy. - Na pewno najedliście się strachu. A tymczasem Niewiarygodnie Jadowita Żmija należy do najmniej niebezpiecznych i najbardziej przyjaznych stworzeń w całym królestwie zwierząt. Słoneczko nie ma się czego obawiać, i wy też nie. Słoneczko, które Klaus cały czas trzymał na rękach, radośnie uściskało grube cielsko Niewiarygodnie Jadowitej Żmii. To przekonało Klausa, że Wujcio Monty mówi prawdę. - Ale dlaczego w takim razie nazywa się ona Niewiarygodnie Jadowita Żmija? - Dla niepoznaki - roześmiał się ponownie Wujcio Monty. - Mówiłem wam przecież, że skoro ja ją odkryłem, to i ja muszę nadać jej nazwę. Tylko nie zdradźcie nikomu sekretu Niewiarygodnie Jadowitej Żmii, bo w czasie prezentacji chciałbym dobrze nastraszyć Towarzystwo Herpetologiczne, zanim wyjawię, że jest to gad całkowicie nieszkodliwy! Bóg jeden wie, ile się nasłuchałem kpin ze swojego imienia i nazwiska. „Dzień dobry dzień dobry, Montgomery Montgomery”, „Jak zdrowie jak zdrowie, Montgomery Montgomery?”

- tak sobie ze mnie żartują. Ale na tegorocznej konferencji sam odpłacę im żarcikiem. - Wujcio Monty wyprężył się dumnie i przybrał sztuczny, napuszony ton naukowca. - „Szanowni koledzy, chciałbym przedstawić wam okaz nowego gatunku - oto Niewiarygodnie Jadowita Żmija. Znalazłem ją w południowo - zachodnich lasach,., o mój Boże! Wymknęła się!”. A gdy już wszyscy moi koledzy herpetolodzy powskakują na krzesła i stoły, wrzeszcząc ze strachu, wyjaśnię im spokojnie, że moja żmija nie skrzywdziłaby nawet muchy! Przedni kawał, co? Wioletka z Klausem wymienili spojrzenia i oboje parsknęli śmiechem - częściowo z ulgi, że siostrzyczce nic się nie stało, a częściowo z rozbawienia, gdyż kawał Wujcia Monty'ego wydał im się naprawdę niezły. Klaus posadził Słoneczko na podłodze, a Niewiarygodnie Jadowita Żmija zaraz czule oplotła je ogonem, tak jak obejmujemy ramieniem kogoś, kogo lubimy. - Ale czy są w tej sali prawdziwie niebezpieczne żmije? - spytała Wioletka. - Oczywiście - odparł Wujcio Monty. - Nie można badać żmij przez czterdzieści lat i nie natknąć się na niebezpieczne okazy. Mam całą szafkę próbek jadu wszystkich poznanych dotąd jadowitych żmij: badając je, zgłębiam różne mechanizmy niebezpiecznych ukąszeń. Pewna żmija w tej sali ma jad tak zabójczy, że serce ofiary przestaje bić, zanim poczuje ona ukąszenie. Inna potrafi tak szeroko rozdziawić paszczę, że połknęłaby nas wszystkich czworo na jeden kęs. Mam też parkę żmij, które umieją prowadzić samochód, ale tylko po piracku: przejechałyby człowieka na ulicy i nawet nie zatrzymałyby się, by powiedzieć „przepraszam”. Wszystkie te okazy siedzą w solidnie zabezpieczonych klatkach, lecz z każdym można zadawać się bezpiecznie, gdy się je odpowiednio dobrze pozna. Obiecuję wam, że jeśli nie pożałujecie czasu na naukę, włos wam z głowy nie spadnie w Gabinecie Gadów. Są w życiu takie sytuacje, z którymi spotykamy się o wiele za często i nazywamy je ogólnie „ironią losu”. Jedna z nich zdarzy się za chwilę sierotom Baudelaire. Mówiąc najprościej, ironia losu ujawnia się wtedy, gdy ktoś wygłasza niewinną uwagę, a ktoś inny, kto tę uwagę słyszy, wie coś, przez co nabiera ona całkiem odmiennego i zwykle niemiłego znaczenia. Gdybyś na przykład, jedząc obiad w restauracji, powiedziała głośno: „Nie mogę się doczekać, kiedy mi przyniosą zamówioną potrawkę cielęcą”, a dookoła siedzieliby ludzie, którzy wiedzieliby, że potrawka cielęca jest zatruta i ledwie jej skosztujesz, padniesz trupem na miejscu - byłby to przykład ironii losu. Ironia losu jest okrutna i prawie zawsze tragiczna w skutkach, dlatego przykro mi, że zakradła się do naszej opowieści, ale niestety, Wioletka, Klaus i Słoneczko są takimi pechowcami, że zjawienie się w ich życiu potwora

ironii losu było tylko kwestią czasu. Słuchając, jak Wujcio Monty obiecuje sierotom Baudelaire, że włos im z głowy nie spadnie w Gabinecie Gadów, wy i ja powinniśmy doświadczyć osobliwego uczucia, które zawsze poprzedza ironię losu. Uczucie to przypomina nagły ucisk w żołądku, który przydarza nam się, gdy winda, do której wsiedliśmy, rusza gwałtownie w dół albo, gdy leżymy sobie pod kołderką, drzwi szafy otwierają się ze skrzypnięciem, odsłaniając ukrytą w środku osobę. Żeby nie wiem jak bezpieczne i szczęśliwe czuły się chwilowo sieroty Baudelaire i żeby nie wiem jak kojąco brzmiały słowa Wujcia Monty'ego, my przecież wiemy, że już niedługo Wujcio Monty padnie trupem, a dzieci znów będą bardzo nieszczęśliwe. Przez tydzień wiodły jednak w nowym domu cudowne życie. Co rano budziły się i ubierały w zaciszu własnych pokoi, które sobie wybrały i urządziły wedle gustu. Wioletka wybrała pokój z wielkim oknem, wychodzącym na trawnik przed domem i rosnące na nim żmijowate krzewy. Miała nadzieję, że ten widok będzie dla niej natchnieniem przy obmyślaniu wynalazków. Wujcio Monty pozwolił Wioletce poprzyczepiać pinezkami do ścian duże arkusze białego papieru, aby mogła na gorąco szkicować swoje pomysły, nawet w środku nocy. Klaus zamieszkał w pokoju z przytulną alkową - słowo „alkowa” oznacza tu: „mały, zaciszny kącik, idealny jako miejsce do czytania”. Za pozwoleniem Wujcia Monty'ego wtaszczył na górę duży wyściełany fotel z salonu, który akurat zmieścił się w alkowie, pod ciężką, mosiężną lampą. Co noc, zamiast czytać w łóżku, Klaus kulił się w fotelu z kolejną książką z biblioteki Wujcia Monty'ego i siedział tam nieraz do rana. Słoneczko wybrało sobie środkowy pokój, między Wioletką a Klausem, i zapełniło go twardymi przedmiotami uzbieranymi po całym domu, aby mieć co gryźć, gdy tylko przyjdzie mu na to chęć. W pokoju Słoneczka znalazł się także zestaw zabawek dla Niewiarygodnie Jadowitej Żmii, aby Żmija i Słoneczko mogły się razem bawić - oczywiście w granicach rozsądku. Ale ulubionym miejscem sierot Baudelaire pozostał Gabinet Gadów. Co rano po śniadaniu biegły tam, aby towarzyszyć Wujciowi Monty'emu, który już od świtu pracował nad przygotowaniami do wyprawy. Wioletka zasiadała przy stole z mnóstwem linek, trybików i klatek, z których zbudowane były pułapki na żmije: poznawała zasady działania pułapek, naprawiała, co trzeba, a od czasu do czasu wprowadzała jakieś Ulepszenie, aby żmije miały większą wygodę podczas długiej podróży z Peru do domu Wujcia Monty'ego. Przy sąsiednim stole Klaus czytał po kolei wszystkie książki o Peru i w specjalnym bloczku sporządzał notatki, które mogły się przydać w podróży. A Słoneczko siedziało na podłodze i

z wielkim entuzjazmem przegryzało długą linę na krótkie kawałki. Najwspanialsze dla młodych Baudelaire'ów było jednak to, czego w czasie pracy dowiadywali się od Wujcia Monty'ego o gadach. Wujcio Monty pokazał im na przykład jaszczurkę zwaną Krową Alaski - podłużne, zielone stworzenie, które daje pyszne mleko. Poznały też Ropuchę Dysonansową, chropawym głosem naśladującą ludzką mowę. Nauczyły się, jak brać w rękę Atramentową Kijankę, żeby nie poplamić sobie całych palców czarnym barwnikiem, i po czym poznać, kiedy Pyton Drażliwy jest w złym humorze i lepiej go nie ruszać. Wujcio Monty poinstruował dzieci, że Zielona Ropuszka Koktajlowa nie powinna dostawać za dużo wody, a Wilkowęża Wirgińskiego nie wolno nigdy, pod żadnym pozorem, dopuszczać do maszyny do pisania. Przedstawiając rozmaite okazy gadów, Wujcio Monty często wekslował - czyli „zbaczał z tematu” - na wspomnienia z własnych podróży i opowieści o mężczyznach, wężach, kobietach, ropuchach, dzieciach i jaszczurkach, z którymi zetknął się na szlaku. Wkrótce sieroty Baudelaire też zaczęły opowiadać Wujciowi Monty'emu o swoim życiu, a w końcu nawet o rodzicach i o tym, jak bardzo za nimi tęsknią. Wujcio Monty słuchał dzieci z nie mniejszym zaciekawieniem niż one jego: parę razy tak się zagadali, że ledwo zdążyli zjeść późny obiad, zanim wciśnięci do minidżipa pognali do kina. Lecz przyszedł dzień, w którym dzieci weszły po śniadaniu do Gabinetu Gadów i zamiast Wujcia Monty'ego zastały tam tylko podpisany przez niego liścik tej oto treści: * Kochane Bambini, Jadę do miasta po kilka ostatnich zakupów niezbędnych w naszej ekspedycji. Kupię środek przeciwko komarom peruwiańskim, szczoteczki do zębów, brzoskwinie w puszce i ognioodporny kajak. Poszukiwanie brzoskwiń na pewno trochę potrwa, więc nie spodziewajcie się mnie przed obiadem. Stefano, następca Gustawa, przyjedzie dzisiaj taksówką. Przyjmijcie go gościnnie. Jak wiecie, do wyprawy zostały tylko dwa dni, więc popracujcie dziś solidnie. Wasz oszołomiony Wujcio Monty - Co znaczy „oszołomiony”? - spytała Wioletka, gdy doczytali list do końca. - ”Nieprzytomny z emocji” - wyjaśnił Klaus, który kilka lat wcześniej natknął się na to słowo w tomie poezji. - Na pewno emocjonuje się wyprawą do Peru. A może tym, że będzie miał nowego asystenta. - Albo tym, że ma nas - dorzuciła Wioletka.

- Kindal! - pisnęło Słoneczko, co pewnie miało znaczyć: „Albo wszystkim naraz”. - Ja sam czuję się lekko oszołomiony - wyznał Klaus. - Fajnie się mieszka z Wujciem Montym. - Zgadzam się - potwierdziła Wioletka. - Po pożarze myślałam, że już nigdy nie będziemy szczęśliwi. Ale tu jest nam cudownie. - Mimo wszystko brakuje mi rodziców - powiedział Klaus. - Wujcio Monty jest bardzo miły, ale jednak wolałbym mieszkać z powrotem we własnym domu. - Ja też. - przyznała szybko Wioletka. A po chwili, powoli i głośno, powiedziała coś, co nie dawało jej spokoju od paru dni: - Myślę, że nigdy nie przestaniemy tęsknić za rodzicami. Ale tęskniąc za nimi, nie musimy chyba być stale nieszczęśliwi. Przecież oni na pewno nie chcieliby, żebyśmy byli nieszczęśliwi. - Pamiętasz - ożywił się Klaus - jak kiedyś po południu padał deszcz i z nudów pomalowaliśmy sobie wszyscy paznokcie u nóg na wściekle czerwono? - Jasne - uśmiechnęła się Wioletka. - A mnie się trochę lakieru wylało na żółty fotel. - Arcio! - wtrąciło cicho Słoneczko, mając zapewne na myśli coś w rodzaju: „I plama nigdy całkiem nie zeszła”. Sieroty Baudelaire uśmiechnęły się do siebie i już bez dalszego gadania wzięły się do roboty. W milczeniu pracowały solidnie całe rano, wiedząc już, że ich zadowolenie z pobytu w domu Wujcia Monty'ego ani trochę nie unieważnia śmierci rodziców, ale przynajmniej pozwala poczuć się lepiej po długim okresie smutku. To oczywiście bardzo przykre, że opisana chwila spokojnego szczęścia była dla dzieci ostatnią dobrą chwilą na dłuższy czas - ale nic nie można na to poradzić. Młodzi Baudelaire'owie zaczynali właśnie myśleć o obiedzie, gdy przed dom zajechał samochód i rozległ się klakson. Był to dla dzieci sygnał, że przybył Stefano. Dla nas powinien to być sygnał początku dalszych nieszczęść. - Pewnie przyjechał nowy asystent - zgadł Klaus, podnosząc oczy znad Wielkiej peruwiańskiej księgi małych peruwiańskich żmij. - Mam nadzieję, że okaże się tak samo miły jak Wujcio Monty. - Ja też mam taką nadzieję - powiedziała Wioletka, otwierając i zamykając pułapkę na ropuchy, aby sprawdzić, czy gładko działa. - Nic byłoby przyjemnie podróżować po Peru z kimś, kto jest nudny albo złośliwy. - Gerdzia! - pisnęło Słoneczko, mając zapewne na myśli coś w rodzaju: „No to chodźmy zobaczyć, jaki jest ten Stefano!”. Sieroty Baudelaire opuściły Gabinet Gadów i wyszły na ganek. Przy żmijokrzewach stała tak sówka. Z tylnego siedzenia wygramolił się bardzo wysoki, bardzo chudy osobnik z

długą brodą i całkiem bez brwi; w ręku trzymał walizę z błyszczącą srebrną kłódką. - Napiwku nie będzie - oświadczył taksówkarzowi - bo za dużo pan gadał. Nie każdego, wie pan, interesuje, że urodził się panu nowy dzieciak. O, cześć, dzieciaki! Nazywam się Stefano, jestem nowym asystentem Doktora Montgomery'ego. Miło was poznać. - Nam również - powiedziała Wioletka, podchodząc do nieznajomego, którego świszczący głos zabrzmiał jej jakoś dziwnie znajomo. - Bardzo mi miło - przywitał się grzecznie Klaus, chociaż gdy spojrzał Stefanowi w oczy, dostrzegł w nich dziwnie znajomy błysk. - Hudda! - pisnęło Słoneczko. Stefano był bez skarpetek, a Słoneczko, raczkując po ziemi, widziało dobrze kawałek jego gołej nogi między mankietem spodni a butem. Nad kostką tej nogi widniało coś aż nadto znajomego. Sieroty Baudelaire w jednej chwili pojęły straszną prawdę i cofnęły się przed przybyszem jak przed złym psem. To nie był żaden Stefano, chociaż tak się przedstawił. Dzieci obejrzały nowego asystenta Wujcia Monty'ego od stóp do głów i upewniły się, że jest to nie kto inny, jak Hrabia Olaf. Cóż z tego, że zgolił pojedynczą gęstą brew i zapuścił brodę na kostropatym podbródku, skoro nie umiał ukryć oka wytatuowanego nad kostką u nogi.

ROZDZIAŁ CZWARTY Jedną z najgorszych rzeczy w życiu jest żałowanie. Coś się wydarza, ty robisz nie to, co trzeba, a potem latami żałujesz, że nie zrobiłeś czegoś całkiem innego. Na przykład ja, gdy spaceruję brzegiem morza albo odwiedzam grób przyjaciółki, zawsze myślę o tym dniu, dawno, dawno temu, gdy nie zabrałem latarki w miejsce, gdzie koniecznie trzeba było zabrać latarkę, i skutki tego były tragiczne. Dlaczego ja nie wziąłem latarki? - wyrzucam sobie, chociaż już nic nie można na to poradzić. - Trzeba było wziąć latarkę. Przez wiele lat po opisanych zdarzeniach Klaus wspominał tę chwilę, w której wszyscy troje poznali, że Stefano to w rzeczywistości Hrabia Olaf - i za każdym razem żałował, że nie zawołał do taksówkarza, który właśnie zawracał w dół na szosę: „Stać! Proszę zabrać z powrotem tego człowieka!”. Oczywiście, jest całkiem zrozumiałe, że zaskoczenie nie pozwoliło Klausowi i jego siostrom działać dość szybko - a jednak Klaus jeszcze po latach nie mógł zasnąć w nocy, bo myślał sobie, że gdyby wtedy się nie zagapił, może uratowałby życie Wujciowi Monty'emu. Ale nie uratował. W czasie gdy dzieci stały jak wryte i gapiły się na Hrabiego Olafa, taksówka odjechała, a one pozostały sam na sam ze swoim fatum - słowo „fatum” znaczy tutaj: „najgorszym wrogiem, jakiego można sobie wyobrazić”. Olaf uśmiechnął się do dzieci dokładnie tak, jak Podłożmij Mongolski Wujcia Monty'ego uśmiechał się codziennie na widok białej myszki, którą wkładano mu do klatki na obiad. - Może ktoś z was zaniesie moją walizkę do pokoju? - zaświszczał Hrabia Olaf. - Jazda tą śmierdzącą droga była nudna i nieprzyjemna. Bardzo się zmęczyłem. - Jeśli ktokolwiek zasługuje na to, żeby jeździć Parszywą Promenadą, to właśnie pan, Hrabio Olafie - powiedziała Wioletka, piorunując go wzrokiem. - Nie pomożemy panu wnieść bagaży, bo w ogóle nie zamierzamy wpuścić pana do domu. Olaf spojrzał groźnie na sieroty, ale zaraz rozejrzał się tu i tam, jakby podejrzewał, że ktoś chowa się za żmijokrzewami. - Kto to jest Hrabia Olaf? - spytał zdumiony. - Ja nazywam się Stefano. Przyjechałem, aby asystować doktorowi Montgomery'emu Montgomery'emu w ekspedycji do Peru. Jak się domyślam, wy troje jesteście karłami zatrudnionymi u doktora Montgomery'ego jako służba. - Nie jesteśmy żadnymi karłami - rozzłościł się Klaus. - Jesteśmy dziećmi. A pan nie jest żadnym Stefanem, tylko Hrabią Olałem. Mógł pan sobie zapuścić brodę i zgolić brwi, ale wciąż jest pan tym samym obrzydliwym typem i dlatego nie wpuścimy pana do domu.

- Futa! - pisnęło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Właśnie!”. Hrabia Olaf popatrzył po kolei na sieroty Baudelaire, a oczy tak mu zabłysły, jakby miał zaraz opowiedzieć świetny dowcip. - Nie wiem, o czym mówicie - oświadczył - ale nawet gdybym wiedział i nawet gdybym był tym waszym Hrabią Olafem, pomyślałbym sobie, że jesteście bardzo niegrzeczni. A gdybym sobie pomyślał, że jesteście bardzo niegrzeczni, mógłbym się rozgniewać. A gdybym się rozgniewał, to kto wic, do czego mógłbym się posunąć. Wzniósł ręce i groźnie wystawił straszne szpony. Nie trzeba wam chyba przypominać, jaki brutalny potrafił być Hrabia Olaf - a już na pewno nie trzeba było przypominać tego młodym Baudelaire'om. Klaus wciąż miał podpuchnięte oko, podbite przez Hrabiego Olafa, kiedy jeszcze mieszkali u niego w domu. Słoneczko było jeszcze obolałe od siedzenia w ptasiej klatce, którą Olaf wywiesił z okna wieży, kiedy knuł swoje szatańskie plany. Wioletka nie padła, co prawda, ofiarą przemocy fizycznej ze strony tego strasznego człowieka, ale została prawie zmuszona do poślubienia go - to wystarczyło, aby wzięła teraz jego walizkę i z ociąganiem powlokła ją w stronę domu. - Wyżej! - zażądał Olaf. - Podnieś wyżej. Nie pozwalam szorować moją walizką po ziemi! Klaus i Słoneczko podskoczyli na pomoc Wioletce, ale nawet we trójkę chwiali się pod ciężarem walizy. Ponowne pojawienie się w ich życiu Hrabiego Olafa - i to właśnie w chwili, gdy zaczynało im być tak dobrze i bezpiecznie u Wujcia Monty'ego - było samo w sobie wielkim nieszczęściem. Ale to, że muszą w dodatku pomagać temu okropnemu typowi wtargnąć do domu, lwio wprost nieznośne. Olaf szedł tuż za nimi i cały czas czuli jego nieświeży oddech. Wreszcie wnieśli walizę do środka i postawili na dywanie pod malowidłem przedstawiającym dwie splecione żmije. - Dziękuję wam, sieroty - powiedział Olaf, zamykając za sobą drzwi wejściowe. - Doktor Montgomery obiecał, że na górze będzie czekał na mnie pokój. Stąd już chyba sam doniosę walizkę. A wy teraz zmykajcie. Będziemy mieli jeszcze mnóstwo czasu, żeby się bliżej poznać. - My pana znamy aż za dobrze, Hrabio Olafie - rzekła Wioletka. - Widać, że nic a nic się pan nie zmienił. - Ty też nie - odpalił Olaf. - Widać, że jesteś ciągle tak samo uparta, Wioletko. A ty, Klaus, dalej nosisz te idiotyczne okulary, bo za dużo czytasz. No a Słoneczko, jak widzę, wciąż ma dziewięć paluszków u nóżek zamiast dziesięciu. - Fijut! - pisnęło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Wcale nie!”.

- Co pan gada? - zirytował się Klaus. - Ma dziesięć palców, jak każdy. - Czyżby? - zdumiał się Olaf. - To ciekawe. Pamiętam przecież, że straciła jeden palec w przykrym wypadku. - Oczy zabłysły mu jeszcze mocniej, jakby opowiadał świetny kawał, po czym sięgnął do kieszeni zszarganego płaszcza i wyciągnął długi nóż, taki jak do krojenia chleba. - Pamiętam przecież, że pewien dżentelmen, zakłopotany tym, że stale przekręca się jego imię, niechcący upuścił nóż prosto na jej małą stopkę i pozbawił ją jednego paluszka. Wioletka z Klausem spojrzeli na Hrabiego Olała, a potem na bosą stopkę swojej siostrzyczki. - To niemożliwe! Pan się nie waży! - oburzył się Klaus. - Oszczędźmy sobie dyskusji o tym, na co ja się ważę, a na co nie - powiedział Olaf. - Podyskutujmy lepiej o tym, jak się należy do mnie zwracać, póki mieszkamy tu razem pod jednym dachem. - Będziemy mówić do pana Stefano, ponieważ nam pan grozi - odparła Wioletka. - Ale nie pomieszkamy tu długo razem. Stefano otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Wioletka nie była zainteresowana dalszą rozmową. Odwróciła się na pięcie i przez wielkie drzwi przeszła dumnie do Gabinetu Gadów, a za nią jej rodzeństwo. Gdybyśmy przy tym byli, moglibyśmy przysiąc, że sieroty Baudelaire nie bały się nic a nic, skoro tak śmiało rozmawiały ze Stefanem, a potem po prostu sobie poszły, ale kiedy znalazły się w zaciszu Gabinetu Gadów, po ich minach można było poznać, co czuły naprawdę. Dzieci byty przerażone. Wioletka zakryła twarz dłońmi i oparta się o najbliższą klatkę. Klaus zapadł się w miękki fotel, dygocąc tak, że bębnił obcasami po marmurowej posadzce. A Słoneczko skuliło się na podłodze i zrobiło się takie malutkie, że ktoś, kto wszedłby nagle do Gabinetu Gadów, pewnie by go nie zauważył. Przez dłuższą chwilę żadne z dzieci się nie odzywało: nasłuchiwały stłumionych kroków Stefana, wchodzącego po schodach na górę, i własnego tętna, które dudniło im w uszach. - Nic nie rozumiem. Jak on nas znalazł? - szepnął Klaus schrypniętym głosem. - W jaki sposób został asystentem Wujcia Monty'ego? Co on tu robi? - Groził przecież, że położy łapę na fortunie Baudelaire'ów - powiedziała Wioletka, odsłaniając twarz i biorąc na ręce Słoneczko, które całe się trzęsło. - To były ostatnie słowa, jakie powiedział do mnie, zanim uciekł. Zapowiedział, że dorwie się do naszego majątku, choćby to miał być ostatni wyczyn w jego życiu. Wioletka zadrżała, ale nie powtórzyła, co poza tym zapowiedział Hrabia Olaf: że gdy

tylko zdobędzie majątek, wykończy całą trójkę młodych Baudelaire'ów. Nie musiała tego powtarzać. Wszyscy troje świetnie przecież wiedzieli, że jeśli Olaf wykombinuje sposób na zagarnięcie ich fortuny, poderżnięcie im gardeł będzie dla niego laką samą drobnostką, jak dla nas zjedzenie ciastka z kremem. - Co robić? - spytał Klaus. - Wujcio Monty Wróci najwcześniej za parę godzin. - Może zadzwonimy do pana Poe? - zaproponowała Wioletka. - Przeszkodzimy mu w godzinach pracy, ale chyba w nagłych wypadkach wolno mu opuszczać bank? - Nie uwierzy nam - pokręcił głową Klaus. - Pamiętasz, jak pierwszy raz mówiliśmy mu o Hrabim Olafie? Tak długo przekonywał się do prawdy, że omal nie zrobiło się za późno. Moim zdaniem powinniśmy stąd wiać. Jeśli zrobimy to zaraz, mamy szanse zdążyć na pociąg, który odjeżdża z miasteczka. Wioletka wyobraziła sobie, jak we troje, całkiem sami, wędrują Parszywą Promenadą pod zdziczałymi jabłoniami, wdychając gryzący smród chrzanu. - A dokąd pójdziemy? - spytała. - Wszystko jedno - odparł Klaus. - Byle jak najdalej stąd. Pójdziemy gdzieś, gdzie Hrabia Olaf nas nie znajdzie, i zmienimy imiona, żeby nikt nie dowiedział się, kim jesteśmy. - Przecież nie mamy pieniędzy - zauważyła Wioletka. - Z czego będziemy żyć? - Pójdziemy do pracy - odparł Klaus. - Ja mogę pracować w bibliotece, a ty w fabryce urządzeń mechanicznych. Słoneczka na razie nikt chyba nie zatrudni ze względu na wiek, ale za parę lat już tak. Sieroty zamilkły. Spróbowały wyobrazić sobie, że uciekają od Wujcia Monty'ego i żyją samodzielnie, szukając pracy i opiekując się sobą nawzajem. Była to wizja wielkiego osamotnienia. Dzieci przez dobrą chwilę siedziały w milczeniu i każde myślało o tym samym: jaka to straszna szkoda, że stracili rodziców w pożarze, a ich własne życie stanęło na głowie. Gdyby rodzice żyli, Wioletka, Klaus i Słoneczko nigdy nawet nie usłyszeliby o Hrabim Olafie, a co dopiero o tym, że miałby się wprowadzić do ich domu i knuć lam swoje diabelskie plany. - Ucieczka nic nie da - powiedziała w końcu Wioletka. - Hrabia Olaf znalazł nas tym razem i na pewno znajdzie nas zawsze, żebyśmy nie wiem jak daleko się przenieśli. A poza tym, kto wie, gdzie się teraz podziewają pomocnicy Hrabiego Olafa? Może właśnie otoczyli dom i pilnują, żebyśmy go nie przechytrzyli? Klaus zadrżał. Zapomniał o pomocnikach Olafa. A przecież Olaf, poza tym, że dybał na majątek Baudelaire'ów, był też szefem podejrzanej trupy teatralnej: miał kompanów -

aktorów, zawsze skorych do pomocy. Ponura to była szajka, złożona z samych strasznych typów. Należał do niej łysy z długim nosem, który zawsze paradował w czarnej szacie. I dwie kobiety, które pudrowały sobie twarze na trupio blado. I tłusta postać z twarzą lak kompletnie pozbawioną wyrazu, że nie wiadomo było, czy to mężczyzna, czy kobieta. I chudzielec, który zamiast dłoni miał dwa haki. Wioletka miała rację. Ludzie Olafa mogli czaić się wokół domu Wujcia Monty'ego, aby złapać dzieci, gdyby tylko próbowały uciec. - Najlepiej poczekajmy, aż wróci Wujcio Monty - podsumowała Wioletka. - Powiemy mu, co się stało. On nam uwierzy. A przynajmniej, kiedy usłyszy o tatuażu, zażąda wyjaśnień od „Stefana”. Słowo „Stefana” Wioletka wypowiedziała tonem wyrażającym skrajną pogardę dla kiepskiego przebrania Olafa. - Jesteś tego pewna? - zwątpił Klaus. - Przecież Wujcio Monty sam zatrudnił Stefana. - Ton, jakim Klaus wymówił stówo „Stefana”, świadczył o tym, że w pełni podziela on uczucia siostry. - Kto wie, czy Wujcio Monty ze Stefanem nie knują czegoś razem. - Minda! - pisnęło Słoneczko, co prawdopodobnie miało znaczyć: „Nic bądź śmieszny, Klaus!”. Wioletka pokręciła głową. - Słoneczko ma rację. Nic wierzę, że Wujcio Monty jest w zmowie z Olafem. Był dla nas taki dobry i mity, a poza tym, gdyby działali razem - po co Olaf miałby używać fałszywego imienia? - To prawda - zastanowił się Klaus. - Poczekajmy w takim razie na Wujcia Monty'ego. - Poczekajmy - zgodziła się Wioletka. - Todzio! - oznajmiło z powagą Słoneczko i cała trójka smętnie spojrzała po sobie. Czekanie to jedna z najprzykrzejszych rzeczy w życiu. Bardzo trudno jest doczekać się tortu czekoladowego z kremem, mając wciąż na talerzu przypaloną pieczeń wolową. Jeszcze trudniej jest doczekać się Gwiazdki, kiedy przed nami dopiero nudny wrzesień. Ale czekać na powrót do domu przybranego wujka, gdy piętro wyżej panoszy się chciwy brutal, było dla młodych Baudelaire'ów jednym z najgorszych życiowych doświadczeń. Aby nie myśleć o czekaniu, dzieci próbowały zająć się pracą, ale za bardzo się denerwowały, żeby cokolwiek osiągnąć. Wioletka chciała naprawić obluzowaną klapę pułapki, lecz całą jej uwagę pochłaniał supeł strachu w żołądku. Klaus próbował przeczytać o sposobach ochrony przed ciernistymi roślinami w Peru, ale myśl o Stefanie nie pozwalała mu się skupić. Słoneczko zaczęło gryźć swoją linę, ale zaraz przestało, gdyż z każdym ugryzieniem czuto w ząbkach zimny prąd lęku. Nawet nie chciało mu się bawić z Niewiarygodnie

Jadowitą Żmiją, Ostatecznie więc trójka Baudelaire'ów w bezczynnym milczeniu przesiedziała całe popołudnie w Gabinecie Gadów, wyglądając przez okno, czy nie nadjeżdża dżip Wujcia Monty'ego, i nasłuchując dobiegających co jakiś czas z góry hałasów. Dzieci wolały nie wyobrażać sobie, co takiego rozpakowuje tam Stefano. Wreszcie, gdy o zachodzie słońca żmijokrzewy zaczęły rzucać na trawnik długie, chude cienie, rozległ się warkot silnika i wyczekiwany dżip zajechał przed dom. Do dachu przytroczony miał spory kajak, a na tylnym siedzeniu piętrzyły się zakupy. Wujcio Monty wysiadł, zataczając się pod ciężarem kilku wypchanych toreb, a dostrzegłszy dzieci przez szybę Gabinetu Gadów, uśmiechnął się do nich wesoło. Odpowiedziały mu uśmiechami - i właśnie tej chwili gorzko potem żałowały. Bo gdyby, zamiast uśmiechać się przez szybę i tracić cenny czas, wybiegły zaraz powitać Monty'ego przy samochodzie, zdążyłyby może szepnąć mu słówko na osobności. A tak, zanim wybiegły do hallu, Wujcio Monty już rozmawiał ze Stefanem. - Nie wiedziałem, jakiej życzy pan sobie szczoteczki do zębów - usprawiedliwiał się Wujcio Monty - wiec kupiłem supertwardą, bo sam takiej używam. Peruwiańskie jedzenie jest dość kleiste, dlatego dobrze jest tam zabrać przynajmniej jedną zapasową szczoteczkę. - Supertwardą to coś w sam raz dla mnie - odpowiedział mu Stefano, ale mówiąc to, wpatrywał się w sieroty bardzo, bardzo błyszczącymi oczami. - Czy mam wnieść kajak do domu? - Bardzo proszę, ale niech pan, broń Boże, nie dźwiga sam! Klaus, proszę, pomóż panu Stefanowi, dobrze? - Wujciu Monty - odezwała się Wioletka. - Mamy wujciowi coś bardzo ważnego do powiedzenia. - Cały zamieniam się w słuch... Tylko chwileczkę: pozwólcie, że pokażę wam, jaki kupiłem środek na komary. Świetnie się złożyło, że Klaus przestudiował temat peruwiańskich owadów: okazuje się, że wszystkie preparaty poza tym jednym byłyby nieskuteczne. Tylko ten jeden... - Wujcio Monty grzebał gorączkowo w jednej z toreb zawieszonych na ramieniu, a dzieci czekały niecierpliwie, aż skończy zdanie - ... zawiera związek chemiczny o nazwie... - Wujciu Monty - przerwał mu Klaus - to, co mamy do powiedzenia, jest sprawą niecierpiącą zwłoki. - Klaus! - skarcił go Wujcio Monty, ze zdumienia unosząc brwi. - To niegrzecznie przerywać wujowi, Proszę cię, pomóż Stefanowi wnieść kajak, a za chwilę porozmawiamy, o czym tylko zechcesz.